Na bialskim zamku/Tom pierwszy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na bialskim zamku |
Tom | Tom pierwszy |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik” |
Data wyd. | 1950 |
Druk | Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była to zwykła godzina, o której wieczorem książę różnych przyjmował ze swego domu oficjalistów, urzędników i przybyłych ze wsi rządców. I tym razem siedział zwyczajem swym w gabinecie, u stolika, na którym dwie żółte świece woskowe się paliły, zasłonięte parawanikiem zielonym.
Pokój był dość obszerny, a choć go ogień na kominie palący się i owe dwie świece oświecały, znaczniejsza część jego tonęła we mroku.
Oprócz stołu, wielkiego i wygodnego krzesła z podnóżkiem, na którym rozparty, z wyciągniętymi nogami książę chorąży się rozpierał, rękę obrzękłą, żółtą trzymając na stole — sprzętów było mało i nieznaczących. Charakteru człowieka trudno było z nich rozpoznać. Biurko do pisania, brązami przyozdobione, nie zdradzało, aby go zbytnio używano, papierów nawet na nim zbytnio widać nie było. Obok stojąca zamczysta szafa, pięknie drzewem wykładana, nie wiadomo, do czego służyć mogła. W wielkim oddaleniu przy ścianie, od progu, skromnych para stołków przysunięta była do muru. Widać nieczęsto tu siedzieć proszono, a kto mógł przysiąść, trzymał się z daleka. Nad stołem zawieszone weneckie zwierciadło miało w ramie Radziwiłłowski herb z paludamentem. Na biurku dostrzec było można niewielki krzyż czarny z Chrystusem z kości słoniowej. Jakiś chłód, smutek i groza wiały od tych ścian nagich, do których żadna myśl nie przylgnęła, żadna oznaka uczucia jakiegoś lub upodobania.
Rozparty w krześle książę chorąży, postać szerokich rozmiarów, wiekiem już jakby rozlana, miała podobieństwo rodowe do starych portretów familijnych, z twarzami posępnymi, poważnymi, w których myśli nie było wiele, a dumy więcej nade wszystko. Rysy wydłużone, przeciągnięte, podbródkiem obwisłym jeszcze zwiększone, w tej dobie życia nie miały już wyrazu innego nad uroczystą, w sobie zamkniętą dumę. Lecz znużenie wielkie zdawało się z nią walczyć, chwilami ciężkie powieki opadały na oczy zblakłe, usta się chowały w fałdach, którymi oblicze było poorane.
Książę spoczywał i choć nie spał ani drzemał nawet, sapał ciężko. Szeroka pierś wydawała się czymś obciążoną. Nogi wsparte na podnóżku, grube, nieforemne, jakby nabrzmiałe, drgały niekiedy bólem, który zarazem twarz chwilowo wykrzywiał. Futerkiem podbita zwierzchnia suknia, okryta atłasem, pod nią żupan mieniony, lekki pas — składały ubranie.
Książę tylko co był odprawił gościa, przybyłego w sprawie sejmikowej, który go zniecierpliwił i znudził, bo pieniędzy potrzebował na forytowanie kandydatów, gdy nie opowiadając się wszedł Wolski i stanął u proga, i oznajmił się tylko lekkim kaszelkiem. Sygnał to być musiał dobrze księciu chorążemu znany, bo usłyszawszy go, nie podnosząc nawet powiek obwisłych, grubym głosem, na wpół ochrypłym, do mruczenia niedźwiedziego podobnym, ozwał się:
— Pójdź sam tu!
Wolski w dziedzińcu zamkowym a w tej izbie i przed obliczem pana — były to niemal dwie zupełnie różne figury. Tam on obracał się swobodnie, zuchwale, patrzał na ludzi z góry, obchodził się z nimi szorstko; tu był pokorą i niemal nicością. Twarz, ruchy, postać zupełnie się zmieniły; zdawał się mniejszym nawet i szczuplejszym. W dziedzińcu na panicza wyglądał, tu — na biedne chłopię służebne.
