Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Promień w kałuży.

Podczas gdy hrabia porywany prędem miłosnych myśli, płynął ku miejscu w którem przebywała piękna jego narzeczona, a potem z uczuć swych i marzeń zwierzał się portretowi swej matki, Sebastjan Rycz szerokiemi krokami zmierzał ku miastu. Sam jeden na pustej drodze, owiany szumem wiatru kołyszącego wierzchy przydrożnych topoli, i otoczony ciemnością nocy, człowiek ten wyprostował się i jakby urosł. Nikt tu nie patrzył na niego, żadne oko ludzkie nie śledziło poruszeń mętnej, burzliwej jego duszy; to też nie chował już głowy pomiędzy ramiona, i nie kurczył się sam w sobie na wzór płazu, uciekającego od ludzi i świata. Teraz wyglądał on zuchwało i butnie. Natura jego nie krępowana niczem, wystąpiła na zewnątrz, oczy błyszczały śród zmroku ponurem światłem żądz obiecujących sobie prędkie zadowolenie; chwilami przyśpiewywał sobie brudną jakąś karczemną piosenkę, to znowu wpadał w zamyślenie, i śmiał się cicha, drwiącą niby odpowiedź dając wichrom, które lecąc po polach, słały w przestrzeń przeciągłe jęki. Wszedł do miasta, przebył kilka całkiem już prawie pustych i cichych ulic i placów, aż znalazł się na rogu błotnistej ulicy. Tu zaszedł mu drogę człowiek, powolnym i niedbałym postępujący krokiem. Pomimo ciemności, poznali się wzajem i przystanęli.
— Jak się masz, mój chlebodawco! — ozwał się nowo spotkany głosem, który posiadał dziwny dźwięk, nawpół drwiący, nawpół głuchy.
— Dobrze się mam, moja ręko — odmruknął Rycz, — wracam od mego prycypała i opiekuna.
— Winszuję ci — zwolna wymówił pierwszy, — chciałbym więc w tej chwili mieć przy swoim paltocie kieszenie twego surduta. Muszą być ciężkie....
— Zgadłeś ręko moja, cięższe są one dziś niż były oddawna.
— Może chcesz abym ci pomógł nieść ten ciężar?
— Dziękuję! niedaleko do domu, zaniosę sam.
Zamieniając te urywane wyrazy, dwaj ci ludzie postępowali obok siebie wązkim chodnikiem, tu i owdzie podnoszącym się nad czarnym szlakiem rozlewającego się pośrodku błota, to znowu znikającym bez śladu, i ustępującym przed grzązkiemi odnogami kałuż.
— Czekałeś na mnie — po chwili milczenia wymówił Rycz.
— Nie, spacerowałem sobie — odrzucił niedbale jego towarzysz.
— Bajdy! — zcicha zawołał pierwszy, — nikt nie spaceruje nigdy po tej ulicy. Widzę ze wszystkiego, że na mnie czekałeś. No, mówże....
— Mój drogi! — przerwał tamten, — chciej mi naprzód powiedzieć, odkąd to spoufaliłeś się tak ze swą szanowną ręką, że zacząłeś jej mówić: ty.... wiedz, że ta ręka pragnie być z tobą w przyjaźni, ale — z daleka.
Rycz zaśmiał się cicho, zjadliwie.
— O, najszanowniejszy panie! — zawołał, — staliśmy się zupełnie równymi sobie odkąd zaczęliśmy rozmawiać o pewnym interesie. Skończony pijak i karciarz, niczem prawie nie różni się od początkującego....
— Cicho! — zawołał towarzysz Rycza, chwytając go za ramię. Cicho! — powtórzył, — jeszcze przecie nic nie uczyniłem....
Głos jego trząsł się i rwał mu w piersi, nie pozostało w nim ani śladu poprzednich żartobliwych dźwięków.
Rycz zaśmiał się znowu i odparł:
— Mój hrabia powtarza mi zawsze: złe myśli rodzą złe czyny; od złej myśli do złego czynu, jeden krok tylko. Strzeż się złych myśli Ryczu....
