Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Tydzień już prawie minął od dnia, w którym pan Walery objął nowy swój urząd, a ani on sam ani nikt z patrzących nań codzień ludzi, oswoić się nie mógł jeszcze z nagłą zmianą, zaszłą po trzydziestu latach kamiennej nieruchomości losów p. Walerego. Miał on teraz do spełniania pracę nierównie łatwiejszą i mniej czasu potrzebującą iż wprzódy; ale to właśnie stanowiło główną przyczynę, dla której trudno mu było oswoić się z nowem położeniem. Nie zmienił on nic wcale z dotychczasowych swych zwyczajów, i ósma poranna godzina widziała go wchodzącego do żółtej sali, z nieodstępną teką pod ramieniem. Wszedłszy, zasiadał na nowem swem miejscu; ale krzesło wydawało mu się zawysokie, stół zanizki, powierzchnia stołu szorstką i chropowatą. Poprawiał się tedy niecierpliwie, odsuwał i zasuwał szuflady, które były to mniejsze to znowu większe od tych jakiemi posługiwał się uprzednio, a temperując pióra lub przerzucając karty wielkiej, napełnionej cyframi księgi, ukośne spojrzenia rzucał na dawne swe miejsce, na którem teraz siadywał kto inny — a przy spojrzeniach tych wzdychał lub wzruszał ramionami ze zdziwieniem i niechęcią. Za każdym razem gdy wracał do domu na obiad, Monilka stawiając przed nim talerz z rosołem zapytywała:
— Ojczulku! a co dziś robił w biurze pomocnik regestratora?
— Pytaj się o to moje dziecko kogo innego a nie mnie, z widocznem niezadowoleniem odpowiadał p. Walery. — Dla czego — pytała Monilka, — szeroko otwierając swoje szafirowe oczy, bo niezadowolenie ojca, z którem się rzadko spotykała, wprawiało ją w zdziwienie. — Dla tego... no, dla tego, że ja nic wcale nierozumiem tego co oni mi tam robić każą, — odpowiadał znowu p. Walery i jeść przestawał; bo wspomnienie o nowych czynnościach jakie spełniać musiał, odbierało mu apetyt.
Biedna maszyna do kopjowania nie mogła jeszcze dać sobie rady z nowem zadaniem jakie jej pełnić rozkazano. Kazimierz cierpliwie i usilnie wykładał i rozjaśniał przyszłemu teściowi zadanie, które samo przez się nie miało w sobie nic wielce trudnego; ale p. Walery po kilkochwilowem uważnem słuchaniu tracił zupełnie wątek myśli. Zaniepokojone oczy jego poczynały przebiegać z nadzwyczajną szybkością z twarzy młodego człowieka na karty roztwartej przed nim księgi. — Wiem, wiem, rozumiem, — wymawiał usiłując wyprostować się i przybrać uroczystą minę; ale z twarzy jego zmieszanej, niespokojnych oczów i ust otwartych poznać można było, że nic wcale nie wiedział i nie rozumiał. Kazimierz zaczynał spostrzegać, że przyjdzie mu obchodzić się bez pomocnika, i pełnić samemu robotę za dwóch. Spostrzeżenie to nie gniewało go wszakże ani martwiło. P. Walery był przecie ojcem jego ukochanej; on sam zaś posiadał dosyć młodości, sił, zdrowia i zdolności, aby módz pracować za siebie i za tego niedołężnego starca, dla którego poczuwał przywiązanie zmięszane z litością. Ale p. Walery sam dręczył się najbardziej poczuciem swej nieudolności. — Wiesz co naczelniku — mówił do Kazimierza, którego upierał się nazywać tym tytułem, — wiesz co, tak mi jakoś niedogodnie na tem nowem miejscu, że poszedłbym niezawodnie do p. Prezesa i prosił o przywrócenie mię na dawne, gdybym nie był pewnym że awans mój wynikł z rozporządzeń pochodzących z wysoka... z daleka... Już ja wiem z kąd i że to jest tylko początek innych wielkich wypadków... Zresztą — dodawał po chwili p. Walery, jak zwykle, wracając przy końcu rozmowy do poczucia rzeczywistości — zresztą, wszakże Monilka wychodzi za mąż, a trzeba dziewczynie dać jaką taką wyprawę.
Mętne wyobrażenie o tem iż otrzymany zaszczyt był wynikiem zwróconej na niego uwagi możnych jakichś i wysokich potentatów, którzy zamierzali jakoby prowadzić go stopniowo ku tym najwyższym zaszczytom i wielkim bogactwom o jakich marzył — i zwiększona płaca za pomocą której mógł zaoszczędzić drobną choćby sumkę na wyprawę i wesele jedynaczki, były jedynemi przyczynami wstrzymującemi p. Walerego od zaniesienia prośby do p. prezesa, aby cofnął udzieloną łaskę, i pozwolił mu usiąść na dawnem krześle, przed dawnym stołem, naprzeciw tego poczciwego starego kałamarza w którym przez lat trzydzieści zatapiało się jego pióro. Oprócz tęsknoty za tem starem opuszczonem miejscem, p. Walery poczuwał rodzaj zgryzoty sumienia. Ta prosta, słaba, przyćmiona i sterana dusza miała w sobie pewien grunt sumienności i poczciwości; a myśl o niemożności dopełnienia przyjętych na się obowiązków, wprawiała ją w trwogę i oburzenie.
