<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł My czy oni na Szląsku polskim?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ale może postawienie na Szląsku polskim przy przyszłych wyborach niezależnych od niemieckiego Centrum narodowych kandydatów na posłów, jest niebezpiecznem dla sprawy ludowej, może odbije się ono szkodliwie dla rozwoju tej, niezatopionej dotąd w germańskiem morzu piastowskiej prowincyi?
Odezwa powiada, że tak.
Zacytujemy jej słowa:

»Rząd pruski, — oto jej argumentacya, — tylko czeka na to, ażeby zgoda i jedność między katolikami się rozbiła, mianowicie zgoda między polskimi a niemieckimi katolikami. My Polacy na Górnym Szląsku, trzymając się partyi Centrowej, stanowimy najsilniejszy kit tego przymierza, w obecnych czasach dla dobra wszystkich katolików potrzebnego. Odłączenie się Górnego Szląska od Centrum nietylko rozbije jedność katolików, ale wywoła spór i walkę w obozie katolickim, z której oczywiście tylko nieprzyjaciele korzyść odniosą. Dobro sprawy katolickiej wymaga, abyśmy przy Centrum pozostali«.

I dalej:

»Ale niemniej wymaga tego wzgląd na sprawę naszą polską, nietylko na Szląsku, ale w całych Prusiech. Centrum bowiem jest jedyną partyą w parlamencie, która Polaków zawsze broniła. Można powiedzieć, że czyniła to raz żarliwiej, raz chłodniej, ale uznać trzeba, że czyniła to życzliwiej i wierniej, niż jakakolwiek partya niemiecka. Oderwanie się Górnego Szląska od Centrum może sprawić, że Polacy nie będą wtedy mieli żadnego przyjaciela w parlamencie i nie będą mogli na nikogo liczyć. I poza parlamentem we wszystkich stosunkach może się dać wtedy uczuć brak życzliwości katolików niemieckich względem polskich. Wszystkie gazety katolickie niemieckie mogą przestać nam być przyjazne. Kto zna stosunki górnoszląskie, ten wie, jakby to Polakom położenie utrudniło«.

I dalej jeszcze:

»Nieprzyjaciele Polaków, nietylko na Szląsku, ale w całych Niemczech, widząc nas opuszczonych i samych, nie znaliby żadnego hamulca w uciskaniu i nękaniu każdego objawu polskości. Coby czynili, uchodziłoby bezkarnie wobec obojętności prasy katolickiej, a rząd mógłby z Polakami jeszcze gorzej się obchodzić, skoroby żadna partya w parlamencie, lub sejmie go za to energicznie nie ganiła«.

