Na bialskim zamku/Tom pierwszy/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W obu skrzydłach zamku bialskiego, które się z korpusem samym łączyły, mieściła się bardzo liczna służba, czeladź, dwór księcia chorążego.
Pan, który nadwornego wojska, oprócz nieregularnych, trzymał z górą trzy tysiące, bolejąc, że bratu hetmanowi, mającemu dziesięć tysięcy, podołać nie może, nie obchodził się też małą garstką około osoby swojej. Rozmaitego powołania i stopni kręciło się przy nim ludzi siła, szczególniej ubogiej szlachty zaściankowej spod Słucka. Nie odstręczała nawet znana surowość księcia, który nią innych swych pokrewnych przechodził.
Hetman i krajczy (szczególniej ostatni) dokazywał też i łatwym nie był w pożyciu, i mściwym a porywczym, ale gniew jego przechodził niekiedy, dawał się ubłagać, gdy u księcia chorążego zajadłość z uporem nieprzełamanym połączona była.
Przebaczać nie umiał.
Wszyscy bracia wiele mieli podobieństwa w charakterach, a właściwiej rzekłszy, w temperamentach, bo w wybrykach, których się dopuszczali, więcej było gorącej krwi niż rozmysłu. Może z powodu tej analogii usposobień, nieświeski i bialski krzywo na siebie patrzyli. Nie byli skłóceni ze sobą, nie waśnili się jawnie, ale nie lubili się wcale. Co nieświeski zbroił, potępił bialski książę i nawzajem. Godzili się tylko na jedno: szalone życie księcia krajczego czarnawczyckiego potępiali i w kuratelę go wzięli w końcu.
Grała krew w tym rodzie, która na polu rycerskich popisów cudów by była może dokazywała, a w życiu powszednim objawiała się potwornymi dziwactwy. Już w dawniejszych wiekach u tego rodu Radziwiłłowskiego niepokój jakiś duszny był znamieniem; puszczał się Sierotka do Jeruzalem; Rudy chwytał nową wiarę; Stanisław Albrecht fanatycznym nabożeństwem życie zapełnił; nie było prawie jednego, który by z losem swym spokojnie się przejednawszy wysiedział w miejscu i ograniczył się pospolitym trybem żywota. Gorączkowego im a niezwyczajnego czegoś było ciągle potrzeba; pięli się do góry; sięgali wysoko, szumu i wrzawy łaknęli.
Na Litwie panowanie zwolna stało się zadaniem familii Radziwiłłowskiej i prawie zdobyczą jej dokonaną. Opierały się inne rodziny tej hegemonii Radziwiłłów, ale na próżno. Walczyć z nimi było trudno.
Książę chorąży, według swojego przekonania, stał na czele rodziny, a może to go od brata hetmana odstręczało, że nieświeski pan też sobie do tego prawa rościł. Ze dworem, z królem, z Brühlem byli jak najlepiej, to im też pewną siłę dawało. Umysłowo nie stojąc wysoko, w politykę głęboko się nie zapuszczając, mieli siłę ogromną w zasobnych skarbcach i milicji, w posłusznej szlachcie i klientach niezliczonych.
Biała, naówczas jako rezydencja księcia chorążego, świetną była jak nigdy i mogła prawie z Nieświeżem iść o lepsze. Lecz dwór i życie tutejsze różniły się wielce od tego, jakie prowadził książę hetman. Smutniej tu i poważniej wyglądało.
Niemłody już, po raz trzeci żonaty, bezdzietny, schorowany, choć silny jeszcze, książę chorąży ledwie już mógł się łudzić potomstwa nadzieją. Wprawdzie trzymał się dobrze, nie poddawał się chorobie, życie prowadził czynne, mógł sobie obiecywać wiele i inni go w tym przekonaniu utrzymywali, lecz w otoczeniu księcia nikt nie wierzył w to, aby się stan rzeczy na lepsze odmienił.
Wszystko w Białej pod srogim trzymane było rygorem, niemal wojskowym. Dwór cały ulegał surowej kontroli i najmniejszej samowolności nikt się nie śmiał dopuścić. Karano srogo.
Sama nawet księżna obawiała się męża; cóż dopiero inni, którzy trochę dalej stali, a mniej łasce jego ufać mogli.