— Naczelniku — rzekł raz p. Walery po całogodzinnem mozolnem wsłuchiwaniu się w wykład Kazimierza, — wiesz co, myślę, że nie potrafię być nigdy dobrym pomocnikiem regestratora. Żeby tak dawniej!.. to może... ale teraz... teraz kochany chłopcze maszyna zardzewiała... i chyba już nie potrafię... nie doprawdy! chyba już nie potrafię...
Mówiąc to pięćdziesięcioletni kancelista pochylał głowę na piersi z wyrazem smutku i zniechęcenia, a biedne omglone jego źrenice niespokojnie biegały po spracowanych, czerwonemi skazami porzniętych białkach.
Kazimierz pocieszał jak mógł przyszłego teścia. — Ależ proszę się tak nie martwić i nie niepokoić, — mówił, — wszystko będzie dobrze... nabierzesz pan powoli wprawy i znajomości rzeczy... Wszakże nie od razu Kraków zbudowany...
Mówiąc tak młody człowiek uśmiechał się mimowoli, a piękne pogodne oczy jego z serdeczną życzliwością spoglądające na skłopotaną twarz ojca Monilki, zdradzały niewypowiedzianą ochotę do śmiechu. Wiedział bowiem jak dalece robota przywiązana do urzędu pomocnika regestratora, daleką była od wielkiego dzieła zbudowania miasta Krakowa, i jak prostem, przystępnem i niezawikłanem było to zadanie, z którego wywiązywać się miał p. Walery. Ale dla ojca Monilki, słowa Kazimierza były balsamem kojącym wyrzuty sumienia i niepokoje umysłu. Łatwowierny i dający sobą powodować jak dziecię, podnosił głowę, prostował się, chrząkał i mówił:
— Ależ tak, tak, naturalnie że się nauczę, naturalnie że nabędę wprawy i znajomości rzeczy... I cóż tam znowu tak ważnego! przecież trzydzieści lat służę, to i oswojony jestem ze wszelkiemi biurowemi zajęciami. Tylko widzisz naczelniku, z początku to trochę przytrudno, a zresztą ten mój dawniejszy kałamarz, wiesz, taki był wygodny, że już drugiego takiego na świecie niema... Krzesło tu także zawysokie; tamto było daleko niższe, a przecie ja nie ułamek — to mi z wysokiego siedzenia trudno pisać...
Młody kancelista który zajął trzydziestoletnie miejsce p. Walerego, słysząc go raz mówiącego w ten sposób, powstał i jedną ręką wziąwszy krzesło, drugą stary kałamarz, przeniósł je przez całą szerokość sali ku stołowi, przy którym siadywali regestrator i jego pomocnik. — Co to? na co to? zapytał p. Walery zrywając się na równe nogi, i stając w całej swej wysokości.
— Niech panu służą! — nieśmiało wymówił młodziutki kolega na dnie zaledwie liczący czas biurowej swej służby; a uczyniwszy zamianę krzeseł i kałamarzów, wrócił na swoje miejsce. Oczy p. Walerego promieniały radością.
— Dziękuję, dziękuję, — mówił do odchodzącego kolegi. Lecz tknięty nagłą myślą, zwrócił się do Kazimierza z zapytaniem. — Ale czy to wolno? — Co takiego? — zapytał nawzajem Kazimierz, który zagłębił się już był w swej pracy.
— Robić taką zamianę krzeseł i kałamarzów — rzekł p. Walery.
— Wolno! wolno — potwierdzili chórem najbliżej siedzący urzędnicy.
Pan Walery opadł na krzedło, i kilka minut siedział wyprostowany, nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w stary kałamarz, zdający się czarnym swym zapleśniałym otworem także patrzeć na niego i mówić: „czy pamiętasz”? W istocie, na widok tego nieodstępnego towarzysza lat długich, przed oczami p. Walerego przesunął się cały szereg dziewięciu tysięcy dni, siedmdziesiąt dwóch tysięcy godzin, — szereg długi, jednostajny, pochmurnie i powoli kroczący, który jednak był całą jego przeszłością. Przypomniał sobie dzień, w którym patrząc na ten kałamarz, zadawał sobie w myśli niespokojne pytanie: czy panna Monika, ta brzydka, trzydziestoletnia p. Monika, która mu wydawała się przecież aniołem piękności i młodości, zgodzi się zostać jego żoną? i jak nazajutrz przyszedłszy w to samo miejsce i spojrzawszy na ten kałamarz, pomyślał sobie: zgodziła się! Był wtedy tak szczęśliwym i zadowolonym ze swego losu, że gdyby tylko ktokolwiek zażądał tego, byłby nawet z lekkiem sercem odstąpił praw swych do dóbr i tytułów książąt Rorenstaubów. Nikt jednak nie zażądał tego, a p. Walery podwójnie szczęśliwy, mógł po kilku dniach powiedzieć staremu kałamarzowi: Czy wiesz? Monika mię kocha! — Byłato pierwsza na świecie osoba, która go kochała. Kałamarz patrząc wtedy na niego swem czarnem, wyszczerbionem okiem, zdawał się odpowiadać: „winszuję!” Kancelista i kałamarz uśmiechali się wzajem do siebie. Pan Walery przypomniał sobie jeszcze jak pewnego dnia, wszedłszy do biura więcej niż kiedy wyprostowany i uroczysty, usiadł naprzeciw starego kałamarza, a zacierając kościste ręce, powierzył mu w myśli wielką nowinę: czy wiesz, stary kolego, dziś o godzinie 5 z rana urodziła mi się córka! W chwili gdy się rodziła, śpiewał ptak rajski z różowemi piórami na starej spróchniałej gruszy, która stoi w kącie dziedzińca. Nie wiem doprawdy zkąd on tam wziął się, ale to pewno, miał różowe pióra i śpiewał. Wtedy kałamarz zdawał się śmiać do rozpuku z uszczęśliwionego ojca, i mówić: „Twój ptak rajski był to wróbel ze skrzydłami pofarbowanemi różowem światłem wschodzącego słońca; dobrzeby jednak było, aby córka twoja szczęśliwą była przez całe życie i wesołą, jak ptaszek różowy.” Pan Walery doskonale rozumiał mowę starego kałamarza. Podniósł wskazujący palec w górę, i zawołał w myśli: Powinna być i będzie szczęśliwą i wesołą jak ptak rajski; już ja w tem... przecie jestem ojcem!