Od progu idąc, spode łba pilno się wpatrywał w pana, chcąc zbadać, w jakim go znajduje usposobieniu. Wyraz zmęczenia i wyczerpania nadto był widocznym, ażeby uszedł bystrego wzroku faworyta.
Oczy księcia chorążego ciągle jeszcze ospale były przymknięte powiekami, jak gdyby drzemał.
— A co tam? — zamruczał czując, że Wolski się przybliżył.
Wolski, którego głos zwykle był ostry i piskliwy, odezwał się cicho i łagodnie:
— Nowego nie ma nic, proszę jaśnie oświeconego pana.
Oczy chorążego dopiero się teraz podniosły, ale warga dolna, obwisła, jeszcze się drzemać zdawała, wpatrzył się w faworyta, bo wiedział, że gdy nie było nic do donoszenia, on jednak coś wyszperał. Nie pytał już, czekał na należną daninę.
— Karmuczka umarł w nocy.
Oczy słuchającego powiększyły się bardziej, a czoło wysiłkiem jakimś pamięci zmarszczyło.
— Karmuczka? — jaki?
— Sześć lat temu wsadzony za zuchwalstwo, ten, co tłumaczył się, że jaśnie oświeconego pana nie znał.
— Gdzie siedział?
— Pod wieżą, w czarnym lochu.
Zadumał się chorąży.
— To cóż? — bąknął.
— Siostra płacze, żeby go mogła pochować na mogiłkach.
Lice księcia przybrało wyraz trwogi, oczy strzeliły groźno.
— A skąd wiedzieć ma, czy żyw, czy umarł?
— Ciało wynieśli.
— Bałwany, łajdaki!
— Ja zaraz mówiłem — począł cicho Wolski — że trzeba było nocą go wywieźć i pochować, a to wina klucznika.
— Posadzić go na miejscu tego Kar... Kar... jak się tam zwał?
Wolski podpowiedział. Na tym się skończyło. Była chwila odetchnienia. Chorąży począł niewyraźnie szemrać pod nosem.
— Subordynacji nie ma, w kordegardzie hałasy po nocy, aresztantom piwo i miód noszą: ja wiem. Surowo zakazać. Patrzeć, aby mi nieporządków nie było.
Spoczął nieco i po chwili mruczał znowu:
— Te bestie, co po lochach siedzą, czego oni śpiewają? hę? żeby ludzie ich słyszeli?
— Mówią, że pobożne pieśni.
— Nie wolno: w lochach powinno być cicho.
Wolski nie odpowiedział nic. Książę znowu drzemać się zdawał.
Po chwili szepnął bardzo nieśmiało:
— Ten szlachcic Sulima...
— Psiakrew! — wtrącił książę nawiasem, pięść leżącą na stole zaciskając.
— Chory bardzo w więzieniu, może by... — Wolski, zobaczywszy groźnie na siebie skierowane wejrzenie, nie dokończył. Chorąży usta wykrzywił.
— Hę? co? może by szelmie temu doktora Dubiskiego posłać? hę? i ulepki mu dawać. A niech zdycha! niech zdycha!
Głos podniesiony stał się groźny, faworyt nie śmiał się już odezwać! Chwila upłynęła — książę dumał.
— Co temu łajdakowi jest? — zapytał.
— Nie wiem — rzekł ostrożnie Wolski.
— Toś k.... — wybuchnął gniewnie chorąży — powinieneś wiedzieć o wszystkim; to twoja psia powinność.
— Jego już dawno jakaś febra trzęsie — wyszeptał Wolski. — A z tą jego żoną nie ma spokoju — dodał — bo pod bramą niemal co dzień siedzi i płacze.
— Czemu jej nie wysmagają i nie przepędzą?
— Było i to, ale nie pomogło — odparł Wolski.
