Na bialskim zamku/Tom pierwszy/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W parę dni potem siedział znowu podłowczy w swojej izbie, nie u komina, ale przy oknie, które na podwórze wychodziło, i przypatrywał się obojętnie, jak gromada wróbli na rozsypany po drodze obrok padłszy o ziarna się rozbijała, gdy widok osobliwy w tych spokojnych zawsze podwórcach oczy jego uderzył.
Przez bramę wsunął się był ostrożnie handlarz z kramikiem na plecach, a wiadomo było powszechnie, że tu ani Węgrów z olejkami po kraju włóczących się i zastępujących dawnych Szotów, ani handlarzy, co się z pudłami na plecach wałęsali, na zamek wpuszczać nie było wolno. Żaden się też tu nie ważył, a gdyby tylko w bramie się pokazał, gdzie go żołnierze łatwo mogli pochwycić, nie wyszedłby ani z całą skórą, ni z kramem. Jakim sposobem handlarz tak zuchwałym być mógł i tak rzeczy nieświadomym, aby w biały dzień wkradł się na dziedziniec — tego nie pojmował Marcjan. Wiedział, że handlarze biedni zwykle męstwem zbytecznym nie grzeszą, a nieświadomością się on składać nie mógł, boć. w miasteczku łatwo się było o tym, co na zamku się działo, dowiedzieć.
Pora była poobiednia, lecz nie zmierzchało jeszcze. Właśnie przed chwilą z okna widział podłowczy, jak stara Zaborska, chustką ciepłą osłoniona, poszła w odwiedziny do Szurskiej, do której niekiedy dworować chodziła, w tym przekonaniu, że skąpa baba jej skarby przez siebie uzbierane przekaże.
Zuchwały handlarz, któremu cudem jakimś tak się poszczęściło, że w pustym podwórzu nikt go nie spotkał i nie zobaczył, prześliznął się w oczach Marcjana pod ścianą lewego skrzydła zamkowego, dopadł do drzwi, które na wschody do Zaborskiej prowadziły — i zniknął.
Podłowczy serce miał ludzkie i litościwe. Gdy spostrzegł to, aż po nim ciarki poszły: człowiek był zgubiony. Gdyby go psami tylko poszczuto i pokąsanemu a obdartemu z tego, co miał, dano choć z życiem ujść, toby jeszcze wielkim szczęściem było. Lecz mógł się dostać w ręce żołdactwa i w śmierć być zatłuczonym za to, że śmiał się wkraść, a ich uczynić odpowiedzialnymi za niebaczność.
Marcjan pojąć nie mógł nawet, jakim sposobem w przejściu przez długą bramę, zawsze ciurów pełną, nie spotkał się z nikim. Bądź co bądź, był to człowiek zgubiony. Żal mu się go zrobiło.
Rad by go był uratować — ale jak?
Co chwila spodziewał się, że ów handlarz z kramikiem, wypędzony, bo go nikt nie śmiałby przyjąć, powinien był wyjść i pokazać się we drzwiach znowu. Tymczasem upłynęła długa, bardzo długa chwila, zwolna zmierzchać zaczynało, a handlarz z kramikiem nie powracał; to było dla podłowczego niemniejszą zagadką jak samo wdarcie się jego na zamek. Drzwiami, którymi wszedł handlujący, nigdzie więcej dostać się nie było można — tylko do Zaborskich. Jej samej w domu nie było, służąca i Faustysia na górze. Co on tam mógł robić? Lada chwila też stara Zaborska od Szurskiej powracać będzie musiała.
Miałżeby to być złodziej, który się zakradł, schował gdzieś i czekał nocy?
Przypuszczenie to najmniej było prawdopodobnym. Łamał sobie głowę Marcjan, drzwi z oka nie spuszczając. Zmierzchało tymczasem.
Od Szurskiej wyszła Zaborska i idąc powoli, skierowała się wprost do swojego mieszkania. Handlujący i po jej powrocie nie pokazał się we drzwiach. Wprawdzie drugie wyjście z dolnych sieni prowadziło wprost na wały, lecz to było zawsze, a szczególniej zimą, na klucz zamknięte.