Od owego dnia p. Walery stał się, jeżeli to być mogło, dwa razy pracowitszym jak wprzódy; a gdy przez długie, długie godziny niezmordowane pióro jego bez przerwy posuwało się po papierze, bo pragnął tą wytrwałością swoją i akuratnością zaskarbić sobie względy zwierzchników, stary kałamarz poglądał nań łagodnie, i zdawał się mówić: „Pracuj, pracuj, wszakto dla twej kochanej poczciwej Moniki i dla twego ślicznego dziecięcia z różową buzią i szafirowemi oczkami.”
Ale przyszedł dzień, w którym p. Walery usiadł przed stołem swym z twarzą bardzo bladą i oczami powleczonemi mgłą, z za której patrzyła paląca, gryząca boleść! Spojrzał na stary kałamarz, i pomyślał: Monika umarła. Monilka została biedną sierotką, bez matki! Wziął się do swej roboty z takąż jak zwykle gorliwością, ale głowa jego chyliła się nizko, a podczas gdy drżąca ręka usiłowała kierować piórem jak mogła najlepiej, z oczu spadały na papier grube, mętne łzy. Wtedy kałamarz wydawał się być także posępnym i zadumanym, a czarne krople atramentu wynurzające się z jego otworu, miały podobieństwo do łez żałobnych. Potem... potem p. Walery przypomniał sobie wiele jeszcze rzeczy, o których przez długi szereg siedmdziesięciu i dwóch tysięcy godzin rozmawiał ze swym starym kałamarzem; o których myślał wodząc piórem po papierze, od czasu do czasu spoglądając na ten kałamarz. Przypomniał sobie jak Monilka podrastała, jak tytuł książęcy już już miał być mu zwróconym i jego córce; jak zwrócony im nie został, jak brakowało pieniędzy na opłacenie edukacji Monilki, jak ją ona jednak ukończyła; jak patrząc na dorosłą już córką gorzko żałował kryształowego pałacu swych przodków, w którym Monilce byłoby tak pięknie i wygodnie, i jak o przywrócenie mu tego pałacu napisał był dwadzieścia listów do Ces. Franciszka Józefa, dwadzieścia i dwa do Lorda Palmerstona, a trzy czy cztery do Sułtana tureckiego — zawsze przecie bez żadnego skutku; i jak Monilkę nic a nic nie obchodziła sprawa odzyskania dóbr i tytułów przodków, i jak wesołą i swobodną ona była w tem ciemnem, szczupłem mieszkanku, w jakiem... Nagle zaduma pana Walerego przerwaną została przypomnieniem tego co się stało niedawno, co się stało ku wielkiej jego radości, a o czem nie wiedział jeszcze rozłączony z nim od dni kilku stary, czarny jego przyjaciel.
— Wiesz, wydaję córkę za mąż — zawołał na głos, wpatrując się szeroko otwartemi oczami, uporniej jeszcze jak wprzódy, w kałamarz.
— Bravo! vivat! Niech żyje panna Monika! Niech żyje Kazimierz! wiemy o wszystkiem! wiemy! odpowiedziały z różnych stron sali na głośny wykrzyknik p. Walerego, wesołe przyjazne głosy.
Pan Walery ocknął się, i powiódł wzrokiem do koła.
Naprzeciw niego siedział Kazimierz, i patrzył nań wpół z przywiązaniem, wpół z wyrzutem; dalej nieco Sylwester temperując pióro usmiechał się pod gęstym czarnym wąsem, dalej jeszcze przy innym stole pp. Józef i Ignacy klaskali w dłonie i śmieli się życzliwie; pełen powagi, pulchny, rumiany pan naczelnik stołu, kiwał głową przyjaźnie, jakby z góry zapraszał się na wesele; nawet młodziutki kancelista który przed chwilą tak uprzejmą dokonał zamianę krzeseł i kałamarzy, wychylał z za stosu papierów zarumienioną twarz z nieśmiałym na ustach uśmiechem. Jeden tylko z kolegów p. Walerego pracujących z nim razem w wielkiej sali o żółtych ścianach, przygryzł wargę do krwi, i udając że nie słyszy, nizko, bardzo nizko pochylił nad stołem brzydką twarz nawpół orzuconą twardemi bezbarwnemi włosami. Ale p. Walery nie spostrzegł wcale nagłej bladości, jaką wykrzyk jego oblał rysy siedzącego przy samej ścianie kolegi, a widząc dokoła same tylko wesołe twarze i życzliwe uśmiechy, uśmiechnął się także, i wszystkich obecnych począł do koła obdzielać bardzo poważnemi, lecz zarazem i uprzejmemi ukłonami.
