Na bialskim zamku/Tom pierwszy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na bialskim zamku |
Tom | Tom pierwszy |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik” |
Data wyd. | 1950 |
Druk | Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do Chrzanówki, w zapadłej kotlinie Podlasia, ku Bugowi położonej, wśród lasów, wydm, moczarów i prawdziwej pustyni, nawet dostać się nie było łatwo. Lubaszewskiego mało kto znał, wiedziano, że od lat wielu na wsi się zupełnie zakopał, z niej nie wyłaził i żył jak pustelnik, nikogo nie widując prawie.
Pytał o niego Froima Damazy, a stary Żyd, kronika chodząca całej okolicy, o nim niewiele powiedzieć umiał. Za młodu — jak wieść niosła, sługiwał na dworze Czartoryskich, miał nawet łaski u późniejszego kanclerza, bo do pióra był zdolny, języków się wyuczył kilku i doskonale nimi władał.
Wiodło mu się tam tak szczęśliwie, iż wielką krescytywę dlań zapowiadano. Mężczyzna był co się zowie, piękny, i na pokojach wstydu panu swemu nie czynił.
Nagle, wśród tego zawodu, bez żadnej przyczyny jawnej, która by się odgadnąć dawała, pan Henryk Lubiszewski jednego ranka zabrał się, z czym miał, i wyjechał na zawsze od księcia nawet go nie pożegnawszy.
Głucha wieść chodziła tylko, że dnia poprzedzającego scena jakaś bardzo gwałtowna zaszła między księciem a jego amanuentem. Lubiszewski jak oszalały wyleciał z pałacu i więcej do niego nie powrócił.
Froim dodawał, poruszając na to ramionami niedowierzająco, iż podejrzewano Lubiszewskiego o jakieś wysoko bardzo sięgające amory, które miały być nie bez wzajemności.
Na wieś swą powróciwszy Lubiszewski więcej się już na świat nie pokazał. Wpadł jak w wodę. Wiedział on o losach siostry i o jej życiu awanturniczym; oburzony nim, dom jej wymówił, a stosunki wszelkie z nią zerwał.
Z tymi bardzo szczupłymi i niepewnymi wiadomościami Damazy wybierał się do Chrzanówki, od Białej dobre mil pięć odległej. A ponieważ nie chciał, aby o jego obrotach ludzie wiedzieli, postanowił nie brać nawet z sobą Pawluczka i sam jeden konno przerznąć się lasami według danych skazówek. Przejeździwszy wiele po świecie, miał Damazy doświadczenia dosyć i w podróży, nawet po kraju nie znanym, poradzić sobie umiał. Wyjeżdżając do dnia z Białej, choć dnie były krótkie, spodziewał się na wieczór stanąć w Chrzanówce, przypuściwszy, że nie zabłądzi. Gdyby mu się to trafić miało, dla konia parę wiązek siana i woreczek z owsem brał na zapas, dla siebie — kawałek chleba i flaszeczkę wódki.
Z tą ufnością w Opatrzność, która dawniej odwagi dodawała — dniem niezbyt mroźnym, bo się na odwilż zanosiło, pan Damazy ruszył prosto przez błota zamarzłe na lasy. Konia miał, którego tak dobrze znał, jak on pana; przeżegnawszy się więc kłusa go puścił i zadumał się, co też los mu gotuje.
Droga wybrana, mało uczęszczana, niewiele utarta a mnogimi ścieżkami do lasu po drwa prowadzącymi pokrzyżowana, wymagała pilnej uwagi; nie zbłądził jednak Damazy i gdy po trzech godzinach dosyć szparkiej jazdy trafił na karczemkę w lesie, a tu się zaczął rozpytywać o Chrzanówkę, potwierdzono mu, iż był na dobrej drodze i o dwie już tylko mile odległości. Miał więc czas konia tu popaść, sam nieco spocząć; ale chcąc zasięgnąć wiadomości o Lubiszewskim, przekonał się, iż tu tak o nim mało wiedziano jak i w Białej.
Arendarz nawet rozgadywać się o nim wcale nie chciał.
Za dnia jeszcze, wyjechawszy z sosnowego lasu, podszytego krzakami, zobaczył nareszcie wieś, według opisu zdającą się być ową Chrzanówką. Ciągnęła się ona długim sznurem, na nie bardzo urodzajnej, piaszczystej równinie, a w jednym jej końcu widać było starą cerkiewkę drewnianą z dzwonnicą, w drugim, wśród drzew, dwór z wysokim dachem; kilka ogromnych krzyżów drewnianych, kilka olbrzymich sosen, pozostałych z dawnego lasu wśród pól, krajobraz ten smutny urozmaicały.
Z bijącym sercem dojechał Damazy do karczmy w pośrodku wsi, w której ani zajazdu nie było, ani stajni dla konia, tak podróżny był tu rzadkim zjawiskiem. Arendarz, przestraszony niemal widokiem jego, pokazał się w progu i znikł; do karczmy dla postawienia konia trzeba było niemal szturm przypuszczać. Na zapytanie o pana nikt mu odpowiadać nie chciał; żona arendarza schowała się do alkierza, a syn, z największą odrazą, zbywał go półsłowami. Musiał więc Damazy podnieść nieco głos, zażyć rozkazującego tonu i niemal zmusić gospodarza, aby konia przyjął i drogę do dworu wskazał.
Przed zmierzchem chciał być u Lubiszewskiego. Gdzie miał i mógł przenocować, stawało się wątpliwym, gdyż nie ufał już, aby go we dworze przyjęto jako gościa.
Z dala dwór wcale poczciwie wyglądał, daleko porządniej, czyściej, staranniej utrzymany, niż się spodziewać było można. W dziedzińcu, oprócz pary psów, nie było żywej duszy. Gdy furtka u przełazu zaskrzypiała, psy głowy podniosły i larum okrutnego narobiły. Chłopak w szarym kubraku wyszedł w ganek, zobaczył podróżnego, psy napędził i sam wystąpił przeciw niemu.
— Chcę się widzieć z panem, mam interes. Umyślnie z nim przybyłem — rzekł Damazy.
Zmierzywszy go oczyma ciekawymi, wyrostek słowa nie mówiąc zostawił go z psami w ganku, a sam zniknął we wnętrzu domu.
Długi czas upłynął, nim powrócił; skinął na Damazego i poprowadził go za sobą.
Jak na taką pustynię zapadłą i osławioną — dwór się prezentował bardzo pięknie i trudno było uwierzyć, że w nim nigdy nikt oprócz gospodarza nie gościł.
Począwszy od sieni, urządzony był z pewną wytwornością i smakiem zdradzającym zamiłowanie piękna i ładu. Czystość była rzadko naówczas gdzie u nas spotykana.
Wszedłszy do przyciemnionej izby gościnnej Damazy nie znalazł w niej nikogo. Miał więc czas lepiej się jej przypatrzyć. Przybrana była ze staroświecka w części, lecz starannie. Na kominie zegar stał gdański, który miesiące i dnie pokazywał, kilka obrazów ciemnych wisiało na ścianach, na półkach były puchary dawne, pozłociste.
U okna jednego stał stoliczek niewielki, pokryty kobierczykiem, a na nim leżała otwarta książka, jak gdyby ją tylko co ktoś tu porzucił.
Bardzo piękny portret, kobietę w młodym wieku wyobrażający, w ramach owalnych, wisiał na ścianie, a pod nim w mniejszych ramach sylwetka czarna i za szkłem zasuszona gałązka. We mroku na ostatku dostrzegł pan Damazy gitarę, rzuconą na małej sofce.
Wszystko to razem tak mało odpowiadało wyobrażeniu, które sobie o tej pustelni wytworzył gość przybywający, iż zupełnie się tym zbił z tropu i zapomniał, co przygotował był do rozmowy z Lubiszewskim.
Wtem kroki męskie, śmiałe, żywe, dały się słyszeć z drugiego pokoju i wszedł mężczyzna słusznego wzrostu, wyprostowany, na swój wiek wyglądający młodo, chociaż włosy miał siwiuteńkie, wąsy i brodę białą. Twarz jego, piękna bardzo, duże oczy czarne wyraziste, postawa miały w sobie coś niemal pańskiego. Z dala począł się przypatrywać pilnie Damazemu i skłonieniem głowy go powitał.