Czy rząd pruski czeka tylko na to, aby się zgoda i jedność między katolikami na obszarze cesarstwa niemieckiego rozbiła, o tem ani autor odezwy, ani my dokładnie wiedzieć nie możemy. Przypuśćmy jednak, że czeka, to nie możemy pojąć, w jaki sposób jedność ta mogłaby się rozbić, gdyby Szląsk polski, lecz katolicki jednocześnie, wybrał na posłów niechcących iść pod komendę Centrum, Polaków, ale zarazem naturalnie i katolików. Przecież jedność wiary, wspólne duchowe interesa, kazałyby im zawsze i wszędzie w zasadniczych sprawach, popierać stronnictwo, stojące silnie przy wierze ojców, jak je popierają zawsze i wszędzie, gdy o te sprawy chodzi, polscy posłowie z Poznańskiego i Prus Zachodnich, choć w sejmie i parlamencie stanowią oddzielne Koło.
Przypomnijmy sobie, jak gorąco po ukończeniu tak zwanej walki kulturnej, dziękował Windhorst temu Kołu za pomoc, jaką sprawie katolicyzmu w Niemczech oddało, walcząc ramię przy ramieniu z Centrum dla obalenia prześladowczej Kościół rzymski Bismarkowskiej polityki, a zrozumimy błahość argumentu, usiłującego wbrew oczywistości przekonać naiwnych i łatwowiernych, że gdy się nie jest członkiem pewnego politycznego stronnictwa, nie może się już być stronnictwa tego w łącznych kwestyach sojusznikiem.
Odłączenie się zatem polskiego Górnego Szląska od niemieckiego Centrum, bynajmniej (jak twierdzi autor odezwy) nie rozbije jedności katolików, jak dotąd nie rozbiło jej to, że katolicy z nad Wisły i Warty nie szli pod sztandar Centrowców, i gdyby (co po fiasku, jakie sprawiła walka kulturna, przewidywać trudno) zjawił się kiedy jeszcze w Berlinie nowy Bismark, pragnący pójść śladami dawnego, polscy posłowie z Górnego Szląska, czy to tworzący oddzielne stronnictwo, czy też zespoleni z Kołem Polskiem, z największą pewnością raz jako katolicy, a powtóre, jako obrońcy prawa i zwolennicy religijnej tolerancyi, łącznie z katolikami niemieckimi, zmusiliby go po raz wtóry, by poszedł do Kanossy, t. j. uznał, że są dobra w ludzkości, na które się targać nie godzi i nie wolno.
Aby strzelać do jednego celu, niekoniecznie potrzeba być przyodzianym w jeden uniform, i stać przy jednej chorągwi.
Zatem ze stanowiska katolickiego, niema żadnych obaw, i bynajmniej dobro sprawy katolickiej nie wymaga, abyśmy na Szląsku polskim przy Centrum pozostali. Jako katolicy stać będziemy przy niem, gdy będzie chodzić o zarówno nam wszystkim drogie interesa wspólnego Kościoła, ale jako Polacy zwalczać go nie przestaniemy, gdyby zarażone szowinizmem prusactwa, chciało, jak to już tu i owdzie katolicy niemieccy usiłowali, powolnie germanizować nas przez Kościół.
Tyle o sprawie katolickiej, przechodzimy teraz do sprawy polskiej na Górnym Szląsku.
Odezwa powiada, że Centrum jest jedyną partyą, która Polaków zawsze broniła.
To: zawsze, możnaby zastąpić, chcąc nie być z prawdą w rozterce, zgodniejszym z rzeczywistością wyrazem: czasami.
Kiedy Bismark, upojony szczęśliwemi zwycięztwami, stał u szczytu ziemskiej chwały i rękawicę hardo rzucił Kościołowi, Centrum istotnie szło z nami ręka w rękę, ujmowało się za każdą nam wyrządzoną przez nieubłaganego naszego wroga krzywdą.
Ale Centrum potrzebowało nas wtedy, zwalczając politykę rządu, nie mogło gardzić kilkunastu naszymi głosami w izbach i parlamencie.
Więc w słynnych rozprawach antypolskich, kiedy dla załatwienia się raz na zawsze z pierwiastkiem słowiańskim na zachodnich kresach, uchwalono fundusz stomilionowy dla wykupienia ziemi polskiej i rozkolonizowania jej pomiędzy Niemców, a nam kazano cynicznie iść do Monaco, by przegrywać resztki spuścizny ojcowskiej, wykazywało niegodziwość polityki, usiłującej na bezprawiu i demoralizacyi oprzeć fundamenta budowy państwowej. Wtedy to, jak już powiedzieliśmy wyżej, i księża na Szląsku polskim stali silnie przy ludzie, opiekowali się jego językiem, bronili go na każdym kroku.
Czy przez miłość dla nas, czy przez chęć zaprzeczenia narodowemu przysłowiu, że: »Póki świat światem, Polak Niemcowi nie będzie bratem?«
Chyba tak naiwnym, żeby w to uwierzył autor odezwy nie jest, chyba tak łatwowiernymi nam się być nie godzi, nam, którzy ocierając się o Niemców od wieków, znamy ich dobrze i jako katolickich Krzyżaków i jako protestanckich Prusaków.
