Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Kuzyn Habsburgów.

W mieście N. od lat wielu znajdował się człowiek, którego nazwiska nikt prawie niepamiętał i nie wymawiał, lecz którego powszechnie po prostu zwano panem Walerym. Całe miasto znało go zblizka lub zdaleka. Ci co go znali zdaleka śmieli się ilekroć go zobaczyli; ci co go znali zblizka, lubili go ale śmieli się także. Ogólnie uważano go za poczciwego i nie szkodliwego półgłówka. Niekiedy także powiadano, że pan Walery miał w sobie coś z natury grzyba, który siedzi na jednem miejscu, dopóki nie spróchnieje lub nie uschnie. W twierdzeniu tem było wiele prawdy; pan Walery bowiem przez trzydzieści lat niesłychanie mozolnej i sumiennej pracy biurowej, dokazał tego, że tak jak pierwszego dnia rozpoczęcia swego zawodu, był kancelistą. Trzydzieści lat minęło odkąd po ukończeniu pięciu klas gimnazjalnych, ośmnastoletnim będąc chłopcem zasiadł przed jednym ze stołów umieszczonych w pierwszej od wejścia sali biura, składającego się z obszernych sal kilkunastu.
Z trzydziestu tych lat, każdy rok, odrzucając z rachunku niedziele i dnie świąteczne, zawierał w sobie 300 dni powszechnich czyli roboczych, które pan Walery przepędzał nad swym stołem — co wzięte razem stanowiło znakomitą okrągłą liczbę 9,000 dni. Że zaś pan Walery był bardzo akuratnym i zasiadał do roboty swej niezmiennie z ostatniem uderzeniem godziny ósmej zrana, a opuszczał ją z pierwszym dzwiękiem wybijającej na zegarze czwartej popołudniowej, pracował więc ośm godzin dziennie. Godziny te, pomnożone przez liczbę 9,000 dni przedstawiały znakomitszą jeszcze cyfrę 72,000 godzin. Z 9000 tedy dni, czyli 72,000 godzin uciążliwej i niesłychanie akuratnej pracy, pan Walery zdołał wynieść taki rezultat, że zupełnie tak samo jak pierwszego dnia i pierwszej godziny był kancelistą, czyli prostym kopistą, bezmyślnie przepisującym to co inni pisali. Przez tak długi przeciąg czasu wiele zmian zachodziło wciąż około pana Walerego. Młodzi koledzy z którymi rozpoczynał swą karjerę, przechodzili od stołu do stołu, z sali do sali, niektórzy z nich dosięgli owej najostatniejszej z sal; ku której z rodzajem trwożliwego pożądania zwracały się oczy setki pracujących w biurze urzędników różnego stopnia, sali która była niby tajemniczem sanktuarjum w którem zasiadała sprawiedliwość pod postacią sędziów i prezesa. Inni mniej szczęśliwi, nie dostali się wprawdzie na obity aksamitem fotel sędziego, ale powoli pięli się ze szczebla na szczebel po hierarchicznej drabinie urzędów; inni jeszcze tacy którym dla różnych przyczyn źle się tu powodziło, przenieśli się do innych biur, wraz z pracą swą, zaletami i wadami; inni nakoniec poumierali albo poprzemieniali się w kupców, rolników, w odmiennych stanach szukając szczęśliwych odmian fortuny. Na miejsce tych których niestało, przybywali nowi, młodzi, którzy zmieniali rozmaicie te miejsca, postępowali dalej, wspinali się, spadali często, podnosili się niekiedy, wchodzili, wychodzili. Sama miejscowość nawet ulegała niejakim zmianom. Mniej więcej co dziesięć lat przemalowywano ściany czyniąc je żółtemi z różowych, albo błękitnemi z zielonych. Mniej więcej co rok oczyszczano też tam podłogi, wymiatano ogromne kupy kurzy, podartych papierów, pokrywano brzydkie plamy błota i atramentu brzydszą jeszcze od nich farbą. Zmieniano nawet czasem krzesła na których siadywali urzędnicy, stawiając półpołamane na miejsce połamanych zupełnie — i kałamarze w których nazbierało się już tyle śniedzi i pleśni atramentowej, że wyczyszczenie ich mogło zaliczyć się do rzędu tych zadań, którym najprzemyślniejszy nawet umysł ludzki i najdzielniejsza ludzka ręka sprostać nie mogą.
Ale wszystkie te zmiany i fluktuacje zachodzące w najobszerniejszem biurze miasta N., nie tyczyły się bynajmniej pana Walerego. On nie ruszał się wcale z miejsca, na którem był zasiadł w dniu rozpoczynającym szereg dziewięciu tysięcy następnych dni; nie zmieniał ani stanu, ani sali, ani krzesła ani kałamarza. Utrzymywano nawet, że przez trzydzieści lat pisał on jednem piórem, i że stół za którym siadywał, zaznaczony był małą okrągłą wklęsłością w tem właśnie miejscu, kędy on przez ciąg siedmdziesięciu dwóch tysięcy godzin opierał niezmiennie łokieć swej ręki.
I ta tylko w ciągu trzydziestu lat upłynionych w położeniu pana Walerego zaszła zmiana, że pensja jaką pobierał, wynosząca stale przez pierwsze lat piętnaście około pięćdziesięciu złotych miesięcznie, przez drugie lat piętnaście wynosiła również stale około sta złotych na miesiąc. Zmiana ta dzieląca zawód pana Walerego na dwie epoki spowodowana była tem, że zwierzchnicy jego po upływie czterech tysięcy pięciuset dni, spostrzegli iż posiadają w swem biurze rzadkiej doskonałości i akuratności maszynę do kopjowania. Maszyna ta była o sile przeszło trzech ludzi, co znaczy, że wykonywała summę roboty, jakiejby zaledwie trzej ludzie podołać mogli. Uznano zatem, że dla uchronienia jej od zepsucia i rozluzowania się, należało zwiększyć trochę koszt jakiego wymagało jej utrzymanie. W skutek tych uwag, pan Walery, czyli maszyna do kopjowania, wykonywająca robotę przeszło trzech ludzi, otrzymała płacę cokolwiek mniejszą od płacy dwóch kancelistów zwyczajnego kalibru. Co się zaś tyczy rang, orderów i jakichkolwiek tym podobnych honorowych odznaczeń, te nie spotykały pana Walerego; on dla nich a one dla niego nie zdawały się być stworzone. Koniec końców pan Walery stał się w biurze rodzajem antyka, który, gdyby go raz poruszono ze swego miejsca, byłby niezawodnie zagrożony niebezpieczeństwem rozsypania się w gruzy. Urzędnicy, którzy go już tam zastali i przebywali różne koleje, patrzyli na nieprzerwaną jego nieruchomość, i wyobrażali sobie, że gdyby go nagle nie stało, albo gdyby nawet przeniósł się do innej sali a choćby na inne krzesło, całe biuro zachwiałoby się w swych podstawach, przewracając do góry nogami wszystko i wszystkich, z sędziami i panem prezesem włącznie. Co zaś do sędziów i pana prezesa, ci nie mieli najlżejszego pojęcia o egzystencji pana Walerego; co więcej, najbliższy i bezpośredni jego zwierzchnik, w miejscowym biurokratycznym języku zwany naczelnikiem stołu, nic wcale niewiedział o nim, a cieszył się tylko bardzo posiadaniem tak wybornej maszyny do kopjowania, jakiej nie posiadał żaden z jego kolegów.
Pan Walery był widocznie jednym z tych grzybów w ludzkiej postaci, których nieudolność i jakby wrodzona jakaś nijakość, przykuwa na wieki do jednego miejsca. Podobieństwo to z grzybem tem więcej było uderzającem, że twarz nawet pięćdziesięcioletniego kancelisty miała w sobie coś grzybowatego, coś co koniecznie przypominało mech uwiędły i rosnący śród niego gąbczasty grzyb. Byłato twarz mocno poznaczona ospą, pomarszczona w drobne gęste fałdy, i powleczona żółtością, jaką okryły ją zapewne siedmdziesiąt dwa tysiące godzin przepędzonych pomiędzy czterema ścianami biura przesiąkniętemi wilgocią. Twarz ta miała pewien wyraz znużenia, spracowania, oraz roztargnienia graniczącego czasem z bezprzytomnością. Oczy pana Walerego były okrągłe, i gdy nie patrzyły na papier i posuwające się po nim pióro — nadzwyczajnie ruchliwe. Źrenice jego niegdyś śnać błękitne lecz teraz spłowiałe, z nadzwyczajną szybkością biegały po białkach porzniętych czerwonemi skazami, zawsze ilekroć ktokolwiek przemówił doń znagła i niespodzianie; po kilku dopiero sekundach uspakajały się, a pan Walery z rodzajem uroczystej powagi podnosił głowę, i prostując się sztywnie udzielał żądaną odpowiedź. Należy bowiem wiedzieć, że pan Walery pomimo swego trzydziestoletniego siedzenia na jednem miejscu, swej gąbkowatej i grzybowatej twarzy, i swego mocno wytartego a bardziej jeszcze staroświeckiego tużurka, nosił się zazwyczaj sztywnie, i stąpał z powagą, a przemawiał z uroczystością. Sztywność ta, powaga i uroczystość stanowiły konieczną sprzeczność z innemi cechami jego osoby, i całą tą dolą wielce upośledzoną, jaka mu się dostała w udziale. Śmiano się też z niego powszechnie ale pocichu. W poczciwych obudzał on pewien rodzaj poważania przynależnego antykom; lekkomyślni, którzyby radzi zamienili go w przedmiot żartów, nie wiedzieli jak się wziąć do tego, bo pan Walery każdy wymierzony przeciwko sobie docinek lub syderski żarcik brał zupełnie na serjo, i odpowiadał nań w taki sposób, jakby przyjmował hołd należny sobie.
Tak naprzykład, jeden z młodych urzędników odezwał się doń raz na głos i przy wielu osobach:
— Panie Walery, racz też powiedzieć, czy to prawda, że jesteś kuzynem Habsburgów? — Najświętsza prawda, odpowiedział zagadniony nie podnosząc głowy, i nie przestając kreślić po papierze najokrąglejsze i najregularniejsze o, jakie kiedykolwiek widziano pod słońcem. Młodzi zachichotali głośno, ale pan Walery tak był zajęty następującemi po o literami, że nie słyszał śmiechu swawolnych kolegów. — Panie Walery, — odezwał się ktoś inny, — powiedzcie, bądź łaskaw, jak się to stało, że będąc spokrewnionym z tak dostojną familją, siedzisz tu u nas w biurze? — Tym razem pan Walery podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających, i zapytał. — Czy znacie historję familji Rennepontów? A więc wiecie wszystko, — z powagą wyrzekł stary kancelista, biorąc się uroczyście do rysowania u dołu arkusza wspaniałego gzygzaka. — Czy cię Jezuici prześladują? — pytał jeszcze jeden z żartownisiów. — Nie — odpowiedział pan Walery rysując swój gzygzak i mrużąc lewe oko aby mu się lepiej przypatrzyć. — A któż jest twoim prześladowcą? — Pan Walery stawiał kropki nad wszystkiemi i jakie znajdowały się na całym arkuszu, i odpowiadał: — Metternich. — Na tę odpowiedź śmiech naturalnie zdwajał się. — Bój się Boga! wołano, wszakże on dawno w grobie, ten twój Metternich! — Ba! — mówił kancelista systematycznie układając całodzienną robotę, — teraz to się już wmieszał w to Bonaparte. — Nie było sposobu prowadzić dalej podobnej rozmowy; młodzi ludzie uśmiechając się lub litościwie kiwając głowami, pokazywali sobie na czoła, i przestawali żartować.
Rzecz była w tem, że pan Walery wszystko co mówił o swem wysokiem pochodzeniu, i prawach jakie mógłby rościć gdyby chciał, do wielce znakomitych dóbr i dostojeństw, mówił w najzupełniej dobrej wierze, sam i zapewne sam jeden na świecie, ale za to z mocą niepokonaną, wierząc w prawdę słów swoich. Jedynem jego za biurowem zatrudnieniem było rysowanie fantastycznie rozgałęzionych drzew genealogicznych, i pisanie nieskończonej liczby listów i próśb, w których pan Walery jak najdokładniej starał się udowadniać prawa swe do tytułu niemieckich książąt Rorenstaubów, i dóbr przynależnych dostojnej tej rodzinie, której on jedynym i ostatnim mienił się potomkiem, a zatem i spadkobiercą. Listy te i pisma pan Walery chował starannie w wielkiej tece skórzanej, którą nosił wszędzie z sobą, nierozstając się z nią nigdy, nawet gdy kładł się do snu, bo wtedy umieszczał ją pod poduszką.