— Przybyłem umyślnie do pana dobrodzieja — odezwał się pozdrawiając go Damazy — czy mi wolno będzie sprawę, z którą przy jechałem, wyłuszczyć? Prosiłbym o chwilę cierpliwości.
— Siadaj pan — rzekł krótko gospodarz — słucham go.
— Wiem o tym — począł przybyły — żeś pan dobrodziej uznał za słuszne zupełnie się wyrzec wszelkich stosunków z siostrą swą, panią Zaborską. Ani nie będę wchodził w powody, ani starał się jej bronić. Na nieszczęście pani Zaborska zasłużyła może na to, ale ma córkę, nieszczęśliwą ofiarę...
Lubiszewski się ironicznie uśmiechnął i wyjąknął:
— Ach!
— Czy pan wiesz, jaki los jej zgotowano? — zapytał Damazy.
— Nic nie wiem o Zaborskich i nic się o nich dowiedzieć nie pragnę — odezwał się gospodarz. — Niezmienne jest postanowienie moje: żadnego z nimi nie mieć stosunku.
Jakby tego ostatniego zapewnienia nie słyszał wcale, Damazy mówił dalej:
— Zaborska z własnej winy popadła w wielką nędzę. Córka jej, już dorosła, piękna bardzo i warta politowania dziewczyna, zwróciła oko księcia chorążego — dziś one obie są na zamku w Białej, a ta nieszczęśliwa z rozpaczy umiera.
Czoło Lubiszewskiego zmarszczyło się strasznie.
— Jaśnie oświecony ma fantazje! — zawołał z tłumionym gniewem. — Cóż na to kto może? Tym panom u nas wszystko wolno; ani sądu na nich nie ma, ani prawa, ani kary.
Począł się śmiać.
— Książę krajczy w Czarnawczycach cały seraj przez długi czas pod kluczem trzymał, żonę i dzieci morzył głodem; szalał lat wiele, dopóki wreszcie, duchowieństwo zaczepiwszy, nie dostał się do Słucka na więzienne rekolekcje. I to, widzisz asindziej, trybunałowi go ani prawu nie oddano, ale sama familia uwięziła, sąd złożyła, dekretowała rekluzję, wzięła majątek w zarząd, libertowała żonę, a ten książę, ten chorąży, co sobie pannę Zaborską upodobał — zamknął brata w Słucku.
Lubiszewski wstał wielce poruszony i śmiać się zaczął, oczy mu pałały gniewem.
— Czegóż asindziej żądasz ode mnie? — dodał. — Abym się ja wdał z chorążym w walkę o pannę Zaborską! Hę? aby mi wieś najechano, dwór spalono, a mnie wzięto do lochu w Białej i posadzono czekać dnia sądu — ale chyba Bożego!
Śmiał się znowu Lubiszewski, ale nagle śmiech ten ustał. Siadł, podparł się na ręku i zamilkł.
— Ja wcale tego od pana nie wymagam! — rzekł Damazy.
— Ale co mnie ma Zaborska obchodzić? — zawołał gospodarz, a po małym przystanku spytał: — Któż waćpan jesteś? amant panny Zaborskiej?
Zaczerwienił się mocno Damazy.
— Nie jestem ani byłem amantem panny Faustyny — począł.
— A! imię ma Faustyny! piękne wcale imię! — szyderczo wtrącił gospodarz.
— Znałem ją od dziecka i kochałem, kocham, los mnie jej obchodzi, życiem gotów dać, aby ją wyzwolić.
— Życie? proszę, życie — ciągle z szyderstwem mówił i goryczą Lubiszewski. — Życie byś dał, aby cię później za to zdradziła i na dudka wystrychnęła! Ale to inaczej nie może być. Jaka matka, taka córka, a zresztą one są takie wszystkie, co do jednej.
Mówił to z jakąś namiętnością gwałtowną, że Damazy, który tu przybył z gorączką — dziwnym skutkiem, często się objawiającym — ostygł znacznie i czuł się śmielszym, niż był.
— Wszystko to być może — odparł — ja świata nie znam, ale dziś kocham, lituję się serdecznie i życie stawić gotów jestem.
— Cóż mnie do tego! — przerwał Lubiszewski — wszystko to są rzeczy zupełnie obce.
— Raczysz mnie pan wysłuchać do końca? — spytał Damazy.
— Historia jest ciekawa! zaprawdę, czemuż nie! — śmiejąc się swym niezdrowym, gniewnym śmiechem odparł Lubiszewski. — Ponieważ pan fatygowałeś się aż tu, aby mi ją opowiedzieć...
— Jestem zdecydowany — ciągnął dalej Damazy z energią zimną — stawić życie dla wyzwolenia panny Faustyny, którą kocham. Z tęsknoty za nią opuściłem Lunewil, gdziem miał zaszczyt być w służbie króla Stanisława.
— No, proszę! — spoglądając ciekawiej ku niemu odezwał się Lubiszewski.
— Od nikogo nie żądam pomocy osobistej, ale — jestem zmuszony — choć z upokorzeniem — błagać pana, jako krewnego, którego los tej ofiary obchodzić przecie może...
— Nic a nic! — zawołał gospodarz.
Damazy wstał ze stołka.
— Mów waćpan, czego żądasz! — wtrącił Lubiszewski.
— Jestem szlachcic, zowię się Damazy Butrym — mówił przybyły — zdaje mi się, że moje szlacheckie słowo coś jest warte. Tym słowem ręczę i uroczyście poprzysięgam, iż jeśli żyw będę, pożyczkę powrócę — potrzebuję pieniędzy!
Rozpaczliwie prawie wyrzekł ostatnie słowa, a na czoło pot mu wystąpił.
— A jeżeli żyw nie będziesz? — spytał Lubiszewski szyderczo.
— Jest nas dwóch braci — dodał Damazy — Marcjan służy za podłowczego u księcia chorążego; gdybym zginął — wiem, że odda za mnie.
Gospodarz wstał ze swego siedzenia.
— Waćpanu się w głowie pomieszało — rzekł. — Powiadasz, że ta panna Faustyna jest na zamku, w jego pazurach, w łapach tego niedźwiedzia — i waćpan, goły, bez grosza, sam jeden, myślisz porwać się na niego, aby mu tę pastwę odebrać!
— Tak! — odparł krótko Damazy.
Lubiszewski przypatrywać mu się zaczął z uwagą.
— Ile waćpan masz lat? — zapytał.
— Dwadzieścia sześć — rzekł Damazy.
Gospodarz, złożywszy ręce na piersiach, stał i śmiał się.
— I byłeś waćpan w Lunewilu, na dworze „filozofa dobroczynnego“! — począł szydersko — no i powracasz do kraju tak niedojrzałym, jak gdybyś nigdzie na nauce nie bywał, nic nie znał, nie słyszał, nie widział!
Śmiech się rozpoczął znowu; nie robił on jednak żadnego wrażenia na Damazym, który, raz zrozpaczywszy, aby mu się tu powieść mogło, znosił, co go spotykało, cierpliwie.
— Ja dla tego samego nie powinienem dać i nie dam nic waćpanu, że to by go mogło wprost pod katowski miecz oddać — rzekł Lubiszewski.
— A ja, jeśli u pana nie dostanę — przerwał Damazy — mam najmocniejsze postanowienie choćby na gościńcu kogo rozbić, a pieniędzy sobie sprokurować.
— I to wszystko dla panny Faustyny! — zaśmiał się Lubiszewski — dla faworyty księcia chorążego, dla córki tej kobiety, której ja bez obrzydliwości wspomnieć nie mogę.
Damazy milczał chwilę.
— Nie znasz pan Faustyny — rzekł zimno.
— Znam je wszystkie! — odparł gwałtownie Lubiszewski. — Po matce Ewie wzięły spadek w równej mierze. Panna Faustyna może nawet kochać go, nie przeczę, ale zdradzi nie dziś, to jutro.
Sam waćpan powiadasz, że nie masz nic — ona już do zbytku nawykła, ubóstwa nie zniesie. Zostaw ją, gdzie jest, weźmie spuściznę po księciu i znajdzie sobie męża, nie tak wybujałej wyobraźni jak waćpan, i będzie z nim szczęśliwsza.