Że tak jest, czyż o tem nie świadczą fakta dni ostatnich? Jak się zachowało Centrum, gdy rugowano resztki naszego języka ze szkół, gdy alfabet i katechizm polski wyrzucano z nich precz za drzwi? Czy wszczęło ogólną nad tą sprawą dyskusyę, czy będąc zawsze ważnym czynnikiem w izbach, z którym rachuje się rząd, podniosło hałas, zaatakowało potężnie niegodziwy systemat polityczny, którego celem (na szczęście nie dającym się urzeczywistnić) było i jest nasze unicestwienie?
Zawtórowało półsłówkami posłom polskim, i zamknęło się w dyskretnem milczeniu.
Autor odezwy, nie mogąc tego nie przyznać, powiada, że broniło nas ono »raz żarliwiej, raz chłodniej«, dodaje przecież, że »życzliwiej i wierniej, niż jakakolwiek partya niemiecka«.
Czy tak rzeczywiście?
Czy stronnictwo socyalistyczne, z którem przecież nie mamy nic wspólnego i którego ideałów zwolennikami nie jesteśmy, nieraz, gdy się po temu nadarzała sposobność, nie występowało przeciwko rządowi energiczniej, odpierając ciosy, wymierzane przezeń naszym: religii i językowi, bez porównania dzielniej niż ci, którzy mienią się być obrońcami prawa i sprawiedliwości, ale którzy dziś i to prawo i tę sprawiedliwość zawieszają na kołku, gdy chodzi o naród, stojący silnie przy wierze ojców, ale nie chcący uronić niczego ze swoich skarbów językowych?
To samo, co się powiedziało o Centrum, stosuje się i do prasy katolickiej w Niemczech.
I ona dziś coraz wyraźniej wiąże się z naszymi wrogami, świadkiem chociażby taka Germania, która pod świeżem wrażeniem niesłychanego gwałtu wyroku gnieźnieńskiego, skazującego na ciężkie więzienia matki i dzieci za ujmowanie się słowami tylko, za katowanymi uczniami szkoły pruskiej, do chwili, kiedy to piszemy, nie zdobyła się na wyrazy oburzenia[1].
Prawda, że niektóre inne katolickie gazety z Kölnische Volks Zeitung na czele, uderzyły z powodu tych bezprawiów na rząd, ale nie należy zapominać o tem, że uderzyła nań i taka nieprzyjazna nam stale, nie katolicka Krzyżowa Gazeta, a socyalistyczny Vorwärts, którego teoryi społecznych zwolennikami nie jesteśmy, i którego stronnictwo sojusznikiem naszym nigdy nie było i nie jest, nie zawahał się nazwać szkoły pruskiej w prowincyach polskich jawnie i bez ceremonii »izbą tortur« (Folterkammer), to jest dla napiętnowania okrutnego systematu posłużył się takiem wyrażeniem, jakiego katolickie niemieckie gazety, gdy szło o krzywdę nam wyrządzoną, nie użyłyby z pewnością nigdy.
Cóż z tego? Czy przez wdzięczność za to mamy konserwatystów i socyalistów pruskich uważać za naszych przyjaciół, podporządkowywać nasze interesa narodowe ich interesom, stać wiernie i wytrwale przy ich sztandarze?
Jeżeli katolickie Centrum i katolickie niemieckie gazety bronią nas, gdy nad nami miecz Damoklesa wisi, należy im się za to, naturalnie, uznanie, jak wogóle każdej politycznej partyi lub organowi, ujmującym się za nami, — uznanie to przecież, jak chce autor odezwy, posuwać za naturalne granice, byłoby czemś w rodzaju sprzedawania biblijnego starszeństwa za łyżkę soczewicy.
Przemawiacie za nami, od czasu do czasu, wykazujecie niemoralność polityki, usiłującej nas wyzuć z największych naszych dóbr i zgnębić, — bardzo dobrze, odpłacimy się wam w podobny sposób, gdyby i wam krzywda się działa, ale za platoniczne dary składać wam w ofierze rzeczywiste, nie będące w stosunku do usług, jakie nam oddajecie, zasługiwałoby to na nazwę politycznego samobójstwa.
Chyba ten, który w ciągu pełnej zasług swej działalności na Szląsku polskim tyle ponosił znojów nad utrzymaniem w nas życia, co szanowny Redaktor Katolika, na myśli tego mieć nie może.
Ale nie myśląc tak niezawodnie, krążąc przecież w błędnem kole błędnego rozumowania, doznaje on dziwnego zaiste, jak na męża tej co on wiary i tej nadziei, lęku.
Przyznając, ze w razie nawet odłączenia się od Centrum na Szląsku polskim, »zasady zmuszać je i katolików niemieckich będą, oraz ich gazety do obrony uciśnionych Polaków,« twierdzi on (co jest z tym aksyomatem w logicznej niezgodzie), że nieprzyjaciele nasi, widząc nas opuszczonymi, nie znaliby hamulca w uciskaniu nas, że wszystko, coby czynili, uchodziłoby bezkarnie, a rząd pruski mógłby się z nami jeszcze gorzej obchodzić, widząc, że nikt go za to nie gani.