Znowu się zadumał książę.
— Jak on długo siedzi? — zapytał.
— Drugi rok.
Odpowiedzi nie dał książę. Nastąpiła długa chwila milczenia.
— Butrym powiada, że trzeba by zapolować, bo pole dobre.
Książę nie zdawał się słyszeć tego — dumał.
— Niech no Butrym pamięta — odezwał się wyczekawszy — że mnie moc żywego zwierza potrzeba. Moc, moc, żeby tego była siła, jak nigdy. Niechaj policzą, co tam jest. Niedźwiedzi choćby dziesięciu mało, a i łosie, i wilki, i kozy potrzebne. Zwierzyny zawsze dosyć, a w klatkach mało: ja żywego chcę.
— Czy jaśnie oświecony pan każe, aby z sieciami szli i łapali? Mam nakazać Butrymowi?
— Mówiłem już — niech robią, co chcą — i żywego mi trzeba, a nie pokaleczonego.
Wolski wiedzieć już musiał, na co książę zwierza tyle w klatkach potrzebował, i nie pytał o to.
Zadumał się książę pomrukując: — Niedźwiedzi.
— Tu już ich po naszych puszczach mało — odparł Wolski — co są, to niewielkie, bartniki. Z Nieświeża, z Naliboków by ich łatwiej.
Na wspomnienie Nieświeża twarz chorąży w jedną stronę ściągnął i skrzywił się nie mówiąc nic.
Potem głowę spuścił i zadumał się.
Wolski miał już odchodzić i po cichu nogę jedną w tył wysunął, gdy książę oczy podniósł i rzekł zniżając głos:
— Zaborskiej żeby nic nie brakło — rozumiesz — a oko na nią mieć.
— Tylko com tam był.
— A cóż, kwasi się?
Wolski oczy spuścił. — Nie tak to...
— Gdyby stara gdzie koni chciała, to jej dać; ale żeby na noc powracała zawsze.
Właśnie kończył tę instrukcję książę, gdy drzwi drugie, bliżej stołu będące, uchyliły się, a w nich ukazała się wyniosłej dość postawy, rysów niepięknych, ale poważnego wyrazu, księżna chorążyna. Wyprostowana, ubrana starannie, ówczesną modą, z fryzurą na głowie, z suknią szeroko rozpiętą na robronie, w chusteczce koronkowej na piersiach, księżna ustrojona była jakby na uroczystość jaką, choć dzień był powszedni. Ale taka była wola małżonka.
To ukazanie się chorążyny zwiastowało, że wieczerza była na stole. Oburącz się na poręczach krzesła sparłszy, począł z ciężkością wstawać książę. Wolski by mu był chętnie pomocnym, ale wiedział, że nie lubił, by go kto wspierał, chcąc mimo choroby i ociężałości udawać jeszcze silnego.
Na twarzy widać było wysiłek i ból; czoło się sfałdowało, usta zacięły. Zebrawszy się nareszcie na podźwignięcie chorąży powstał, na nogach obrzękłych stanął, chwilę się tak mocował i krokiem posuwistym począł iść ku żonie, która mu rękę podała.
Wolski tymczasem, cicho cofając się ku drzwiom, znikł we mrokach, jakby wejrzenia księżny chciał uniknąć.
Z gabinetu księcia, przez pokój obszerny, słabo oświecony, przejść było potrzeba do jadalni. Tu już dość liczne zebrane było towarzystwo. Z kobiet była tylko księżna krajczyna i jedna rezydentka, stojąca opodal nieco.
Na przedzie stał, jakby śpiesząc księcia powitać, biskup Ptolemaidy, proboszcz bialski, ksiądz Riokur, mężczyzna twarzy przystojnej, wieku średniego, z postawy wyglądający na człowieka nawykłego do obcowania z panami. Starannie i z pewną wytwornością ubrany w fiolety, z łańcuchem na piersiach, z mankietkami koronkowymi, otaczającymi ręce bieluchne, ksiądz Riokur uśmiechał się i oczy przymrużał z wyrazem łagodności wielkiej, która dość niezręcznie przebiegłość bystrą ukrywała.