Damazy znużony już był tą rozmową.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał sucho.
— Odmawiam — rzekł żywo Lubiszewski — popełniłbym kryminał, dając mu nóż, którym się chcesz zarżnąć. Jesteś mi wprawdzie nieznajomym, obojętnym równie jak te dwie kobiety, ale do samobójstwa pomagać się nie godzi.
Butrym się skłonił z lekka i zwrócił ku drzwiom. Na dworze, podczas rozmowy, dobrze się już zmierzchło. Lubiszewski postąpił za gościem kilka kroków.
— Czekaj waćpan — rzekł — nie mam we zwyczaju nikogo przyjmować, ludzi nie lubię i nie żyję z nimi; lecz, bądź co bądź, na noc do Białej nie pojedziesz:
wilcy cię zjedzą, nim Radziwiłł rozedrze. W karczmie noclegu nie znajdziesz: proszę zanocować we dworze, bardzo proszę.
— Będę panu ciężarem, jeśli ludzi nie lubisz — rzekł kłaniając się Butrym.
— Jutro waćpan pojedziesz, a ja zostanę z moją ulubioną samotnością. Nocuj waćpan.
Takim jakimś głosem ostatnie wypowiedział zaproszenie, że Butrym, zawahawszy się — pozostał.
— Siadaj i spocznij — rzekł Lubiszewski — ja powracam zaraz.
Smutny, podrażniony, lecz daleko spokojniejszy na duchu, niż po otrzymanej odmowie być mogło, Damazy siadł i zadumał się. Całodzienna jazda, choć nawykłego do konia, znużyła. Spuścił głowę, szukał innych środków. Na Lubiszewskiego nie rachował nic — trzeba było wymyślić co innego. Ale co?
Po chwilce wniesiono światło w srebrnych lichtarzach i gospodarz wolnym krokiem powrócił do pokoju. Nie mówił nic, przechadzał się niespokojny jakiś.
Stanął potem i o Lunewil zaczął rozpytywać, na co Damazy odpowiadał dość krótko i niechętnie. Czuć w nim było myśl czym innym zajętą.
Rozmowa ta, nie idąca łatwo, zaledwie się rozpoczęła, gdy znać dano do wieczerzy. W domu wcale nie było można dostrzec tego, że gospodarz żył jak osamotniony pustelnik: wszystko było jakby przygotowane do przyjęcia ludzi, wytworne, wymyślne, przystrojone. Służba szła cicho i sforno; wieczerza, której umyślnie warzyć dla gościa nie miano by czasu, zastawiona była obficie i smaczno. Podano wino przednie.
Damazy, zgłodniały od dawna, skazany często na chleb i piwo, jadł z młodzieńczym apetytem. O tym, z czym przybył, ani słowa nie było wzmianki, jak długo u stołu siedzieli.
Wrócili potem do bawialni.
Damazy uważał, że Lubiszewski z wielką jakąś ciekawością mu się przypatrywał, badał twarz jego, nie spuszczał go z oka na chwilę.
— Powiedzże mi waćpan — odezwał się, gdy zasiedli w gościnnym pokoju po wieczerzy — ten szalony zamysł wykradzenia jakim sposobem chcesz przyprowadzić do skutku?
— Jeszczem dobrze nie osnuł, co i jak pocznę — rzekł Damazy — ale panna się zgodziła na ucieczkę. Książę ma wyjechać na sejm do Warszawy, dobiorę chwilę, wymknie się z zamku i — puścimy się w świat, w lasy, bez drogi.
Załamując ręce Lubiszewski znowu dawnym śmiechem zaczął chichotać.
— A pogoń? — zapytał.
— A Opatrzność boża! — odparł Damazy.
— Rzadko ona szalonym sprzyja, a waćpan istotnie ją chcesz tentować — mówił gospodarz. — Sto przeciwko jednemu stawić można, iż na pierwszej mili was ułapią.
— Może być! — rzekł Damazy — ale jeżeli jest choć jeden przeciwko stu, że się uciec uda, ona i ja postanowiliśmy próbować. Oboje nic do stracenia nie mamy.
— Waćpan masz brata w służbie u księcia! Czy on ci się ofiarował z pomocą? — zapytał gospodarz.
— On! gdzież tam! Wiedzieć nie chce o niczym — począł Damazy chłodno.
— Przez niego więc możesz wiedzieć, że są nieprzezwyciężone trudności, on waćpana powinien był zreflektować.
— Tu żadna refleksja skutkować nie może, gdzie desperacja radzi i panuje.
— Szaleństwo — dodał ruszając ramionami Lubiszewski. — Nazwałbym to heroizmem, gdyby przedmiot wart był poświęcenia — ale córka Zaborskiej!
— Nie znasz pan Faustyny! — powtórzył Damazy.
— Jakże się tam anioł mógł urodzić i wychować pod skrzydłami takiej niegodziwej — Zaborskiej! — z oburzeniem odparł Lubiszewski. To wprost rzecz niemożliwa. A dziś, gdy ta dziewczyna przeszła jeszcze przez ów dwór bialski...
— Padła ofiarą, ale niewinną! — rzekł uparty Damazy.
— Waćpan jesteś naiwny jak dzieciak! — dokończył gospodarz z gniewem. — Są fatalizmy, słowo daję, życia ci się zbyć pilno.
Damazy na to nie odpowiedział wcale.
Lubiszewski krokiem namiętnym począł się przechadzać po pokoju, jak gdyby walczył z sobą. Nie mówił długo nic. Parę razy sam się do siebie rozśmiał i westchnął. Tymczasem późno się zrobiło i Damazy, nie chcąc już przeciągać rozmowy przykrej a bezużytecznej, wstał za czapkę biorąc.
— Pożegnam pana — rzekł dziękując mu za gościnność jego.
— Możesz spocząć przez jutro...
— Muszę powracać.
— Co cię tam pędzi?
— Mój los — rzekł smutnie Damazy. — On to wygnał mnie z Lunewilu, gdzie mi z łaski króla dobrze było. Temu pan nie uwierzysz; jest w człowieku głos, co mówi mu, gdzie i kiedy co czynić ma, a rozkazuje. Rad by się czasem sprzeciwił: nie może, tak, i tego poznać nie potrafi, czy głos ten bożym jest, czy nieczystym.
— Fatalista z waćpana! — odparł z uśmieszkiem, ale smutnym, Lubiszewski. — Nie będę go więc wstrzymywał, choć mi żal młodości waszej.
Poprowadził go do drzwi i zawołał służącego, aby sypialnię pokazał, a na progu odezwał się uprzejmiej:
— Proszę waćpana, abyś jutro nie widząc się ze mną nie opuszczał Chrzanówki. Mam parę słów do powiedzenia.
Szedł tedy dosyć smutny Damazy za sługą, ale na myśl mu przychodził biedny koń jego, który w nędznej szopie nie napojny miał nocować, i żal mu się go zrobiło wielce.
— Mój przyjacielu — odezwał się do chłopaka — zrobiłbyś mi przysługę znaczną, za którą bym ci się odwdzięczył, gdybyś znalazł sposób zaprowadzenia mnie, bo sam nocą nie dam sobie rady z psami waszymi, do mojego konia, któregom u Żyda zostawił.
— Koń dawno u nas w stajni, napojony, nakarmiony i słomy mu podesłano, żeby się wyleżał — rzekł chłopak — bądźcie, panie, spokojni.
Odetchnął Damazy lżej.
— Niechże wam Bóg płaci! to i ja zasnę spokojniejszy; a zbudź mnie, proszę, gdy dzień się robić zacznie.
W izbie dla siebie przeznaczonej znalazł Damazy łóżko aż nadto wygodne, na którym i ze zmęczenia, i ze zgryzoty ległszy, zasnął zaraz twardo.
Lubiszewski mu się wydał tak osobliwym człowiekiem, jakiego w życiu nie widział, zdziczałym i zgrzybiałym w tej samotności, a mimo to obyczaju, na szlachcica, nazbyt pańskiego. Nie mógł go cale zrozumieć. Było w nim coś, co od niego odstręczało i co do niego ciągnęło. Gdy się obudził z rana, chłopca postrzegłszy u łóżka stojącego, w oknie był dzień biały; pośpiesznie się więc odziewać począł, aby nadto się do Białej nie opóźnić, zwłaszcza że pod samym miasteczkiem lasy były, w których po nocy łatwo mógł zabłądzić.