W lewym skrzydle pałacu, na piętrze, nie opodal od korpusu głównego, w rzędzie okien, szeregiem przez całą długość jego idących, łatwo było wyróżnić te, które mieszkanie pani Zaborskiej oświecały. Purpurowe z białym firanki i zielone liście doniczek pięć tych okien wyróżniały od innych. Osobne drzwi i wschody od podwórza prowadziły do tak zwanej „pani starszej“ nad bielizną książęcą. Nie bardzo była rada Zaborska temu, że ją „starą“ nazywano, ale winna była tytułowi temu pozorne stanowisko swoje przy dworze.
Wszedłszy na górę dostrzegało się pewną elegancję, z jaką lokal Zaborskiej był utrzymywany. Inna służba pańska na taki popis z zamożnością nie byłaby się ważyła; jedna ona nagany się za to nie obawiała.
Miała i przedpokój jasny, i izbę gościnną w meble stare i piękne strojną. Tu i zegar szafkowy gdański z kurantem, i para komód wykładanych drzewem farbowanym i perłową macicą, i stół mozaikowy, i krzesła pozłociste, i kobierce wcale zbytkownie były porozkładane i rozstawione.
Na komodach szkło, porcelana i kubki srebrne stały. Wyglądało tu do zbytku pańsko.
Za tym pokój samej Zaborskiej nie mniej był wychuchany, a cacek w nim świeciło się jeszcze więcej. Dwa zwierciadła weneckie duże wisiały na ścianach.
Przez korytarzyk wąski przejście prowadziło do dwóch pokoi, na ogród i wały obróconych, w których córka Zaborskiej mieszkała. I tu też niemal zbytkownie ozdobione były, choć niewielkie, komnatki. Pierwszej ściany okrywała jedwabna materia, nieco spłowiała, niegdyś kosztowna bardzo, drugiej świeży adamaszek niebieski zdałby się był choć u króla.
Ruchomości, równie jak u starej, zdradzały pochodzenie książęce, choć Zaborska nieustannie to powtarzała, iż wszystko, co u niej było, własnością jej się stało.
— Co komu do tego! książę pan mi podarował; mam czarno na białym. Wszystko to moje.
Ludzie powiadali, iż zapobiegliwa niewiasta coraz więcej tu sprzętów powoli ściągała i starała się o pomnożenie tych ruchomości. Tym więcej się im dziwić było można, iż wszyscy niezbyt dawno pamiętali jejmość w nędznej chacie, w sukniach wyszarzanych, ratującą się kredytem u Żydów. Teraz, gdy się raz na zamek dostała, łaski pańskie i dary rosły z dniem każdym.
Stara jejmość, którą w jej pokoju samą zastajemy, choć zbyt wiekową nie była i nie miała lat więcej nad pięćdziesiąt, na twarzy przecież zachowała ledwie ślady dawnej piękności, życiem gorączkowym rychło zniszczonej. Dwoje pięknych oczu czarnych zostało jej ze wszech wdzięków, znikłych bezpowrotnie. Stroiła się jednak, sznurowała, bieliła i malowała, zdając się mieć jeszcze jakąś nadzieję wydania się za mąż. Pomarszczona twarz z usznurowanymi ustami, przedłużona chudością, brzydszą się jeszcze stawała, niżby być mogła, nieustannymi grymasami, poruszeniami, drganiem i krzywieniem się, którym Zaborska pewnie upiękniać się chciała.
Też same ruchy niespokojne czasu rozmowy przybierały ręce jej, chude i długie, a nawet wykrygowana kibić, przeginająca się z żywością, mającą młodzieńczą naśladować.
Zaborska lubiła mówić dużo, mówiła żywo, dramatycznie, głosem śpiewnym, cieniowanym, zbytecznie podnoszonym i zniżanym. Zbliżała się przy tym do słuchacza dopomagając wyrazowi mowy gestami dobitnymi, niekiedy nawet za suknie chwytając, jeżeli się od niej oddalić usiłowano.
Znać w niej było jeden z tych niewieścich temperamentów gorących, które z wiekiem, zamiast ostygać, znajdując ludzi chłodniejszymi coraz, stają się przez to nieznośniej napastliwymi.