Za biskupem kilku ichmościów szlachty województwa brzeskiego czekali, aby księcia pana pozdrowić mogli, a za nimi pułkownik Szyling w mundurze wojska Radziwiłłowskiego i dwóch oficerów, wyprostowani, milczący, kryli się w cieniu. Tu także stał, po francusku ubrany, doktor Dubiski i kilku starszyzny dworskiej, mającej zasiąść u szarego końca.
Książę, witając mruczeniem i ruchem ręki, przywlókł się do odznaczającego się swą formą krzesła, dla siebie przysposobionego, nad którego poręczą widna była wyrzeźbiona korona książęca. Obok drugie podobne krzesło, niższe cokolwiek, ustawione było dla chorążyny, przy której zasiadła krajczyna, a biskup Riokur przy gospodarzu.
Z obowiązku swojego duchowny króciuchną po cichu odmówił modlitewkę; przeżegnali się wszyscy i siedli. Chorąży, ze spuszczoną, obwisłą, jakby ciężką głową, zajął swe miejsce i rozparł się na stole szeroko.
Oczy wszystkich współbiesiadników, nie wyjmując nikogo, skierowane były z pewną trwogą ku niemu. Milczenie panowało uroczyste.
Roznoszono polewkę.
Ani biskup, ani nikt z przytomnych rozmowy zagaić się nie ważył. Chorąży był w usposobieniu milczącym, co u niego zawsze prawie stan zdrowia niepomyślny zapowiadało, i doktor Dubiski pilniej coraz twarzy jego nachmurzonej się przypatrywał.
Po cichuteńku parę słów szepnęła do sąsiadki księżna krajczyna, trwożliwie spoglądając w stronę księcia.
W kieliszki nalewano wino i książę, który żarłocznie talerz polewki pochłonął, pochwycił kieliszek wypijając go duszkiem. Jak gdyby mu po nim sił przybyło, odetchnął, oczyma powlókł po zgromadzonych i obrócił się do biskupa: ksiądz Riokur przyjął wejrzenie wdzięcznym uśmiechem.
— Zima tęga — odezwał się książę.
Na ten temat łatwo się powszednia zawiązać już mogła rozmowa, nie drażniąca nikogo. Ksiądz Riokur opowiadał najpierw, co wróżył stuletni kalendarz i jako prawdopodobnym było, że tegoroczna zima, pod planetą nader surową i aspektami niebieskimi nie mniej groźnymi, szczególniej mroźną i suchą być mogła.
Książę chorąży przypomniał zaraz, iż w tym roku, gdy brał podczaszostwo po Pocieju (nie wspomniał nic szczęściem o rozwodzie z Sapieżanką), zima się też zrazu obiecywała bardzo groźno, a spełzła na gniłej.
Księżna krajczyna cieniuchnym głosem bolała nad tym, że podróże odbywać będzie musiała w najcięższe zapewne mrozy.
Doktor Dubiski zaręczał, że styczeń przejdzie jakkolwiek, ale luty dopiero pokaże, co umie.
Więc ksiądz biskup Ptolemaidy mówił dalej o miesiącu lutym w ogóle, że jest jednym z tych, które wszędzie najmocniej dają się we znaki.
Zajmująca ta rozmowa niemal całą wieczerzę przetrwała. Książę chorąży dwa razy się rozśmiał, co poczytywanym było za nader pomyślny znak usposobienia, i dr Dubiski przestał się trwożyć o jego zdrowie. Na ostatek wieczerza się skończyła; na znak dany ks. Riokur odmówił modlitewkę dziękczynną, równie cichą i krótką jak pierwsza, i od stołu się poruszono. Drzwi otwarte wiodły do wielkiej sali, w której po wieczerzy chwilę jakąś część towarzystwa zabawiać się była zwykła.