Ze śniadaniem czekał go już gospodarz, odziany jak wczoraj, ale twarzy spokojniejszej. Mowy już o Zaborskich nie było wcale, zagadywał go tylko o księcia i co tam na dworze słychać było, ale Damazy, swoim zajęty, mało co wiedział. Gdy się śniadanie skończyło, wstał Butrym, dziękując a żegnając; powstał i Lubiszewski.
— Odmówiłem waćpanu wczoraj pożyczki i na ten cel, na który jej żądałeś, dziś też odmawiam — rzekł — ale mam nadzieję w rozumie waćpana, że od szalonej tej imprezy odstąpisz: więc żebyś, dopóki sobie miejsca nie wynajdziesz, treski nie miał, ofiaruję, co mogę. Oddasz mi, gdy będziesz mógł. Skryptu żadnego nie wezmę. Niech Bóg prowadzi!
To mówiąc wałeczek zawiniętego w papier złota wcisnął w rękę uradowanemu Damazemu i nim ten, zdziwiony, zebrał się na podziękowanie, ukłonił się, wyszedł i drzwi za sobą zamknął.
Dziękując Bogu za ten niespodziany zasiłek, pobiegł żwawo Damazy do stajni, gdzie koń nakarmiony stał już w kulbace i tylko popręgi trzeba było lepiej podciągnąć, aby był gotów do drogi. Dawszy stajennemu na piwo, bo mu i siano przytroczyli, i owsa w woreczek nasypali, siadł na konia Butrym z takim weselem w duszy, jakby już był nad księciem chorążym zwycięzcą.
Za wioskę się wybrawszy, u krzyża koniowi zwolnił kroku, bo chciał się przekonać, ile mu też pożyczył Lubiszewski. W ruloniku było sto czątych, jak oblał, suma tak niespodziewanie wielka, że Damazy chciał powrócić dla podziękowania, ale czasu nie miał. Pilno mu było okrutnie do Białej, aby z pomocą takiego grosza co najrychlej swoją ukochaną ratować. Był teraz najpewniejszy, że mając za co ręce zaczepić dopnie wszystkiego, czego zechce. Z innym też humorem, poświstując, podśpiewując, konia klepiąc po szyi, sam do siebie przemawiając, wracał dawną, już znaną, drogą do Białej.
Mało co wypocząwszy w owej karczemce leśnej, sam się nie czując głodnym, puścił się co rychlej w dalszą drogę spodziewając się dobrze przed wieczorem stanąć u Froima. Miał też na myśli albo karteczką znowu, co łatwym nie było, albo osobiście, co jeszcze trudniejszym, dać znać Faustysi, aby się miała w pogotowiu, bo się wszystko składało szczęśliwie.
Droga wszakże po południu nie mogła iść bardzo spiesznie; odwilż była coraz większa, koń sobie pod kopytami śniegu nabijał, potykał się, szedł ciężko. Przez błota zaś, które skracały drogę, już się puszczać było trudno, bo stały pod wodą. Musiał więc je okrążać i na Wólkę powracać.
Mrokiem już zbliżył się do miasteczka wyjechawszy z lasu i postrzegł wieżę zamkową, farę, reformatów i mury bazyliańskie. Opar jakiś, gdyby mgła, unosił się nad nimi i zasłoną je na pół przejrzystą okrywał. Damazy miał na groblę wyjechać, gdy, zapatrzony na miasto, czuł, że koń stanął, i obejrzawszy się postrzegł obdartego Żyda, który Froimowi czasem posługiwał, za uzdę trzymającego wierzchowca.
Chaimek miał minę wielce przepłoszoną, był zdyszany, bełkotał coś i rękami w przeciwną stronę ukazywał, z której właśnie przyjeżdżał Damazy. Nim się go miał czas dopytać, o co chodziło, czego chciał, Żydek pośpiesznie opierającego się konia, któremu się chciało do stajni, zawrócił prawie gwałtem.
— Co się dzieje! — zakrzyczał Damazy — czyś oszalał!
Chaimek, drżący, mówić nie mógł.
— Aj! — wyjęknął wreszcie. — Froim kazał stać, pilnować i powiedzieć wam, żebyście się na miasteczko nie pokazywali. Coś się stało: nie wiem, szukają was. Froim mówi, że na zamek chcą wziąć.
Osłupiał Damazy.
— To nie może być! — zawołał.
— Co, co nie może być, jak nie może być? Froim powiada, abyście nie śmieli teraz tu jechać.
— Czyś oszalał!? A z Pawluczkiem co się stało? — zapytał.
— Jego schowali gdzieś — mruczał Chaimek — za wami całe miasteczko strząsł Wolski.
Niespodzianie tak schwycony przy nadchodzącej nocy, Damazy zrazu ani wiedział, co pocznie. Dokądby się mógł schronić, nie miał wyobrażenia. Do najbliższej karczmy w lesie było blisko mili, a i ta, stojąc na gościńcu, nie dawała bezpiecznego schronienia.
— Idźże ty sobie, podziękuj Froimowi i nie troszcz się o mnie — rzekł do Chaimka zsiadając z konia, którego wziął za tręzle i do pierwszej chaty poprowadził. Chaimek, rad, że się uwolnił, nogi za pas wziąwszy pokłusował do miasteczka. Damazy całą już swą przytomność umysłu odzyskał. W chacie właśnie stał u proga gospodarz. Damazy wprost się do niego zwrócił, opowiadając, że był posłany od Flemminga z pismem do księcia, ale mu koń czegoś zasłabł, więc prosi, aby go do stajni przyjął do jutra, gdyż on sam, choć pieszo, na zamek pośpieszyć musi.
Zapłaciwszy tynfa a przyrzekłszy drugiego, konia sam do stajenki wprowadził Damazy i ufając w to, że się ściemniło, a on tu tak bardzo znanym nie był, śpiesznym krokiem śmiało szedł do miasteczka. Miał zawsze to przekonanie, że zuchwalstwo najlepiej ludzi z tropu zbija, a tchórzostwo gubi.
Nie wiedział jeszcze sam, dokąd się uda, lecz miał czas namyślić się, nimby dostał się z grobli i przedmieścia do miasta. Tu w oczy mu pierwszy wpadł klasztor reformatów; znał ojca Remigiego, nie miał zresztą wyboru; żywiej jeszcze niż wprzód zbliżył się do furty. Nie była to właściwa godzina do posłuchania, lecz czekać do jutra było niemożebnym. Wprost więc do celi gwardiana się skierował nie bacząc na to, że tam mógł właśnie najprędzej kogoś zastać.
Cudem prawie ojciec Remigi był sam na sam z ojcem Pacyfikiem, już odchodzącym.
Gwardian, zobaczywszy w progu przybyłego, aż zadrżał, a po wyjściu ojca Pacyfika ręce załamał.
— Cóż, ty tu przyszedłeś?
Damazy nie dając dokończyć pocałował go w rękę.
— Nie, ojcze gwardianie, nie żądam, ale w imię Chrystusa Pana, przenocuj mnie tylko, choćby gdziekolwiek. Jutro, po pierwszej mszy świętej już mnie tu nie będzie.
— Chyba nie wiesz, że cię po całym mieście szukają! — odparł gwardian — a ty im w paszczę leziesz.
— Dopierom się dowiedział i nie rozumiem, czego mogą chcieć ode mnie — rzekł Damazy. — Jutro się to wyjaśni, ale — ojcze! klasztory zawsze za schronienie nawet zbójcom służyły, a jam jeszcze nie zabił nikogo.
Gwardian się zmarszczył okrutnie, rękę podniósł do góry, coś palcem pokazał, szepnął i wyjść kazał za drzwi.
Dnia tego, gdy Damazy się do Chrzanówki wybierał, z rana Faustysia za krosnami siedziała i popłakiwała. Z matką od wczoraj nie mówiły do siebie; dziewczę dla zabicia czasu rzuciło się do roboty, przy której choć na chwilę zapomniało o swym położeniu. Ku południu Faustysia uczuła się tak znużoną łzami, bezsennością i robotą, że rzuciwszy krosna poszła do sypialni swej i tam położyła się na kanapce.