Mrok już padł, tak gęsty, że z trudnością można było rozeznać przez na pół zamarzłe szyby okna, co się na przeciwnym końcu podwórza działo. Podłowczy siedział ciągle, na zakończenie historii tej oczekując, gdy posłyszał w sionce tupanie, pies zaczął szczekać i w progu, wpadając żywo, pokazał się — ów handlarz z kramikiem.
Marcjan porwał się ze stołka. Już miał go łajać i napaść nań, gdy zbliżywszy się, z przerażeniem, po zdjęciu czapki, poznał w tym przebranym — Damazego.
Ręce mu opadły, usta zdrętwiały, słowa wyrzec nie mógł.
Do jego mieszkania każdej chwili ktoś z dworskich nadejść mógł: co tu było począć? Nie długo myśląc Marcjan pochwycił brata i drzwi drugiej, zimnej izby otworzywszy, wepchnął go do niej co prędzej.
Serce mu biło jak młotem.
Widział teraz wszystko jak na dłoni. Szaleniec ten, przebrawszy się za handlarza z kramikiem, dostać się chciał do Faustysi. Sługa zdradzić mogła. Samej Faustyny pewnym nie był.
Damazy, pochwycony, dostałby się do tych lochów strasznych pod wieżą i zamkiem, których nie widział nikt nigdy, oprócz kluczników, co ich strzegli; a to, co o nich opowiadano, najśmielszego przejmowało trwogą.
Szczęściem, Marcjana nie opuściła przytomność umysłu. Drzwi mieszkania swojego natychmiast na klucz zamknął i wyjął go z zamku. Sam potem za bratem wpadł do zimnej izby.
— Szalony jesteś! — zawołał. — Życie ci niemiłe! Co się z tobą dzieje? — Mówiąc to drżał cały podłowczy, więcej z gniewu niż z trwogi. Zaprawdę, i on wiedział dobrze, że się w kobiecie do szaleństwa rozmiłować było można; ale dla tej miłości głowę tak zuchwale ważyć, nadaremnie, byle tylko zobaczyć kochankę — nie pojmował tego. Buchała z niego gniew i trwoga na przemiany.
— Zmysły postradałeś — wołał — ja nie wiem, jakim ty cudem wyszedłeś cało! Miłosierdzie Boże! Głupio, zuchwałe ważyłeś życie. Szalona pałka, nierozumny człek!
Na wszystkie te wybuchy Damazy ani słowa nie odpowiedział; nie widać było po nim strachu ani rozdrażnienia; spokojniejszym się zdawał, niż gdy z sobą rozmawiali o tym u Chai.
Dając się wyburzyć bratu Damazy powoli odczepiał przyprawione pejsy i rozdziewał się z odzieży. Króbkę swą postawił w kącie.
— Słuchaj — rzekł z flegmą — daj no mi się w co przewdziać, będziesz potem łajał.
Podłowczy uspokoić się nie mógł.
— Przewdziać się, a co ja tu z tobą zrobię?
— Co? Jak mrok dobry padnie, weźmiemy się pod ręce i wyprowadzisz mnie z zamku.
— I ty myślisz, że ja ci pomagać będę do tego, co życie kosztować może?
— Ale, widzisz, mój kochany — odparł Damazy — że ja przecie bez twojej pomocy obchodzić się umiem. Co się stało i udało, o tym mówić nie ma co.
— Cóż ci się udało? co? — zakrzyknął Marcjan.
— To, czegom pragnął — ciągle spokojnie mówił Damazy, który tymczasem, nie pytając o pozwolenie brata, z kołka zdjął starą kurtkę z lisami i wdziewał ją na siebie. — Chciałem się koniecznie widzieć z Faustysią. Wczoraj jej posłałem kartkę.
Marcjan obie pięści podniósł do góry.
— Dała mi znać, o której godzinie matki nie będzie, a sługa śpi — mówił Damazy. — Moja rzecz była tak lub owak dostać się na zamek. No — i widzisz, audaces juvat fortuna: wśliznąłem się, widziałem ją, tę nieszczęśliwą ofiarę — i tu nagle coś sobie przypomniawszy, Damazy urwał nagle i zamilkł.