Lękliwe to rozumowanie jest z gruntu fałszywem.
Jak od czasu do czasu, gdy się miara bezprawiów przebierze, ujmują się za nami w parlamencie wrodzy nam konserwatyści, i nie mający z nami nic wspólnego socyaliści, tak i katolicy niemieccy, nie chcąc się chociażby wobec innych stronnictw sprzeniewierzać swoim hasłom, i tym sposobem kompromitować, a fortiori od czasu do czasu półsłówkami za nami się ujmą, ale ujmą się energicznie z możliwością osiągnięcia jakiegoś realnego rezultatu właśnie wtedy, kiedy nastąpi to, czego autor nie pożąda, t. j. kiedy staniemy się im potrzebnymi, kiedy wbrew nim przeprowadzimy kandydatury własne na polskim Szląsku.
I nie oni tylko.
Gdy liczba naszych posłów wzrośnie, gdy głos nasz w Berlinie się wzmoże, wtedy i ten sam prześladowczy rząd rachować się z nami będzie, bo od wieków nawykłszy deptać słabych, a uginać się przed silnymi, zrozumie dobrze, że wiążąc się z opozycyą, możemy go szachować w niejednem.
Dziś platoniczne głosy Centrowców ma on sobie za nic, a obserwując dwulicowość taktyki względem nas katolików niemieckich, których jeden i to główny organ: Germania jest nam prawie zupełnie obojętny, podczas gdy drugi: Kölnische Volks Zeitung, ujmuje się za nami, doskonale czuje całą słabość naszych współwyznawców i rzekomych przyjaciół, obrony, ale rzeczy zmienią się radykalnie, skoro przez wzmożenie naszych posłów wzmogą się nasze własne siły, skoro powiększy się zastęp zwalczających jego germanizującą i protestantyzującą politykę, i to nie przypadkowo, ale stale, skoro skardze podniesionej przez naszego posła z nad Warty i dolnej Wisły zawtóruje energicznie nasz własny poseł z nad górnej Odry.
Słabego w polityce nikt w rachubę nie bierze, z postępującym naprzód na cudzych szczudłach, mogących mu być w każdej chwili wyjętemi z pod nóg, nikt się na seryo nie rachuje — głos w sprawach publicznych ma dziś ten tylko, kto przemawia energicznie i donośnie, i to oparty o imponującą zawsze i wszędzie liczbę, piastujących jedne i te same ideały parlamentarnych szeregowców.
Należałoby o tem pamiętać, kiedy się taką wiarę do sojuszu słabego z silnym przywiązuje.
Należałoby pamiętać, inaczej fabuła bajki La Fontaine’a odbije się fatalnie na własnej skórze.
Ale nastraszywszy nas tyle urojonemi na szczęście obawami odseparowania się na Szląsku polskim od Centrum, autor odezwy nie poprzestaje na tem.
Zdaniem jego, grożą Szląskowi w tym wypadku jeszcze dwa wielkie niebezpieczeństwa: od strony księży, którzy, jak powiada, są wszyscy z Centrum, i od strony pracodawców niemieckich, trzymających jakoby lud polski w ekonomicznej od siebie zależności.
Pierwsi wedle niego, gdy ruch przeciwcentrowy rozprzestrzeni się nad Górną Odrą, przestaną zajmować się ludem, »cofną się od wszystkiego (od czego?), albo też zostaną do tego zmuszeni«, drudzy, niewiadomo co nam doprawdy ze złości zrobią, bo sam autor tego nie wie. Sądząc przecież z jego słów: »wolelibyśmy posła stracić, aniżeli narazić sto rodzin na utratę zarobku i nędzę«, wnosić można, że przypuszcza, iż w tym wypadku, zamkną drzwi przed nosem robotników polskich, i przez patryotyzm pruski przełożą zastój w fabrykach i ruinę, nad dawanie marnego zarobku tym, bez których pracy sami istnieć nie mogą.
Co do księży, to nie pojmujemy doprawdy, o co autorowi odezwy chodzi. Ta mała ich garstka, co nie poprzestała być dotąd polską z ducha, polską naturalnie pozostanie, ci zaś, którzy jak to sam przyznaje, dziś, gdy sojusz z Centrum istnieje, okazują »chęci germanizacyjne«, okazywać je i potem będą. Tylko, że w bezporównania mniejszym stopniu, a w mniejszym z tej samej racyi, z jakiej i rząd pruski i samo Centrum rachować się z nami, skoro poczują siłę naszą, muszą. Dziś większość ich, niestety, powolną drogą przez Kościół dąży do germanizacyi, bo do tej germanizacyi dąży Centrum i większość katolików niemieckich, niechno jednak karta się odwróci i przedstawicielami ludu szląskiego zostaną posłowie z krwi i kości nasi, a ujrzymy, jaki to zbawienny wywrze i na nich samych wpływ. Zresztą już raz lud na Szląsku, świadom jak gdyby słów słynnego przywódcy katolików irlandzkich, Parnella, że »bierze się religję z Rzymu, ale nie politykę«, wbrew ich woli i nie zważając na ich agitacyę przeprowadził w Opolskiem wybór Szmuli do Berlina. Autor odezwy nie powiada, i my też wcale o tem nie wiemy, aby skutkiem tego został narażony na jaki w swoich dobrach duchowych, czy też ziemskich, szwank.