Napadały ją takie chwile obezwładnienia, w których potrzebowała nieruchomie przesiedzieć, poleżeć, nie myśląc nic i nie robiąc.
Matka, ile razy się z córką powaśniła, chodziła niespokojna, przepatrując tym pilniej ruch jej każdy. Zaraz po odejściu Faustysi stara Zaborska wsunęła się do jej pokoju, przybliżyła do krosien, poczęła się rozpatrywać wszędzie. Oko jej, niespokojne, najmniejsze szczegóły mogące zdradzić usposobienie córki badało chciwie.
Na krosnach leżał porzucony kłębuszek włóczki, na którym już jej wiele nie było. Spod nici pokrzyżowanych wyglądały cztery różki papieru zapisanego. Zaborską uderzył charakter na nim nie znany.
Schwyciła kłębuszek i po cichu wyszła do swojego mieszkania, gdzie natychmiast włóczkę gorączkowo na inny papier przewijać zaczęła. Oczy jej, pożądliwe, już na papierku tym coś podejrzanego, coś strasznego odszukiwały. Ręce drżały z niecierpliwości. Na ostatek pozbyła się włóczki, rozwinęła papier.
Był to pierwszy liścik Damazego do Faustysi, oznajmiający jej o przybyciu, zawiadamiający, że się do niej dostać musi i że z Lunewilu dlatego tylko rzuciwszy wszystko przybiegł tu, aby ją wyrwać ze szpon chorążego.
Co prawda, Damazy w Lunewilu o losie Faustyny nie wiedział, tęsknica go stamtąd wypędziła, lecz teraz mu się wszystko w głowie poplątało.
Chociaż podpisu na kartce nie było, Zaborska łatwo się domyślić mogła, kto ją pisał. Trwoga ją ogarnęła niewypowiedziana i złość razem przeciw Damazemu i córce.
Nie szło jej może tyle o dziecko, ile o siebie samą. Wszystko, co ona takimi ofiarami przygotowała, mogło runąć. Złym znakiem było to, że Faustysia tę kartkę ukryć się starała i nic o niej nie powiedziała matce. Istniał więc spisek.
Zaborska jak szalona rzuciła się, zrazu sama nie wiedząc, co ma wprzódy czynić: zawołać Wolskiego i wszystko mu wyjawić czy rozmówić się z córką?
Gniew ją taki roznamiętniał... gdyby była mogła, biłaby i mordowała.
W takim stanie wiedziała sama, że niebezpiecznie było spotkać się z Faustysią; musiała więc ochłonąć i nieco machinalnie przeżegnała się kilka razy, przeszła po izbie i odczytawszy list raz drugi, w ręku go trzymając, jeszcze drżąca, ale już nieco uspokoiwszy się, pobiegła do córki.
Dziewczę leżało jeszcze, gdy matka z papierem, podniesionym wysoko, wpadła i stanęła przed nią. Na widok listu Faustysia krzyknęła zasłaniając sobie oczy.
— Znasz ty to, niegodziwa jakaś? znasz? hę? liściki tobie odbierać od amantów i przeciwko mnie i księciu spiskować! Patrzaj ją, tę trusię wstydliwą!
Tchu Zaborskiej zbrakło, zaniosła się jękiem płaczliwym, więcej wybuchem złości niż strapienia. Faustyna, blada, podźwignęła się z kanapki, twarz jej stała się posępną — czekała z rezygnacją. Z początku chciała coś odpowiedzieć, potem rozważyła, że milczenie będzie najlepszym. Cóż zresztą mogła powiedzieć matce, która w ręku miała dowód jawny porozumienia z Damazym?
Milczenie córki, która się nawet tłumaczyć nie chciała, zwiększyło jeszcze gniew matki. Zaczęła miotać się i wykrzykiwać.
— Sam Pan Bóg mnie chciał uratować dając w ręce ten liścik. Teraz ja cię dopiero zamknę i obsadzę strażą, a niegodziwą jestem, jeżeli dziś ten przeklęty Butrym w lochu nie będzie siedział!
Na wspomnienie Butryma krew uderzyła na twarz Faustynie; ale prosić za nim nadaremnie — na co by się było zdało?
Przedłużyło się więc jej milczenie uparte. Nie mogąc dobyć ani słowa z córki, Zaborska znowu rzucać się zaczęła, ręką w stół bić i odgrażać, nareszcie w łzy gniewu się rozpłynęła.
Płakała, ale był to płacz jędzy, która się czuje bezsilną.
— Jeszcze jej tu źle! Uciekać, uciekać, aby złapali i razem z tym łotrem do więzienia wtrącili, a mnie stąd wygnali! Otóż to przywiązanie do matki, co sobie dla niej od ust odejmowała, aby tę niewdzięcznicę wychować.
Faustyna ani się poruszała, ani odpowiadała.
Zaborska widząc w końcu, że nic z niej nie dobędzie, rzuciła na nią oczyma groźnymi — krzyknęła:
— Czekajże! — i wybiegła od córki.
Natychmiast posłała po Wolskiego, nie wahała się już wszystkiego mu wyjawić, list pokazać, byle ratował. A tym pewniejszą była, iż się gorąco weźmie, że od niejakiego czasu widziała go rozmiłowanym w Faustysi.
O tej porze dnia Wolskiego znaleźć w jego mieszkaniu trudno było. Niezmiernie czynny, choć nie miał dla siebie żadnego zatrudnienia wyznaczonego, mieszał się do wszystkiego. Pełno go było wszędzie, szczególniej tam, gdzie się nie spodziewano. Więzienia, kordegarda, kancelarie, izby czeladne, stajnie obiegał co dnia, wypatrując, co by mógł donieść, kogo oskarżyć. Niekiedy, jeżeli mu się winny mógł okupić sowicie, dawał się przebłagać — lecz tych, do których niechęć czuł, ścigał nieubłaganie.
Fraucymer księżnej nie był też wolny ani od jego strasznych umizgów, ani od szpiegostwa. Obawiała się go chorążyna wiedząc, że gdyby miał co, ważyłby się donieść i na nią.
Służąca wyprawiona po Wolskiego nie znalazła go w jego mieszkaniu i byłaby powróciła z niczym, gdyby się z nim nie spotkała przypadkiem i nie powiedziała mu, że stara Zaborska czegoś płacze i lamentuje, a na gwałt widzieć się z nim potrzebuje.
Czując, że musiało chodzić o Faustynę, poszedł natychmiast Wolski.
— Co się dzieje? — krzyknął, stojąc w progu, na widok Zaborskiej zapłakanej, z twarzą zaognioną.
— Nieszczęście! sądny dzień — zawołała stara biegnąc ku niemu. — Wszak to ten niepoczciwy Butrym tu jest, co mi się do Faustysi zalecał, i kto go wie, na co się ważyć gotów.
— Był, ale go nie ma — odparł Wolski.
— Jak to, nie ma? ano, patrzże, czytaj! — I list mu do oczów przytknęła.
Wolski go przebiegi oczyma szybko, usta ścisnął, głową pokręcił, papier złożywszy do kieszeni schował i dopiero na Zaborską spojrzał.
— A jakimże się to sposobem do rąk jejmości dostało? — spytał.
— Prawdziwą Opatrznością boską — rzekła Zaborska. — Dziewczyna odebrawszy to słowa nie pisnęła przede mną, nawinęła włóczkę na list — dziś patrzę — jest! O małom nie omdlała.
— A cóż ona?
— Jak słup, słowa od niej nie dopytać. Rób z nią, co chcesz — milczy — lamentowała stara — choć ją bij, choć ją pal — taka natura.
Wolski się zadumał.
Nic dla niego przyjemniejszym być nie mogło nad ten przypadek. Nie cierpiał Marcjana Butryma, właśnie za to, że książę go lubił i coraz mu się życzliwszym okazywał, dlatego że z psami i żywym zwierzem doskonale się obchodzić umiał.
Podłowczy musiał być zamieszany w sprawę brata, a Wolski nieochybnie spodziewał się, że jemu nadzór powierzą nad Zaborskimi, co da mu.możność zbliżenia się do Faustysi.