Towarzysz Rycza szedł bardzo powoli, ze spuszczoną głową.
— Strzeż się złych myśli! — powtórzył półgłosem, — łatwo to powiedzieć temu kto ich niema....
— A pan, który je masz — przerwał Rycz szorstko i niecierpliwie, — nie powinieneś pysznić się i wzbraniać ludziom aby się z tobą poufalili.
W tej chwili jedna z chmur wiszących pod niebem zachwiała się i rozdarła, a księżyc złotym blaskiem oblał obie twarze rozmawiających. Spojrzeli na siebie przy tej gorejącej latarni nocnej. Rycz zuchwale i ze zjadliwym na ustach uśmiechem patrzył na swego towarzysza; twarz Suszyca wydawała się bardzo bladą pod padającem na nią światłem; czoło jego zmarszczone i drgające, chyliło się jakby przemocą w dół kłonione, na ustach nie było zwyczajnego uśmiechu.
— Czekałeś na mnie — powtórzył Rycz, — cóż masz mi do powiedzenia? — słucham.
Suszyc otworzył usta, ale nic nie wymówił zrazu. Spojrzał tylko na niebo jakby wzywał chmury, aby pokryły źródło owej światłości, rażącej mu oczy i tamującej mowę. Po chwili wszakże zwrócił się do swego towarzysza, i rzekł. — Znalazłem człowieka....
Rycz uczynił poruszenie wydające radość.
— Tak? — zawołał, — a więc czemuż nie powiedziałeś mi tego od razu. To wyborna nowina. Któż to taki?
— Kto? — powtórzył Suszyc, — człowiek....
— Ale jak się nazywa, gdzie mieszka? — z gwałtownością nalegał Rycz.
— Nazywa się tak jak nazywał się jego ojciec, a mieszka tam gdzie mu się podobało zamieszkać.
Rycz gniewnie ruszył ramionami.
— Nie jestem dwcipnym, i nie umiem podziwiać cudzych dowcipów, ani z nich śmiać się; dla tego chciałbym, abyś nigdy nie żartował rozmawiając ze mną.
— Mój kochany — spokojnie odparł Suszyc, — moja chęć a twoja chęć, to dwie chęci. Nie widzę powodu dla któregoby miały one zlać się w jedną.
— Wiesz co? — zawołał Sebastjan stając nagle, — wolałbym abyś mnie wyzwał na pięście, poprobowalibyśmy kto z nas silniejszy; ale ty masz djabelny język, któremu ja rady dać nie mogę.
— Bo i nie potrzeba abyś mu radę dawał. Co ci do mojego języka?
— Prawda! — sarknął Rycz, — mnie potrzeba tylko twojej ręki! Ale nakoniec, któż jest ten człowiek?
— Chrześcjanin — z niezmąconą spokojnością odparł Suszyc.
Rycz rzucił się znowu gniewnie; nic jednak nie powiedział, tylko zamyślił się.
— Słuchaj — rzekł po chwili, — zmówiłeś się z tym człowiekiem ażeby mię oszukać, i dla tego nie chcesz powiedzieć mi jego nazwiska.
— Sam nie wierzysz w to co mówisz odparł zagadniony. Czyliż nie będziesz mię miał w swej mocy?
— To prawda. Dla czegoż więc nie chcesz powiedzieć mi, kto jest ten człowiek....
— Po co tu długo o tem mówić? — tonem znudzenia odrzekł Suszyc. Oto po prostu, nie chcę aby nazwisko to znajdowało się w twojej mocy.
— Cóż to? — zjadliwie zaśmiał się Rycz, — miłość bliźniego?
— Być może — zimno odrzucił Suszyc.
— Pst! — syknął Rycz, — myślę raczej, że jestto miłość samego siebie. Chcesz na swoją rękę posiadać krówkę, którą będziesz doił?
— Być może — tym samym tonem co poprzednio powtórzył Suszyc.
Tak rozmawiając dwaj ludzie znaleźli się tuż pod ścianą pustej kamienicy. Stanęli. Księżyc od kilku chwil ukrył się znowu za chmurami; otaczała ich zupełna ciemność.