A pracodawcy niemieccy? Ci dają na Szląsku ludowi polskiemu chleb, ale nie dawać go nie mogą dla tej samej przyczyny, dla jakiej z powodu braku paliwa, żadna na świecie maszyna funkcyonować nie jest w stanie. Przypomnijmy sobie, jak gorliwie starali się najzacieklejsi szowiniści pruscy, prowadzący wielkie gospodarstwa w Poznańskiem i Prusach Zachodnich, o zniesienie zakazu, niedozwalającego robotnikom z Królestwa przekraczania dla zajęć w polu granicy, a pojmiemy tę elementarną prawdę, że popyt na pracę ludzką zależny jest od praw, których nie uznawać ten tylko może, kto jest wrogiem własnej kieszeni. A Prusak trąbiący w surmę największego nawet patryotyzmu, o sobie nie zapomina nigdy, dowodem chociażby taki typowy ich wszystkich przedstawiciel Bismark, który na kierowaniu sprawami ogółu miljony zarabiał, ale na ołtarzu interesów publicznych feniga nigdy w życiu nie złożył.
Więc niech się autor odezwy nie obawia, w razie odseparowania się Szląska polskiego od Centrum, sto rodzin chleba nie utraci, bo utracić go nie może, choć obawa podobna w rachubę działacza publicznego, nawet gdyby urzeczywistnioną być mogła, braną być chyba nie powinna. A nie powinna być braną z tego chociażby, sądzimy, względu, że gdy chodzi o osiągnięcie wielkiego celu, na stosunkowo drobne ofiary, nie zwraca się uwagi, bo skoro się do tego celu dojdzie, zdobyte tym sposobem dla ogółu korzyści, nietylko że zrównoważą, ale wynagrodzą hojnie straty. Coby powiedziano naprzykład, gdyby taki genjalny nasz Szczepanik powstrzymał się na drodze wynalazczości swojej, rewolucyonizującej tyle gałęzi przemysłu, panicznym strachem, że nowo zbudowana przez niego maszyna, wytrąci chwilowo z wielu robotniczych rąk zarobek?
Ale w tej nieszczęsnej, powielekroć nieszczęsnej odezwie, jest nad to wszystko coś takiego, co przejmuje rzeczywistym niesmakiem i zdumieniem.
Ma ona być czemś w rodzaju politycznego programu, lecz nakreślona jest językiem takim, jakim, wątpimy by jakikolwiek polityk kiedykolwiek do ogółu przemawiał.
Usiłowaliśmy przekonać, że lękliwa jej argumentacya jest naciąganą sztucznie i błędną, kiedy już o ten język chodzi, powiemy, że jest on prawdziwym unikatem w literaturze politycznej.
Unikatem, którego wzoru żadne stronnictwo na świecie naśladować nigdy nie będzie, bo żadne nigdy i nigdzie, wobec zwartej jak tu falangi wrogów, nie przyzna się tak wyraźnie do swojej bezsilności.
Jeśli odłączymy się na Szląsku polskim od Centrum, — powiada odezwa, — odwróci się od nas to stronnictwo, rząd czyhający tylko na rozłam między katolikami, nie będzie się hamował w swojej prześladowczości, przestaną się nami zajmować księża, — zginiemy bez pardonu.
Czy, gdyby to nawet prawdą było, tak się publicznie przemawiać godzi, czy takie zdawanie się na łaskę i niełaskę wątpliwemu, i narodowościowo obcemu sojusznikowi, nie wbije go w pychę, przeświadczając o tem, że bez niego jesteśmy u siebie w domu niczem, że mając nas jak gdyby w swoim ręku, rachować się z nami, jako z niemogącymi się bez niego obchodzić, nie potrzebuje?
W numerze 89 z d. 5 listopada r. b. Gazety Opolskiej, która nam przyniosła w całości tę odezwę, czytamy, że zapadła ona »na mocy wyczerpujących obrad i uchwały, powziętej w ubiegłym tygodniu«. Zapytujemy każdego, kto wie dobrze o tem, że naiwna szczerość w polityce, odsłaniająca karty wobec wrogów, jest więcej niż błędem, czy gdy się już nawet uznało podczas tych obrad za konieczne wystąpić do ogółu z publiczną odezwą, nie należało motywów tak drażliwych okryć mgłą tajemnicy, by niechętnym i nieprzyjaznym nie dawać ostrej przeciwko sobie do ręki broni?
Autor jej jednak tak przezornym się nie okazał, i to co nie powinno było nigdy wyjść poza granicę izby, w której się rozprawy nad tą kwestyą toczyły, wyprowadził na rynek publiczny, na urągowisko z mniemanej słabości i zależności naszej nieprzyjaciół.
Powinszować więc mu szczęśliwego natchnienia, chyba że niepodobna.