— Co to nosisz w tej tece? — pytali go koledzy, gdy wchodząc do biura składał drogocenny swój ciężar na stole przy którym pisał. — Dokumenty — odpowiadał z powagą.
W miarę jak teka napełniała się a raczej przepełniała, pan Walery niszczył znajdujące się w niej pisma, poczem zajmował się pisaniem innych, które niebawem temu samemu ulegały losowi. — Dla czegoś podarł list ten? — pytali go obecni przy operacji niszczenia. Pan Walery prostował się, poprawiał sztywny kołnierz który mu dochodził do uszu, i odpowiadał. — Napiszę inny. W tamtym było dwa przekreślenia i jedna kropka zbyteczna; to nieuchodzi w liście do takiego dostojnika. Mógłby mię jeszcze posądzić o nieumiejętność pisania. — Coby mogło zły wpływ wywrzeć na twoje interessa, — wtrącał ktoś z uśmiechem. — Naturalnie — z zupełną powagą odpowiadał pan Walery.
Jakim sposobem wytworzyła się w nim ta manja która była zajęciem, udręczeniem, a zarazem i niewyczerpanem źródłem pociechy jego życia, trudnoby dokładnie opowiedzieć. On sam nie zdawał zapewne sobie sprawy z tego psychicznego processu, który się odbył w jego głowie, budując w niej całe szeregi zamków na lodzie, wlewając w nią niezłomne przekonanie o prawdzie tego, co nigdy nie istniało. Pierwszem prawdopodobnie źródłem tej manji czy tego nieustannego oszukiwania samego siebie, było to, że pan Walery miał matkę niemkę, z domu Staub. Byłato kobieta mało oświecona, ale niesłychanie próżna, i przez całe życie nic więcej nie robiła, tylko opowiadała o starożytności i bogactwie niemieckiej rodziny von Staubów. Ojciec pana Walerego był nizkiego stopnia urzędnikiem, i wielce nieznaczącą figurką w obec swej feudalno-wspaniałej małżonki. Oboje odumarli syna bardzo wcześnie, ale w umyśle chłopca nazawsze już pozostały wyryte do dziwaczności nieraz dochodzące opowiadania matki; wzrastały one ciągle, coraz kolosalniejszych nabierały kształtów, aż nazwisko Staubów dosięgło książęcego tytułu, i połączyło się z dwiema obcemi mu pierwotnie zgłoskami: „Roren”. Dlaczego nazwisko „Staub” połączyło się z Roren a nie z „Dolen”, „Wolen” lub „Bozen”? Dla tego może, iż dwa r brzmiały dobitnie, i jak się wydawało panu Waleremu, wspanialej wyrażały ważność i starożytność nazwiska. „Rrrorrrenstaub”! wymawiał on w rozmowie ze znajomymi o ulubionym swym przedmiocie; potem prostował się, i wskazujący palec podnosząc w górę, dodawał: „Staub! uważaj tylko, Staub!”
— A wiesz panie Walery, co znaczy wyraz „Staub”? — pytał go któryś z żartownisiów, — proch, pył.
Pan Walery podnosił głowę, marszczył brwi, chrząkał i odpowiadał z godnością. — „Staub” jako wyraz prosty, znaczy proch albo pył; ale jako nazwisko familji....
Zatrzymał się, i chrząknął znowu.
— Cóż znaczy jako nazwisko familji?
— Poszukaj w Almanachu Konstantynopolskim, to się dowiesz.
— Takiego Almanachu niema, zarzucił ktoś uparty.
— Jest! odpowiadał p. Walery wyciągając ku mówiącemu swój pomarszczony, wskazujący palec. Jest, powtarzał; pokażę ci go jak przyjdziesz do mnie.
— A może w Almanachu Gotha...
Pan Walery wzdrygał się jak przy zetknięciu z gadem.
— Nie mów mi o tem bezeceństwie, mówił, ręka Metternicha wykreśliła ztamtąd nazwisko mojej familji.
— A cóż znowu Metternich miał takiego do pana i pańskiej familji, że wam tak psuł wszystkie szyki?
Tu pan Walery przybierał tajemniczą a zarazem uroczystą minę. Pochylał się do ucha tego z kim rozmawiał, i zlekka oglądając się jakby nie chciał być podsłuchanym, szeptał: — Habsburgi! rozumiesz? Starsza linja Habsburgów dziedziczy po Rorenstaubach. Franciszek Józef... o!... — Cóż Franciszek Józef? co? pytał tamten dławiąc się śmiechem. — Co? powtarzał pan Walery, ten pałac w którym mieszka, wiesz? do mnie należy! Łóżka alabastrowe, złota kołyska w której kołysano moją matkę...
Na tem kończyła się zwykle rozmowa, bo słuchacz pana Walerego uciekał z obawy, aby mu nie parsknąć śmiechem.
Tymczasem pan Walery marząc o pałacu swoim uzurpowanym przez Franciszka Józefa, o znajdujących się w nich alabastrowych łóżkach, złotej kołysce, i wielu innych równie pięknych, drogocennych a nie bywałych rzeczach, zadawalał się wielce skromnem mieszkankiem, położonem przy jednej z najwęższych uliczek miasta, uliczek, które śmiało nazywać się mogły zaułkami. Mieszkanko to składało się z trzech pokoików, z których pierwszy mały, drugi malutki, a trzeci malutenieczki — i wychodziło dwoma oknami na zaułek, a dwoma innemi na wązki dziedzińczyk, brukowany, wijący się pomiędzy staremi drewnianemi budynkami. O kilka zaledwie kroków od okien wychodzących na zaułek, stał wysoki parkan z desek. W parkanie tym były szczeliny, przez które latem przeglądała zieloność nasadzonych po za nim warzyw, a zimą bielał śnieg. Okna wychodzące na dziedzińczyk patrzyły na bruk nierówny i brudny, i na również brudne gospodarskie budynki. W mieszkanku tem o tyle skromnem o ile taniem, p. Walery przepędzał już rok dziewiętnasty; najął je był wtedy, gdy zamyślał ożenić się, wprzódy bowiem mieszkał kędyś na poddaszu. Ożenił się był z panną zupełnie ubogą, nieładną i trzydziestoletnią, z którą żaden z jego kolegów nie ożeniłby się za nic. Pokazało się wszakże, iż los tak niechętny panu Waleremu we wszystkiem innem, tu usłużył mu nadspodziewanie dobrze. Uboga, brzydka i trzydziestoletnia panna, stała się żoną dobrą, pobłażliwą, i szczerze przywiązaną do męża, którego niefortunną dolę bez szemrania i ze szczerem sercem dzieliła, a dziwactwa przebaczała, i nawet przed światem dziwnie jakoś zręcznie tłómaczyła lub ukrywała. Dziwactwa te nawet zdawały się zmniejszać w miarę jak przedłużało się pożycie małżonków. Pan Walery coraz mniej mówił o Rorenstaubach i Habsburgach, za to coraz częściej śmiał się swobodnie i wesoło, a wieczorami zamiast pisać listy i prośby do rozmaitych monarchów i ministrów, zasiadał w bawialnym pokoiku przy stole, na którym paliła się skromna lampa, i słuchał głośnego czytania żony, albo trzymal na obu rękach rozpostarte motki nici lub bawełny, które ona zwijała nie przestając gwarzyć o tem i owem. — I cóż panie Walery, — zapytywał go w owej porze ktoś ze znajomych, gdybyś teraz odzyskał swe prawa do dóbr i tytułu książąt Rorenstaubów, możebyś zeswoją żoną rozwiódł się jak Napoleon z Józefiną? — Pan Walery odskoczył o parę kroków, i ze grozą patrząc na mówiącego zawołał. — Nigdy! rozstałbym się raczej z życiem niż z nią!
Pani Walerowa przecież po kilku latach pożycia małżeńskiego rozstała się z mężem i ze światem. Po śmierci jej, pan Walery jak wprzód przychodził do bióra najregularniej o ósmej godzinie zrana, i suwał piórem po papierze do czwartej popołudniowej. Tylko ktoby się dobrze przypatrzył podówczas jego pismu, mógłby spostrzedz, że wszystkie o były w niem mniej okrągło jak dawniej zakreślane, i nie miewały często kropek, nie jedno l albo t wyglądało tak, jakby kreśląca je ręka drżała i nie miała siły dociągnąć ich do należytej wysokości. Czasem też pan Walery zatrzymywał się w ciągu roboty nakształt maszyny, która zastanawia się nagle; nie wypuszczał przecież pióra z ręki, a tylko trzymając je nieruchomo nad papierem, osłupiałym wzrokiem patrzył na swój stary kałamarz, i nie czuł jak łzy jedna po drugiej wypływały mu z pod powieki, i staczały się z pomarszczonych policzków na stół lub rozpostarte pisanie. Po pewnym przecież upływie czasu maszyna do kopjowania wróciła do swej uprzedniej akuratności, ale zarazem do głowy pana Walerego w całym komplecie a nawet ze znacznem powiększeniem wrócili Rorenstaubowie, Metternich, pałace i dobra podstępem odebrane, tytuły uzurpowane, złote kołyski, alabastrowe łoża i t. d.
Znajomi pana Walerego, którzy śmieli się zeń, ale sprzyjali mu jako nieobraźliwej, cichej istocie, która nigdy nie szkodziła nikomu a bawiła ich sobą często, namawiali go, aby opuścił swoje ciemne, posępne mieszkanie, a przeniósł się gdzieindziej, gdzieby mu było widniej, słoneczniej i weselej. — Nie, odpowiadał pan Walery, nie opuszczę tego mieszkania za nic w świecie. Żyłem w nim z Moniką i wychowałem Monikę. — Żona Monika i córka Monika były to dwie smugi świetlane, z których pierwsza przesunęła się przez mroczne życie pana Walerego i znikła, druga zaś świeciła nad niem ciągle, i coraz piękniej; byłyto dwie jedyne miłości, jakie zaznał upośledzony ten przez los i naturę człowiek, a może i dwie jedynie zdrowe myśli, które rozświecały tę ciemność, jaka zalegała jego głowę, i nie pozwalały rozpanowywać się jej tam zupełnie.
Córkę pana Walerego, gdy jeszcze była małą dziewczynką, przezwano księżniczką. Ironiczna ta nazwa, była jakby dziedzictwem spadłem na nią po rojeniach ojca, i została już przy niej nazawsze. Monilka skończyła lat ośmnaście wtedy, gdy ojcu jej upływała ostatnia setka dziewięciu tysięcy dni pracy biurowej. Tytuł księżniczki nie zdawał się zrazu przypadać dobrze do jej powierzchowności; nie posiadała bowiem ani wysokiego wzrostu, ani dumnego czoła, ani imponujących wejrzeń i ruchów, które łączą się koniecznie z pojęciem o dziewicach pochodzących z wysokich rodów, lubo w rzeczywistości nie zawsze bywają ich udziałem. Monilka nie była nawet piękną, ale tylko doskonale ładną. Byłato ładność skończona, prześliczna, więcej może niż piękność chwytająca za serce i wzrok podbijająca; ładność objawiająca się w każdem spojrzeniu, uśmiechu, w każdym kroku lub ruchu tej dziewczyny. Mniej niż średniego wzrostu, szczupła i delikatna, z dziecinnie małemi rączkami i nóżkami, Monilka miała pociągłą, przezroczysto-białą twarzyczkę, śród której drobne usta wykwitały jak gałązka koralu, i wielkie podłużne oczy błyszczały z pod wypukłych powiek i długich ciemnych rzęs złotawemi iskrami, palącemi się w szafirowych źrenicach. Żywa, zwinna i giętka, miewała nikiedy ruchy młodej koteczki igrającej z myszką; niekiedy zaś wyglądała jak biała gazelka, w tęsknej zadumie poglądająca na świat przez otwór klatki w jakiej ją zamknięto. Swawola i zaduma, wesołość i czułość, błyskawicami obejmowały twarz jej i postać; a ze wszystkiem było jej bardzo ładnie, i w jakiejkolwiek ukazała ci się postaci, popatrzywszy na nią musiałbyś przyznać, że tytuł księżniczki nie jest dla niej tak niestosownym, jak się to wydawało zrazu, i że mitra książęca ze złota wyrzeźbiona i brylantami nasadzona, prześlicznieby wyglądała nad białem, podłużnem czołem dziewczęcia, pomiędzy bujną kędzierzawą gęstwiną lśniących, kasztanowatych jej włosów.