— A więc cóż? — pierwszy zagadnął Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Nie wiem — po chwili milczenia odpowiedział Suszyc.
— Bo u mnie — mówił pierwszy, — wszystko może być gotowe jutro, pojutrze, kiedybądź! Mój hrabia będzie mówił kazanie, albo zaczyta się w swym rękopisie, a ja mu z szuflady pasport....
Wiatr chłodny, przeszywający, przeleciał ulicą i jęknął przeciągle, uderzając w załom muru. Suszyc zadrżał jak w febrze.
— No cóż — powtórzył Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Niewiem — krótko i cicho odpowiedział jego towarzysz.
Rycz zaszamotał się w ciemności.
— Wiesz co — szepnął gwałtownie, — żeby nie twoja ręka, która mię obchodzi, tobym cię dziś chyba.... Podobna okoliczność może drugi raz się nie powtórzyć. Powinieneś mi dziękować żem się nią podzielił z tobą, a nie z kim innym.
— Dobrodziejstwa twoje umiem cenić — zaczął Suszyc, — wszakże to już od roku płacisz mojej ręce grosz za to, że ona daje ci możność brać od hrabiego rubla.
— Rubel czy grosz — mruknął gniewnie Rycz, — dosyć że jato daję ci zarobek.
— Zgódź się wszakże na to, że gdybym sam udał się do hrabiego...
— Nicbyś nie wskórał. On tę robotę chowa dla swych pupilów, z których jednym ja jestem. Chce on mię przez to wdrożyć w pracę, rozumiesz?
Suszyc miał coś odpowiedzieć, ale przeszkodziło mu ciche skrzypnięcie otwierających się w pobliżu drzwi. Byłato furtka umieszczona w bramie domu nad kałużą, która otworzyła się i przepuściła małego, szczupłego mężczyznę, z pochyloną głową i rękami w kieszeniach paltota. Mężczyzna ten zdawał się przez chwilę rozglądać w ciemności, potem szparkim krokiem przebył ulicę, i wstąpił na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku z wódką, śledziami i łojówkami. Drzwi sklepiku były zamknięte, ale mały szczupły człowiek zapukał w nie zlekka, i wnet otworzyły się. Wązka smuga żółtego światła wymknęła się na zewnątrz, oświetlając postać i twarz wchodzącego.
— Don Roderigo — szepnął Suszyc tonem, w którym nie było wcale zdziwienia. Zwrócił się do Rycza, i dodał:
— Do wszystkich twych dobrodziejstw dołączyć jeszcze muszę i to, że wprowadziłeś mi syna do tej akademji, w której zajmujesz miejsce mistrza i wodza.
— Czy myślisz, że on był przedtem niewiniątkiem? — zaśmiał się Rycz.
— Mniejsza oto — z głuchym, zdławionym śmiechem odparł Suszyc, — nie mówmy o tym moim pierworodnym!
— I owszem, mówmy o nim — podjął Rycz, — wszakże będzie on czwartym....
— Nie — wymówił Suszyc stanowczo. On nie będzie ani czwartym, ani dziesiątym, ani pierwszym; on nie będzie miał wcale udziału w tej sprawie.
— Dla czego? — drwiącym tonem zagadnął Rycz.
— Dla tego — zaczął Suszyc, i zawahał się chwilę, — dla tego, że to mój syn.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się pierwszy grubym, szorstkim śmiechem, zaledwie tłumionym nieco przez wzgląd na miejsce i porę, — cha, cha, cha, cha, śmiał się coraz bardziej, on nie będzie czuł najmniejszej wdzięczności za twą ojcowską troskliwość! On uchwycił się interesu rękami i nogami! Jemu w to tylko graj!
Gdy Rycz tak mówił, Suszyc odstąpił parę kroków jakby nagłym jakimś ciosem uderzony. Po chwili jednak wymówił zwolna, głosem w którym czuć było zwyczajny mu uśmiech.
— Postanowiłeś więc wszystkie przeszkody usuwać z drogi własnemi siłami? rozmówiłeś się już nawet z moim synem, a on przystał na wszystko! No dobrze, zobaczymy... tymczasem dobranoc!