∗             ∗

Usiłując wykazać niemożliwość przeprowadzenia swojskich kandydatów na Szląsku polskim, autor odezwy wpada sam z sobą w sprzeczność.
Ślubując niemieckiemu Centrum wiarę serdeczniejszą od małżeńskiej, uważając (słusznie zresztą), że kandydaci na posłów »nietylko narodowość powinni mieć jako program«, powiada, że żądanie Pracy, abyśmy raz wreszcie dali Szląskowi własne w Berlinie przedstawicielstwo, »rozbić się musi o brak ludzi«. A nieco dalej, przyznawszy jak gdyby pod przymusem, że rozgoryczenie przeciwko Centrum pomiędzy ludem na Szląsku istnieje i że byłoby strusią polityką, gdyby gazety polskie miały na to wszystko być głuchemi«, zaleca, abyśmy nie odłączając się broń Boże od niego, »w okręgu z polską ludnością wybierali takiego posła, który jest z nami jednej wiary i jednej narodowości«.
Jak tu pogodzić jedno z drugiem?
Więc gdy zainaugurujemy własną, narodową politykę na Szląsku, ludzi nie znajdziemy, ale gdy niby niedołężne dziecko będziemy dalej kroczyli na jego pasku, nie uczujemy tego braku, gdyż nam zapewne dopomoże samo do odnalezienia ich przy świetle swojej latarki. Widzimy, do jakich logicznych konsekwencyi prowadzi fałszywe i naciągane rozumowanie.
A tymczasem po tylu rozczarowaniach od Prusaków, po tylu odwiecznych ich przeniewierstwach i zdradach, łudzić się dziś chyba nie powinniśmy.
Panowie Niemcy, reprezentujący w Izbach Szląsk polski, uważają tę prowincyę jak gdyby za wieczystą swoją dzierżawę, a miljonowy jego lud polski za podściółkę dla swojej wielkiej!! (dowodem katowanie dzieci polskich we Wrześni) kultury. Raz dorwawszy się na nim do znaczenia, nie wypuszczą lejc dobrowolnie z rąk swoich, — nigdy przenigdy nie zgodzą się na to (jak to już agitacyą księży przeciwko wyborowi Szmuli udowodnili), aby w miejsce nich podstawili się ludzie wrogiej im narodowości. A nie zgodzą się i dlatego, że im autor odezwy napędził wodę na ich młyn. Przyznawszy się z taką naiwną szczerością do słabości i zależności naszej, wydąwszy do niemożliwych rozmiarów okropność następstw zerwania z nimi, chyba ich do ustępczości nie nakłonił.
Ale bądźmy spokojni, ustąpią, bo ustąpić muszą, tylko wtedy dopiero, gdy poczują naszą siłę, gdy się spotkają oko w oko z naszą samodzielnością i stanowczością, to jest z tem, do czego poznańska Praca lud szląski nawołuje.
Niechże spotkają się z nią jak najprędzej.