Godzina była przedwieczorna. Zaborska siedziała na małej kanapce u okna, przed stoliczkiem, który drgał ciągle, rękami i nogami poruszany. Prowadziła bowiem rozmowę z mężczyzną stojącym przed nią z czapką w ręku, który albo świeżo przybył, albo zabierał się do odejścia.
Gość ten lat średnich, prędzej podstarzały niż młody, mógł się jeszcze pochwalić piękną, męską postawą i wyrazem siły w niej całej. Trzymał się żołniersko wyprostowany, nie bez pewnego wdzięku, choć twarz, śniada, blada, ospą oszpecona, wcale piękną nie była.
Odziany dostatnio, nie miał na sobie barwy dworu, choć musiał należeć do niego, bo się tu dumnym zdawał i szabli nawet u pasa nie miał.
Zaborska patrzała mu w oczy pilno, a mówiła jak kołowrotek burcząc bez ustanku.
— Niech sobie robią, co chcą, niech gadają, co chcą! O nic nie dbam, śmieję się z tego. Trudno, żeby nie zazdrościli, kiedy widzą, że książę pan tak na nas łaskaw. Wiedziałam ja zawczasu, że stołki mi przystawiać będą, że posłuchy pójdą, że wysadzić mnie się postarają. Ano, niedoczekanie ich, powiadam koniuszemu, niedoczekanie! nic mi nie zrobią, nic!
Zaczerpnęła trochę powietrza i terkotała dalej:
— Siadajże bo, Łukszta, jaki ty jesteś, siadaj! Weź krzesło.
— Czasu nie mam.
— Co tam, czasu nie mam! na chwilę siądź. Słuchaj, bo to komedie są prawdziwe. Powiadam, komedie! Niechaj to zostanie między nami. Poszli na mnie dziwolągi wymyślając do księżny. Już co skomponowali — domyślić się łatwo. Więc księżna pani, dobrawszy chwili, do księcia, żeby Zaborską do Zawieprzyc z córką odesłać, a tam jej pan wojewoda czernihowski da dworek i ogród...
Roześmiała się hałaśliwie.
— Ale, słuchajcie! — dodała — książę się zaczerwienił, usta wydął, jak to on umie, ręce w tył założył, bąknął tylko. — Ale! — i przez tydzień do księżny nie gadał. Ot, na czym się skończyło! Ot! A oni sobie myślą, trutnie jakieś, że mnie stąd wysadzą!
Łukszta, wąs pokręciwszy, pochylił się ku niej.
— To się wie — rzekł — że oni zrobić pani mojej nic nie mogą; ale tylko jednej rzeczy się obawiać...
I pochyliwszy się jeszcze więcej, począł szeptać tak cicho, że go chyba jedna Zaborska słyszała.
Gdy skończył, porwała się niecierpliwie.
— A od czegóż ja jestem? — zawołała — z oka na chwileczkę nie spuszczam, na krok nie odstępuję. O! o! mądry będzie, kto się do niej dostanie! Licha zjedzą, nim co skomponować potrafią. Z palca nic wyssać. A ona też ochoty nie ma najmniejszej do ludzi. Słowo daję. Siedzi po całych dniach na krosnach szyjąc, nawet żem aż do fary na nabożeństwo ledwie zdołała gwałtem ją wyciągnąć.
Pan koniuszy Łukszta wstał, jakby chciał odchodzić.
— Czekajże! — wyciągając ku niemu chudą rękę zawołała Zaborska. — Czego bo się tak śpieszysz? Cóż ten Wolski? co Wolski? mów!
— Ja się i imienia jego wymówić boję — odezwał się z suchym półuśmieszkiem Łukszta — na kogo spojrzy, ciarki przechodzą. Z nim nam wszystkim trudno.
Zaborska się zamyśliła.
— Ale ze mną on dobrze, nie może być lepiej. Kłania się, kłania! oho! Wie on, z kim jak poczynać!
— Chytry! — szepnął Łukszta — układa się, ale z nim jak z ogniem.
— Ja się go nie boję — przerwała gospodyni.
— Pewnie, a zadzierać się też nie warto.
— Chybaby sam zaczepił; inaczej nie myślę do wojny wyzywać.