Jakim sposobem ta śliczna istota urodziła się z brzydkiej matki i niedołężnego ojca, jakim sposobem rozkwitła tak i rozpromieniła się w tem ciasnem mieszkanku, w jakiem wyhodowała się i wzrosła? Byłto zapewne jeden z dobroczynnych kaprysów natury, która gdy czuje się w szczęśliwej werwie tworzenia, umie ze szczelin skał nagich wywoływać wspaniałe róże, a kamieniste posępne groty uściełać kobiercami mchów zielonych, i oświetlać lampami kryształowych stalaktytów. Bądź co bądź, Monilka oprócz powierzchownych wdzięków które ją stroiły, i w ciasnem, biednem mieszkanku ojcowskiem, czyniły podobną do stalaktytu błyszczącego w ponurej grocie, lub do białej róży wykwitającej z nagiej skalnej szczeliny, posiadała jeszcze tak zwaną przez wszystkich którzy ją znali — edukację. Pan Walery jak tylko urodziła się mu córka, rzekł do żony: — Moja duszko! damy jej kiedyś edukację piękną! — A pani Monika odpowiedziała. — Wychowamy ją mój mężu tak, aby była miłą Bogu a pożyteczną ludziom i sobie. — Być może, iż w umyśle pani Moniki, wychowanie jakie zamierzała dać córce, miało się odbyć według programu, na dobrze wyrozumowanych i poczutych podstawach opartego; ale edukacja której dla dziecka swego pragnął pan Walery, nie miała ani programu ani podstaw. On chciał tylko aby córka jego była edukowaną panną, a do tego jeszcze pięknie edukowaną; jak zaś rozumiał piękną edukację, o tem ani nikt a najpewniej i on sam nie wiedział. Pan Walery chciał dla córki swej wielu rzeczy bardzo dobrych i pięknych, przeczuwał dla niej potrzebę tych rzeczy; ale jakiemiby one były, i za pomocą jakich środków mógłby ją niemi obdarzyć, z tem słaby umysł jego na żaden sposób rady sobie dać nie mógł. Skoro więc pani Monika zeszła ze świata, p. Walery pozbawiony jakoby prawego swego oka i prawej ręki, co więcej, pozbawiony lepszej i większej połowy przewodniczącego domowi jego rozumu, nie mógł już inaczej postąpić, jak wszystkiego czego mu nagle zabrakło zapożyczyć od ludzi których znał, i z którymi wiązały go jakiekolwiek stosunki. Że zaś wszyscy znajomi jego, córki swe oddawali lub posyłali na pensję, pan Walery zaczął też swoją, skoro tylko żądanego dosięgła wieku, posyłać na pensję. Nie przyszło to biednemu kanceliście bez długich i wielce dolegliwych ofiar.
Aby módz zadośćuczynić kosztom jakich wymagała edukacja Moniki na pensji, pan Walery uszczuplił niezmiernie domowe swe wydatki. Przedewszystkiem odprawił kucharkę, a zaczął w sąsiedniej garkuchni jadać obiady nie mniej szczupłe i skromne od szczupłej i skromnej summy piętnastu groszy, jakie dziennie za nie płacił. Surdut p. Walerego, jego czapki i obuwie trwały wieki, podczas gdy Monilka przybiegając z pensji do domu, miewała zawsze ciepłe futerko w zimie, a w lecie ładne płaszczyki, słomkowy kapelusik opasany wstążką, i zgrabniutką torebkę na książki. Jakkolwiek jednak oszczędnym był p. Walery, w miesięcznym jego budżecie wynoszącym nie spełna sto złotych, częste trafiały się deficyty. Zdarzało mu się więc nieraz przez kilka dni niezajrzeć do garkuchni; wieczory spędzał na zapijaniu wodą twardej kromki chleba czarnego, i pisaniu listów do cesarzów i królów, przy świetle dwugroszowej łojówki. Ale gdy tylko Monilka zjawiała się w domu, mieszkanko pana Walerego oświetlało się wesołym blaskiem lampy, a na stole pojawiały się pierniczki i ciastka, które brane często na kredyt, opłacone być miały w następnym miesiącu kilkodniowym postem rozkochanego w swem dziecku ojca. Nareszcie po kilku latach walczenia z przeciwnościami, o których Monilka bardzo słabe zaledwie miała pojęcie, edukacja jej została skończoną. Ale znać leżało w przeznaczeniu p. Walerego, aby najgorliwsze jego starania miernym tylko rezultatem były uwieńczone. Monilka bowiem nauczyła się miernie grać na fortepjanie i jeszcze mierniej mówić po francuzku; więcej nie nauczyła się niczego, a stało się to raz dla tego, że pensja na jaką uczęszczała była mniej niż mierną, następnie że ogół dziewcząt w mieście N. otrzymywał edukację mniej niż mierną. Ani ojciec wszakże ani córka nie zastanawiali się wcale nad tą miernością, ani ją nawet rozumieli. Pan Walery uwielbiał córkę taką jaką ona była, Monilka całem sercem śmiała się do świata nie myśląc bynajmniej jakim on był, ani też jaką była ona sama. Śmiała się do świata serdecznym ale trochę i zalotnym uśmiechem. Podobało się jej wszystko co było na świecie, chciała też wzajemnie podobać się wszystkiemu. Kiedy niebo było błękitne i wypogodzone, znajdowała je tak piękne, że czuła ochotę przycisnąć je do piersi i pocałować; gdy zaś promyk słońca opłynął jej włosy i spuścił się na różowe usta, wyobrażała sobie że niebo ją całuje. Bywało jej trochę smutno w ciemnem i ciasnem mieszkanku ojcowskiem; to też wybiegała często na główne ulice miasta, i szeroko otwartemi oczami przypatrywała się bogato ustrojonym paniom, przechodzącym i przejeżdżającym ulicą. Nie zazdrościła im sukien i strojów; ale gdy wracała do domu, stawała przed lusterkiem, rozpuszczała długie zwoje kasztanowatych włosów, i próbowała układać je w różny sposób. Byłto strój jej naturalny, którym chciała zastąpić stroje jakie zachwycały jej oko, a jakich posiadać nie mogła.
W kącie wązkiego ciasnego dziedzińca, na kawałku gruntu niepokrytego brukiem, naprzeciw okna pokoiku Monilki, znajdowała się stara grusza zduszona pomiędzy ścianami budynków, z pniem wykrzywionym i nadpróchniałym, z biednemi chorowitemi listkami, wiecznie opylonemi dolatującą do nich kurzawą ulic, lub nawpół zjedzonemi przez robactwo; biedna, smutna, spłowiała grusza, istny obraz rośliny chorej z braku światła, powietrza i przestrzeni. Ale Monilka lubiła to drzewo, bo bądź co bądź było ono zielonem; a ona tak lubiła zieloność, tak była spragnioną jej widoku, że po kilka minut nieraz stojąc w otwartem oknie bawialnego pokoiku, wpatrywała się w szczeliny przeciwległego parkanu, z za których wąziuchnym paskiem widniała zieleń nasadzonych poza nim warzyw i krzewów. Pomiędzy gałęźmi gruszy gnieździło się mnóstwo wróbli, Monilka lubiła i te wróble, bo też innych ptasząt nie widywała nigdy. Nie była ona nigdy na wsi, i nie posiadała najmniejszego kawałeczka ziemi, na którymby zasadzić mogła kilka kwiatków. Nie mogła nawet mieć kwiatów w doniczkach, bo więdły i usychały prędko w mieszkaniu, w którem mało było powietrza a jeszcze mniej słońca. Toteż bywały dnie, w których Monilka wyglądała sama jak kwiat pozbawiony powietrza i słońca. Niezdrowa jakaś bladość pokrywała ładną jej twarzyczkę, gasząc zwyczajną białość i przezroczystość jej cery; koralowe usta otwierały się nawpół, jakby im brakowało oddechu, a wielkie szafirowe oczy patrzyły tęskno... tęskno.. Wtedy Monilka wynosiła krzesełko na dziedziniec, stawiała je pod gruszą, i siadywała tam długo z robótką w ręku, słuchając szczebiotania wróbli, i podnosząc wysoko głowę, aby przypatrzyć się migotaniu na ścianach i dachach poblizkich kamienic czerwonawych promieni zachodzącego słońca.
Raz gdy tak siedziała, ojciec jej wracał z biura. — Mój ojcze! rzekła Monilka, jakbym ja chciała pójść gdzieś daleko, daleko, i popatrzeć na zachodzące słońce!
Pan Walery, który w drodze z biura do domu ułożył był sobie w głowie bardzo długi i wymowny list do sułtana Abdul Azisa, w którym przekonywał go o swych prawach do tytułu i dóbr książąt Rorenstaubów, a zarazem upraszał o wstawiennictwo do cesarza Franciszka Józefa, przywłaszczającego sobie jego mienie prawem silniejszego — pan Walery tedy zamierzający tego jeszcze wieczora list ten napisać, usłyszawszy żądanie córki, stanął przed nią nieco zafrasowany. Walka przecież pomiędzy chęcią co najprędszego rozpoczęcia fantazyjnej korespondencji z sułtanem, a niemniej silną chęcią dogodzenia Monilce, trwała w panu Walerym krótko. — To dobrze, rzekł, po obiedzie pójdziemy za miasto.
— Weźcież państwo i mnie ze sobą! ozwał się za Monilką świeży jak młodość, a wesoły jak wiosna głos męzki.
Monilka odwróciła się i ujrzała dobrego swego znajomego, Kaźmierza Chmurskiego. Uśmiechnęła się i skinęła główką przyzwalająco. — Pójdziemy we troje! — Nie, — zawołał Kaźmierz, — pójdziemy we czworo, bo i Sylwester pójdzie także.
I poszli we czworo za miasto, na szeroką zieloną łąkę, na której pasły się żółte trzody i kwitło mnóstwo różowej koniczyny, i liljowych polnych astrów i białych nieśmiertelników. Sylwester, nieodstępny przyjaciel Kaźmierza, szedł z panem Walerym słuchając opowiadań jego o Rorenstaubach i intrygach Metternicha, skierowanych przeciwko dostojnej tej rodzinie, a myśląc o pewnej młodziuchnej istocie ze światłoczarnemi oczami, której imię było Salunia, a przydomek Piękna, a którą on, Sylwester, godząc imię z przydomkiem, w myśli swej nazywał piękną Salunią.
Monilka i Kazimierz postępowali przodem. Dziewczyna zrywała kwiaty pełnemi garściami, i podnosząc główkę do góry ścigała lot ptasząt spłoszonych jej krokami i podnoszących się wysoko, wysoko z pomiędzy gęstych traw w których miały gniazdka. Kazimierz pomagał jej dźwigać ogromne pęki bujnej koniczyny i dzikich astrów, i zwracał jej uwagę na najpiękniejsze z fruwających do koła ptasząt. Śmieli się i gwarzyli nieustannie; zdawało się jakoby oboje mieli u ramion skrzydła — tak krok ich był lekki, a twarze promieniejące i radosne. Byłato prześliczna młoda para. Wieśniacy w białych koszulach i z błyszczącemi kosami w szorstkich dłoniach, przerywali swoją robotę i wiedli za niemi wzrokiem; wielka pąsowa tarcza słoneczna staczała się zwolna z błękitnego widnokręgu, i słała im pod stopy przezroczyste szkarłatne kobierce.
Przechadzka trwała długo, ale w powrocie do domu, Kazimierz i Monilka nie śmieli się już i nie gwarzyli. Szli obok siebie zamyśleni oboje; ona różowa jak jutrzenka, on bledszym stał się jak wprzódy i miał błyskawicę w oku.
Przed drzwiami mieszkania p. Walerego młodzi ludzie chcieli pożegnać ojca i córkę, ale p. Walery wciągnął ich do pokoju. Wypijemy razem herbatę — rzekł.