Brat stał przed nim osłupiały.
Nad wszystko zdumiewała go ta niepojęta zimna krew Damazego, to męstwo, dowodzące, że nie znał nie-bezpieczeństwa, na jakie się narażał. Pobyt w Lunewilu, w krajach, w których samowola taka nie panowała jak w Rzeczypospolitej — musiał, zdaniem podłowczego, zatrzeć w Damazym pamięć tego, co tu było możliwym. Potrzeba więc było dobitniej jeszcze opowiedzieć mu wszystko, wyjawić nawet to, czego się po cichu powtarzać obawiano. Damazy zrzuciwszy swą odzież i pokrywszy nią swą króbkę, zatarł ręce.
— Marcjan, daj mi kieliszek wódki — rzekł — w pierwszej izbie ogień rozpal. Juściż, choćby mnie kto u ciebie zastał, nie powieszą za to ani mnie, ani ciebie.
To rzekłszy wyparł go prawie gwałtem do pierwszej izby, a widząc, że Marcjan chodzi jak struty, sam ogień zaczął niecić i na kominie nakładać.
— Otwórz drzwi — rzekł Damazy, pamiętny na wszystko — gdyby kto nadszedł i znalazł je zamknięte a nas pod ryglem, miałby prawo posądzić, że coś złego knujemy.
Podłowczy wysłuchał w milczeniu.
Pierwsza trwoga i gniew przeszły; żal mu już teraz brata było nade wszystko; przemyśliwał, jak go od tej szalonej miłości i stawiania dla niej życia — odciągnąć.
Ogień zabłysnął na kominie; Marcjan dobył flaszki z wódką i nalał jej bratu, sam do niego nie przepijając, bo ani pić, ni jeść nie miał ochoty. W ustach czuł gorycz żółci wzburzonej.
Drzwi od sieni pierwsze zamknąwszy, aby otwieranie ich ostrzegło, gdyby kto nadchodził, podłowczy siadł przy bracie.
— Widzę z tego, coś dziś zrobił — rzekł zwracając się ku niemu — iż wszystko to, com ci mówił u Chai, o czym cię przestrzegałem, poszło w las. Alboś mnie nie zrozumiał, albo mi nie wierzysz. Inaczej tedy z tobą rozmówić się potrzeba.
Damazy patrzał nań jasnymi oczyma; twarz jego wyrażała dziwny spokój i męstwo.
— Będę słuchał, co mi powiesz — odezwał się — ale, kochany Marcjanie, nie ja ciebie nie zrozumiałem, jak ty twierdzisz, ale ty mnie. Co ty chcesz? Ja kocham dziewczynę nad życie. Dla niej opuściłem Lunewil, przywlokłem się tu — gotowym zginąć, a ją z tego piekła wyrwę.
— Szalony człowiecze! — krzyknął unosząc się podłowczy — co ci dziś po niej? co? Cały świat wie, że jest chorążego kochanką, że ją matka niepoczciwa sprzedała. Co ci po niej?
— A cóż ona temu winna, że ją Bóg matką taką pokarał? — zawołał Damazy. — Dlatego, że jest nieszczęśliwą i najnieszczęśliwszą, ja bym ją miał opuścić, wyrzec się jej? Jakaż by to była ta miłość moja? Widziałem się z nią, mówiłem, czuję łzy jej gorące na mojej twarzy i, Bóg świadkiem, nie porzucę biednej, choćbym szyję miał dać.
— To ją dasz! dasz! — krzyknął porywając się podłowczy. — Miłość ci ta głupia oczy blachmanem zaciągnęła. Co ty sobie myślisz, ty — nędzota, biedota, z dziesięcią twymi palcami będziesz walczył przeciwko ks. Radziwiłłowi? — tu, gdzie każdy krok i słowo szpiegują, gdzie tysiąc oczów patrzy?
Nieporuszony słuchał Damazy; tylko mu się wąsik z górną wargą wstrząsał czasem i ramiona drgały nieznacznie.