— Tak — mówił prostując się uroczyście i spoglądając na sufit — jeśli szanowni koledzy wiecie już o tem co zaszło... to ja mam honor uwiadomić szanownych kolegów, że w istocie wydaję córkę moją za mąż...
— Za kogo? za kogo? — zapytało dwóch czy trzech młodych żartobliwie, poglądając na Kazimierza, który zmieszany trochę, pochylał twarz nad papierami.
— Za tego oto p. Kazimierza Chmurskiego — najpoważniej w świecie wymówił p. Walery, czyniąc ku naprzeciw siedzącemu Kazimierzowi gest tak uroczysty, jakby chodziło o zaprezentowanie go zgromadzonemu dworowi jakiegoś wielkiego potentata.
— Winszujemy ci Kazimierzu! winszujemy! Niech Bóg szczęści! śliczną będziesz miał żonę! panienka jak różyczka! winszujemy! — ozwały się zewsząd wesołe przyjazne głosy, i kilkanaście wyciągniętych ku niemu rąk otoczyło Kazimierza.
— Dziękuję wam koledzy, dziękuję — mówił Kazimierz podnosząc twarz, na której zwykła już jaśniała pogoda, i ściskał do koła wyciągające się ku niemu dłonie.
Biedny szczupły człowieczek ze zmarszczoną brwią i przyciętą wargą, powstał z miejsca pośpiesznie, wziął ze stołu kilka arkuszy zapisanego papieru, i przesunąwszy się pomiędzy stołem a ścianą, skierował się ku drzwiom sąsiedniej sali prowadzącej w głąb kancelarji. Krok jego był tak cichy, że nie wydawał najmniejszego prawie szmeru.
— Panie Suszyc! czy idziesz do sądowej? — zawołał za wychodzącym naczelnik stołu.
— Tak panie, odnoszę papiery — odszepnął zagadnięty, od progu już zwracając ku zwierzchnikowi twarz ze słodkawym, uniżonym uśmiechem.
Sala w której pod przywództwem prezesa zasiadali sędziowie, w biurokratycznym miejscowym języku zwała się sądową. Rodryg Suszyc z papierami pod ramieniem, z rękami w kieszeniach surduta, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zwolna po przez liczny szereg sal i tłumy siedządzych za stołami urzędników kroczył ku zamkniętym drzwiom sądowej. Jako pomocnik naczelnika stołu, miał on dnia tego obowiązek przedstawić sędziom kilka urzędowych aktów, sporządzonych w oddziale biura w którym pracował.
Tymczasem w pierwszej od wejścia sali, po kwadransie milczenia przerywanego skrzypieniem kilkunastu piór żwawo posuwających się po papierze, wesoła rozmowa rozpoczęła się na nowo. Pan naczelnik stołu pierwszy podniósł głowę spoglądając na p. Walerego, który pochylony nad stołem z nadzwyczajną uwagą przypatrywał się pisaniu Kazimierza, i rzekł z uśmiechem:
— I cóż szanowny panie Walery, kiedy obchodzić będziemy zaręczyny panny Moniki z panem Chmurskim?
Było to wyraźne przymówienie się o małą fetkę, jaką w rozumieniu pulchnego i rumianego pana naczelnika, pan Walery wyprawić był powinien kolegom, in gratiam niedalekich zaślubin swej córki. Młodzi urzędnicy pochwycili słowa zwierzchnika z takim pośpiechem, z jakim tylko nadzieję wesołego zabawienia się pochwycić mogą ludzie po ośm godzin dziennie kąpiący się w pyle i atramencie, między ścianami brzydkiej, żółtej, wilgotnej sali.
— Kazimierzu! Kazimierzu! — wołali basem pp. Józef i Ignacy, młodzi barczyści chłopcy, z których kilka lat biurowej służby nie starły jeszcze śladów wiejskiego słońca i powietrza — nie będzie powiedzianem abyśmy poznali zblizka twą narzeczoną, wtedy dopiero gdy będzie twoją żoną.
— Panie Walery! — zawtorował cienkim dyszkantem urzędnik średniego wieku, którego chude i blade policzki znikały do połowy w białej chustce — dla Boga, panie Walery! jeśli chcesz uratować od tej przeklętej fluksji, która trzy noce już spać mi nie daje, to wydaj fetkę i mnie na nią zaproś.
— Godziłoby się! godziłoby się podzielić z kolegami familijną radością — ozwały się zewsząd głosy. Jeden tylko młodziutki kancelista zajmujący dawne miejsce pana Walerego, siedział cichutko, i podnosząc z nad stołu i papierów twarz na której nie postały jeszcze wąsy, nieśmiałe spojrzenia rzucał dokoła; najmłodsze to dziecię biura nie śmiało głosu swego, mocno zakrawającego na dziecinny, zmieszać z poważnemi głosami starszych swych braci.