Tu już na księcia czekał fotel wygodny i koło niego ustawiło się kilka osób przypuszczonych do bliższego oglądania oblicza pańskiego.
Niedługo jednak trwał pobyt w sali księcia chorążego, który zwykł był wkrótce po wieczerzy zwolna się wysuwać do swej sypialni. Księżna chorążyna potem z gośćmi swoimi siedziała jeszcze czas jakiś, a najpóźniej około dziesiątej wszyscy się rozchodzili.
Na zamku potem rozpościerała się cisza uroczysta i choć gdzieniegdzie światła w oknach się ukazywały, ruch wszelki ustawał. Zamykano bramę, szli stróże dokoła i w kordegardzie tylko czuwano.
W mieszkaniu Zaborskich od podwórca ciemno już było; stara jejmość kładła w swoim pokoju, zadumana, kabałę, kartami dosyć nieświeżymi, a strój jej dowodził, że się już nikogo nie spodziewała. Czepek nocny z żółtymi wstążkami, wielka chusta spięta na piersiach, którą była otulona, obuwie stare na nogach, twarz, z której się bielidło dzienne starło, czyniły ją o wiele lat starszą niż zwykle, gdy strojna do ludzi występowała.
Czy kabała tak niefortunną jakąś przyszłość jej zapowiadała, czy inny miała powód do zmartwienia, oblicze starej wyrażało jakiś gniew i smutek. Czasami podpierała się na chudych łokciach i tak wpatrzona w rozrzucone karty długo dumała wzdychając.
Na ostatek zmieszała karty, rzuciła je do szufladki w stoliku i na palcach wyszła po cichu ku mieszkaniu córki. Jak zawsze przyłożyła naprzód oko do umyślnie rozszerzonej na ten cel dziurki od klucza, z lekka potem pocisnęła klamkę i weszła. Faustyna, na pół rozebrana, leżała sparta na kanapce, z rozrzuconymi włosami. Była tak zadumaną, że nie spostrzegła matki, aż się do niej zbliżyła i stanęła tuż przed nią.
— No, co znowu? co znowu? — poczęła Zaborska. — Płakałaś? widzę po oczach.
Załamała matka ręce na piersiach.
— Kto by myślał, że cię tu męczą i głodem morzą! Dogadzaj jej, jak chcesz — nigdy dobrze nie będzie.
— Tu? nigdy! — odparła cicho z jakąś rozpaczą Faustysia.
Matka usiadła naprzeciw niej na krześle.
— Lepiej było z głodu umrzeć!
Faustysia porwała się z kanapki, podnosząc ręce.
— A! lepiej, stokroć lepiej nam było przy tym głodzie i biedzie — zawołała. — Jak wspomnę na tamte czasy...
Łzy się jej puściły, zamilkła, płakała. Matce gniew obrzydłą twarz wykrzywił.
— Głupia! — odezwała się — co swojego szczęścia nie umie ocenić!
Faustysia szlochała ciągle.
— Gdybym nie wiedziała, że ty córką moją jesteś, tobym w tobie mojej krwi nie poznała — poczęła matka. — Przecie rozum trzeba mieć — na świecie chleb pierwsza rzecz, a co człowiek wart, gdy goły? Inna na twoim miejscu miałaby z tego księcia, co by chciała; dałby folwark dożywociem albo i na dziedzictwo. Czy to on wieczny? Jak jego nie stanie, a będzie za co ręce zaczepić — znajdziesz sobie smyka, jakiego zechcesz...
Na to wszystko nic nie odpowiedziała Faustyna; łzy jej oschły, myślała o czym innym.
— A! a! żebyś ty rozum miała! — prawiła jakby zmuszona się wygadać Zaborska — szczęście się bo tobie samo ciśnie, a ty je odpychasz. Z księcia byś zrobiła, co chciała, a ten Wolski, który tu wszystko wszystkim, u nóg by twych leżał i gotów na piśmie dać, że się ożeni.