W bawialnym pokoju zaszumiał samowar i zapłonęła lampa. Monilka ustawiła w koło lampy kwiaty uzbierane na łące, i krzątała się około przyjęcia gości. Kazimierz ścigał ją wzrokiem kędy się tylko obróciła, a pan Walery zapomniawszy całkiem o liście do Abdul-Azisa, popijał herbatę i opowiadał młodym ludziom o owych wieczorach niezapomnianej dla niego pamięci, w których przy tym stole i przy tej samej lampie, nieboszczka jego żona czytała mu różne piękne powieści i poezje. Teraz to już i zapomniałem co tam było w tych powieściach i poezjach, ale wtedy to bardzo lubiłem ich słuchać.
— Może pan chcesz dziś posłuchać jakiej poezji? — zapytał Sylwester.
— A zkądbyto ją wziąć? — naiwnie odpowiedział p. Walery.
Pokazało się, że dwaj przyjaciele lubili bardzo czytać, i mieli u siebie trochę książek; a że mieszkanie ich znajdowało się bardzo niedaleko, bo na tym samym dziedzińcu w oficynie, Sylwester wnet przyniósł książkę, i zaczął czytać. Czytał nieźle lubo przewlekłym tonem, bo był z natury flegmatykiem, a przytem jako kancelista, więcej w swem życiu pisał a raczej przepisywał niż czytał. Stopniowo wszakże ożywiał się i zapalał, a p. Walery, któremu to czytanie przypominało wieczory spędzone z nieodżałowaną małżonką, znalazł się o tysiąc mil odtrącony od swych książęcych marzeń, i często podnosił rękę aby otrzeć łzę cisnącą się do oka. Monilka i Kazimierz siedzieli naprzeciw siebie, i wsłuchani w podniosłe myśli i melodyjny rytm poezji spotykali się oczami ile razy wzrok podnieśli. Szafirowe oczy dziewczyny powlekły się mgłą wilgotną, źrenice młodzieńca gorzały w złotym promieniu. Kiedy nareszcie północ wybiła i dwaj przyjaciele powstali aby pożegnać gospodarzy, malutka rączka Monilki znalazła się w dłoni Kazimierza, który po raz pierwszy przycisnął ją do ust.
Proste te sceny były początkiem tej tajemniczej nici wzajemnego pociągu, która poczęła odtąd rozsnuwać się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi. Byłoto niejako świtanie młodego ich uczucia, powstałe pod okiem pogodnego słońca, śród zapachów polnych kwiatów, przy łagodnie kołyszącym rytmie poezji. Czy uczucie to miało już i nadal rozwijać się w promieniach słonecznych, ręka w rękę z kwiatami życia i poezją? Byłoto pytanie nad którem zastanawiał się może Kazimierz, ale nie zastanawiała się Monilka. Ona tylko czuła, że od owego wieczora było jej weselej na świecie jak wprzódy; przestała nawet tęsknić do słońca, ptasząt i zieloności, a tęskniła wtedy tylko, gdy długo nie widziała Kazimierza.
Od owej przechadzki na łące i owego wieczoru spędzonego razem, do dnia w którym Kazimierz przed dobroczyńcą swym hrabią Sewerynem Horskim wyznał swój zamiar ożenienia się z Monilką, upłynął rok i kilka miesięcy. Nazajutrz po tych odwiedzinach Kazimierza u hrabiego, około czwartej popołudniowej godziny, Monilka krzątała się po swem małem mieszkanku zajęta nakrywaniem do stołu i doglądaniem przygotowującego się w wielce szczupłej kuchence, również szczupłego obiadu. Z bawialnego pokoju do kuchenki i z kuchenki do wązkich sionek i pokoju, przebiegała leciuchnym krokiem, nucąc półgłosem różne piosenki, które wybiegały z ust jej półotwartych, urywały się i znowu rozpoczynały, idąc zapewne śladem myśli i marzeń dziewczęcia. Monilka przynosiła talerze, ustawiała je na stole, napełniała w kuchence nadtłuczoną karafkę kryształową źródlaną wodą, i ustawiała w koło niej szklanki z grubego zielonkowatego szkła, ale błyszczące od czystości; krajała chleb nożem jak stal połyskującym — a ile razy wybiegała z pokoju, świeży i wesoły jej głosik dźwięczał jak srebro w rozmowie z prostą wiejską sługą trudniącą się przyrządzaniem obiadu. Ubranie młodej dziewczyny niezupełnie zgadzało się z prostemi gospodarskiemi jej zajęciami; miała na sobie suknię światłego koloru, nastrzępioną kilkoma falbankami, a włosy jej były bardzo misternie i wysoko zaczesane w loki, wałki i warkocze. Ładnie jej było w tem wszystkiem, bo żadne na świecie ubranie nieładną uczynić jej nie mogło; przecież w tym zalotnym nieco i zakrawającym na wykwintność stroju ubogiego dziewczęcia było coś, co nie harmonizowało w zupełności z resztą jej otoczenia. Patrząc na piękne jej włosy pokręcone w różny sposób, postrzępione i nieprawidłowo zwiększające prześliczną jej główkę, trzeba było zamarzyć koniecznie o dwóch po prostu splecionych warkoczach, któreby beż żadnej sztucznej ozdoby, naturalnem bogactwem swem opłynęły jej cudne ramiona, niezakrywając tego białego, pogodnego czoła, na którem świeciła niewinność, nic jeszcze do ukrycia niemająca.
Monilka nie sama jedna krzątała się po swem mieszkaniu, bo kędy tylko się obróciła, cichutkim skradającym się krokiem lub w elastycznych wysokich podskokach, biegał za nią niewielki kotek, o popielatej, białem nakrapianej sierci, — to zabiegając jej drogę, to drobnemi i ostremi ząbkami chwytając falbankę jej sukni, to pazurkiem zaczepiając o mały jej bucik, to znowu odskakując daleko, aby potem nagłym rzutem wspiąć się na jej ramię.
— Psik Burek! — śmiejąc się wołało dziewczę, — gdy łapki kota okrążywszy jej szyję, wikłały się pomiędzy jedwabnemi zwojami jej włosów. Burek czterema łapkami opadał na ziemię, ale przyskoczywszy znowu zaczepiał się na jednej z fałd jej sukni, a nawpół zawieszony w powietrzu podnosił główkę patrząc w oczy dziewczynie, i z różowego pyszczka wydając figlarne, pieszczotliwe miauczenie. Monilka wstrząsała suknią i groziła paluszkiem. — Burku — mówiła, — to niegrzecznie! Idź spać! — Niechcę spać! — miauczał kotek, — chcę bawić się z tobą! — Ależ ja nie mam czasu! — odpowiadała głośno dziewczyna; czy nie widzisz, że nakrywam do stołu, i przygotowuję obiad dla ojczulka! — I ja! i ja także! — zamiauczał kotek, — a gdy Monilka ustawiała talerze, wskoczył na stół, i tryumfalnie, z podniesionym wysoko ogonem i głośnem na różne tony miauczeniem, obszedł do koła karafkę z wodą, nie spuszczając przy tem oczu ze swej pani, jakby chciał jej powiedzieć: — A widzisz! ja także znaczę coś na tym stole!
W sieni dały się słyszeć powolne stąpania, a po chwili do pokoju wszedł p. Walery, w długim watowanym paltocie, który wedle zdania jego kolegów, miał przywilej trwania wieki — i z wielką swą teką napełnioną papierami, pod pachą. Monilka otworzyła ramiona w całej szerokości, jednym skokiem przyskoczyła do ojca, i obejmując jego szyję a wspinając się na palce, dwa głośne pocałunki wycisnęła na jego policzkach. W tejże chwili popielaty kotek znalazł się na jej ramieniu, i wychyliwszy różowy pyszczek z gęstwiny jej włosów, przytknął go kilka razy do ospowatych i gąbczastych policzków p. Walerego.
— Jak się macie! jak się macie! — mówił pan Walery wyrażając się w liczbie mnogiej, jakby powitanie swe zwracał zarazem do córki i jej ulubieńca Burka.
— Dobrze się mamy ojczulku! — zaszczebiotało dziewczę tuląc białą twarzyczkę do piersi ojca; jesteśmy zdrowi, weseli, przygotowaliśmy dla ciebie smaczny obiadek. Na pierwsze będzie barszczyk... — Na drugie mięsko, mięsko! — zamiauczał Burek, twardym i zimnym pyszczkiem uderzając o brodę p. Walerego.
Pan Walery pocałował córkę w czoło i włosy, pogładził kota, poczem zdjąwszy swe palto, z rodzajem uszanowania złożył tekę na starym, między oknami umieszczonym biurku, i zasiadł na również starej, bardzo tanim lecz czystym dryliszkiem pokrytej sofie. Przed sofą stał stół czyściutko nakryty grubym białym obrusem, z talerzami i szklankami, o połysk i przeroczystość ubiegającemi się ze źródlaną wodą napełniającą karafkę. W pokoju panowało smutne szare światło, bo i dzień był pochmurny, i wysoki przeciwległy parkan zaciemniał niewielkie okienka; ale umysł biednego spracowanego kancelisty używać musiał w tej chwili błogiego spokoju i zadowolenia, bo obu łokciami oparty o stół, toczył wzrokiem do koła i uśmiechał się.
Po ośmiu godzinach nieustającej ani na sekundę pracy biurowej, każdy p. Walerego powrót do domu dawał mu chwilę zupełnego wytchnienia, bezchmurnego zapomnienia o wszystkiem, i o tych nieskończonych szeregach wierszy, które przez całe życie przepisywał i przepisywał, nigdy przepisywania ukończyć nie mogąc; i o tych prześladowaniach, intrygach i podstępach, które stały mu na przeszkodzie w ambitnych marzeniach osiągnięcia tytułu książęcego i dóbr doń przywiązanych.
— I cóż tam, ojczulku — szczebiotała Monilka napełniając talerz ojca kurzącym się barszczem, — co tam się dziś w twojem biurze robiło, co się mówiło?
— Moje dziecko — odpowiedział p. Walery niosąc do ust pierwszą łyżkę zupy, — w biurze nie robi się nic i nie mówi tylko się pisze!
— Ależ ojczulku — zarzuciło dziewczę, — alboż pisać to nie znaczy robić?
Pan Walery przełknął łyżkę barszczu i popatrzył na córkę. Kwestja tożsamości pisania i roboty nie była snać rozwiązaną w jego umyśle. Dla niego, pisać, znaczyło to siadać za stołem o ósmej godzinie z rana i wodzić piórem po papierze do czwartej popołudniowej; z tem zaś wodzeniem pióra p. Walery tak zrósł i zżył się, że już nie umiał określić czy spełniał i jakąby przez to spełniał robotę.
— Pisać, moje dziecko, — zaczął z powagą — znaczy to... pisać...
Ale przerwał mu wykrzyknik córki. — Psik Burek! po co sadzasz pyszczek do talerza! oparzysz się! czy nie możesz poczekać aż ostygnie!
— Chcę jeść — zamiauczał kot, ząbkami i łapkami czepiając się sukni Monilki, z której go ztrząsała.
— Poczekaj! — odpowiedziała mu jego pani, wiesz dobrze, że dostaniesz, po co się naprzykrzać?
Burek zrozumiał i usiadł u nóg jej spokojnie, od czasu do czasu tylko, jakby dla lepszego przypomnienia się, miaucząc zcicha i pomrukując głośno.
— Ojczulku — ułatwiwszy się z Burkiem zaczęła dziewczyna, — kogoś tam ojczulek widział w biurze?
— Wszystkich — odpowiedział pan Walery.
— Ale kogóż?
— No, wszystkich.
— Ale któż przy ojczulku najbliżej siedział?
— A no, jak zawsze, p. Józef.
— A za p. Józefem?
— Pan Ignacy.
— A za panem Ignacym?
— Nudzisz mię moje dziecko! no, wszyscy wielu nas tam było, siedzieliśmy jeden za drugim!
— Ależ niech mi ojczulek mówi o co ja się pytam! Któż siedział przy panu Ignacym?
— Pan Rodryg Suszyc.
Niewiedzieć dla czego dziewczę usłyszawszy to imię spłonęło nagle ognistym rumieńcem. Było to wszakże jedno okamgnienie, po którem uśmiech swawolny wrócił na usta Monilki.
— A przy panu Rodrygu kto siedział? — zaczęła znowu indagację.