Rzekłszy to odwrócił się jakby tknięty nagłem pragnieniem zakończenia rozmowy. Ale Rycz zatrzymał go za ramię.
— No — rzekł z tłumioną gwałtownością, — a tamten człowiek? jakże on się nazywa?
— Widzę biedny Ryczu, że utraciłeś słuch albo pamięć. Mówiłem już przecie że nazywa się on tak jak się nazywał jego ojciec.
Rycz zatrząsł się ze złości.
— Słuchaj! — rzekł, — ty sobie żartujesz ze mnie, a ja ci powiadam że wiedzieć będę.
— Czy posiadasz dar odgadywania?
— Ty do niego chodzisz przecie, albo on do ciebie.
— Nie, kochanku, komunikujemy się za pomocą drutu telegraficznego, rozciągniętego pomiędzy dwiema naszemi duszami.
Rycz opuścił ręce.
— Z tobą rady niema — rzekł, — masz taki sposób mówienia, że chciałbym cię bić, ale niemam ochoty słuchać.
— To nie słuchaj!... dobranoc.
Suszyc znajdował się już na środku ulicy, gdy Rycz kilkoma szerokiemi krokami dogonił go.
— Słuchaj pan — ozwał się łagodniej niż wprzódy, — zważ sam, że nie jest sprawiedliwem abyś tego człowieka zabierał sobie na wyłączną własność. Ja także chciałbym go trzymać za jedną połę.
— Mój kochany — odparł nie zatrzymując się Suszyc, — liczne doświadczenia któreś przebywał w ciągu twego żywota, najlepiej musiały nauczyć cię tej prawdy, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody. Owóż ty chcesz otrzymać nazwisko tego człowieka, a ja nie chcę ci go dać, i skończy się na tem, że go nie otrzymasz. Dobranoc.
W domu nad kałużą panował sen głęboki. Suszyc wszedł do swej zimnej, wilgotnej pracowni, a lubo ogarnęła go tam ciemność prawie zupełna, nie rozniecił światła, ale podążył prosto ku oknu, które roztworzył na oścież. Dusiła go snać niezdrowa atmosfera tego nagiego, pyłem zapełnionego pokoju; dławiły może własne myśli i uczucia. Usiadł na obdartym starym fotelu i siedział nieruchomy z ramionami skrzyżowanemi na piersi, oddychając powoli i ciężko, z twarzą zwróconą ku posępnemu obrazowi zimowej nocy.
Byłato noc posępna, lecz zarazem wspaniała. Księżyc płynął po niebie szeroką półobręczą o mętnym złotawym blasku, lecz zakrywały go co chwilę chmury, które wiatr gnał gwałtownie, rozdzierał na drobne czarne szmaty, lub skupiał w wielkie ciężkie opony. Od czasu do czasu pomiędzy chmurami tworzyły się wązkie chwiejne szczeliny, a przez nie wyglądał pozłocony błękit, rysując na ciemnem niebie kręte szlaki świetlanych ścieżek. I znów nowy podmuch przelatywał w przestrzeni; szczeliny przepuszczające światło niebieskie drżały, chwiały się i zwierały, a natomiast na innych punktach firmamentu, w ciężkich grubych oponach, powstawały wyłomy i otwory niby okna, przez które tu i owdzie wyglądały nieśmiałe gwiazdy. Okna te zamykały się z kolei, a mrok gruby niczem nierozświecony spadał na ziemię; aż po chwilowej nieruchomości nowy bój rozpoczynał się w górze pomiędzy światłem i ciemnością, chmury rozdzielały się, i gromadami leciały w różne strony, blask księżyca złotawym rębem haftował rozpostarte ich ramiona, szlaki błękitów występowały blade i spłakane, a ziemia zdawała się kąpać w migotliwej ponurej łunie podobnej do długo trwających, w locie swym powstrzymanych błyskawic. Od czasu do czasu po szelestach, jękach i poświstach, zapanowywała w powietrzu głęboka cisza. Wichry jakby zmęczone szalonemi tonami, spoczywały w milczeniu; ciemne chmury zawisały pod niebem nieruchome, podobne do olbrzymów oczekujących trąby bojowej, lub ptaków o zmartwiałych skrzydłach. Wtedy z kądciś, od krańców widnokręgu, od wschodu, przylatywały lekkie, zcicha szumiące wietrzyki; gwiazdy świeciły śmielej, i złota półobręcz księżyca gorętszym paliła się blaskiem. Wtedy także szeroki napowietrzny zdrój ciepła przepływał przestrzeń, śniegi pokrywające ziemię tajały zwolna, czuć było spokojny oddech czekającej w oddali na kolej swą wiosny.