— Ale ja go nienawidzę — wykrzyknęła Faustysia.
— Dlaczego?
— Nie cierpię go! — głośniej jeszcze odezwała się Faustyna.
— Bo tobie w głowie może dotąd ten chłystek przeklęty, ten Damazy.
Dziewczę wstrząsnęło się całe.
— A to był jeden z tych, co się rodzą, aby z torbami chodzili.
Dziewczę westchnęło.
— Szczęściem, że go licho stąd wyniosło! bodaj nie wracał! — mówiła Zaborska. — Ale was dwoje równie głupich, to byłaby rychtyk para. Dlategoście się tak kochali!
Poruszyła ramionami Faustynka, patrzała na matkę, usiłując może odgadnąć, czy się czego nie domyślała.
Zaborska, z rękami założonymi na piersi, patrzała w stół, a usta się jej nie zamykały.
— Gdy chce Bóg pokarać, to rozum odejmie — mówiła — tak i z tobą. Wolski? Co przeciw niemu można powiedzieć? chłopak, choć malować. Jak nie wyjdzie na wielkiego pana...
— O! pewnie! — odezwała się wreszcie Faustyna — sam szatan mu pomoże, bo mu służy wiernie, lepiej niż księciu, którego by zdradził, gdyby mu tylko bezkarnie wolno było. A iluż to ludzi poginęło przez niego, ilu on oskarżył i wtrącił do więzienia, aby pomścić się na nich! U kogo klucze od lochów? u niego. Komu się okupują aresztanci? temu zbójowi. I takiego człowieka...
Matka się porwała z pasją.
— Kłamią, ogadują, bo się go boją — krzyknęła. — Co robi, to z rozkazu księcia, na jego sumieniu to nie będzie; on czysty.
Rozśmiała się Faustysia.
— Dajcież mi pokój, matko — przerwała. — Mam ci ja oczy i uszy anim małym dzieckiem, żebym nie rozumiała, co się na świecie dzieje. Siedzę tu w tej opłakanej niewoli — niechże jednego sromu dosyć będzie!
I wstała groźnie namarszczona.
— Proszę ja was, nie mówcie mi już o tym Wolskim — dodała — nie chcę go znać ani wiedzieć o nim. Powiedzcie mu to, aby darmo się nie durzył.
Zaborska spojrzała na córkę, zmierzyły się oczyma, zbierało się widocznie na kłótnię, jakie często między nimi wybuchały. Zwykle łagodna i posłuszna, Faustysia przywiedziona do ostateczności wybuchała gwałtownie, a matka naówczas najczęściej musiała ustępować, bo w takich razach nie miała słuszności — i sama to czuła.
— Nie powiesz ty mu tego, matko — dodała Faustysia — to ja sama.
— Tylko ty mi się w to nie wdawaj, bo doprowadzisz do tego, że nas stąd jeszcze wypędzą.
— Dałby Bóg! — zawołało dziewczę ręce składając.
— A, tak! żeby wszystko, cośmy wycierpiały, za darmo jak w wodę wpadło — przerwała matka. — Kiedy człowiek dla tego nieszczęsnego chleba duszę gubi, to niechżeby go choć miał!
Dokończywszy tych słów wyszła matka, drzwi ze złością zatrzaskując za sobą. Sceny podobne powtarzały się niemal codziennie. Opłakane było to życie dziewczęcia, które w dobrej wierze, zdawszy się na matkę, popadło w tę kałużę i męczyło się w niej a bolało okrutnie. Teraz zaświtała jakaś wyzwolenia nadzieja, powrócił Damazy, o którym wiedziała, że go wysłano do Lunewilu; nie spodziewała się go wcale. Miała od niego karteczkę, którą jej potrafił przesłać przekupiwszy sługę; potem on sam wdarł się jako handlarz z kramikiem, aby się z nią zobaczyć. Przez krótką chwilę, na wpół łzami i powitaniem zajętą, mogli się zaledwie rozmówić i Faustysia miała obietnicę jego, że będzie starał się ją wykraść. Ona gotową była dzielić jego niebezpieczeństwa, iść, jak mówiła, za kraj świata, byłe się z ohydnych więzów uwolnić.