— Ściana stała — odpowiedział z powagą p. Walery, pan Rodryg siedzi przy samej ścianie.
— Aha! — rzekła Monilka — dobrze. A na przeciw Rodryga kto siedział?
— Pan Sylwester?
— A przy panu Sylwestrze?
— Pan Kazimierz. Ale dośćże już tego...
— Dość! dość! — zawołała dziewczyna śmiejąc się głośno, bo cała jej indagacja do tego tylko ostatniego zmierzała imienia.
— I cóż, ojczulku? — przestając smiać się zapytała nagle Monilka.
Ale p. Walery nie znał się na dyplomacji dziewcząt, wstydzących się przed najbliższymi nawet wypowiadać całą myśl, przyśpieszającą gwałtownie bicie ich serduszek...
— Co? — zapytał z niejakiem zdziwieniem podnosząc wzrok na córkę.
— Psik Burek! czy znowu pyszczek w talerzu! mój ojczulku, czy razem wyszliście z biura z panem Kazimierzem?
— Nie moje dziecko, p. Kazimierz został tam jeszcze.
— A dla czego został?
— Bo miał wiele roboty.
— Czy więcej jak zawsze?
— Więcej moje życie. Dolej mi no jeszcze trochę barszczu!
— Dobrze ojczulku! Psik Burek! uczepił mi się za rękaw tak, że rozlałam barszcz na obrus. A dla czego p. Kazimierz ma teraz więcej zajęcia jak wprzódy?
— Bo został niedawno regestratorem?
— Wiem o tem. Ale czyto już zawsze p. Kazimierz będzie miał tak wiele zajęcia, i tak późno będzie z biura wychodził?
— Nie, moja droga, wkrótce mu dadzą pomocnika.
— A dla czego teraz go niema?
— Bo ten który był pomocnikiem regestratora, awansował na wyższą posadę.
— Aha! a któż teraz będzie pomocnikiem pana Kazimierza?
— Niewiadomo jeszcze, podobno p. Ignacy.
— No, już teraz to trzeba Burka nakarmić, biedak okropnie głodny.
— Już ja to dawno widzę że on głodny — zauważył p. Walery głaszcząc kota, który siedząc na ramieniu Monilki uderzał go po twarzy ogonem.
— Ojczulku, — rzekła Monilka postawiwszy na ziemi talerz z pokrajanem mięsem i posadziwszy przy nim swego ulubieńca — czy ty lubisz Burka, ojczulku?
— Naturalnie że lubię; dla czegóżbym go miał nie lubić?
— A mnie ojczulku, czy bardzo lubisz? — zapytała dziewczyna, drobną i giętką swą kibić przechylając ku ojcu, tak że włosy jej opłynęły jego ramię. Pan Walery pogłaskał ją po czole i policzkach.
— Oj ty figlarko! — rzekł, — któżby cię mógł nielubić?
— A p. Sylwestra, ojczulku, czy lubisz? — pytało dziewczę przechylając się jeszcze bardziej i patrząc mu w oczy.
— Lubię, bardzo lubię, to poczciwy chłopiec — odrzekł p. Walery. Monilka pochyliła się niżej jeszcze i w taki sposób, że głowa jej wspartą była o pierś ojca, a wielkie szafirowe oczy zmrużone nieco w twarz mu patrzyły.
— A pana Kazimierza czy lubisz bardzo ojczulku?
Pan Walery uśmiechnął się. — A ty? — zapytał, — czy go lubisz?
Dziewczyna zamknęła oczy, ale natomiast usteczka jej otworzyły się, i ukazały dwa rzędy drobniuchnych, mleczno-białych zębów. — Zgadnij — szepnęła.
Ale p. Walery nie zgadywał; spłowiałe źrenice jego, pływające po białkach porzniętych krwistemi skazami, nabrały teraz ciemniejszej barwy, i nieruchomo spoczywały na tej ślicznej twarzyczce, przytulonej do jego piersi z nawpół zamkniętemi powiekami, i długiemi ruchomemi cieniami, padającemi z rzęs na białe policzki. — Oj ty mój skarbie! — wymówił nakoniec pochylając się, i bezbarwne usta przyciskając do jej czoła. W tej chwili Rorenstaubowie, Habsburgi i Metternichy o sto mil byli od jego myśli; za to Burek ukończywszy swój obiad wskoczył na stół, i po szczęśliwem ominięciu przeszkód stojących mu na drodze w postaci talerzy, nożów i szklanek, z pełną powagi majestatycznością wstąpił na ramię swej pani, zkąd jeszcze uczyniwszy krok jeden, dostał się na pochyloną głowę pana Walerego, gdzie już usiadł, w najpiękniejsze rozpoczynając mycie i wygładzanie popielatych uszek i różowego pyszczka.
— Psik! — zawołał p. Walery wstrząsając głową, i obiema rękami zdejmując z głowy swej swawolnego ulubieńca córki. Monilka śmiała się głośno z Burka i ojca, pocałowała pierwszego w uszko, drugiego w oba policzki, i przywoławszy na pomoc służącą, żwawo sprzątała ze stołu. Zaledwie ukończyła tę czynność, p. Walery oparł głowę o poduszkę, którą przed 19-tu laty wyszyła mu była na kanwie nieboszczka Monika, i z fajeczką w ustach a czołem wypogodzonem zamknął oczy do poobiegniej drzemki.
Drzemka ta trwała zazwyczaj krótko, a przerywało ją zwykle p. Waleremu mętne, lecz nawet we śnie nieopuszczające go przypomnienie o potrzebie napisania nowego jakiego listu, lub nowej jakiej prośby do jednego z potentatów europejskich — listu lub prośby, które tym razem miały już niezawodnie zostać wysłane, i osiągnąć ostateczny tryumf prześladowanej i sponiewieranej familji książąt Rorenstaubów, a szczególniej naturalnie i przedewszystkiem, ostatniego jej przedstawiciela i spadkobiercę. Pan Walery obudzony zwykle tem przypomnieniem zrywał się ze snu, szedł prosto do swego biurka, siadał przed niem i rozpoczynał pisanie, które przeciągało się już do późnego wieczora. Pisał i darł arkusze, i zaledwie najusilniejsze prośby córki posiadały dość wpływu, aby go od tej roboty oderwać i do udania się na spoczynek skłonić. Podczas pobytu Monilki na pensji, p. Walery pisał po całych nocach, i zaledwie parę godzin snu przerywanego głośnemi marzeniami o tytule i dobrach, dzieliło chwilę, w której wstawał od swego biurka, od tej, która widziała go wchodzącego do kancelarji.
Owego dnia wszakże drzemka p. Walerego przerwaną została wcale niezwyczajnym sposobem, bo głośnem zawołaniem Monilki:
— Mój ojcze! p. Rodryg Suszyc idzie do nas!
Młoda dziewczyna siedziała u okna z kotkiem na kolanach i robotą w ręku, a co chwilę spoglądała przez szyby, jakby oczekując czyjegoś nadejścia.
Gdy kroki męzkie ozwały się na bruku zaułka, na twarz Monilki wytrysnął rumieniec, a oczy jej zajaśniały radością; po pierwszem wszakże spojrzeniu na człowieka, który minąwszy okna mieszkanka wszedł w bramę dziedzińca, radość Monilki zniknęła, ale rumieniec pozostał, i ognistszym jeszcze stał się jak pierwej.
Po chwili gość wchodził do pokoju, a p. Walery obudzony wołaniem córki, z uroczystą powagą i głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzu, postąpił na jego spotkanie.
— Bardzo mi jest miło... że mam przyjemność... zaczął ściskając rękę przybyłego i prostując się z powagą.
— Mnieto właśnie sprawia zawsze najżywszą przyjemność, gdy mogę odwiedzić szanownego pana! — wymówił młody Suszyc swym przytłumionym głosem, przyczem ukłonił się gospodarzowi z wielkiem uszanowaniem. Monilka, która przy wejściu gościa miała zrazu trochę niechętną, a bardzo zmieszaną minkę, rozpromieniła się słysząc jego słowa i ujrzawszy ukłon. Biedne dziewczę wiedziało snać trochę o upośledzonej pozycji, jaką ojciec jej zajmował względem swych kolegów; a uszanowanie, jakie mu okazywał urzędnik młody lecz wyżej odeń stojący w hierarchii urzędowej, przejęło ją szczerem zadowoleniem i niejaką wdzięcznością. Rodryg powitawszy w ten sposób ojca, skierował swe z pod brwi patrzące oczy na córkę; lecz gdy spotkał się z jasnem i dobrem wejrzeniem jej wielkich szafirowych oczów, policzki jego zafarbowały się ceglastą barwą, wązkie przyciśnięte wargi drgnęły, źrenice zapaliły się i zamigotały. Zbliżył się do Monilki i podał jej rękę; ona z lekkim ukłonem podała mu swoją, po chwili jednak cofnęła ją nagle, jakby palce młodego mężczyzny zbyt silnym, bolącym uściskiem objęły dłoń jej drobną i miękką. Spuściła też oczy na robotę, a po czole jej przepłynęła chmurka niezadowolenia, czy pomieszania.
Tymczasem p. Walery wskazał gościowi jedno z krzeseł umieszczonych w pobliżu sofy, a poprawiając kołnierz i pochrząkując z lekka, przygotowywał się do rozpoczęcia z nim rozmowy. Dziwna jakaś nieśmiałość, niby z wewnętrznego, bezświadomego poczucia upośledzenia i niedołężności płynąca, łączyła się w p. Walerym z poważną sztywnością postaci i uroczystym nastrojem fizjonomii.
Młody Suszyc pierwszy głos zabrał.
— Przyszedłem powinszować szanownemu panu, rzekł ze słodkawym uśmiechem.
Pan Walery wyprostował się jeszcze sztywniej, oczy jego niespokojnie poczęły biegać z przedmiotu na przedmiot.
— Powinszować? — wymówił tonem najgłębszego zdziwienia — i czegoto proszę pana?
Monilka podniosła oczy z nad roboty, i z ciekawością przysłuchiwać się zaczęła rozmowie.
— Otrzymałeś pan awans, — wyszeptał Rodryg.
Pan Walery wyciągnął ku niemu szyję, i jakby sądząc, że źle usłyszał, zapytał?
— Co? co takiego pan mówisz?
— Otrzymałeś pan awans — szepnął powtórnie młody człowiek.
Pan Walery jakby sprężyną poruszony podniósł się z krzesła, ale wnet na nie znowu opadł. — Jaki awans? co za awans? pytał z szeroko roztworzonemi oczami.
Rodryg uśmiechał się ciągle uprzejmie, słodkawo, i z pod powiek spuszczonych skośne spojrzenia rzucał na siedzącą przy oknie młodą dziewczynę.
— Uważałem sobie za bardzo przyjemny obowiązek — zaczął — pierwszy oznajmić panu wieść, która dla każdego z nas urzędników, bywa miłą i pożądaną. Zresztą otrzymałem na to wyraźne upoważnienie pana prezesa, który życzył sobie, abyś szanowny pan dowiedział się o jego rozporządzeniu wprzódy, nim ono dojdzie pana drogą urzędową. Pan prezes wraz z panami sędziami zamianowali pana pomocnikiem regestratora.
Pan Walery słuchał tej mowy w skamieniałej jakby postawie; powieki jego ani razu nie mrugnęły, tylko usta otworzyły się nadając przeto całej fizjonomji wyraz niewymownego zdziwienia. Po chwili wszakże podniósł się nagle jakby sprężyną ruszony, a ciemne rumieńce oblały mu policzki i czoło.
— Pan prezes upoważnił pana do oznajmnienia mi o tem — zaczął drżącym i przerywanym głosem, — a więc to już rzecz pewna!..
— Najpewniejsza — odparł Rodryg powstając także — pan prezes ocenił zasługi pana, jego pracowitość, gorliwość...
— Monilko! — zawołał p. Walery zwracając się do córki — czy ty słyszysz? ja! ja otrzymałem awans, ja zostałem pomocnikiem regestratora! ja! ja!
Mówił to z rozwartemi wciąż szeroko oczami i szkarłatnie zarumienioną twarzą. Zdawało się, że wyrazy jakie sam wymawiał, były mu niezrozumiałemi. Zdziwienie jego było tak wielkie, tak niezmierne, że nie zostawiało jeszcze miejsca radości. Czy słyszysz Monilko — powtórzył — mnie awansują! mnie!