— Ot, co tu długo mówić — zdecydował pan naczelnik, — zapraszamy się do ciebie panie Walery wszyscy, i kwita! Chcesz czy nie chcesz, dziś wieczorem będziesz miał pełen dom kolegów. Panna Monika za powinszowania jakie jej złożymy, da nam po szklaneczce herbaty...
— Dalibóg! smaczna będzie z takich ładnych rączek — przerwał trapiony fluksją.
— Że ładne to ładne — zawołał któś inny; Kazimierz chwat! schwycił sobie najładniejszą córkę...
— Ze wszystkich córek Ewy — dokończył pan Józef.
— Nie — zaprzeczył pierwszy — ze wszystkich córek naszych kolegów.
— Nie wiele ich jest! Pan naczelnik ma tylko jedną, a i ta jeszcze mała!
— Ja mam ich cztery — żałośnym dyszkantem zawołał urzędnik z fluksją. Dziewczęta po całych dniach chodzą z kąta w kąt, otwierają wszystkie drzwi w domu, i robią najokropniejsze cugi! ciągle mam od nich fluksje!
Ogólny śmiech powstał.
— No, to widzisz panie Leonie — zadecydował p. naczelnik, panna Monika musi być stateczniejszą od twoich córek, bom pana Walerego nigdy nie widział z fluksją!
— Ba — rzekł zcicha zagadnięty — tam jedna a u mnie cztery. Żeby kto był łaskaw wziął sobie trzy, a mnie jedną zostawił.
— Tobyś przestał cierpieć na fluksją! — ze śmiechem wybuchnęli koledzy.
— Fluksja jak fluksja, — zawołał któś z boku, — ale co kieszeń jego to pewno wyleczyłaby się z suchot.
Kiedy tak żartowano, pan Walery stał za swoim stołem wyprostowany i nieruchomy, z głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzyku, z twarzą nadzwyczajnie uradowaną, ale zarazem i bardzo uroczystą. Nagle chrząknął, powiódł do koła oczami, i korzystając z chwili powszechnego milczenia rzekł:
— Mam honor prosić szanownych kolegów, aby raczyli być u mnie dziś wieczorem. Bardzo mi będzie miło mieć tę... przyjemność. Chrząknął raz jeszcze i opadł na krzesło. — Przyjdziemy! przyjdziemy! wołano ze wszech stron. Powinszujemy ślicznej narzeczonej! złożymy nasze życzenia! pogawędzim! zabawim się!
— Może i na partyjkę preferansika — zauważał pan naczelnik.
— A może i walczyka jednego lub drugiego! kontredansika, poleczkę — szepnęli pp. Józef i Ignacy, wielcy amatorowie tańców.
— Słuchaj panie Leonie — zawołał jeden z nich, przyprowadź swoje cztery córki potańczym.
— Aj! aj! — zajęczał dyszkantem zagadniony, chwytając się za nabrzękły policzek. — Bodaj wam Pan Bóg niepamiętał! Aj! ząb mój! moja fluksja!
— Bój się Boga! przecież nie zrobiliśmy żadnego cugu.
— Ale przypomnieliście mi o rękawiczkach, wstążkach, bucikach, kaszpeniach, falbankach, pelerynkach! Aj! nie przyprowadzę, dalibóg nie przyprowadzę! Niech mnie ząb jeszcze bardziej boli, jeśli im powiem nawet że będzie jaka fetka.
Młodzież śmiała się z trwogi ojca czterech córek o kieszeń swą; nawet pan naczelnik śmiał się głośno, i Benjaminek biura chichotał zcicha, kryjąc twarz zarumienioną za stosy papierów. Nagle umilkli wszyscy i pochylili się każdy nad stołem przy którym siedział. W drzwiach sali ukazała się poważna postać jednego z panów sędziów. Wchodzący słyszał śmiechy i wesołą rozmowę, ale wyraz twarzy jego życzliwy i uprzejmy nie oznaczał najmniejszego niezadowolenia. Z kapeluszem w ręku przeszedł salę szparkim krokiem, kłaniając się w prawo i lewo urzędnikom, którzy mu oddawali pełne uszanowania ukłony. Gdy zniknął we drzwiach przedpokoju, naczelnik stołu otarł pióro swe o kawałek sukna i spojrzał na zegar. — Zdaje się, rzekł, że posiedzenie dzisiejsze jest już skończonem. Panowie sędziowie rozchodzą się.
W istocie, zaledwie upłynęło parę minut, przez salę przeszli dwaj dygnitarze rozmawiając z sobą z cicha i kłaniając się urzędnikom na wszystkie strony; potem przeszedł znowu jeden i znowu dwaj. Jeden z kancelistów siedzący w pobliżu okna spojrzał przez szyby na dziedziniec, i zawołał. — Otóż i pan prezes z panem sekretarzem wychodzą z biura.
Pan prezes z panem sekretarzem mieli zwyczaj opuszczać biuro drzwiami wiodącemi na dziedziniec wprost z sądowej, i teraz właśnie wchodzili w bramę prowadzącą na ulicę.