Gdy to mówili, drzwi przedpokoju skrzypnęły, chód męski dał się słyszeć. Łukszta, nastraszony, kułak włożył w gębę i ukąsił się w niego. Wstała z kanapki Zaborska. Po chodzie poznali czy przeczuli właśnie wilka tego, o którym była mowa. Koniuszy rad by był widocznie skryć się gdzieś albo drapnąć, lecz wyjścia nie było innego, jak przez pokój córki, do którego lękał się zajrzeć. Został więc i głos podniósłszy, nim przyszedł Wolski, jakby o nim nie wiedział, rzekł do gospodyni:
— Niechże pani wcześnie da znać o konie do Leśnej, gdyby potrzebowała, bo ja nie zawsze mogę dać. To ten, to ów rozrywają, ani nastarczyć.
— A co para koni do Leśnej znaczy? — odparła głośno Zaborska.
Wtem wszedł Wolski. Był to znany faworyt ów książęcy, powiernik jego, na którego widok drżeli wszyscy we dworze. Gdy się spojrzało nań, nie zdawało się prawdopodobnym, co na niego ludzie mówili. Nie stary był, bardzo przystojny, brunet, z orlim nosem, z białymi pięknymi zębami, a usta mu się niby dobrodusznie uśmiechały. Zdawał się człowiekiem łatwym do życia i wcale nie strasznym. Chytrość i przewrotność, które mu zarzucano, wcale się na twarzy wesołej nie malowały.
Wchodząc spojrzał bystro na Łuksztę, który mu się bardzo nisko pokłonił, i zbliżył się do Zaborskiej, witającej go bardzo uprzejmie i nadskakująco.
Łukszta, chcąc się wynieść co prędzej, powtórzył zmyśloną historię o koniach do Leśnej i wysunął się pośpiesznym krokiem.
Wolski wziął się w bok, rzucił okiem po mieszkaniu, uśmiechnął się trochę złośliwie i szepnął:
— Mam dwa słowa.
— Choćby dziesięć! — rozśmiała się gospodyni. — Siadajcie! proszę.
— Gdzie mnie tam przysiąść — westchnął Wolski — tylko co nie widać, jak do księcia zawołają.
— A kawy nie napijecie się?
— Nie ma czasu.
Potarł kędzierzawego, czarnego włosa; Zaborska czekała, co powie.
— Ja do jejmości z sekretem przyszedłem — rzekł głos zniżając — ale mnie nie zdradźcie. Przekonacie się, że Wolski wam życzy dobrze.
Zaborska się uśmiechnęła mile.
— Miejcie wy się na baczności — począł szeptać przybyły. — Gadajcie sobie, co chcecie, a ja to wiem, że w pannie Faustynie na zabój się kochał Butrym Damazy.
— Co? co? Ja bym takiego hołysza...
— Nie mówię, żeby jejmość go sobie życzyła, ale on do Faustysi smalił cholewy.
Nie dając sobie przerwać gadatliwej jejmości Wolski z chytrym uśmieszkiem ciągnął dalej:
— Co to gadać! Co się wie, to się wie. Otóż ja jejmości coś powiem. Damazego brat wysłał do Lunewilu, do króla Stanisława: to wiadomo. Urwał się bestia i powrócił.
Zaborska pobladła.
— Gdzie? jak?
— No, wiem, wczoraj w nocy tu był. Stał u Chai w rynku, przychodził cichaczem do brata, potem Marcjan go odprowadzał, a dziś z rana zniknął.
Zaborska słuchała, poruszona i zakłopotana.
— Zniknął, tak, wyniósł się, ale ja wiem, że tu jest i gdzieś się przechował — kończył Wolski. — To już i najgłupszy zrozumie, że jego tu nic innego nie przypędziło, tylko miłość do panny Faustyny. A co? a jak książę się dowie o nim?
— Ale cóż mnie do niego? — wybuchnęła gorąco Zaborska. — Jego tu noga nie postanie, on jej na oczy widzieć nie będzie! To, z pozwoleniem, łajdak, obdartus, hołysz, ja go nigdy do siebie nie wpuszczałam... Może mu Faustynka była w głowie, kto go wie! Mało ona komu się podobała! ale żeby on śmiał...
— Widzisz, jejmościuniu — rzekł spokojnie Wolski, który w tej chwili krzesło sobie przysunął i przysiadł — że ja jej i córce dobrze życzę. Dość, żeby zwąchano, że on tu się koło niej kręci, nasz pan, aj! Boże, utrzymać go nie będzie można w gniewie; gotów tego smyka...