Monilka, której twarz przy pierwszem usłyszeniu wiadomości błyszczała serdecznem zadowoleniem, powstała teraz poważna i spokojna, choć z łagodnym na ustach uśmiechem.
— Ojczulku — rzekła zbliżając się i kładąc mu na ramionach obie ręce — pocóż się tak dziwisz? Należało ci się to oddawna i bardzo to naturalne, iż nakoniec zwierzchnicy twoi ocenili cię jak należało!
Pan Walery patrzył na córkę gdy to mówiła, wielkiemi oczami. Zdziwienie ustępowało stopniami z jego twarzy, a natomiast pojawiało się na niej uczucie radości. Oczy jego zaczęły rozpalać się, uśmiech otwierał usta, czoło rozmarszczyło się. Nagle obu ramionami otoczył kibić córki, i unosząc ją z nad ziemi zawołał. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! wracamy powoli do praw naszych! prześladowania się kończą! zaczyna się pomyślność.
— Puść mię ojcze, puść — wołało dziewczę z pewnem niezadowoleniem w głosie i na twarzy. Ale pan Walery podnosił ją coraz wyżej, nakoniec wziął na ręce jak dziecię, i przycisnąwszy mocno do piersi wołał z podniesioną głową. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! zaczynają ludzie poznawać kim jesteśmy! Wkrótce zwyciężym zupełnie! To pierwszy krok! zobaczysz!
Monilka próbowała zrazu wyrwać się z objęć ojca; obecność młodego gościa mieszała ją i zawstydzała widocznie.
Po chwili wszakże rozradowana twarz p. Walerego wywarła na nią wpływ rozweselający, może też czuła przy swej piersi radośne i silne bicie jego serca. Uśmiechnęła się zrazu słabo i jakby niechętnie, potem szczerze; spojrzała raz jeszcze na ojca, i zapomniała zupełnie o obecności obcego człowieka. Zarzuciła mu ramię na szyję, i przegiąwszy głowę parsknęła głośnym śmiechem. Była w tej chwili prześliczną. Drobna jej kibić z dziwnym wdziękiem i giętkością przeginała się na ramionach ojca; grube warkocze i bujne gęste pasma włosów zsunęły się z jej głowy, i opadały dotykając prawie ziemi, oczy śmiały się, z pod długich rzęs błyszcząc połyskiem i barwą szafirów, z za koralowych ustek jak perły bielały ząbki. Rodryg Suszyc stał o kilka kroków i pożerał ją wzrokiem; na jego policzki wstąpiły także ciemne, ceglaste rumieńce, oczy blade zaświeciły przykrym jakimś lecz silnym blaskiem, ręka oparta o krawędź stołu drżała.
Nagle Monilka przypomniała sobie, że prócz ojca i jej był jeszcze w pokoju któś trzeci. Srebrna gamma śmiechu urwała się w jej piersi; zwinna i elastyczna jak młoda kotka zsunęła się na ziemię, i stała przez chwilę nieruchoma ze spuszczonemi powiekami i twarzą oblaną szkarłatem. Potem odwróciła się szybko, i jakby głęboko zawstydzona usiadła na dawnem swem miejscu, z głową spuszczoną i rękami splecionemi na kolanach. W postawie tej zmieszanej i jakby przelęknionej była jeszcze ładniejszą niż wprzódy; to też Rodryg wiódł za nią wzrokiem póki nie usiadła, potem patrzył w nią wciąż jak w tęczę, a ręka jego coraz więcej drżała, i ceglasty rumieniec opłynął nietylko już policzki, ale i nieszlachetnie zarysowane a nawpół włosami pokryte czoło. Zapatrzenie się jego przerwał głos gospodarza.
— Panie Suszyc! — mówił pan Walery, stojąc na środku pokoju w sztywnej postawie, a tylko ze zdwojoną uroczystością na twarzy — mam honor zapytać pana o radę: czy nie będzie to krokiem z mej strony stosownym i zupełnie przyzwoitym, jeśli pójdę wnet do pana prezesa aby podziękować mu za zaszczyt, którym mię.... zaszczycił?
Pan Walery dobierał wyrazy, i nie znajdował widocznie dość uroczystych dla tej uroczystej chwili. Na twarzy Rodryga ukazał się wyraz tajemnego lecz głębokiego zadowolenia.
— Naturalnie — odrzekł z pośpiechem — powinieneś pan koniecznie to uczynić; nie trzeba aby pan prezes mógł przypuszczać, że pan nie znasz prawideł przyzwoitości i obyczajów wyższego świata.
Pan Walery uśmiechnął się z dumą, i wyżej jeszcze podniósł głowę.
— Mój kochany panie — rzekł, — nikt jeszcze pochodzący z rodziny, której ja mam zaszczyt być ostatnim potomkiem, nie rozminął się z prawidłami...
Tu przerwał sobie mowę, i stał chwilę zamyślony.
— Zresztą — dodał ciszej i schylając nieco głowę — trzydzieści lat służę, i nie dostąpiłem nigdy tego, co spotyka mię teraz... Trzydzieści lat to kawał czasu i pracy! a jednak dzisiejszy prezes pierwszy pomyślał o mnie... Pójdę i powiem: Niech panu prezesowi Pan Bóg to wynagrodzi!...
Kończąc wyrazy te, wkładał palto i brał swą nieodstępną tekę.
Monilka jakby obudziła się za zamyślenia i podniosła głowę. — Ojczulku! — rzekła niepewnym trochę głosem, — możebyś jutro poszedł?
Usłsyzawszy tę prośbę Rodryg przygryzł wargę; młoda dziewczyna widocznie nie chciała pozostać z nim sam na sam.
— Nie, moje dziecko, — odrzekł pan Walery; — pójdę zaraz! Prawidła przyzwoitości tak nakazują uczynić... przytem... wdzięczność. Ty baw tymczasem naszego gościa, a ja zaraz wrócę!
Wyszedł. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Rodryg zbliżył się ku oknu, i stanął o parę kroków przed Monilką.
— Panno Moniko — rzekł przytłumionym głosem — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie, jakie zadałem jej będąc tu po raz ostatni przed paru dniami.
Dziewczyna zarumieniona do szkarłatu — milczała; oczy jej były spuszczone, ręka jej machinalnie przesunęła się po szarej sierci kota leżącego na jej kolanach.
— Panno Monilko! — powtórzył młody Suszyc, — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie?
Dziewczyna walczyła jeszcze przez chwilę z niemiernem zmięszaniem, które ją ogarnęło, otworzyła wszakże usta i szepnęła.
— Odpowiem.
— A więc mów pani, mów — zawołał młody mężczyzna błyskając oczami; tak czy nie!
Monilka podniosła spuszczone dotąd oczy, ognisty rumieniec zniknął z jej twarzy. Pewnym, lubo przyciszonym nieco głosem wymówiła: Nie.
Ręka Rodryga kurczowo zacisnęła się w koło poręczy stojącego obok krzesła. — Nie! — powtórzył z daremnie tłumioną gwałtownością. — Nie! dla czego nie? Ja panią kocham... Czy pani niepodoba się mój charakter? Czy wiesz o mnie co złego? Nie wierz ludziom, którzy o mnie źle może mówią! to nie prawda! Ja panią kocham!.. Czy pani lęka się ze mną biedy? ojciec mój biednym jest, to prawda; ale ja będę bogatym, zobaczysz pani że będę bogatym! Jeżeli zostaniesz moją żoną, będziesz wkrótce jeździła powozem, i ubierała się jak królowa! Powiedz pani: „tak!“ Ja nie rozumiem tego „nie,“ któreś wyrzekła. Ja chcę żebyś pani powiedziała: tak!
Mówił to przerywanym głosem; bezładne słowa i frazesy wychodziły z ust jego drżących z namiętnością, której hamować nie myślał; powieki jego podnosiły się wciąż i opadały, ukazując to znowu pokrywając małe, zapadłe, lecz jaskrawe światła ciskające w tej chwili źrenice.
Monilka zdawała się zrazu przestraszoną, bladość i rumieńce mieniły się na jej twarzy, jakiś wstyd nie określony, rozbudzony jakby tą namiętnością, która drżała w głosie i paliła się w oczach przemawiającego do niej mężczyzny, kłonił w dół jej spojrzenie. Po chwili jednak zaczęła uspakajać się i ośmielać, a gdy Rodryg przestał mówić, powstała zwolna i podniosła na niego oczy przezroczyste i łagodne, a trochę tylko smutne.
— Panie Rodrygu — zaczęła mówić zcicha lecz spokojnie — pan jesteś bardzo dobrym dla mego ojca, i wdzięczną ci jestem za to... Niewiem o panu nic złego, i spodziewam się, że zawsze pozostaniemy z sobą w przyjaźni... Ale... ja pana nie kocham...
Ostatnie wyrazy wymówiła ciszej trochę, zdjęta znowu zawstydzeniem. Rodryg zadrżał cały, lecz stał przez chwilę nieruchomy z oczami utopionemi w jej piękne, spokojnie i łagodnie patrzące na niego oczy. — Dla czego pani mię nie kochasz? — wyrzekł głosem w którym zadźwięczał gniew głuchy.
Dziewczyna zawahała się chwilę z odpowiedzią; wkrótce jednak podniosła głowę, i jedną rękę opierając na krawędzi okna, drugą położyła na piersi i wyrzekła. — Kocham innego! w sercu mojem oddawna już jestem narzeczoną innego!
Z temi słowami na ustach, z ręką na piersi, z postawą w której wstyd dziewiczy walczył ze spokojem i powagą niewiasty, z twarzą nakoniec łagodnie zaróżowioną i oczami błyszczącemi złotą iskrą na tle szafirowym, Monilka była dziwnie uroczą. Ładna i żywa dziewczyna przemieniła się w tej chwili w cudnie piękną kobietę. Z pośród zmroku jaki zapadając coraz więcej ogarniał jej kibić, twarz jej wychyliła się podobna do kielicha białej lilji, oblanego różowem promieniem wschodzącej jutrzenki. Rodryg, który słuchając jej wyrazów przygryzł wargę do krwi i pobladł, stał wpatrzony w nią, nieruchomy. Na brzydkiej, nieszlachetnej twarzy jego, walczyły dwie namiętności: jedna porywającą go ku tej dziewczynie siłą niezmożoną, druga wzbudzająca w nim głuchą złość i obrazę. Pierwsza zwyciężyła.
— Panno Moniko — wyszeptał przysuwając się bliżej — daj mi pani swą rękę! daj mi pani swą rękę!
Monilka uśmiechnęła się łagodnie, dobra jakaś radość błysnęła w jej oczach.
— Ja wiedziałam — zawołała — że pan jesteś dobrym, że pan nie rozgniewasz się na mnie, i że pozostaniemy zawsze w przyjaźni!
Młoda była, ufna i niedoświadczona, nie umiała czytać w twarzach ludzkich i rozróżniać znaczenia dźwięków ludzkich głosów. Gdyby była mniej ufną i niedoświadczoną, nie podałaby ręki młodemu mężczyźnie; głosu bezpamiętnej namiętności nie wzięłaby za łagodną wyrozumiałość i przebaczenie. Rodryg pochwycił dłoń dziewczyny i ścisnął ją w swojej. Twarz jego rozogniona zbliżała się coraz bardziej do jej twarzy, gorący szybki oddech owiewał jej włosy. Monilka chciała usunąć się i cofnąć rękę, ale Rodryg trzymał ją żelaznem ujęciem. — Kochasz innego — zaczął stłumionym, ciężkim szeptem, — jesteś narzeczoną innego! Nie, tak być nie może! tak nie będzie! ty będziesz moją! ja cię nie oddam nikomu! ja nie pozwolę, aby kto inny posiadał te skarby! Czemże jestem gorszym od tego innego?