Widok nocy tej dziwne musiał obudzać myśli w głowie Suszyca. Podmuchy i poświsty wichrów harmonizowały może z wewnętrznemi jego głosami; ponure światło księżyca wydawało się mu pożarem, w którym zwolna gorzała ziemia. Chaos i zmienność panujące pod niebem, przypominały chaotyczną i zmienną panoramę życia. Siedział nieruchomy i patrzył, parę westchnień wstrząsnęło jego piersią. Wyciągnął prawą rękę i ujął nią flet leżący w pobliżu, przytknął go do ust, i kilka przeciągłych, jękliwych tonów wydobył z instrumentu. Wyprostował się, blade rumieńce wstąpiły mu na policzki. Podniósł w górę oczy, w których paliło się teraz migotliwe srebrne światło, i zdawał się wsłuchiwać w przestrzeń, jakby oczekiwał z tamtąd echa lub odpowiedzi.
Ale cisza głęboka panowała dokoła, a przerywał ją tylko szum wzmagającego się od czasu do czasu wiatru albo powolny i rytmiczny plusk wody, kroplami spadającej z dachu na bruk dziedzińca. W domu zdawało się być wszystko w śnie pogrążone. A jednak, gdy pierwsze dźwięki fletu stłumionem echem doleciały do długiego i wązkiego pokoju, w którym spoczywały cztery kobiety, dał się słyszeć lekki szmer poruszającego się ciała. Byłato najmłodsza córka Suszyca, która śród ciemności otworzyła oczy i obie ręce swe wpółsenym ruchem zarzuciła sobie na głowę. Suszyc grał ciągle. Ręce Pięknej zaplotły się nad złotym warkoczem, i powoli osunęły się na czoło. W kilka sekund potem młoda dziewczyna siedziała na łóżku, ze splecionemi na kolanach rękami, i wzrokiem utkwionem w ciemną przestrzeń.
Wśród ciemności panującej w pokoju, płynął od okna szlak szarego światła, i obejmował sobą jej twarz, orzuconą w nieładzie opadającemi płowemi włosy. Czoło dziewczęcia było w tej chwili smutne i blade; szyja jej wyciągnięta nieco naprzód, i głowa pochylona w stronę, z której do ucha jej dochodziła muzyka, czyniły jej postać wsłuchaną i tęskną. Matka i siostry Pięknej spały głęboko, ale ona siedziała na łóżku swem rozbudzona zupełnie. W głowie jej dziwne jakieś, powikłane roiły się myśli; serce uderzało śpieszniej niż zwykle, nieokreślone uczucia pierś napełniały. Nie potrafiłaby zdać sobie sprawy z poczuwanej w sobie tęsknoty, ani marzeń swych ubrać w wyraźne słowa lub kształty. Czegoś jej było żal i wstyd. Zdawało jej się że jest ptaszkiem zamkniętym w ciasnej, bardzo ciasnej klatce, i że za tą klatką jest świat jakiś piękny, którego nie zna. Wyobrażała siebie w postaci małego przezroczystego obłoczku, zawieszała się na tonach muzyki której słuchała i leciała kędyś — sama nie wiedziała dokąd. Ale gdy tak leciała, ręce jej rozplotły się i ramiona roztworzyły; gorący jakiś strumień przepłynął jej przez piersi. Pomyślała sobie że jest biedną, bardzo biedną dziewczyną, bo nikt jej nie kocha. Nikt jej nigdy nie pieścił i nie pocałował. W domu w którym żyła, pieszczota i całunki były nieznane. Nagle przed oczami jej zawisła twarz ojca. Piękna chciała się do niej uśmiechnąć, ale poczuła nagle żal głęboki; zakryła oczy dłonią i zapłakała. Płacząc widziała wciąż przez łzy, wiszące przed nią i pływające po szlaku szarego światła, ciemne oczy pana Sylwestra. Oczy te patrzyły z miłością i łagodnie. W ten sposób nie patrzyły na nią nigdy oczy matki i sióstr. Piękna pomyślała sobie że pan Sylwester bardzo musi być dobrym. A ja, czy jestem dobrą? — zapytała siebie, i przecząco wstrząsnęła głową. Powinnabym jutro podejść do ojca, objąć jego szyję i pocałować go serdecznie. Gdyby tylko nie uśmiechał się tak jak uśmiecha się zwykle! Biedny ojciec!