— Bracie mój — rzekł wysłuchawszy — ty nigdy nie kochałeś i nie wiesz, co miłość może.
— Rozum odebrać — rozśmiał się Marcjan.
— A ty myślisz, że rozumem tylko ludzie co robią? — odparł Damazy. — Robią więcej zuchwalstwem i szaleństwem.
— Oszalałeś w istocie.
— Mów zdrów, słowa nie odrzeknę — odezwał się Damazy. — Miłuję ciebie jak brata, jak jedynego, bo nas dwu na świecie tylko jest, ale — przebacz, Faustysię nad wszystko.
Splunął podłowczy.
— Gadać z tobą próżno — począł po chwili — odwodzić cię od tej imprezy nie ma już sposobu: ano, potrzeba, żebyś choć wiedział, z kim masz do czynienia. Gdym ja się na dwór chorążego dostawał, mówili mi o srogości jego i nieubłaganym okrucieństwie; puszczałem to mimo uszów. Nie wierzyłem spełna. Tum się dopiero przekonał, że co ludzie mówią, nie starczy jeszcze. Mało powiadają: więcej jest. Znasz historię Lotaryńczyka.
— Słyszałem już o niej w Lunewilu, bo i tam ona doszła — ano, spełna, jak było, nie wiem — rzekł spokojnie Damazy.
— Niedalej niż cztery lata temu — począł podłowczy — był w służbie księcia ten Lotaryńczyk, szlachcic, oficer odważny, człowiek dzielny, trochę tylko gorączka; bo tu niemal wszystkich miał za ba-i-bardzo, a lekko sobie cenił, nie wyjmując i księcia chorążego, z którego się często po trosze wyśmiewał. Języka nie umiał utrzymać, a gdy co na wątrobie miał, nie zmilczał.
Książę z początku go lubił, potem się za zuchwalstwo zniechęcił do niego. Jak tylko to we dworze postrzeżono, pochlebcy, których pełno, jęli szpiegować oficera i coraz coś na niego donosić.
Byli tacy, co go zgubić chcieli; on o nic się nie zdawał dbać. Raz tedy przy kieliszku wyciągnęli go za język, że na chorążego wygadywać zaczął, że w nim buty więcej niż rozumu i że gdyby Radziwiłłem się nie urodził, ledwie by w piecu potrafił napalić.
Nazajutrz zaraz powtórzono to panu: wpadł w gniew wielki i oficera natychmiast, szpadę mu odjąwszy, na odwachu posadzić kazał. Między towarzyszami miał Lotaryńczyk jednego szczególnie, Manswelda, z którym się wadził nieustannie; nienawidzili się jak pies z kotem. Mansweld się zawczasu odgrażał, że gdy na niego kolej przyjdzie aresztanta pilnować, da mu się we znaki. Choć nierychło, Mansweld dostał wreszcie komendę na odwachu. Pierwszego zaraz dnia, gdy Lotaryńczyk sobie za swój miły grosz z miasteczka miodu kazał przynieść, Mansweld zabronił, aby mu go dawano.
Wzięła się stąd zwada między nimi taka, że się do siebie omal nie porwali. Dano znać Szylingowi, pułkownikowi, na zamku mającemu zwierzchnią komendę, który nadbiegł zaraz, Lotaryńczyka uspokoił i napomniał, oficerowi zganił jego surowość i na tym się niby skończyło. Lecz ledwie Szyling do kwatery swojej powrócił, oni sobie znowu przycinać zaczęli i słowo od słowa, Lotaryńczyk aresztem i obejściem się z nim rozjuszony krzyknął, że służba u księcia i komenda niepoczciwa była.
Mansweldowi tego było potrzeba: świadków miał; komenda najwyższa była zawsze — nazywało się to tak — przy księciu chorążym. Doniesiono mu, że Lotaryńczyk jego niepoczciwym przezywał.
Wpadł książę w pasję największą, tak że przemówić nie mógł, a gdy usta otworzył, pierwsze słowo było: — Okuć szelmę i „krygsrecht“ na niego, głowę da!