Zegar wskazywał niespełna trzecią popołudniową. We wszystkich salach powstał ruch do odwrotu. Urzędnicy składali papiery, zasuwali i zamykali na klucz szuflady, opuszczali swe miejsca, prostowali się, poziewali, podawali sobie wzajem ręce, zbierali się w gromadki, lub pojedyńczo śpiesznym krokiem opuszczali biuro. Każdemu pilno było do domu, rodziny, obiadu.
Pan Walery pochylił się ku przyszłemu zięciowi. — Naczelniku, — szepnął — możeby dobrze było, gdybyś poszedł oznajmić Monilce że będziemy dziś mieli gości.
— Pójdziemy razem — odparł Kazimierz zamykając wielką księgę, w której kreślił długie szeregi cyfr, przy każdej umieszczając kilka wyrazów objaśniających ich znaczenie.
Pan Walery przecząco wstrząsnął głową. — Nie, rzekł, — idź sam Kaziu! ja nie mogę jeszcze ztąd oddalić się; nie, nie mogę!
Mówiąc to patrzył na zegar. Byłto także jeden ze starych jego towarzyszy, a pan Walery nie mógł ze spokojnem sumieniem opuścić biura póty, póki czarny, cienki palec zegaru zwolna sunący po białym cyferblacie, nie wstąpił pomiędzy laskę i trójkąt, oznaczające rzymską cyfrą IV, godzinę czwartą.
— Idź sam naczelniku — powtórzył pan Walery, i uwiadom Monilkę o zaszczycie jaki nas dziś... zaszczyci. Niech mi tam dziewczyna przygotuje wszystko jak należy dla przyjęcia gości.
Kazimierz powstał i wziął czapkę. — Po prawdzie, niemam już tu nic do roboty. A więc pójdę.
Uścisnął rękę przyszłego teścia, i połączył się na wschodach z odchodzącymi kolegami. Pan Walery pozostał w sali sam jeden, bo nawet młodziutki kancelista, ów bezwąsy Benjamin biura, pocichutku uporządkowawszy swoje papiery, oddalił się na palcach, jakby obawiał się krokami swemi budzić w tym groźnym dlań jeszcze przybytku, nieznane sobie echa. Obszerne biuro stało się podobne do posępnego i milczącego jak grób klasztoru. Wysokie żółte ściany wielkich sal, zdawały się nurzać w melancholijnej zadumie, śród niepewnych pół świateł i pół cieni, jakiemi darzyły je wązkie, w głębokich framugach zagłębione okna, z szybami wyglądającemi jak smutne oczy powleczone kataraktą i zroszone mętnemi łzami. W górze wisiały sufity podobne do mocno zachmurzonego nieba, a wymalowane na nich rozety lub arabeski, za wpływem czasu i pyłu szczerniałe i poszczerbione, wyglądały z daleka jak olbrzymie pająki o wypukłych tułowiach i długich krętych nogach. W niektórych salach, pomiędzy opuszczonemi stołami i w nieładzie stojącemi krzesłami, siedział tu i owdzie młody jaki kancelista, i spiesznie wykończał dzienne zadanie. Każdy z tych, rzadko śród obszernej przestrzeni rozsianych ludzi, pochylał się nizko nad stołem, cichym szeptem sylabizował wyrazy, których przepisywaniem był zajęty, i co chwila spoglądał na ostatnią stronnicę leżącego przed nim arkusza, mierząc wzrokiem przestrzeń rozdzielającą go od kresu roboty.
Co się tyczy pana Walerego, ten nie miał żadnej czynności do spełnienia. Wziął tedy nieodstępną swą tekę, i począł wyjmować z niej rozmaitego kształtu arkusze. Były to owe fantazyjne prośby i listy mające na celu wielką sprawę familji Rorenstaubów. Rozłożył je przed sobą, i zamierzając jak się zdawało zrobić przy jednej z nich ważny jakiś dopisek, wziął się do temperowania pióra. Nagle podniosł głowę i spojrzał przed siebie, bo usłyszał imie swoje wymówione przytłumionym, bardzo słodkim i uprzejmym głosem. Był to Rodryg Suszyc, który stał przed nim z drugiej strony stołu, ze zwojem papierów w ręku.
— Przepraszam szanownego pana, — rzekł — czy pan regestrator już odszedł?
— Tak jest panie, — z powagą odparł pan Walery — Kazimierz Chmurski udał się ztąd prosto do mego domu, aby oznajmić mojej córce...
— Mój Boże! — przerwał młody Suszyc z zakłopotaniem — spóźniłem się trochę... zatrzymali mię po drodze odchodzący koledzy, zresztą byłem pewny, że któregokolwiek z panów znajdę tu jeszcze. Ponieważ zaś Chmurski odszedł dziś tak śpiesznie, pan jako jego pomocnik chciej go zastąpić.
— I w czemżeto takiem? — zagadnął pan Walery z lekkiem zmieszaniem objawiającem się w oczach, które niespokojnie biegać zaczęły.
— Bagatelka — odparł Rodryg. — Oto kilka aktów wręczonych mi w sądowej do oddania panom, abyście je wpisać chcieli w odnośną księgę. Oto są; racz się pan tem zająć... żegnam.