Stara jejmość lamentowała przed nim, ręce łamiąc i powtarzając ciągle:
— A ja nieszczęśliwa! — gdy Wolskiemu oczy się śmiały, tak był rad z tego zdarzenia.
Mógł z niego wielkie wyciągnąć korzyści. Minę tę jednak wesołą pokrył wyrazem surowym zaraz i odezwał się poważnie do Zaborskiej:
— Bądź jejmość o siebie spokojna — no i o córkę; nic się nie stanie, owszem, ponieważ doniosłaś sama, książę pan wynagrodzi. Ale ja muszę natychmiast iść z raportem, bo z tym ptaszkiem nie ma co — trzeba go złapać. Brat o nim wiedzieć powinien. Do księcia idę po rozkazy.
Zawinął się to powiedziawszy Wolski i od progu jeszcze powtórzył:
— Bądź jejmość spokojna! — i wprost ruszył do księcia.
Chorąży właśnie był w ważnej jakiejś konferencji z szambelanem Kaszycem; przerywać mu jej nie było sposobu. Musiał zrezygnowany Wolski czekać w antykamerze, a wiedział, że gdy się Kaszyc albo Matusewicz dostali do chorążego, konferencji z nimi końca nie było. Chorąży śmiertelnie się nudził sprawami publicznymi, jeżeli one nie tyczyły się bezpośrednio jego interesów familijnych i osoby; ale rad był odegrywać rolę statysty i słuchał cierpliwie rozpraw nieskończenie długich. Matusewicz, równie jak szambelan Kaszyc, znali go, że znudzony w końcu dał z siebie wyciągnąć, co chcieli; obaj też nauczyli się w obcowaniu z nim postępować nader ostrożnie, bo obcesowo nikt z nim nic nie wskórał.
Miał więc czas dostateczny Wolski, zasiadłszy w kącie na krześle, obmyślić, jak z tą wiadomością do księcia przystąpi i jak z niej sobie całe uczyni meritum.
Już się zbliżało południe, gdy na ostatek Kaszyc się wybrał redagować jakiś akt, a gdy drzwi otworzyły się, książę postrzegł Wolskiego i kiwnął nań, aby wszedł.
Ten, nastroiwszy twarz, jak się należało, przelękłą i poruszoną, wsunął się do gabinetu i dając znaki księciu odciągnął go daleko od wnijścia.
Zapowiadało to już jakąś tajemnicę, książę chorąży zmarszczył się.
— Cóż tam?
— Sam nie wiem, jak jaśnie oświeconemu panu nawet o tym oznajmić — rzekł Wolski — o mało się nie stało wielkie nieszczęście — Pan Bóg łaskaw, żem czuwał.
— Cóż? co? — wtrącił niecierpliwie chorąży.
— Jakiś furfant, brat tego podłowczego Butryma — mówił Wolski — który się podobno dawniej zalecał do Zaborskiej, przybył tu potajemnie, no i słyszę, chciał się podkraść i namawiał podobno ją, aby z nim uciekła.
Księciu na te słowa krew tak buchnęła do głowy, że się aż na nogach zachwiał, za piersi pochwycił; oczy mu mało nie wyskoczyły z powiek, usta się wydęły.
— Schwytać łajdaka i na szubienicę! — krzyknął. — Coś ty, malowany?
— Ja właśnie wszystko to odkryłem — mówił spiesznie Wolski — już teraz nie ma niebezpieczeństwa — ale to zuchwalec, o włos...
— Gdzież on jest? gdzie? spod ziemi go dobyć! — wrzasnął chorąży.
— Ja przyszedłem po rozkazy do jaśnie oświeconego pana — ciągnął dalej Wolski. — Natychmiast pogoń za nim zarządzę, ale naprzód trzeba brata, podłowczego Butryma, nacisnąć, bo nie może być, ażeby on o nim nie wiedział i z nim nie był w spółce.
— Wołać, niech mi go tu zaraz za uszy przyciągną! — odezwał się chorąży i podniósłszy głos ku przedpokojowi, krzyknął.
— Sawery! sam tu! Sawery!
We drzwiach hajduk się ukazał.
— Podłowczego Butryma dawaj mi tu natychmiast!
Mówiąc — sapał książę, kaszlał i miotał się w strasznym gniewie.
— Niech jaśnie oświecony pan już będzie spokojny — rzekł Wolski — ja w tym — nic złego stać się nie może. Na czasie odkryło się wszystko. Zaborska stara pomogła mi: to kobieta, co dla waszej ks. mości życie by dała.
O Faustynie Wolski nie wzmiankował. Chorąży musiał się zeprzeć na krześle, nogi mu dygotały, a usiąść nie mógł; nadto był jeszcze poruszony.
Mieszkanie podłowczego tuż się znajdowało, hajduk go znalazłszy w nim nie dał się nawet przeodziać i przyprowadził do księcia.
Spojrzawszy na księcia, Butrym, i zobaczywszy stojącego na boku Wolskiego, nie mógł już wątpić, że tu się na jakąś straszną burzę zebrało i że był o coś obwinionym.
Chorąży rzucił się nań z impetem.
— Gadaj! gdzie brat? gdzie ten zdrajca? coście z nim spiskowali?
Butrym nie namyślał się długo.
— Brat mój był u mnie w przejeździe — rzekł — wyprawiłem go stąd, bo tu robić nie miał co. Więcej o nim nie wiem nic.
Wolski się uśmiechnął, książę zżymnął.
— Kłamiesz! — zawołał — gadaj prawdę! Wiesz, że ze mną żartów nie ma.
— Nie kłamię nigdy, mości książę — zawołał śmiało Butrym — jestem szlachcicem, słowo szlacheckie daję, że nie wiem, gdzie jest.
Chorąży splunął.
— Słowo szlacheckie! — zamruczał pogardliwie.
— Mów to waćpan, komu chcesz — wtrącił Wolski. — Któż by temu uwierzył, aby brat o bracie nie wiedział, gdy się w jednym miejscu znajdują?
Nie odpowiadając ani się nie obracając do Wolskiego, Marcjan począł mówić do chorążego:
— Wiedząc o tym, że brat mój tu służby nie znajdzie, a darmo by się bałamucił, powiedziałem mu, aby sobie jechał, za co się nawet pogniewał. Nie wiem o nim.
— Ale on tu jest i Zaborską liścikami obsyła — szydersko przerwał Wolski — a żebyś waćpan o tym nie wiedział!
— Nie wiem! — powtórzył Butrym.
Książę z gniewu mówić nie mógł.
— Pod wartę go wziąć! — zakrzyczał.
— Sawery!
Hajduk się ukazał.
— Mości książę — odezwał się Butrym dumnie — pod wartę ja sam pójdę.
Nie zważając na to chorąży krzyknął hajdukowi:
— Na kordegardę go i żeby bez mojego pozwolenia krokiem się nie ruszył!
Nie kłaniając się księciu, nie spojrzawszy na Wolskiego, Marcjan wyszedł krokiem powolnym.
— To człowiek zuchwały! — odezwał się Wolski — ja na niego od dawna mam oko i — nie trzymałbym go.
Chorąży spojrzał surowo na doradcę.
— Nie miałem lepszego podłowczego. Zuchwały on może być — ano — psy i zwierz.
— Znalazłby się do tego inny — zamruczał Wolski. — Oba to niebezpieczne ptaszki.
Chorąży, do krzesła się wsunąwszy, nie słuchał prawie, pogrążony był w myślach; wyrwały mu się słowa niewyraźne:
— Idź mi zaraz szukać tego niegodziwca i nie do kordegardy go, ale do wieży, do trzeciej komórki, niechaj tam poromansuje z kajdanami! Sąd, sąd na niego!
Burzyło się w nim okrutnie. Wolski przybliżył się, uspokajając.
— Ano idź! Szukaj! strzęś mi miasto, spod ziemi go dobyć! Oko mi chciał wyłupić ten niegodziwiec, oko!
Nie dając już mówić Wolskiemu tupnął nogą i drzwi mu pokazał.
— Idź!