Sąd wojenny się tak złożył, że w nim i nieprzyjaciele Lotaryńczyka zasiedli, i zresztą tacy, którzy bronić go nie śmieli, wiedząc, że książę zawczasu na śmierć go dekretował. Do inkwizycji powołano aresztantów samych, a ci ze strachu to mówili, czym by się zasłużyć, nie — czym by narazić się mogli.
Gdy przyszło wyrok ferować, według wojennego prawa nie było sposobu, tylko na śmierć go sądzić za porwanie się przeciw władzy zwierzchniej. Ale wszyscy pewni byli, że do spełnienia dekretu nie przyjdzie.
Tymczasem książę chorąży się zaciął. Strach ogarnął wszystkich otaczających, nawet tych, co Lotaryńczyka nie lubili; kto żyw, perswadował i prosił.
Ze dworu śmielsi starali się winę zmniejszyć, dowodząc, że napiłym był, że nie o księciu to mówił i do niego niepoczciwości tej nie stosował.
Była podówczas w odwiedzinach w Białej księżna krajczyna Radziwiłłowa, która z namowy księżny chorążyny do nóg upadła księciu błagając go za Lotaryńczyka. Prosili i inni — jednej żonie odezwać się nie było wolno, choć łzy się jej po twarzy toczyły. Wiesz, dlaczego? oto w kontrakcie ślubnym zastrzegł sobie, żeniąc się z nią, chorąży, że nigdy za nikim instancjonować nie będzie.
Wyrok śmierci tedy wisiał nad nieszczęśliwym, którego, w kajdanach okutego, w lochu trzymano.
Zażywano różnych sposobów, aby mu życie ocalić; a szczególniej Matulewicz, człek zręczny, z naprawy księżny chorążyny najrozmaitszych środków zażywał — nadaremnie.
Usiłował on wmówić w księcia, iż na nadchodzące imieniny księżny Eleonory Czartoryskiej, kanclerzyny litewskiej, milszego jej wiązania dać nie może nad życie człowieka.
Padano znów do nóg i błagano go, a skończyło się na tym, że począł się gniewać i w pasję wpadł jeszcze większą.
Do późnej nocy trwały te sceny z nim, molestowania, prośby, które szczególniej księżna krajczyna skutecznymi być sądziła. Chorąży, choć gniewny, poruszony był w istocie. Powróciwszy do sypialni przechadzał się długo, wołać do siebie kazał zauszników swoich, a nazajutrz do dnia konie dla siebie do Sławencinka przygotować polecił.
O niczym więcej nie wiedział nikt. Tymczasem chorąży, od tych nalegań uszedłszy, wtedy gdy w Sławencinku odpoczywał, Lotaryńczyka ściąć rozkazał — a potem, najspokojniej w świecie, tegoż dnia na świętą Eleonorę do Wołczyna pojechał.
Skończywszy opowiadanie podłowczy obrócił się ku bratu, który słuchając w ogień patrzał.
— A co? — zapytał.
— Nic — rzekł Damazy. — Wiedziałem ci wprzódy, iż w jego ręce się dostawszy wydobyć się z nich albo nie łatwo, lub nie podobna. Przecież, jakom przed chwilą postanowienie miał z rąk mu tę niewinną wyrwać ofiarę, tak mnie wcale okrucieństwo jego nie odstrasza.
— Że Lotaryńczyka za płoche słowo, niewinnie, ale podług krygsrechtu, ścięto — mówił dalej Marcjan — toć jeszcze tłumaczyć się daje... Ale wiesz ty, co tu, pod naszymi nogami, w tych podziemiach, do których nikt oprócz kluczników nie zagląda, dzieje się? Ile tam więźniów po lat dwadzieścia gnije, światła nie oglądając, za to, że księciu się w najmniejszej rzeczy opierać śmieli lub że o nich doniesiono, iż przeciwko niemu śmiałym zgrzeszyli słowem?
Są tam tacy, którzy litość nawet w katach obudzili, za którymi proszono, a ledwie sobie imiona ich książę mógł przypomnieć. Nikogo jeszcze wypuścić nie kazał.