Z tego krótkiego z nią spotkania i rozmowy Damazy wyniósł jeszcze silniejszą determinację: ważenia się na wszystko, byle dziewczę wyrwać matce i księciu. Faustysia przyrzekła na każde zawołanie być gotową i miała się postarać o klucz od drzwi z sieni wychodzących wprost na wały, którymi niepostrzeżenie wymknąć się było łatwo.
Po rozstaniu się z bratem Damazy, przekradając się ostrożnie, aby go kto nie podpatrzył, wysunął się aż na sam koniec miasteczka, do nędznej chałupy, w której u Froima najął sobie schronienie. Froim obu Butrymom był od bardzo dawna znajomy. Pamiętał ich prawie dziećmi. Naówczas był on jeszcze zamożnym arendarzem w Sławencinku i handlował bydłem.
Dotknęła go klęska; niespodziany pomorek pozbawił go w krótkim czasie całego, długo zbieranego, majątku; kupione woły powyzdychały prawie do jednego. Zadłużony, zrujnowany, stary Żyd musiał na te lata, w których się spodziewał spoczynku i dostatku, zejść na nędzną chałupę i na ubóstwo, z którego już się wyratować nie mógł.
Lecz była to Hioba natura: więc wylawszy się ze skargami przed Panem, błogosławiła rękę jego i cierpliwie czekała podźwignienia, pociechy z nieba lub wyzwolenia. Froim stał się pobożnym bardzo i dzieci rozpuściwszy po świecie, podtrzymywany przez nie po trosze, żył z dnia na dzień — zrezygnowany już na dolę swoją.
Zmuszony wynieść się od Chai, Butrym przypomniał sobie starego Froima i zapytał o niego w miasteczku. Znali go wszyscy w Białej i pierwszy spytany Żyd wskazał mu chałupę, ostatnią z tych, które połączone były w jedną całość sznurem od dachu przewleczonym na domy sąsiednie.
Trudno sobie wyobrazić coś nędzniejszego. Zapadła na pół w ziemię, ze ścianami powyginanymi, z dachem pogarbionym i połamanym, nad którym sterczał ogromny dymnik, oplatany łoziną i osmarowany gliną — chata Froima takiemu tylko, jak on, zubożałemu nędzarzowi służyć mogła za mieszkanie. On, żona jego, równie jak on stara, i sługa tak biedna jak oni — składali całą ludność tego szałasu. Gdy Damazy z rana zapukał do drzwi, do których nigdy nikt nie zaglądał, zdziwiona sługa przyszła go odprawić, sądząc, że będzie pytał o drogę. Na zapytanie o Froima i on sam się pokazał, ale w stroju do rannej modlitwy wdzianym, którego nie zrzucił, aż nabożeństwa dokończył. Damazy czekał cierpliwie.
Froim, zdjąwszy ubranie służące do modlitwy, gdy się do Damazego zbliżył, nie poznał go wcale. Musiał mu się przypomnieć Butrym, odwołać do szczęśliwszych czasów. Wiedział o tym, że Żyd za wyrzucenie z arendy nielitościwe do księcia żal czuł i nie mając wiele do stracenia — da mu przytułek, chociażby go o jakieś konszachty przeciw zamkowi posądzał.
Począł Froim od tego, że się na swoją poskarżył dolę porównując ją z dawnymi dostatkami. Musiał Damazy wysłuchać tych bolesnych żalów, nim mógł mu powiedzieć, czego żądał od niego.