Dla czego Piękna ojca swego w myśli swej nazywała biednym? Dla czego wyraz ten wywikłała właśnie z ojcowskiego uśmiechu, który ją mroził i onieśmielał? Czy młoda dziewczyna ta miewała błysk pojęcia ukazujący jej całą nędzę moralną, w jakiej pogrążoną była jej rodzina? Czy na dnie duszy jej kiełkowały jakieś uczucia niewyraźne i nieznane jej samej, ale nie pozwalające jej dostroić się w zupełności do tego co ją otaczało? Była ona może kwiatem podobnym do tego, który bladą i nieśmiałą główkę wychyla z pod warstwy śniegowej, albo szlachetnym djamentem zakopanym w pyle, i nieruchomo oczekującym aż przedrze się doń promień słońca i strugę blasku wleje mu w łono.
Gdyby jednak Piękna z przyśpieszonym biciem serca słuchająca muzyki fletu, mogła była widzieć wtedy swego ojca, ujrzałaby twarz jego taką jaką nigdy nie widziała. Suszyc grał ciągle, a grając myślał o całej swej przeszłości — przeszłości widnej z razu jak dzień, a potem ciemniejącej wciąż, ciemniejącej i zapadającej w noc coraz głębszą.
Kiedy był młodym chłopcem, lubił bardzo muzykę. Syn ubogich rodziców, zaledwie ukończył nauki szkolne, oddał się ciężkiej biurowej pracy. Miał wtedy lat dziewiętnaście. Całe dnie przesiadywał w wilgotnym, ponurym pokoju, schylony nad stołem, z piórem w ręku. Ale przychodziły niedziele, a wtedy od samego rana schodzili się doń koledzy, każdy z innym instrumentem muzycznym, i tak już gromadą szli razem do kościoła, wstępowali na chór, i przygrywali śpiewom kapłana. Byłato muzyka bardzo mierna; ale niewybredna publiczność cieszyła się nią i pyszniła, a cieszyli się i pysznili więcej jeszcze sami improwizowani artyści. Powrót z kościoła był pochodem tryumfalnym. Hoże panienki, niby stadka płochliwe lecz wdzięczne, biegły chodnikami ulic, a młodzi wirtuozi towarzyszyli im na wyścigi, dźwigając basetle swe, skrzypce, flety i klarnety. Ileto wtedy było śmiechów, półśmiechów, urywanych pogadanek, strzelistych spojrzeń, marzeń o miłości i przyszłości, snutych pod jasnem okiem pogodnie przyświecającego słońca! Wieczorami zbierano się znowu u Suszyca, grano tercety, kwartety, sola; rozmawiano o panienkach, śpiewano wyjątki z oper, i znowu marzono, marzono o pięknej, pomyślnej przyszłości.