Słyszę nieraz, iż na żonę swą marszczy się, że jej wesołą nie widzi, lecz zawsze niemal wylękłą. Jakże ona inną ma być, gdy nieraz z zamku wyszedłszy na wały słyszy dobywające się spod ziemi jęki i narzekania; gdy wie, że po tych lochach stąpa, w których zapomniani męczennicy konają?!
Damazy dumał słuchając.
— Ano — rzekł po chwili — przyjdzie i mnie się tam dostać: wola Boża! Dla wilka nic iść w las. Nie męska rzecz dla strachu o życie opuścić biedną niewiastę. A! to by i żyć potem nie było warto.
— Lecz wyzwolić jej nie możesz; kto wie, czy losu jej nie pogorszysz? — przerwał Marcjan.
— Gorszym on nie może być, niż jest — rzekł Damazy. — Ona sama mówi, iż śmierć przekłada nad to życie, jakie prowadzić jest zmuszoną. Miły bracie, losu swego nie uniknie człowiek: co mi przeznaczonym było, nie minie mnie.
I zwróciwszy się do Marcjana rękoma go objął za szyję, a łza mu w oku błysnęła.
— Cóż i jak poczynać myślisz? — zapytał podłowczy. Damazy, trochę zdziwiony, ku niemu się zwrócił.
— Ty o tym nie powinieneś wiedzieć ani się mieszać do sprawy mojej — rzekł. — Wolno mi dla niej życie stawić, ale ciebie gubić i czynić spólnikiem tego, co ty szaleństwem zwiesz — nigdy w życiu! ani pytaj, ani myśl o tym. Zostaw mnie resztę. Jedno ci tylko, jako bratu, mówię a zwierzam, iż odstraszyć się nie dam niczym; a co mi miłość moja dla niej każę, spełnię, choćbym krwią moją miał oblać, com zamierzył.
— Mnie to pociesza tylko — odezwał się Marcjan — że bliżej poznawszy położenie o niepodobieństwie się przekonasz. Jesteśmy tu jak w więzieniu, a nad Zaborskimi więcej cezów czuwa niż nad innymi.
— Z więzienia też ludzie uchodzą — przerwał uparty Damazy.
Widząc, że go ani przekonać, ani nawrócić w ten sposób nie potrafi, podłowczy przestał mówić. Szukał po głowie jakichś innych środków pohamowania go. Trwogą wziąć nie było sposobu człowieka namiętnością oślepionego. Na twarzy Damazego, który tylko co niebezpieczeństwa wielkiego uniknął, nie widać było najmniejszego śladu poruszenia. Zamyślał się, może o swej Faustysi, szukał jakiegoś nowego pomysłu do przekradnięcia się, a o bracie jakby już zapominał.
Marcjan przyglądał mu się, na próżno usiłując odgadnąć go i zrozumieć. Taka pogarda śmierci i męczarni, chłodna jakaś, niewymowna, cicha, była dla niego niepojętą.
— Gdzieżeś się ty skrył przede mną wyszedłszy od Chai? — zapytał po długim milczeniu Marcjan. — Nie zdradzę cię przecież: po co się taisz przede mną?
— Bo nie chcę ciebie wcale mieszać do mojej sprawy, abyś w razie jakiegoś nieszczęścia mógł czystym sumieniem poprzysiąc, że o niczym nie wiedziałeś — odpowiedział Damazy.
— Tak — rozśmiał się podłowczy — a przecież dziś, jako przebrany handlarz z kramikiem, schroniłeś się do mnie.
— Ano, inszego nie było sposobu — odezwał się Damazy — drugi raz przez tę szelmowską bramę przekradać się nie miałem ochoty, a tobie się przez to nic nie stało. Wybrałem chwilę, gdy w podwórzu żywej duszy nie było. Ubiór swój zabiorę inną razą.
— Ani myślę — odparł brat — nie dam go, abyś drugi raz głupstwa nie zrobił.
— Jakbym ja nie mógł sobie dostać ubrania i króbki, gdy mnie będzie potrzeba! — rzekł Damazy, ręką machając.
Podłowczy nie wiedział już, co poczynać z bratem. Wstał, poprawiając na kominie.