Szepcąc te bezładne wyrazy przyciągał ją ku sobie, twarz jego brzydka zawsze, stała się niemal straszną. Można było ją wziąć za twarz Satyra nachylającego się śród zmroku nad białą lilją, dzikie w nim budzącą pożądanie. Monilka skamieniała zrazu ze wstydu, przestrachu i zdziwienia; po chwili wszakże z większą zwinnością niż siłą wyrwała rękę swą z dłoni mężczyzny, i odskoczyła o parę kroków. Oczy jej z wyrazem trwogi pobiegły za okno, jakby ztamtąd wyglądały pomocy i wyswobodzenia. Nagle zajaśniała w nich wielka radość. Wązkim zaułkiem bardzo blizko okna do którego przycisnęła się dziewczyna, szparkim, swobodnym krokiem przechodził wysoki, smukły mężczyzna. Monilka na widok jego przykleiła niemal do szyby twarz pobladłą przed chwilą, i palcem uderzając po szkle zawołała. — Panie Kazimierzu! — Panie Kazimierzu!
— Idę! idę — odpowiedział z za okna głos świeży i wesoły, a po chwili słychać było stuknięcie furtki zamykającej się za wchodzącym na dziedziniec mężczyzną.
Monilka odetchnęła z głębi piersi, a kiedy odwróciła się od okna, Rodryga nie było już w pokoju. Natomiast wchodził tam Kazimierz. Podał rękę dziewczynie, i uścisnąwszy ją serdecznie rzekł zaraz.
— Co się stało panu Rodrygowi? spotkałem się z nim w sieni, ale nie przywitał się nawet ze mną, a miał minę człowieka tak rozgniewanego, jakby chciał bić wszystko co napotka na drodze.
Monilka nie odpowiadała przez chwilę, chmura niezadowolenia czy zasmucenia leżała na jej czole.
— Cóż się tu stało? — niespokojnie trochę powtórzył Kazimierz, — Rodryg wybiegł ztąd zły i drżący cały, pani jesteś smutną, co się tu stało?
— To przykra, bardzo przykra doprawdy historja — odpowiedziała nakoniec Monilka. Kazimierz usiadł przy niej.
— Czy pani nie zechcesz podzielić się zemną przykrością jakiej doświadczyłaś? — czy masz co do ukrycia przedemną?
Głos jego był łagodny, przebrzmiewała w nim tłumiona czułość.
— Nic nie mam do ukrycia przed panem — wymówiła po chwili dziewczyna podnosząc na niego oczy, które teraz jaśniały szczęściem. — Wstydziłabym się bardzo, gdybym cokolwiek miała do ukrycia przed panem. Nie — dodała wstrząsając główką — to nawet zupełnie być nie może, abym ja cokolwiek ukrywała przed panem!
Kazimierz ujął jej rękę i poniósł ją do ust. Uśmiechał się jak człowiek z niewymownem szczęściem spoglądający w młodą, czystą duszę, która na oścież otwiera się dla jego oczu.
— A więc cóż tu było z Rodrygiem? — ponowił pytanie półżartobliwie, półpoważnie.
— Oświadczył mi się! — szepnęło dziewczę.
— Czy tak? — wymówił Kazimierz, ale najmniejsza chmurka nie zjawiła się na jego białem, pogodnem czole, najmniejsze drgnienie niepokoju nie naruszyło spokojnych i szlachetnych linij jego twarzy. Znał widać do gruntu tę młodą istotę, której rękę trzymał w swej dłoni, wiedział, że jest kochanym i nie lękał się niczego.
— I coż mu pani odpowiedziałaś? — zapytał z widoczną rozkoszą, wpatrując się w płonące pod wpływem rozmowy i wzroku jego lice dziewczyny.
— Powiedziałam... zaczęła Monilka, i zająknęła się, — powiedziałam, że go nie kocham!
— Wiedziałem o tem — wyrzekł Kazimierz po krótkiej chwili milczenia; — wiedziałem o tem, że pani inaczej odpowiedzieć nie mogłaś...
Monilka podniosła głowę, swobodny uśmiech wracał stopniowo na jej usta. — A zkąd pan o tem wiedziałeś? — zapytała nawpół figlarnie nawpół z powagą.
— Ztąd — odpowiedział Kazimierz z łagodną czułością ściskając jej rękę, — że ani usta ani oczy pani kłamać nie umieją...
Monilka odzyskała już całą swą swobodę.
— I cóż kiedy powiedziały panu moje oczy, — zapytała śmiejąc się wesoło, choć ręka jej zadrżała lekko.
— Powiedziały mi one — odparł Kazimierz z poważnem wzruszeniem, — że gdybym ja zapytał cię jak tamten, być może iż odpowiedziałabyś: tak!
Dziewczyna spuściła nagle śmiejące się przed chwilą oczy, i siedziała nieruchoma. Pierś jej tylko szybciej oddychała niż pierwej, a białe czoło dziwnym zajaśniało blaskiem. Podniosła nakoniec oczy, w których widać było krzyżowanie się złotych iskier z kryształowemi łzami, i drugą rękę podając Kazimierzowi, rzekła cichym, lecz zupełnie pewnym głosem: — Tak!
Po tym wyrazie nie nastąpił ze strony Kazimierza żaden wykrzyk, żadne nawet głośniejsze słowo wymówionem nie zostało. Głowa jego tylko pochylała się nizko, i przylgnęła ustami do tych drobnych białych rączek, które miękkie i ciepłe oddawały się mu z miłością szczerą, z ufnością bez granic.
Zmrok zapadł już zupełny, w pokoju wszakże w którym siedzieli młodzi ludzie mniej szaro i mrocznie było jak przed godziną, jak przed kilku godzinami. Było tam nawet promiennie, bo księżyc wszedłszy na rozpogodzone wieczornym mrozem niebo, zaglądał prosto w niewielkie okienko pokoju, haftował srebrne szlaki na ścianach i podłodze, światłemi smugami zawisał w powietrzu.
— Droga moja! — mówił Kazimierz wpatrując się w twarz dziewczyny pochyloną na dłoni śród srebrnego snopa księżycowych świateł — droga moja, czułem że kochasz mię, wiedziałem, że nie odepchniesz mię od siebie, gdy cię poproszę abyś podzieliła się zemną życiem i sercem. Ja postanowienie pojęcia cię za żonę nosiłem w sobie od dawna; ale czekałem, bom chciał być przygotowanym do rozpoczęcia świętego życia rodziny, bom chciał zdobyć pewność, że zdołam dźwignąć godnie obowiązki, jakie ono na mnie włoży. Zresztą, ty Monilko, jesteś tak młodą... ja także młodym jestem, a czyliż dotąd nie byliśmy szczęśliwi?
— Tak, odparło dziewczę, — ja byłam szczęśliwą, bo....
Zawahała się z dokończeniem swej myśli.
— Bo co? — nalegał Kazimierz wpatrując się w nią z rozkoszą.
— Bo ja także czułam, że kochasz mię Kazimierzu — szepnęła dziewczyna.
— Teraz będziemy jeszcze szczęśliwsi, mówił Kazimierz; połączymy się już z sobą na zawsze, na dolę i niedolę, na prace i radości. Nie będziemy już rozstawali się nigdy, chyba wtedy, gdy mię obowiązki moje powołają gdzieindziej. Ja widzę przyszłość moją widną, spokojną, wyraźną, a z tobą Monilko, światłą jak dzień pogodny, szczęśliwą. Jesteś dziewicą piękną i dobrą jak anioł, zczasem staniesz się kobietą zacną i mężną, taką jakiej potrzeba na towarzyszkę ubogiemu mężczyznie, któremu życie całe pracą, a ognisko domowe jedynem weselem i ukojeniem... Wierzę całą duszą w twe dobre, kochające, wierne serce, i kocham cię nad życie!
Dziewczyna odpowiedziała cichym szeptem, który jednak wyraźnie dochodził uszu Kazimierza, i szlachetną twarz jego oblekał łuną niewypowiedzianego szczęścia. Rozmawiali tak z sobą długo, ręce ich były splecione, oczy tonęły w sobie wzajem.
— Ojczulek pozostanie zawsze z nami, nieprawdaż? — szeptała Monilka.
— Tak, tak, najdroższa moja, będziemy go kochać oboje, pielęgnować; pracować dłużej mu nie pozwolimy! damy mu co najwięcej miłości, ciepła i słońca!
— O słońca! słońca! — w mieszkaniu naszem dużo będzie słońca; nieprawdaż?
— Tak moja jedyna, aby przyświecało tobie wtedy gdy ja oddalę się do mojej pracy. Znajdziemy sobie mieszkanko, przez którego okna słońce zaglądać będzie od rana do zmroku...
— Z ogródkiem choćby niewielkim, z kilku zielonemi drzewami....
— I z chórem ptasząt, których świergot tak lubisz...
Rozmowa urwała się nagle. Do pokoju wszedł p. Walery. Przez chwilę stał pochylony nieco naprzód, starając się rozpoznać twarz młodego mężczyzny, który powstawszy na jego powitanie znalazł się w cieniu.
— Monilko! moje dziecko kochane! — rzekł, — jakże ty tu gości przyjmujesz po ciemku! zapalże lampę.
Ale Monilka nie czekała rozkazu; zaraz przy wejściu ojca poskoczyła do okna, a zaledwie p. Walery wymówił swe wyrazy, płomyk białego światła wytrysnął z lampy, i oświecił pochyloną nad nim twarz dziewczęcia różową od wzruszenia, ze łzą szczęścia wiszącą na rzęsie. Jednocześnie p. Walery z nadzwyczajnie uroczystą postawą i miną wyciągnął rękę do Kazimierza.
— Mam honor witać mego naczelnika! — wymówił.
Kazimierz patrzył na niego ze zdziwieniem. — Jakto? — zapytał.
— Jesteś moim naczelnikiem, młodzieńcze — wymówił prostując się i poprawiając sztywny kołnierzyk p. Walery. Masz lat dwadzieścia pięć, a ja czterdzieści dziewięć, a jednak jesteś moim naczelnikiem; służysz trzy lata a ja trzydzieści, a jednak jesteś moim naczelnikiem. Tak się to plecie na tym bożym świecie. Ale to nic nie szkodzi! uściskajmy się! To mówiąc otworzył ramiona, i pocałował młodzieńca w oba policzki.
— To prawda! — zawołał Kazimierz, — wszakżem ja od dzisiejszego rana wiedział o tem, że mianowano pana moim pomocnikiem, ale doprawdy zapomniałem w tej chwili...
— Tak, tak — mówił p. Walery siadając przy stole, — po trzydziestu latach służby otrzymałem wyższy urząd, ale co więcéj otrzymałem go za wstawieniem się kolegi, o którym myślałem, że za nikim wstawiać się nie umie. Pan prezes powiedział mi wyraźnie: „Cieszę się bardzo panie Walery, że pan Rodryg Suszyc zwrócił uwagę moją na tak pracowitego urzędnika jakim pan jesteś“. Czy wy moje dzieci nie widzicie nic w tem wydarzeniu? bo ja uważałem zawsze, że p. Rodryg ma minę tajemniczą. Teraz wiem już co ta mina znaczy. On ma stosunki z wysoko położonemi osobami... tam... daleko... kazano mu pracować nad stopniowem wywyższaniem mię, aby przeskok od stanu kancelisty do godności... już ja wiem jakiej, nie był zbyt gwałtowny. Teraz, to już wypadki posypią się jak z za rękawa...
— Mój ojcze — przerwała Monilka, — ja nie widzę nic nadzwyczajnego w tem że p. Suszyc wstawiał się za tobą. Musi on mieć dobre serce, a przytem potrafił cię ocenić.
— Moja córko — podnosząc wysoko głowę odpowiedział p. Walery, — ty nie znasz całej tej historji, i dla tego postępek p. Rodryga wydaje ci się prostym. Co do mnie, oddawna uważałem, że w znalezieniu się i całej osobie tego młodzieńca jest coś niezwyczajnego. Jego oczy zawsze spuszczone, jego cichy sposób mówienia, jego chód jakby ostrożny i wahający się... Ten człowiek ma stosunki z wysokiemi osobami... tam... daleko, już ja wiem gdzie... nie można o tem wątpić. Napisano do niego: uczyń dla człowieka tego to i to, i on uczynił, bo w takich interesach posłuszeństwo przedewszystkiem. Nie trzeba niczemu dziwić się moja córko, bo rzeczy, które wydają się na pozór niepodobne, często się spełniają, a sprawy nibyto zrozpaczone, byle tylko umieć je rozgmatwać cierpliwie...
Umilkł na chwilę, i siedział zamyślony z oczami wlepionemi w sufit. Twarz jego wyrażała pełne powagi zadowolenie.