— A! niech z nim robi, co chce! a niech go morduje i katuje, ja żałować nie będę! — z wściekłością poczęła, rękami rozmachując, Zaborska. — Żeby taki jakiś hołysz śmiał mi tu do Faustynki się zalecać i na nią ściągać podejrzenia! Gdyby się pokazał tylko, ja pierwsza dam znać do kordegardy! Niech go biorą...
Wolski słuchał i patrzał pilno, a usta mu uśmiech łagodny przebiegał.
— Książę strasznie jest zazdrosny — dodał. — Nie ma dnia, tak między nami mówiąc, żeby się mnie directe lub indirecte nie spytał: „A był tam kto? a nie widzieliście kogo u Zaborskiej? A chodziła Zaborska z córką? a dokąd?“
Starej głowa się zatrzęsła.
— Już to, jak Boga kocham — zawołała — książę pan w tym nas krzywdzi. Sądź sam! Czy my gdzie za próg nogą stąpniemy? chyba do kościoła... Czy ona spojrzy na kogo? My tu jak zamurowane w klasztorze siedzimy.
Nie odpowiadał Wolski długo.
— To się tak mówi — rzekł w końcu — dlatego żebyś jejmość wiedziała, bo ja jej dobrze życzę.
Uniosła się Zaborska i pochwyciła go za rękę namiętnie.
— Słuchaj, Wolski! — zawołała — my z sobą tak wiernie i poczciwie trzymać powinniśmy, bo my tu, no, co tu mówić! Wy u księcia pierwsze oko w głowie, ona... On szaleje za nią. Jak my się za ręce weźmiemy...
Wolski się po swojemu uśmiechnął. Wahał się chwilę, nie był pewnym siebie, potem nachylił się do ucha Zaborskiej i szeptać jej coś począł. W miarę jak mówił, twarz jejmości płonęła i bladła. Zadrgała cała, wpadła w zadumę jakąś smutną. Skończył już, a ona się jeszcze długo na odpowiedź zebrać nie umiała, co przy jej gadatliwości było uderzającym. Widocznie sprawa, o której Wolski zagaił po cichu, nad miarę się jej zdać musiała ważną. On czekał na odpowiedź.
Stara rękę jego trzymała, zniżyła głos, spoglądając na drzwi ku pokojowi córki.
— To twoja rzecz! — odezwała się — ja nie będę od tego! Próbuj! Przeszkadzać nie będę, ale mnie się samej w to wdawać nie wypada. Twoja rzecz. Ano, jakby kto wypatrzył, jakby się to rozniosło!
— Nie może być — mruknął Wolski — ja w tym.
— Ja przeszkadzać nie będę — powtórzyła Zaborska.
Znać było, gdy to mówiła, że przeszkadzać wprawdzie nie śmiała, ale pomagać ochoty nie miała także.
Stał Wolski chwilę, niepewny jakoś, co dalej mówić. Położył palec na ustach, głową skinął i wyszedł.
Zaborska posunęła się za nim kroków kilka przeprowadzając, pomieszana nieco i zadumana, zawróciła się potem do swego pokoju i siadła wlepiając oczy w okno, przez które już mało co światła wpadało. Mrok wieczorny nadchodził.
Była to godzina, o której i córka jej musiała porzucić robotę. Wstała więc po chwili i wolniejszym niż zwykle krokiem poszła przez ciemną sionkę do córki pokoju. Miała zwyczaj niedobry szpiegowania swojej Faustysi i teraz też drzwi swe otwarła jak najciszej, postąpiła na palcach, schyliła się do dziurki od klucza i pilnie w nią wlepiła oko.
Właśnie naprzeciw, tyłem zwrócona do okna, siedziała Faustysia u krosien, ale już robotę porzuciwszy. Białe jej ręce spoczywały na kolanach, głowę miała w tył pochyloną na poręcz krzesła. Gdyby kto boleść chciał malować, mógłby ją na wzór obrać cierpienia w odrętwienie już jakieś przechodzącego.