— Słuchaj, Damazy — odezwał się — mów otwarcie: czy ci w istocie świta w głowie, że ty ją stąd możesz wykraść?
Chwilkę namyślał się zagadnięty, a potem, wąsa kręcąc, zawołał butno:
— Wykradnę ją!
— Wiem, że z tobą rozumnie gadać nie można — odparł Marcjan — to jest po prostu wariacja; bo gdybyś nawet porwać ją mógł, to cię pogoń ułapi niechybnie, przyprowadzą na zamek i jako raptora, który dziewczynę gwałtem pochwycił, zetną.
— Jeżeli pochwycą, niech ścinają — zawołał Damazy — oczy moje przynajmniej patrzeć nie będą na tę zgrozę bezkarną. Nie myśl jednak, żebym ja całkiem szalonym był. Gdy porwać będę mógł, obmyślę, gdzie się z nią skryć od pogoni i jaką drogą uciekać.
— Pod ziemię się przed nim nie skryjesz — rzekł Marcjan.
Damazy szydersko się zaśmiał.
— Ech! ech!
Podłowczy coraz się bardziej rozgorączkowywał.
— A! niech cię kaci porwą z tą twoją nierozumną miłością! a i jej niedobrze życzę, że dopuszcza, abyś dla niej kark kręcił — rzekł gorąco Marcjan — ale, słuchajże, człowiecze bez głowy. Wiem, że cię nie odciągnę i nie przekonam: na jedno tylko daj mi słowo.
— Na co? — zapytał chłodno Damazy.
— Że głupstwa tego nie zrobisz, póki książę jest w Białej — ciszej szepnął podłowczy. — Wiem z pewnością, że się wybiera do Zawieprzyc we swaty, a ma też do Warszawy, do króla jechać, czy na ten nieszczęsny sejm, który regularnie zwołują i zrywają. Przynajmniej gdy jego tu nie będzie, a Szyling sam zostanie na zamku, nie tak się może gorąco wezmą do ścigania — i...
Podłowczy nie dokończył. Brat słuchał go z wielką i wytężoną uwagą.
— Może i masz słuszność — odparł — i może ja posłucham ciebie na ten raz, ale jeżeli się wyjazd przewlecze, za nic nie ręczę. Wleź ty w moją skórę i pomyśl tylko sobie, jak to miło wiedzieć, że to niewinne ptaszę w jego szponach się męczy.
— Będąc w twojej skórze, anibym się kusił już o wyrwanie ptaszka — rzekł Marcjan — a chceszli go koniecznie mieć — rozum dyktuje obmyślić, aby ci go powtórnie nie odebrano.
Zamilkł nieco podłowczy i mówił dalej:
— No, przypuśćmy, że się cudem powiodło to, co, według mnie, nie może się udać, dalej co? Uciekliście we dwoje? dokąd? ani domu, ani łomu, ani schronienia, ani pleców.
Damazy pogardliwie ramionami poruszył.
— Bylem ją miał — rzekł — zbiegnę jak najdalej, znajdę służbę. Pójdę za leśniczego, za pisarza, bodaj za parobka.
Podłowczy śmiać się zaczął.
— Piękny jej los zgotujesz! — odparł. — Myślisz, że o głodzie i chłodzie długo miłość wytrwa.
Pogardliwie spojrzał na brata Damazy.
— Gdybyś ją znał, nie mówiłbyś tego — odrzekł krótko. — Ano — darmo już wodę warzymy — daj mi rękę i wyprowadź za bramę. Lisiurkę ci odeślę.
Opieszale i niechętnie za czapkę wziął podłowczy. Damazy zapiął lisiurkę, z kołka zdjął nie pytając czapkę starą, spojrzał na nogi swe, jak się przy krótkiej kurtce wydają, i wziął za klamkę.
Na dworze było już ciemno, ale od śniegu trochę widną była wybita w podwórku ścieżyna. Milcząc poczęli nią bracia iść do bramy, w której z dala już widać było ludzi gromadę. Drzwi od kordegardy stały otworem i czerwony odblask ognia padał przez nie na wnętrze sklepione. Ciury podpiłe wadziły się i śmiały zagradzając drogę.