Blady szczupły człowieczek mówił ze spuszczonemi jak zwykle oczami; złożywszy przed panem Walerym przyniesiony przez się zwój papierów, uczynił parę kroków ku odejściu.
— Za pozwoleniem — zawołał za nim pan Walery podnosząc się z krzesła, z widoczną niespokojnością.
— Służę panu — zwrócił się doń Rodryg z uprzejmą grzecznością.
— Widzisz pan — zaczął jąkać się stary kancelista, w nieobecności naczelnika... ja nie wiem...
— W nieobecności regestratora pan jako jego pomocnik, jesteś jego zastępcą...
— Tak, tak; wiem... ale bo... widzisz pan... ja nie wiem jak tu... co tu... Czy nie można tego odłożyć do jutra?
Rodryg uśmiechnął się.
— Niepodobna, panie; takie sprawy nie cierpią najlżejszej zwłoki. Mógłbyś pan ściągnąć kłopoty sobie i panu Chmurskiemu.
— Niech pan Bóg broni żebym ja Kaziowi miał sprawiać kłopoty — zawołał pan Walery. — Tylko że jak to... ja bo widzisz pan, od kilku dni dopiero...
Zmieszanie pana Walerego było wielkie. Jąkał się, oczy jego z przerażającą niemal szybkością biegały z przedmiotu na przedmiot, ręce dotykające z lekka papierów drżały. Nagle błysk radości rozjaśnił skłopotane oblicze biednej maszyny do kopjowania. Przyszła mu do głowy myśl zbawcza.
— A! — zawołał zrywając się z krzesła — pójdę po niego, idę! biegnę! niech wróci i sam zrobi co trzeba.
Rodryg ujął go zlekka za ramię. Uśmiechnął się bardzo uprzejmie, ale powieki jego podniosły się i opadły kilka razy niespokojnie.
— Na co, na co? — rzekł zcicha; — pan Chmurski musi już być w drugim końcu miasta; nimbyś go tu sprowadził,.. nimbyście panowie wszystko co trzeba urządzili, nadszedłby wieczór, a panna Monika byłaby niespokojną, zbyt długo oczekując ojca i narzeczonego.
Siadaj pan i pisz... ja panu pomogę.
— Dziękuję, dziękuję — zawołał p. Walery wyraźnie uradowany propozycją.
Wyprostował się, chrząknął, i sztywnie wyciągając rękę do młodego kolegi, dodał: — Mam honor podziękować panu za wszystkie te grzeczne usługi jakiemi mię pan... obdarzasz!
— Bagatelka, bagatelka szanowny panie! mnie to właśnie najprzyjemniej służyć panu czemkolwiek. Siadaj pan.
Pan Walery usiadł, i rozłożył przed sobą jednę z grubych ksiąg leżących na stole.
— Bardzo dobrze — rzekł młody Suszyc przysuwając sobie krzesło, i siadając z drugiej strony stołu; jaki tam pan masz ostatni numer?
— 3,283, uroczystym głosem przeczytał pan Walery.
— Bardzo dobrze, — powtórzył Rodryg, — pisz pan co podyktuję.
Stary kancelista zatopił pióro w starym swym kałamarzu, i oczekiwał w skupieniu ducha.
— N. 3,284 — dyktował Rodryg.
— Jest — wymówił p. Walery, z nadzwyczajną regularnością i starannością nakreśliwszy cztery podyktowane cyfry.
— Pisz pan tuż obok: „Kommunikacja do Rządu Gubernjalnego o wydanie świadectw i dokumentów w interesie obywatela W. ze starozakonnym L.”
— Skończyłem — ozwał się p. Walery.
— N. 3,285, — dyktował dalej Rodryg.
— Jest.
— Pisz pan obok: „Apellacja do senatu zaniesiona przez mieszczan miasteczka Z. — w procesie przeciwko obywatelowi H.”
— Skończyłem.
— N. 3,286, „Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez sądownictwo miasta N. jw. hrab. Sewerynowi Horskiemu, w interesie zaciągnięcia pożyczki na ewikcję hrabstwa Dolinieckiego.”
— Skończyłem, wymówił p. Walery.
Rodryg, którego blade lecz mętnemi iskrami rozpalone w tej chwili źrenice ścigały rękę p. Walerego kreślącą ostatnie podyktowane wyrazy, odetchnął szerzej nieco, jakby w głębi ducha mówił do siebie także: „Skończyłem.” Wraz jednak potem dyktował dalej.
— N. 3,287. „Do zarządu policyjnego. Polecenie wyegzekwowania z dóbr obywatelki Ch. sumy rsr. 500 na korzyść starozakonnego R.”
— Skończyłem.
— Otóż i wszystko — wyrzekł Rodryg powstając. Teraz nic panu więcej nie pozostaje jak opatrzyć akta te pieczęciami, i wysłać je według adresów, jedne przez miejscowego woźnego, inne pocztą do stolicy. Żegnam.
Pan Walery spoglądał na odchodzącego poczciwym, pełnym wdzięczności wzrokiem. — Panie! zaczął powstając i prostując się, chciej pan... racz pan.., mam honor prosić pana abyś uczynił mi zaszczyt... zaszczyceniem dziś w wieczór domu mego swą obecnością.
— Nie omieszkam, jeśli nic nie przeszkodzi — wyszeptał słodko blady, chudy człowieczek, i odszedł.