Śliczna była twarz jej z wielkimi błękitnymi oczyma, otoczona włosem ciemnym; przypominała jakieś na obrazach kościelnych święte męczennice. W tej chwili właśnie, jakby wspomnienie jakieś przepełniło ją bólem, zdawała się płakać suchymi łzami, które są od wilgotnych straszniejsze. Myśl jej była gdzieś daleko od tych krosien, od zamku, od dnia obecnego.
Matka nawet, którą zazwyczaj smutek i boleść córki niecierpliwiły i gniewały, poczuła jakby chwilę litości wejrzawszy na nią. Lecz wnet ogarnęła ją złość jakaś. Otworzyła drzwi z łoskotem i nie zważając, że Faustynka krzyknęła z przestrachu, wpadła wprost ku niej wołając:
— Cóż to znowu za desperacje! Siedzi panna nad krosnami jakby umęczona i najnieszczęśliwsza, gdy jej tylko ptasiego mleka braknie. Wszyscy się nad nią rozpadają, rodzona matka głowę traci, a jej niczym nie dogodzić! Co tobie jest? co tobie?
Faustysia wstała, ręką przecierając czoło, westchnęła z rezygnacją.
— Nic mi nie jest. Za cóż matka łaje? Mrok padł, przestałam szyć i zadumałam się. Za cóż znowu...
— Jakbym ja ciebie nie znała! — poczęła matka stojąc przed nią, gdy ta już na krosnach porządkowała. — Tobie wszystkiego mało! Szybki z okna, kafelka z pieca, gwiazdki z nieba ci się chce!
Faustysia nic nie odpowiadała; był to wypróbowany już sposób uśmierzenia takich gniewów macierzyńskich, często się powtarzających.
Zaborska, wyrzekłszy jeszcze podobnych narzekań i wymówek sporo, zaczęła łagodnieć powoli, pogłaskała córkę po głowie, głos jej nastroił się czulej.
Siadły obie o szarej godzinie, jak co dzień, w sypialnym pokoju Faustysi, która z rękami założonymi na piersiach przysunęła się do okna i uparcie milczała.
— Był Wolski — odezwała się matka znacząco.
— On nam dobrze życzy — dodała po chwili. — Słowo daję. Na niego Bóg wie co wygadują, dlatego że księciu służy wiernie, ale to człowiek — oto i rozum ma, i daleko pójdzie. Tego ludzie w kaszy nie zjedzą.
— Ale on ich zjadł wielu — szepnęła cicho Faustysia.
— At — przerwała matka — wymyślają nań, bo się go boją. My z nim trzymać musimy.
— My? — odparło dziewczę — a cóż mnie do niego? Ja z nim ani źle, ani dobrze być nie chcę.
— A powinnaś być dobrze — poprawiła matka — ja ci to powiadam. On dla ciebie...
Nie śmiała dokończyć, tak straszne na nią rzuciła córka wejrzenie, cała się wzdrygnąwszy. Milczały obie. Łagodząc wrażenie ostatnich wyrazów Zaborska córkę pogłaskała po głowie i szepnęła:
— Gdy pożyjesz dłużej, zobaczysz, że ludzi nie trzeba odpychać, choćby się do nich serca nie miało. Człowiek nic nie wie, co go spotka... na jutro się musi oglądać.
Faustysia odpowiedziała tylko westchnieniem.
Pomiędzy matką a córką, bliżej się przypatrując ich stosunkowi, stało jakby coś, co je od siebie dzieliło, i z obejścia się córki wnosić było można, że wina była nie po jej stronie. Faustysia, nie uchybiając matce, dla której poszanowanie pewne zachowywała, miała nad nią jakąś wyższość i przewagę. Niespokojnymi oczyma mierzyła ją Zaborska, gderała, aby się utrzymać przy swych prawach, lecz widać było, że się jej obawiała, że rada była uczynić ją czulszą dla siebie. Ze strony Faustysi, oprócz chłodnego posłuszeństwa i poddania się woli matki, której władzę uznawała, nic serdeczniejszego czuć się nie dawało.
Zdawała się, owszem, mieć na ostrożności i gdy matka o Wolskim zagadnęła, a Faustysia spojrzała na nią groźno, Zaborska natychmiast umilkła.
I więcej też już o nim mowy nie było.