∗             ∗

Skończyliśmy. Rozpatrzyliśmy punkt po punkcie argumentacyę tej znamiennej odezwy, usiłowaliśmy wykazać błędność jej i przesadzoną lękliwość. Nie możemy w końcu rozprawy naszej przeoczyć w niej nad to wszystko jednego.
Oto jak szydło z worka czyta się między jej wierszami niechęć do pisma, które z nową myślą na Szląsk polski przyszło, i przewidując w niem groźnego w przyszłości być może w tej prowincyi współzawodnika, odsądza się je nieledwie że od czci i wiary.
Nietylko więc, że politykę jego wydawcy nazywa się »niemądrą i nieudolną«, że robi mu się zarzut, iż chce posłować ze Szląska (jak gdyby w tem mogło być znowu coś bardzo zdrożnego i jak gdyby nie przejmowało nas nieraz zdziwieniem, że zasłużony tyle obecny redaktor Katolika kandydatury swojej nie proponował), ale przedstawia się go jako zwyczajnego spekulanta, myślącego tylko o osobistym zysku.
Z podobnego rodzaju pociskami, trącącemi niegodną politycznych działaczy osobistą zawiścią, należałoby postępować bardzo ostrożnie.
W ostatnich czasach przyniosły nam gazety wiadomość, że w szeregu pism prześladowanych z wielką zaciekłością w Prusach, za energiczną obronę ludu, poznańska Praca zajmuje bodaj czy nie jedno z pierwszych miejsc. Dowiedzieliśmy się z nich także, że rzeczywisty kierownik tego pisma Dr. Rakowski w przejeździe przez Wrocław został niedawno aresztowany i obecnie znajduje się w więzieniu.
Otóż, gdy się samemu po burzliwem morzu spraw publicznych sterowało lata długie tak przezornie i lękliwie, że się uniknęło niebezpiecznych raf i mielizn, nie godzi się w działalności tych, którzy płynąc naprzód całą siłą pary, doznali bolesnych wstrząśnień i uszkodzeń, — dlatego tylko, że krzyżuje ona nasze plany, dopatrywać się poziomej prywaty.
Nieprzyjaciel jest silny i jednolity, bije taranem w mur największych naszych skarbów z zaciekłością bezprzykładną w nowoczesnych dziejach, nie sprawiajmy mu więc uciechy z domowych poswarków, przechodzących granice polemicznej przyzwoitości i rycerskości.
A wtedy stawiając dobro publiczne ponad własne interesa i ambicye, wolni od chwiejności i urojonych obaw, pełni wiary w niespożytą siłę szląskiego ludu, odeprzemy jego ciosy, i w prastarej słowiańskiej dzielnicy, gdzie, powtarzamy, cudem prawie przechowała się dotąd polskość, ochronimy go już na zawsze od wynarodowienia.
Bo jak słusznie powiedział umiłowany wieszcz tego ludu, niezapomniany ks. Damroth, w chwili gdy szerokie warstwy społeczne ogarniała rozpacz, po uchwaleniu stu milionów marek na wykupywanie dla Niemców ziemi od Polaków:

»Sto milionów marek to nie fraszka,
Można wykupić województwo całe,
Lecz walka z ludem polskim nie igraszka,
Aby go zniszczyć i Niemcy za małe!«



Pisałem w Warszawie w listopadzie 1901 r.



KONIEC.






  1. W chwili druku tego artykułu, Germania nareszcie przemówiła. Ale o ileż jej język jest różnym od tego, którym napiętnował gwałt, taki np. socyalistyczny Vorwärts, z którego partyą nie chodzimy w jednym szeregu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.