Potrzeba było długiego czasu, nim chorąży przyszedł do siebie. Dr Dubiski, którego Wolski przysłał, dał mu krople, a gdy nierychło potem wyszedł do obiadu, i księżna chorążyna, i Kaszyc, który go widział z rana, poznali zaraz, iż coś zaszło nadzwyczajnego, co pana zburzyło. Zapytywać nie śmiał nikt, aby wzruszenia nie wznowić. Doktor Dubiski, który pono cornum cervi administrował, tyle tylko wiedział, że ten nieszczęsny Wolski musiał przynieść jakąś wiadomość, plotkę — co tak strasznie podziałała, bo sam potem Dubiskiego wyprawił do księcia.
Przy obiedzie chorąży był milczący strasznie, patrzał groźno, zamyślał się, i szambelan Kaszyc, który go rozbawiać czasem umiał, tego dnia na darmo się silił.
Wolski, wybiegłszy od chorążego, natychmiast swoją zwykłą zebrał komendę, aby się z nią puścić na miasto. Miał on pod swymi rozkazami ludzi różnego powołania, nie zregestrowanych, ściąganych z kątów różnych, od psów, od koni, z załogi, z czeladzi, ale były to łotry najsprawniejsze w świecie, zuchwałe, odważne, drapieżne, dla których nic świętego nie było. Ile razy gonić, ścigać, szukać kogo, wyszpiegować co, języka z kogo wyciągnąć było potrzeba, posługiwał się nimi. Rzadko jednak brał ich wielu, dobierał według upatrzenia tych, co mu się widzieli w każdym wypadku najzdolniejszymi — a tym razem niemal wszystkich poruszył. Domyślić się było łatwo, że sprawa pilna być musiała, gorąca i ważna.
Szybko się ta czereda zgromadziła w bramie zamkowej; Wolski przechodząc koło kordegardy i zobaczywszy tu aresztowanego Butryma odezwał się jeszcze do oficera, polecając mu pilność nad uwięzionym, aby za niego nie odpowiadał.
Na zamku wszystko to było niezrozumiałym; lecz nie po raz pierwszy Wolski wyprawiał podobne awantury — ruszano ramionami, gdy się oddalił.
Butrym, zapytany, nie chciał nic mówić.
W chwilę potern wszystkie zajazdy i domy żydowskie w rynku już były poosaczane. Ciury Wolskiego, ile razy ich wypuszczono, korzystali z bezkarności i dokazywali plądrując po alkierzach, spiżarniach, lochach i przywłaszczając sobie, co było pod ręką, bo nikt się skarżyć na nich nie śmiał. Spokojnych podróżnych zatrzymywano, domagając się od nich dowodów: skąd i dokąd jechali.
W zajeździe u Chai nie zapierano się, iż Butrymowie byli oba, ale wszyscy się ofiarowali przysięgać, że Damazy z rana stąd wyruszył i nie powrócił więcej. Do jednego tylko Froima nie dotarł Wolski, bo w nędznej tej chałupie nikt się nie mógł podróżnego domyślać. Strzęsiono karczmy, kilka dworków; trwał ten alarm godzin kilka i Wolski z próżnymi rękami powrócił.
Pozostawił tylko swym pomocnikom i powiernikom instrukcje, aby na obcych uważali i o Butryma starali się dowiedzieć.
Stary Froim w czas został o tym uwiadomiony i zdążył Pawluczka skryć, a obawiając się powrotu o niczym nie wiedzącego Butryma, wysłał przeciw niemu Chaimka, aby go ostrzegł.
Tym sposobem ocalał Damazy i wprosiwszy się do klasztoru w odległej ciupce noc niespokojną przepędził.
Zaledwie powrócił Wolski na zamek, czekał go tam już rozkaz, aby się stawił do księcia. Zwykle chorąży zasypiał w krześle po obiedzie i dnia tego, choć nie bardzo spokojnym snem, się zdrzemnął trochę. Co chwila posyłał się dowiadywać, czy Wolski nie powrócił; a gdy ten przybył wreszcie, oznajmując, że śladu nie odkrył, rozgniewał się książę strasznie na niego, złajał go od ostatnich słów i przepędził.
W kwadrans potem kazał Wolskiego zawołać znowu. Wolski był już do tego przywykły. Książę, nieco udobruchany, rozpytywać począł, opowiadać kazał i odprawił znowu, zalecając, aby nocą pod zamkiem straże podwoić i nikogo obcego nie wpuszczać.
Wolski się zaklinał, że on tego łotra spod ziemi dobędzie. Szpiegi jego posypały się na miasteczko, ale ani Zaborska, ani nikt im najmniejszej nie mógł dać wskazówki.
Podłowczego nie pytano daremnie, gdyż Wolski wiedział, że nic z niego nie dobędzie. W kordegardzie, gdzie miał między oficerami przyjaznych sobie, czas mu upływał znośnie.
Lecz gdy wieczorem psiarze, dozorce klatek ze zwierzem, stróże od zwierzyńca przyszli do niego tu po rozkazy, Marcjan ani chciał z nimi mówić i odejść im kazał mówiąc, że on swoich obowiązków już nie pełni.
Następnego więc dnia w zarządzie pana podłowczego, choć go tam pomniejsza gawiedź zastępowała, nie bardzo się pilnowano. Wyłamała się z klatek para niedźwiedzi, padło coś zwierza — szkoda była w trzech dniach znaczna, tak że księciu o tym zaraportować musiano. Naznaczony na zastępstwo aresztowanego Butryma, niejaki Zuzula, włosy sobie z głowy wyrywał. Czeladź, zahukana ze strachu, bąki strzelała, nie umiała sobie radzić szczególniej z niedźwiedziami; ubytek i kalectwo było wielkie, a książę do tego zwierza szczególną przywiązywał wagę. Wiadomo było powszechnie, że tę ogromną ilość żywego zwierza przysposabiano na jakieś olbrzymie łowy dla króla — „łowy, jakich świat i Korona Polska nie widziała“ — mruczał chorąży.
Utaić przed księciem tego nieładu, jaki się tu wkradł, gdy energicznej ręki i głowy Butryma zabrakło, nie było można długo. Chorąży dowiedział się o tym i — jak był zwykle niepomiernie łatwo gniewnym — wpadł w pasję niesłychaną.
Nie Wolski mu o tym raportował, ale inni; przywołany faworyt nie umiał radzić, nikt z tych, którym powierzyć chciano zwierzyniec, nie chciał się podjąć nadzoru. Chorąży wpadł na taką myśl, aby Butrym, pod strażą chodząc, dalej obowiązki swe pełnił.
Ale tu trafił na nieprzełamany opór.
— Powiedzcie księciu, niech mnie każę sądzić, jeżelim przewinił, ale ja pod strażą, jak aresztant, nie pójdę nigdy i z kordegardy chyba siłą mnie wywloką.
Wolski, gdy o tym doniesiono, starał się podszczuwać na podłowczego dowodząc znowu jego zuchwalstwa; książę milczeć mu kazał.
Tymczasem łosiów para pokaleczyła się rogami i padł jeden; kilka wilków uciekło.
Książę najwięcej tymi dniami mówił i myślał o polowaniu, które miał dla króla wyprawić, i szło mu o to, aby ono nie tylko króla w zdumienie wprawiło, ale żeby cały świat mówił o nim, a cudzoziemskie gazety pisały; chciał, aby ono było prawdziwie radziwiłłowskim, choćby krocie kosztować miało. Jak na złość, jeden ten Butrym umiał się nie tylko ze zwierzem złapanym obejść, karmić, nie dać mu uciec, poskramiać bez okaleczenia, ale on też łapał w dołach, w sieciach, w ostrokołach, zapadniach różne zwierzę takimi sposobami wymyślnymi, że mu nikt nie sprostał. Wabić umiał wszelkie stworzenie; skusić na żer najdziksze, śpiące niedźwiedzie brał prawie bez oporu. Jemu książę winien był, że miał już w zwierzyńcu taki zasób rozmaitych stworzeń, iż się on wydawał bajecznym, a Butrym w dodatku brał to na siebie, że na rozkaz księcia całą tę menażerię bez szwanku przeprowadzi pod Warszawę i polowanie urządzi, jakiego ludzie jeszcze nie widzieli.
Tymczasem uparł się pan Marcjan: ani się troszczyć o zwierzyniec.
— Posadzili mnie do kordegardy: niechże sobie głowy łamią, jak temu dać radę.