Matka zawołała na służącą, aby światło podała, bo w mieszkaniu Faustysi robiło się coraz ciemniej, gdy człapanie słyszeć się dało, a stara, poznawszy chód, porzuciła córkę i wyszła do swojego mieszkania. Faustysia, zobaczywszy ją wychodzącą, jakby ciężar spadł z niej, swobodnie siadła znowu dumać i śmielej rzucała dokoła oczyma.
Nasłuchiwała jeszcze chwilę: czy matka nie powróci — niespokojnie — zapaliła potem stoczek, postawiła go na stoliku, tyłem się do drzwi zwróciła i dobywszy zza gorsu kawałek zmiętego papieru pilnie się w nim rozczytywać zaczęła.
Lice jej to się rumieniło, to bladło, zamyślała się, podpierała na ręku, wyjmowała papier i chowała go razy kilka, na ostatek zwinąwszy i ścisnąwszy, szybko nań zaczęła nici nawijać, tak że wkrótce znikł papier dokoła nimi oplątany.
Gdy się to działo w sypialni Faustysi, Zaborska przyjmowała u siebie gościa, który w tych pięknie bardzo przybranych pokojach dziwnie się wydawał.
Była to stara, o kiju chodząca, zgarbiona kobieta, tak nędznie, ubogo i brudno odziana, że wyglądała na żebraczkę. Na głowie siwy włos, potargany, obwiązany był chustką barwy nieodgadnionej; na sobie miała tołubek ciemny, zatłuszczony i z przodu aż świecący od zużycia, podbity jakimś futerkiem wytartym, tak że z niego miejscami skórka tylko naga pozostała. Nogi obute w jakieś chodaki, zbyt dla niej wielkie, wydawały się jak obrzękłe. Pod tołubkiem suknia ciepła obwiązana była chustą na piersiach i paskiem podciągnięta.
Ręce, z których jedna wisiała na tołubku, druga spierała się na kiju, były duże, pomarszczoną obciągnięte skórą, z kośćmi wydatnymi i jakby narościami powiększonymi przypominały drapieżnego ptaka szpony, twarz starej czarownicy, w której broda z nosem się prawie stykała, chuda, żółta, ze szczękami bezzębnymi, włosem w części pokryta, odrażająca była wyrazem jakiejś chciwości, namiętności, rozciekawienia gorączkowego. Była to w całym dworze znana Szurska, wdowa po dawnym koniuszym pańskim, która z Wolskim razem i Zaborską w szczególnych była u pana łaskach. Bezdzietna, nie mająca rodziny, Szurska wychowywała i zamęczała dziewczęta — i mówiono, że zbierała pieniądze, bo żyła najobrzydliwiej skąpiąc, a brała płacę znaczną i co roku gratyfikacje. Na dole, w tym samym skrzydle zamkowym, zamieszkiwała od dawnych czasów we dwóch nędznych izdebkach, sama sobie tam jeść gotowała i różne przyprawiała lekarstwa. Uchodziła za lekarkę, ale więcej ludzi miało ją za niebezpieczną czarownicę. Funkcji nie miała we dworze żadnych widomych, lecz mówiono, że szpiegowała i donosiła, książę często ją do siebie wołać kazał i sam na sam się z nią widywał. O przeszłości jej mówiono różnie, niezbyt dla niej pochlebnie, a mimo to kłaniano się jej z poszanowaniem.
Starsza ona tu była na dworze od wszystkich — przebyła wielu wzniesienie się i upadek.
Zaborska i jej córka podobno Szurskiej winne były, że, się na dwór dostały. Ona to napatrzyła Faustysię i wracającego z polowania księcia chorążego do dworku, w którym mieszkała, posłała. Widać było z obejścia się z nią Zaborskiej, że choć dziś sama już w łasce księcia ufność miała, obawiała się Szurskiej i szanowała ją bardzo. Stara rozkazująco mówiła do niej i obchodziła się z nią jak z podwładną.
Z nikim też ona nie bywała grzeczniejszą, łajała głośno najpokaźniejszą starszyznę, a nikt ani jej odpowiedzieć, ani się na nią śmiał poskarżyć.
W owych czasach pobożności wielkiej i powszechnej rzucało i to cień na Szurską, że rzadko do kościoła chodziła, a gdy czasu świąt do fary pójść musiała, stawała w kruchcie, w kącie, oparta na kiju i nikt nie widział, żeby się nawet przeżegnała.