Froim gotów był chętnie dać mu przytułek, lecz w chacie ani dla pana z pachołkiem, ani dla koni miejsca nie było. Mały alkierzyk z biedy mógł jeszcze służyć Damazemu, ale dla Pawluczka i koni w sąsiednim domostwie nająć kawał szopy musiano. Nędzne to nad wszelki wyraz schronienie miało tę wielką zaletę, że się tu nikt nie mógł domyślić obcego człowieka. Oprócz tego stary Froim był nieoszacowanym dla Damazego doradcą. Wiedział o wszystkim, co się tu działo, znał ludzi i stosunki, a w duszy żal żywił do nielitościwego chorążego i nienawiść do Wolskiego. Pierwszego dnia Damazemu w tej chacie, u starych znajomych, i im z nim — bardzo źle było. Powoli jednak poczęło się składać znośniej i Froim, który miał przed kim się skarżyć, rad był prawie gościowi, zresztą nie wymagającemu. Nagrzawszy sobie piwa z grzankami i serem dwa razy na dzień, o chlebie i kawałku wędliny Damazy żył nie skarżąc się.
Był tak zajęty swoją Faustysią i jej wyzwoleniem, że wszystko zresztą obojętnym mu się stawało.
Po widzeniu się z nią, przekonawszy się, iż dziewczę o nim nie zapomniało i brzydziło się niewolą, w której ją trzymano — Damazy począł obmyślać środki ucieczki.
Nie było sposobu nic zrobić nie zwierzając się Froimowi; Damazy był pewien, że on go nie zdradzi. Stary zdumiał się wielce z początku tak zuchwałemu zamiarowi, krzyknął, za głowę się pochwycił, lecz w końcu zrozumiał, iż się na to było targnąć można.
Trudności było bez liku; a do nich i tę, największą, należało dołączyć, że Damazy wielkiego zapasu pieniędzy nie wywiózł z Lunewilu, od brata zaś wiedział, że i ten grosza nie miał wiele.
Po powrocie z zamku, po widzeniu się z Faustysią i bratem, Damazy zapalił się jeszcze mocniej do ucieczki; ale przyjął dobrą radę brata, który radził przynajmniej chwilę taką wybierać, gdy księcia nie będzie w Białej.
Szło mu o to, aby Faustysi nie narazić na nieszczęście, bo gdyby mu ją odebrano, kto wie, jaki by los od mściwego księcia czekał biedną dziewczynę... Miał więc czas Damazy dobrze wszystko opatrzyć, obmyślić i przygotować, bo chociaż w miasteczku o wyjeździe księcia mówiono, nie sądził nikt, aby, chory i niedomagający, zimową porą miał się na podróż narażać.
Do ucieczki potrzeba było nie już tej pary wierzchowych koni, które miał z sobą Damazy, bo te się sprząc nie dawały, ale innych, dobranych, rączych, i sani albo wozu. Musiał też zawczasu drogę obrać przezornie a zbadać starannie, i to taką, którą by ich ścigać nikomu na myśl nie przyszło.
Wszystko to pieniędzy wymagało, a z tymi się rozliczywszy i dołączając do nich, co mógł wziąć ze sprzedaży małych klejnocików, ostatnich po rodzicach pamiątek — nie starczyło na przybory podróży, na przeżycie przez jakiś czas, dopókiby się w odległym, zapadłym kącie Litwy albo Korony nie znalazło służby i przytułku.
Wpadł więc Damazy na ostateczny, rozpaczliwy środek, po którym sam się niewiele spodziewał, lecz musiał się go uchwycić innego nie mając. Wiedział, że Zaborska miała rodzonego brata Lubiszewskiego, starego kawalera, który się jej zaparł zupełnie i zerwał z nią wszelkie stosunki. Zdawało mu się, że go może poruszy malując los siostrzenicy, której chciał być wybawicielem: postanowił więc puścić się do niego, do Chrzanówki — „na los szczęścia“.