Znano pana podłowczego i o wypuszczenie go z zamku, z kimkolwiek szedł, trudności nikt nie mógł zrobić — ale ostrożny Marcjan nierad był, że go z bratem zobaczą. Szepnął mu, aby twarz kołnierzem od kurty przysłonił trochę, na wszelki wypadek.
Próżna to była obawa, bo gawiedź w bramie tak żywo sobą samą się zajmowała, że na przechodzących spojrzeć nie miała czasu.
Prześliznęli się więc prawie nie postrzeżeni.
Podłowczy nie chciał tak zaraz brata opuścić i zbyt prędko powracać: puścił się więc z nim podwalem, choć oba już do rozmowy nie mieli ochoty. Doprowadziwszy do miasteczka Damazego Marcjan podał mu rękę.
— Serce mi się kraje — rzekł — gdy myślę, co ciebie czeka. Zlituj się nad sobą! zlituj! a i jej ciężkiego losu nie gotuj!
Nie chciał słuchać Damazy, objął rękami za szyję brata i począł go całować.
— Serca mi nie psowaj — rzekł — co ma być, to się stanie.
Tak się rozstali. W chwilę potem podłowczy powracał na zamek. Nie miał on zwyczaju odwiedzać Zaborskich: widywał je z daleka, bliższych z nimi stosunków unikał. Wiedział o tym, że pilno patrzano, kto tam bywał, a książę gości, szczególniej młodzieży, nie lubił. Wolski też szpiegował tych, co tam zaglądali. Nie miał wielkiej ochoty pójść do nich podłowczy, ale mu się zdawało, że może będzie miał sposobność słowo szepnąć pannie Faustynie i przez nią na brata wpłynąć, aby się na zgubę z nią razem nie wystawiał. Wprost więc ku lewemu skrzydłu zmierzając, gdy zobaczył, że się u Zaborskich w oknach świeciło, poszedł na górę.
W bawialnej izbie słychać było rozmowę; z dala już rozeznał głos Wolskiego i gotów się był zawrócić, ale ponieważ tym by się w podejrzenie podał, wolał więc do niego zmyślić interes.
Zobaczywszy go Zaborska zdziwiła się mocno; Wolskiemu oczy dziko zaświeciły. Marcjan pokłonił się od niechcenia i zwrócił do faworyta książęcego.
— Pan mi daruje, że ja go tu aż gonię, ale nie mam żadnej dyspozycji co do polowania, a pora bardzo dobra i druga taka może się nie nadarzy tej zimy. Sam do księcia iść nie śmiem.
Wolski skrzywił się, nie chciało mu się stąd odchodzić, a podłowczemu zostać dłużej pozwolić nie chciał, bo na kanapie siedziała panna Faustyna, która patrzała na gościa bardzo ciekawie.
Syknął więc tylko, klnął po cichu i zawołał:
— Idę, idę.
Podłowczy spojrzał znacząco na pannę, skłonił się i skrył zaraz za drzwiami. Wolski szedł za nim — zły.
— Co wam tak to polowanie pilne? — rzekł kwaśno.
— Jakże nie ma być? — odparł Marcjan. — Potem książę na nas składa, gdy zwierzyny nie ma, a bez rozkazu księcia albo waszego ja się nie ważę.
Tym zestawieniem księcia z Wolskim połechtał Marcjan trochę i udobruchał faworyta. Wyszli w dziedziniec.
— Pójdę do księcia po rozkazy — rzekł Wolski i obrócił się do Marcjana wstrzymując już odchodzącego. — Słuchaj no. Był, słyszę, wasz brat tutaj?
— A był, alem go wyprawił w świat, bo nie było mu tu co robić. Nigdzie miejsca nie zagrzeje, dobry człek, ale niespokojnego ducha. Pojechał sobie. Nie wiem, będzie służby szukał albo w Kodniu, lub w Wołczynie, a może i Nieświeżu. Nie chciałem go tu skrywać, bo i nie mam gdzie pomieścić, i nie chcę, żeby próżnował.
Wolski nic nie odpowiadając wysłuchał i zawrócił do księcia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.