O, jakże brzydka, nieszlachetna twarz bladego, szczupłego człowieczka, brzydkim, nieszlachetnym powleczona była wyrazem, — gdy zwolna, cichym, jakby skradającym się krokiem zstępował ze schodów! Jakże powieki jego szybko i niespokojnie pdnosiły się i opadały, jak blade źrenice jego jaskrawo i złośliwie świeciły, jak jadowity mściwy uśmiech owijał wązkie przycięte jego wargi! — I jakże spokojnym i zadowolonym z siebie i z całego świata był pan Walery, gdy opatrzywszy powierzone mu akta wielkiemi czerwonemi pieczęciami wysyłał je według adressów! Jak uroczystą i wyprostowaną była postać jego, gdy po wyjściu z biura kroczył przez ulicę z powagą właściwą potomkowi wielkiej książęcej familji Rorenstaubów, i kuzynowi niemniej dostojnej rodziny Habsburgów! Jak poczciwe spracowane oczy starego kancelisty jasno i pogodnie spoglądały do koła, nic a nic nie wiedząc o żadnych nikczemnościach, podstępach, zemstach i zbrodniach tego świata; i jak żywą, serdeczną zajaśniały one radością, gdy na rogu ciasnego zaułka, naprzeciw wysokiego z nadpróchniałych desek złożonego parkanu, ukazał się przed nim nizki drewniany domek, w progu którego z popielatym kotkiem na ramieniu i złotemi iskrami w szafirowych, śmiejących się oczach, spotykała go ukochana jedynaczka! Monilka z popielatym kotkiem na ramieniu spotkała ojca w progu bawialnego pokoju; przy oknie siedział Kazimierz przerzucając kartki jakiegoś poematu, którego czytaniem ukochana jego skracała sobie chwile oczekiwania na powrót ojca i narzeczonego.
— Jak się macie, jak się macie! — mówił p. Walery całując córkę w czoło, głaszcząc kotka po grzbiecie, i przyszłemu zięciowi przesyłając spojrzeniem uprzejme powitanie.
— Dobrze się mamy, ojczulku — zadzwięczał mu w uchu srebrny głos jedynaczki; kot trącił go w policzek różowym pyszczkiem, a Kazimierz głośno przeczytał z książki:
Święć się, święć się wieku młody,
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty,
Ideale wiary, cnoty,
I miłości, i swobody.
Monilka odskoczyła od ojca a stanąwszy na środku pokoju, owinęła na drobne rączki długie grube warkocze opływające piersi jej i ramiona, i patrząc na Kazimierza zadeklarowała niby w odpowiedź.
Swięć się chwilo, gdy wcielona
Fantastycznych krain córa,
Czarodziejka lekkopióra,
Sama zbiegła w me ramiona.
Kazimierz powstał, złożył książkę i ujmując ręce Monilki wraz z okręconemi w około nich warkoczami, dokończył z pamięci:
I igrała tkliwa, rada,
Jak dziewica rozkochana,
Kiedy prawdę słów młodziana,
Z bijącego serca zbada.
Stali tak dłoń w dłoni, wpatrzeni w siebie, z drgającym jeszcze na ustach melodyjnym rytmem poezji. Pan Walery stał na uboczu, słuchał rymowanej rozmowy dwojga młodych, ogarniał wzrokiem obie piękne ich głowy, a zwiędłe usta jego uśmiechały się tak szczerze i serdecznie, jakby powtarzały z poetą: „Swięć się, święć się wieku młody“. Zapomniał w tej chwili o istnieniu nawet na świecie biura o wielkich żółtych i wilgotnych ścianach. Szczęście jedynaczki jaśniało teraz przed nim jak djament nieskazitelny, w słonecznych blaskach skąpany, a usuwający w cień zapomnienia wszystko co nim nie było. Najsroższe nawet tortury nie zdołałyby już odtąd wydobyć z pana Walerego zeznania o numerach, tytułach i treści tych urzędowych aktów, jakie przed godziną zaregestrowanemi przezeń zostały w wielkiej biurowej księdze. Zapomniał o nich najzupełniej, a jeśli miał jakiekolwiek wyobrażenie o dzisiejszej swej robocie, to chyba takie, że maszyna do kopjowania skopjowała tam coś dzisiaj tak jak przez szereg poprzedzających dziewięciu tysięcy dni kopjować była nawykła. — Ale jeśli pan Walery nie rozumiał swych nowych czynności, to popielaty Burek nie miał najmniejszego pojęcia o poezji. Jemu zapachniał bardzo mile różowy barszczyk, który służąca tylko co postawiła na stole; to też uczepiwszy się sukni swej pani póty szamotał nią na wszystkie strony i miauczał i twardym pyszczkiem uderzał o drobną jej stopę, póki nie ocknęła się z zadumy w jaką pogrążały ją piękne, tonące w jej spojrzeniu oczy narzeczonego. Gdy zaś dokonał dzieła, i gdy Monilka zaprosiła do stołu drogich swych gości, Burek usiadł spokojnie na krawędzi stołu, przyciszonem mruczeniem objawiając radość jakiej doświadczał, na widok wesołości panującej pomiędzy zgromadzonymi i... smakowitego mięsa wyglądającego ze starej nadszczerbionej wazy.