Skąpstwo Szurskiej przechodziło wszelką miarę. Chodziła w łachmanach, wypraszała sobie starą odzież, karmiła się ochłapami z kuchni, a co miała ordynarii, chleba, świec, wszystko to sprzedawała. Ponieważ sknerstwo to przez długie już trwało lata, nie bez słuszności może rachowano, że znaczne pieniądze zebrać musiała. Trafiało się jej, że gdy tak nędznie odziana zatrzymała się pod kościołem albo w kruchcie, ktoś, biorąc ją za żebraczkę, rzucił jej jałmużnę. Naówczas wzrokiem groźnym mierzyła go, ale miedziaki chowała do kieszeni.
Dziewczętom, które u niej służyły, gorzej było przy starej niż w piekle i kończyło się zawsze na tym, że podrósłszy uciekały od niej.
Gdy jednej nie stało, natychmiast z rozkazu księcia drugą jej z wiosek otaczających dostarczano męczennicę.
Szurska rzadko się kiedy pokazywała u Zaborskich, choć z dala na nie naglądała. Przyjście jej zdziwiło trochę gospodynię. Sądziła, że czegoś potrzebować od niej musiała.
— Niechże jejmościunia przysiądzie, a może co ciepłego? — zapytała Zaborska.
— Nie przyszłam tu za tym — zamruczała niewyraźnie baba — tylko chcę wam powiedzieć coś. Książę z was niekontent.
Zaborska porwała się niespokojna.
— Dlaczego? jak? za co? a cóż my zawiniły? — poczęła gorączkowo i pośpiesznie. — Zmiłujcie się.
— Skarży się, tak — mówiła Szurska — ma rację. Obsypał was łaskami, wyciągnął z biedy: a wy mu kwaśnymi twarzami płacicie.
— Na Boga, jejmościuniu, ale ja padam przed nim, na mnie się poskarżyć nie może...
Stara podniosła skrzywione swe palce i wskazała ku pokojowi Faustyny.
— Co dzień ją uczę rozumu, moja jejmościuniu, klekczę nad głową nieustannie; ale to taka natura, że jej niczym się rozweselić ani dogodzić w niczym. Cóż ja poradzę!
Otarła sobie oczy Zaborska.
Szurska słuchała, usta krzywiąc, jakby co przeżuwała.
— Nasz pan, wy wiecie — poczęła mrukliwie — przy żonie wesela nie znajdzie. Ta też siedzi kwaśna i milcząca, ludzkiej twarzy uśmiechniętej rzadko zobaczy, rad by u was choć trochę się rozchmurzyć...
— Moja jejmościuniu — przerwała Zaborska — robię, co mogę: Pan Bóg widzi.
Zamilkła. Szurska się jedną ręką o stół oparła i poczęła głową potrząsać; Bóg wie, jakie po niej myśli przechodziły, bo na kilka pytań i zagadnień gospodyni nic nie odpowiedziała.
Widząc ją tak zachmurzoną, jakby sobie co przypomniała Zaborska, poszła znowu do szafeczki i otworzyła ją, maleńki kieliszeczek czymś zielonym napełniła i przyniosła go Szurskiej.
— Napijcie się — szepnęła — to was rozgrzeje, nie zaszkodzi!
Z wahaniem się pewnym Szurska rękę wyciągnęła do kieliszka, poniosła go do ust powoli i wychyliła duszkiem, ale ni słowem nie podziękowała.
Otarła się potem zbrukanym rękawem, po którym widać było, że od dawna do tego służył, poprawiła tołubek, chustę trochę na przód głowy naciągnęła i zwróciła się do gospodyni:
— Pamiętajcie, com mówiła. U niego z wielkich łask popaść w nieszczęście wielkie — jak piórko osmalić. Ja nic nie poradzę. Byle co? On czegoś niezdrów czy zły; wszystko mu teraz nie w smak; dawno go ja takim nie widziałam. Teść go męczy o zapis dla żony, z bratem się z dala kąsają i warczą na siebie, w domu jak w grobie. Choćby duszę kosztowało, trzeba mu się śmiać i te czarne myśli rozpędzać, bo inaczej źle będzie; Zaborska — oj! źle będzie, źle będzie...
I poszła nie pożegnawszy się ku drzwiom człapiąc, powtarzając ciągle swoje:
— Źle będzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.