Potem młodzi chłopcy pożenili się, a każdy wziął sobie jednę z tych pierzchliwych, lecz wdzięcznych panienek, które co niedziela biegnąc chodnikami ulic, dziękowały im za muzykę, która, jak powiadały, modlić się im dopomagała. Suszyc ożenił się także, ale żona jego nie była jedną z tych dziewcząt, którym towarzyszył z kościoła do domu, które miały chód wdzięczny i zgrabny, spojrzenie łagodne i figlarne, uśmiech nieśmiały, lecz serdeczny. Wybrał sobie ubogą pannę z zimnemi oczami i sztywną kibicią, na której stanik wyglądał jak pancerz — córkę rodziców obarczonych rodziną. Jak się to stało, że ją wybrał, i czy wybierał na prawdę? nie byłaż to raczej chwilowa zachcianka, kaprys młodej wyobraźni, jakieś współczucie, a może i uległość namowom, radom, wpływom? To pewna, że już potem flet jego w długiem zostawał zaniedbaniu; żona jego nie lubiła muzyki. — To chleba nie daje! — mawiała. — A jednak zamiłowanie to w sztuce naiwne, dziecinne niemal, było może jedynym promieniem poezji, wnikającym w życie biednego urzędnika, przesiadującego po całych dniach w posępnym, wilgotnym pokoju, napojonym wonią kurzu i atramentu. Promieniem tym mogła być jeszcze poezja. Ale żona Suszyca nie lubiła poezji. — To chleba nie daje! — mawiała.
Po pewnym przeciągu czasu Suszyc odnalazł flet swój; ale gdy sprobował na nim zagrać, uczuł że mu zimniej jakoś było w piersi jak dawniej. Grywał jednak od czasu do czasu, ale za każdym razem gdy grać zaczynał, spostrzegał, że ten chłód dziwny wzrastał w nim coraz. I było mu coraz zimniej, zimniej.... a w życiu jego zaczęło się wszystko rwać i łamać. Próbował związywać, zestawiać, naprawiać, — ale była przy nim ręka, pod dotknięciem której wszystko więdło, psuło się, usychało.... Długie lata minęły, Suszyc przestał walczyć, gniewać się, sarkać; przestał naprawiać i nawiązywać — zaczął uśmiechać się ciągle i żartować.... Ze wszystkich zamiłowań młodości, które pogasły w nim jak lampy z dopaloną oliwą, przeżył w nim tylko instynktowy, bezwiedny prawie pociąg do muzyki; z pomiędzy przyjaciół i towarzyszy, w których gronie przepędzał kiedyś owe wesołe niedzielne poranki i wieczory, pozostał przy nim jeden tylko — flet.
I teraz jak dawniej znajdowało się w mieście grono młodzieńców, którzy przygrywali na chórze kościelnym śpiewowi kapłana, a wieczorami grywali tercety, kwartety, śpiewali wyjątki z oper, i rozmawiali, marzyli o miłości i przyszłości. Ale Suszyc nie wiedział o tem, i unikał tego widoku; bezchmurna ta pora młodości raziła jego oczy, jak odbicie jutrzenki własnego jego życia zatopionej potem w morzu ciemności. Jego życie było coraz ciemniejsze, mozolniejsze, głębiej zapadające w otchłań nędz i upokorzeń. Od paru lat grywał już niezmiernie rzadko, a niekiedy z drwiącym uśmiechem spoglądał na instrument, który był weselem i poezją jego młodości, jakby mówił mu: głupiś tak jak i ja, jak wszystko na świecie!
Owej jednak nocy zimowej Suszyc grał długo, i cała przeszłość jego ubrana w tony przesunęła się mu przed oczami. Późno już było bardzo, gdy flet od siebie odrzucił i ukrył twarz w dłoniach; a gdy ją podniósł, wielka mętna łza toczyła się po zwiędłym bladym policzku.
W tejże chwili zachodzący księżyc, rzucił wązki promień światła na dno rozlewającej się pod ścianą kałuży; ale wiatrem niesiona chmura, pokryła księżyc i zgasiła promień.
Na twarzy Suszyca łza oschła. Stał on przed oknem, zimnym wzrokiem wodził dokoła tonącego w mroku dziedzińca, i śmiał się. Śmiał się z siebie, ze swoich dumań i ze swojej łzy, a może i z tej walki tajemnej, ostatniej która przed chwilą stoczyła się w jego piersi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.