— Moja córko — ozwał się znów zwolna, zmieniając kierunek spojrzenia, — nie będzie powiedzianem, żeś całe życie swoje spędziła w tych ciemnych, czarnych ciupach. Prababka twoja żyła w pałacu kryształowym i spoczywała na alabastrowem łożu, a babka hodowała się w złotej kołysce. Przyjdzie czas... o! przyjdzie...
Wymówiwszy ostatnie wyrazy z palcem do góry podniesionym, p. Walery urwał nagle mowę, jakby resztę przepowiedni swych zachować chciał w tajemnicy, i zapadł w głęboką zadumę.
Kazimierz i Monilka patrzyli na siebie. Rojenia p. Walerego do których tak przywykli, że nie wzbudzały w nich ani śmiechu ani zdziwienia i przykrości, przypomniały im własne ich marzenia snute przed chwilą przy blasku księżyca. Pałac kryształowy przywiódł na myśl Monilce mieszkanko pływające w świetle słonecznem i otulone zielenią ogródka, a złota kołyska postawiła przed oczy Kazimierza miły, cichutki obrazek, z którego wychyliła się ku niemu różowa uśmiechniona główka drobnej dzieciny. Obojgu młodym ludziom serca uderzyły mocno, a oczy mgliły się miłością, nadzieją i szczęściem.
Pierwsza myśl Monilki oderwała się od miłej rzeczywistości i cofnęła się o godzinę. Rodryg wyjednał wyższą posadę dla jej ojca, był więc dobrym, i starał się byt im ułatwić, a ona wtedy właśnie wyrządziła mu przykrość.
— Kazimierzu! — półgłosem wymówiła, — doprawdy, ja sama niewiem... czy nie za szorstko może odmówiłam p. Rodrygowi.
Młody człowiek uśmiechnął się ze skrupułów ukochanej.
— Nie mogłaś uczynić inaczej, droga moja — odpowiedział; skoro nie kochasz go, powinnaś była powiedzieć mu prawdę otwarcie i bez wahania się.
Pan Walery ocknąwszy się ze swej zadumy, słuchał uważnie półgłosem zamienianych słów młodej pary. Rysy jego uroczyście nastrojone drgnęły wyrazem niepokoju, oczy poczęły szybko bardzo przebiegać z twarzy Monilki na twarz Kazimierza. Młodzi ludzie nie widzieli tego, i rozmawiali z sobą dalej w ten sam poufały sposób. Pan Walery prostował się coraz więcej, i odchrząknął parę razy, jak zawsze gdy miał do wypowiedzenia coś o czem nie wiedział jak mówić.
— Naczelniku — wymówił nagle, i wstał z krzesła wyprostowany w całej swej wysokości.
Kazimierz odwrócił ku niemu głowę, jakby zbudzony ze snu. Monilka ze zdziwieniem spojrzała na ojca, bo wyraz twarzy jego był taki, jakim go nigdy nie widziała.
— Naczelniku — powtórzył p. Walery marszcząc brwi i wyciągając ku młodemu człowiekowi wskazujący palec, — jesteś regestratorem, a ja twoim pomocnikiem, to prawda; jesteś bardzo poczciwym chłopcem i to prawda; ale za pozwoleniem.... dla czego to córce mojej mówisz po imieniu, a ona tobie tak samo?
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mój ojcze! zawołała Monilka zbliżając się do p. Walerego.
— Moja córko — przerwał jej z powagą p. Walery, nie mówiłem do ciebie, ale do naczelnika. Ty jesteś młodą dziewczyną, a on jest mężczyzną, a mężczyzna jest w takich razach głową, która odpowiada.
— Panie Walery — ozwał się podchodząc ku niemu Kazimierz, — odpowiem ci proźbą, abyś pozwolił mi nazywać cię ojcem.
Pan Walery słuchał z nadzwyczajną uwagą, brwi jego zaczęły rozmarszczać się. Skrzyżował jednak ręce na piersi i zapytał:
— A jakimto sposobem stać się może, Naczelniku, abyś mię ojcem mógł nazywać?
— Jeżeli oddasz mi pan rękę swej córki, o którą cię proszę — dokończył Kazimierz.
Serdeczna radość zajaśniała na całej twarzy p. Walerego; uczynił takie poruszenie, jakby chciał roztworzyć ramiona i ogarnąć niemi dwoje młodych ludzi. Powściągnął się jednak, i raz jeszcze prostując się uroczyście wymówił:
— Ręka mojej córki jest.... ręką mojej córki. Jeżeli ona odda ci ją sama, to ja....
— Uczyniłam to już, mój ojcze! — zawołała Monilka podając rękę narzeczonemu.
— A to co innego! — zawołał z kolei p. Walery, i siadł na krzesło z promieniejącą twarzą i roztwartemi ramionami.
Monilka klęczała u jego kolan, Kazimierz ściskał serdecznie obie jego ręce.
— Niech was Bóg błogosławi! — mówił p. Walery, — niech was Bóg błogosławi drogie, najlepsze moje dzieci. Nic więcej wymówić nie mógł. Zwiędłe, pomarszczone wargi jego drżały od wzruszenia; spracowane czoło rozpogodziło się i zajaśniało, oczy pływające w wilgoci, zwolna tym razem przesuwały się z podniesionej ku niemu twarzy córki na pochyloną twarz jej narzeczonego. — Moje dzieci! — wyrzekł jeszcze po chwili milczenia — od owego dnia, w którym do tego samego mieszkania wprowadziłem moją nieboszczkę Monikę, a ona rozgospodarzywszy się objęła mię za szyję i powiedziała: „będzie nam tu dobrze poczciwy mój mężu!”; od owego dnia, który dawno, strasznie dawno przeminął, jestto najszczęśliwsza chwila w mojem życiu. Ty Monilko nie będziesz już nigdy sama jedna na świecie, a ty Kazimierzu będziesz miał z niej dobrą żonę, taką jaką dla mnie była jej matka. Być może, iż prześladowania ścigające dostojną naszą rodzinę skończą się, a córka moja odzyska... Tu urwał nagle, jakby sam usiłował w tej chwili odegnać od siebie napastujące go rojenia. — Pracujcie dzieci moje tak jak ja pracowałem — dokończył. — Kochajcie się zawsze i.... bądźcie szczęśliwi!
Kazimierz owładnięty wzruszeniem przykląkł obok Monilki. Obie ich głowy piękne, młode i pełne nadziei, pochyliły się przed tym upośledzonym, spracowanym, przedwczesnym starcem; dłonie ich połączone oplatały go wieńcem czułych i przywiązanych ramiom, a on obejmował ich twarze wzrokiem tak jasnym, gorącym i przytomnym, jakby Rorenstaubowie, Habsburgowie, alabastrowe łoża i złote kołyski nigdy nie postały były w jego biednej, skrzywdzonej przez naturę głowie. Do tej gruppy przyłączył się jeszcze po chwili popielaty Burek, który wskoczywszy na stół przechadzał się wkoło lampy z tryumfalnie podniesionym i kołyszącym się ogonem, pomrukując zcicha i od czasu do czasu zimnym pyszczkiem trącając twarz to ojca, to córki, jakby chciał przez to przypomnieć, że i on także należał do familji, i miał prawo brać udział w rodzinnych ich radościach.
Ale gruppa ta rodzinna miała świadka, o którym, gdyby wiedziała, byłaby nie mało zdziwioną i przestraszoną. Świadkiem tym był mały, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota. Stał on na brzegu zaułka, wspinał się na palcach, i przyklejał twarz do szyby okienka, którego okienicy przez zapomnienie lub ze zwyczaju nie zamknięto. W chwili gdy Monilka podawała rękę narzeczonemu i klękała u nóg ojca, oczy małego tego człowieczka zapałały, i z uczuciem bezsilnej złości ogarnęły twarz Kazimierza. Blade wargi jego namiętnie były przycięte, nizkie nieszlachetne czoło zbrużdżone i drgające. Kiedy nakoniec w pokoju ruch się zrobił, młoda dziewczyna zaczęła się krzątać, a pan Walery i Kazimierz usiedli naprzeciw siebie i rozpoczęli głośną poufałą pogawędkę, mały szczupły człowieczek raz jeszcze orzucił obu mężczyzn wzrokiem złości i nienawiści, a odsunąwszy się po cichu od okna, poszedł dalej zaułkiem. Krok jego nie był przecież ani gwałtowny ani nierówny, jakby się można spodziewać po gniewnem i namiętnem uniesieniu, malującem się przed chwilą na brzydkiej jego twarzy; szedł owszem zwolna, prawie spokojnie, a głowę pochylał tak, jakby nurtował ją głęboki jaki namysł. Od czasu do czasu uśmiechał się, jakby tajemniczą jakąś prowadząc rozmowę z pokrytemi błotem kamieniami po których stąpał. Tak przebył kilka ulic i uliczek, aż znalazł się w blizkości pustej kamienicy. Stanął, i przez chwilę rozglądał się wokoło. Księżyc bladawo przyświecał z za chmury, nigdzie nie słychać było szelestu niczyich kroków, chwiejne tylko cienie padające od gzemsów i parkanów przesuwały się po ścianach ubogich, rzadkich domostw. Rodryg wstąpił pośpiesznie na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku zamkniętego zwykle w wieczornej porze, i zapukał do drzwi miarowo, widocznie w umówiony sposób. Drzwi otworzyły się natychmiast, a człowiek który je otworzył zamknął je zaraz i zaryglował; poczem nie witając się z przybyłym, usiadł w głębi za brudnym stołem, za którym we dnie jakaś kobieta z brzydką podejrzaną twarzą sprzedawała zwykle śledzie i łojówki, a na którym teraz obok palącej się żółtej świeczki, stała nadtłuczona butelka z wódką, i leżały rozrzucone, pomięte i zatłuszczone karty. Człowiekiem który zamknąwszy starannie drzwi usiadł przed tym stołem, był Sebastjan Rycz. Rodryg postąpił w głąb sklepiku.
— Nie miałeś poco przychodzić! mruknął doń Rycz, u mnie dziś gości niema.
— Wiedziałem o tem, — odparł Rodryg stając naprzeciw gospodarza; — tym razem przyszedłem aby pomówić z tobą o interesie.
— Czy co nowego zaszło? Zapytał Rycz podnosząc na niego swoje nieufne, żarzące się oczy.
— Nie, nic nowego! ale mnie pilno... jabym chciał załatwić to jaknajprędzej.
— Ho, ho! — stłumionym przez ostrożność głosem wykrzyknął Rycz, — w młodej dziecinie nauka słynie! Ojciec twój niechciał cię wcale przypuszczać do tego interesu przez wzgląd na twoją młodość, a ty nas jeszcze napędzasz. No dobrze, dobrze, ale czy jesteś pewnym że potrafisz zrobić to, co do ciebie będzie należało?
— Róbcie tylko swoje, a o mnie się nie troszczcie. Co wziąłem na siebie tego dokonam — syczącym szeptem zapewnił Rodryg.
— Pamiętaj o tem, że trzeba tam dobrze wplątać jednego przynajmniej człowieka, — mówił Rycz, wpatrując się w twarz swego towarzysza.
— Ja z jednego potrafię uczynić dwóch — szepnął do siebie Rodryg.
Ojciec i zięć... dodał ze stłumionym wewnętrznym chichotem, a głośniej nieco wymówił:
— Słuchaj Rycz! czyby ci się podobało złapać dwie ryby na jednę wędkę?
— Dawaj mi je tylko, a obaczysz czy mi się podobają — z grubym śmiechem odparł Rycz.
— Więc nie dziw się że mi pilno; ja nie na jednę, ale na dwie ryby wędkę zakładam.
— Jedna ryba to pieniądze, ale druga....
— Druga! — zawołał Rodryg, i oczy jego zapaliły się znowu. — Powiedz mi czy młoda dziewczyna pozbawiona wszelkiej opieki, wyjdzie za każdego kto tylko da jej dach i kawałek chleba? — powiedz, wyjdzie czy nie wyjdzie?
— Cóż u licha! — wyrzekł Rycz niecierpliwie wzruszając ramionami — prawisz mi o głupstwach zamiast o interesie. Co mię tam jakaś dziewczyna obchodzić może? ot lepiej powiedz mi, jakto tam urządzisz?
Rodryg pochylił się nad stołem, i dwaj ci ludzie przy żółtem brzydkiem świetle łojówki długo szeptali ze sobą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.