Wolski na pazury brał, aby znaleźć zastępcę na miejsce Butryma, obiecywał wielką gratyfikację, kilku się porwało przez łakomstwo na nią, ale nie umiało sobie rady dać w żaden sposób. Tajemnicą, przez którą po części tak się działo, było, że wszystek lud podwładny Butrymowi: psiarze, parobki, najpośledniejsza czeladź, której inni za boże stworzenia nie mieli, których bito, popychano, lżono bez litości, kochali wszyscy podłowczego, bo był dla nich ludzkim i sprawiedliwym, choć surowym. Starali się po swojemu pokazać, że zwierzyniec bez Butryma obejść się nie może. Płatano figle potajemnie.
Książę, któremu co dzień raportować musiano o stanie zwierzyńca, widząc, że zamiast co by się on miał pomnażać, w oczach mu niknął, wpadł w gniew nie do opisania. Nawet Wolskiemu się dostało. Wprawdzie do Butrymów miał okrutną złość za Faustysię, że chcieli mu ją wydrzeć, ale między ową perełką, jak ją nazywał, z której pieszczeniem musiał się książę ukrywać, a polowaniem, co miało go wsławić i dowieść jego potęgi — wybór był trudny.
Zresztą, nie było wcale dowiedzionym, że podłowczy do spisku należał, owszem, stanowczo się tego zapierał. Książę się zaczynał już namyślać, a po stracie łosia, którego musiano dorżnąć, jednego dnia zawołać kazał z kordegardy Butryma do siebie, i to bez narady z Wolskim, a nawet bez jego wiadomości. Hajdukowi Saweremu przykazał posyłając go z tym książę, aby podłowczy bez żadnej straży, sam, swobodnie przyszedł do niego.
Odebrawszy to polecenie Butrym się zawahał, chciał się podrożyć z sobą, ale hajduk, jak prawie wszyscy w zamku, nie cierpiący Wolskiego, namyślać mu się nie dał i szepnął:
— Idźcie, paneczku, idźcie, książę nie jest zły, coś mi się ochapia, że nie będziecie tego żałowali; tylko pośpieszcie, póki Wolski się nie znajdzie.
Marcjan poszedł. Chorąży czekał już na niego w fotelu siedząc i nabrzękłą nogę ręką sobie nacierając. Zobaczywszy go nastroił wąsa.
— A co? — rzekł — przyznasz mi się po rekolekcjach do konszachtów z bratem, hę?
— Nie, mości książę — odparł Butrym — nie mogę się do tego przyznać, czego nie popełniłem. Racz wasza książęca mość wierzyć szlacheckiemu słowu, że ja obowiązku pilnuję i w żadne się spiski przeciw panu, którego chleb jem, wdawać nie myślę: tak mi, Panie Boże, dopomóż i okrutna Męko Jego.
Książę popatrzył nań milczący.
— No, to dobrze — odparł — to dobrze. Za to, coś na kordegardzie siedział, niech ci kasjer zapłaci dwieście złotych — wracaj do swojego obowiązku. Rozumiesz, a jeśliby brat tu mi chciał jakie figle płatać...
— Brat mnie się na oczy nie pokaże — odparł Marcjan — bo wie, że ja księciu jestem wierny.
— Idźże mi zaraz do zwierzyńca — dodał chorąży. — Tam się straszny nieład wkradł; zobaczysz, co oni tam za historie porobili. Łosia najpiękniejszego dorżnąć było potrzeba, parę niedźwiedzi licho wzięło.
Książę się za głowę pochwycił.
— Idź, ratuj! a myśl o tym, że ja nie kontentuję się tym, co jest. Trzeba więcej! Na miłość Bożą, żebyśmy wstydu nie mieli, gdy przyjdzie wystąpić. Idź, zlituj się. Wszystkich leśników, łowczych, pobereźników wziąć w kontrybucję, lasy splądrować!
Butrym się skłonił.
— Niech jaśnie oświecony pan będzie spokojnym — ja głowę stawię, że się nie powstydzimy, bo i król sam, gdyby chciał, takiego sobie polowania nie sprawi.
Uśmiechnął się chorąży, wprawiony w humor lepszy.
— Rozumiesz acan — rzekł — powinno być po radziwiłłowsku! to dosyć powiedzieć. Znaczy, że musisz tak wystąpić, aby cię nikt nigdy nie zakasował. Nie mam ja mennicy ani kopalni, ale jak o honor idzie, o cześć domu, mosanie, ostatni tynf oddam, a do tego ostatniego daleko. Rozumiesz — powtórzył — po radziwiłłowsku!
Idźże, śpiesz, na koń i do zwierzyńca, a weź bat i skóry tych łotrów nie żałuj.
Z tą instrukcją a twarzą wypogodzoną wyszedł podłowczy w podwórze i nie zawracając już do kordegardy, wprost do swojego poszedł mieszkania, aby wdziać na siebie opończę i jechać do obowiązku.
Tak idącego swobodnie napotkał o niczym nie wiedzący Wolski, a że mu się wypuszczenie nagłe więźnia zdawało niepodobieństwem, przypadł do Butryma rzucając się nań jak na winowajcę.
— Kto waćpana wypuścił z aresztu? — zakrzyczał.
— A waćpanu co do tego? — odparł Marcjan.
— Ja pokażę mu, że mi do tego! — zawołał obrażony Wolski.
— Pokazujże, jeśliś taki możny! — rozśmiał się Butrym i w oczach jego zawrócił się do swojego mieszkania.
Zuchwalstwo to nie mogło się w głowie pomieścić Wolskiemu, lecz stojący we drzwiach na dole hajduk Sawery, który patrzał nań i śmiał się — dał mu do myślenia.
Pobiegł na górę do księcia.
Pierwszym słowem chorążego do wchodzącego z impetem faworyta było:
— Przykazać mi, aby Butrymowi posłuszeństwo wszyscy okazywali jak największe, bo będę karał srogo.
— Książę pan kazał go puścić? — spytał Wolski.
— A tobie co do tego? — zawołał chorąży, który nie lubił, aby ktoś nad nim widomie przewodził. — Cóż to! Ty mnie nauki będziesz dawał, co mam czynić?
Zmieszał się Wolski, milczał.
— Uchowaj Boże — odezwał się po namyśle — abym ja jaśnie oświeconemu panu śmiał swoją głupią radę narzucać, ale ja tego człowieka znam.
— Stul gębę! rozumiesz! — zamknął książę.
Zupełnie obcą natychmiast sprawie Butryma rozmowę począł chorąży, a Wolski widząc, że nie pora była się odzywać, ani pisnął. To księcia, który go lubił i potrzebował, rozbroiło. Humor powrócił znośny. Niemniej, pod koniec konferencji książę zalecił, aby Faustysi jak oka w głowie pilnować, i za bezpieczeństwo jej Wolskiego odpowiedzialnym na gardle uczynił.
Wychodząc od pana faworyt był w takim humorze, iż mu się na oczy nastręczać nie było bezpiecznie. A że po drodze spotkał się ze złośliwymi uśmiechami Sawerego i jego towarzyszów, pełen zemsty pragnienia pobiegł z nią i myślami zgryźliwymi zamknąć się u siebie.
W tym usposobieniu, drżącego ze złości, kawał papieru w ustach trzymającego, tak zastał odarty człeczyna, który z miasteczka się przysunął i stanął u progu kłaniając się do ziemi.
Cichym głosem potem, głowę wysunąwszy mocno naprzód, chudy ów, z czerwonym nosem, szpieg Wolskiego, ręką się zasłaniając, aby głos jego zbytnio się nie rozchodził, odezwał się z uśmiechem, który mu paskudną twarz pomarszczył.
— Panoczku! mamy go! — gdzie on dniuje, tego nie wiem, co prawda, ale na nocki do reformatów przychodzi — i tam mu furtian, bestia, brat Anioł, daje schronienie w masztarni przy stajniach.
Mówiący kułakiem się w piersi uderzył, na poparcie prawdziwości tego, co przynosił.
— Tst! tst-że mi! milczeć! — odparł Wolski, który z miejsca się zerwał, cały rozjaśniony. — Pięciu was na wieczór żeby mi było w pogotowiu i kajdanki z sobą wziąć te, co się na kłódkę zamykają!