Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W domu nad kałużą, w bawialnym pokoju o trzech oknach drzemiących nad ciemną powierzchnią nigdy nie wysychającego Styksu, wrzało i gotowało się jak w garnku. Dwie starsze Suszycówny stały nad dwiema deskami do prasowania, horyzontalnie położonemi na krawędziach czterech krzeseł, i dzwoniąc żelazkami prasowały, wygładzały i rurkowały dwie wykrochmalone i wyfalbanowane muślinowe suknie. Toaleta tych panien była w stanie zaniedbania najzupełniejszego. Włosy ich zamiast podnosić się jak zwykle nad czołem i głową w kunsztownych architektonicznych kształtach i załomach, w największym nieładzie opadały im na plecy przyodziane staremi kaftanami, urządzonemi z materjału, którego barwa i gatunek znikały całkowicie w pomroce czasu. Miały na sobie podejrzanej czystości perkalowe spódniczki, z pod których znowu wychylały się stopy obute w stare, przydeptane, porozwiązywane i zrudniałe skórzane trzewiki. Strój ten więcej niż zaniedbany dwóch sióstr starszych, dziwnie odbijał przy wytwornem ubraniu młodego mężczyzny, w niedbałej postawie siedzącego w pobliżu okna, przy modnej jego bonżurce z cieniutkiego sukna, szkockim krawacie, haftowanej koszuli i wyfryzowanej, wypomadowanej, wyperfumowanej fryzurze, podnoszącej się nad twarzą białą, wymuskaną o drobnych w sztywne różki skręconych wąsikach. Młody ten człowiek w jednej ręce trzymał cieniutki pachnący papierosik, drugą ręką gładził jedwabistą, kędzierzawą sierć białego jak śnieg pudla z różową obrożą na około szyi, siedzącego na jego kolanach. Przy drugiem oknie, na nizkiej sofce siedziała najmłodsza córka Suszyca, z jedną nogą podkurczoną, a drugą bez śladu bucika na białej pończoszce, niedbale się zwieszającą aż do ziemi. Miała na sobie krótką perkalową spodniczkę i pąsowy flanelowy kaftanik; włosy jej niemające dnia tego żadnych stosunków z grzebieniem i szczotką, w najopłakańszym nieładzie opadały dokoła ramion i szyi.
Siedziała w postawie znękanej i skurczonej, z brodą opartą na dłoni, z twarzą wyrażającą niezwykły stan irrytacji i rozżalenia, z oczami nawpół żałośnie, nawpół gniewnie utkwionemi w stojącą tuż obok przed zwierciadłem, i zapinającą stalowe guziki atłasowego pancerza matkę rodziny.
— Ja nie wiem czego wy odemnie chcecie — mówiła Piękna rzucając na siostry spojrzenia, w których łzy krzyżowały się z błyskawicami gniewu; ja nie wiem czegoście się uczepiły mnie, i dokuczacie mi od rana do wieczora. Czy nie jestem waszą siostrą? czym wam w czem zawiniła?
— Dla czego niechcesz iść z nami dziś na wieczór? — wychylając głowy z za zwojów krochmalnego muślinu zawołały dwie starsze siostry; coś ty od nas lepszego, abyś się ze swojem towarzystwem tak bardzo drożyć miała? Co świat powie na to, że młodszą siostrę zostawiamy w domu, a same idziemy tańczyć?
— Niech świat mówi sobie co chce — krzyknęła Piękna podnosząc głos swój o dwa tony wyżej; ja wiem że wam nie chodzi ani o moje towarzystwo ani oto co świat powie, ale o brata tego obywatela który się stara o Rozumną...
— Proszę milczeć — po raz pierwszy, zwracając na córkę zimowe oczy, wymówiła matka rodziny. Ale Piękna puściła rozkaz mimo uszu, i wpadając w coraz żałośniejsze tony mówiła dalej:
— Albo to ja nie wiem dla czego Dowcipna chce swatać mię z bratem obywatela? oto dla tego, że gdybym ja za niego poszła, to onaby ze mną mieszkała. Ona wie, że on się z nią nie ożeni, a z Rozumną jej źle będzie; chce więc mnie wydać za mąż, żeby wyrwać się z domu...
— Patrzcie jaka mi dyplomatka! — z twarzą zaczerwienioną od gniewu krzyknęła Dowcipna.
— Dalibóg, Piękna mówi prawdę — zaśmiał się głośno siedzący przy oknie młodzieniec.
— Jak żyję nie widziałam istoty tak bezmyślnej — zadecydowała Rozumna.
Piękna uderzała pięścią jednej ręki o dłoń drugiej.
— Dyplomatka czy nie, bezmyśla czy nie, ja nie chcę abyście mię jak owcę wodziły na sprzedaż bratu obywatela... Ja nie potrzebuję...
— Proszę milczeć! — groźniej jak wprzódy powtórzyła matka rodziny.
— Ja nie potrzebuję — wołała Piękna nic a nic nie zważając na powtórzony rozkaz milczenia, — abyście mię swatały jak pierwszą lepszą jakiemuś pierwszemu lepszemu bratu obywatela, który ma zezowate oczy i dwa garby na nosie! Niech Dowcipna sama siebie swata, niech Rozumna sama sobie wychodzi za swego obywatela. — Ja nie jestem owcą, nie, wcale nie jestem, i ani myślę być owcą...
Przy ostatnich wyrazach Piękna zaniosła się od płaczu, jakby myśl o przemienieniu się w owcę napełniała ją niewypowiedzianym strachem i żalem. Ale w tej chwili zimna, koścista ręka pochwyciła ją za ramię.
— Idż do sypialnego pokoju, i przygotuj mi natychmiast suknię na wieczór — wyrzekła matka rodziny nie podnosząc głosu, lecz wlepiając w córkę wzrok, z którego na głowę jej sypał się szron i grad. Piękna zdawała się przez chwilę zmartwiałą pod uderzeniami kawałków lodu padających na nią z oczu matczynych. Usta jej oniemiały nagle, łzy oschły na rzęsach; pochwyciła połę swego flanelowego kaftanika, i zaczęła nacierać nią sobie zroszone łzami policzki, z taką gwałtownością, że w kilka sekund stały się pąsowe jak kaftanik.
— Mamo! — ozwała się Dowcipna dzwoniąc żelazkiem, — ta dziewczyna nie chce być owcą, a nie czuje tego, że jest najgłupszą w świecie gęsią.
— Naturalnie! — zadecydowała Rozumna, — jak można lekceważyć sobie podobną partję! Sama widziałam, jak tydzień temu brat obywatela będąc tu ze swym bratem, patrzył na nią jak w tęczę, i szeptał jej coś pocichu odchodząc. Nie jest on co prawda, powabnym; ależ przecie i obywatel niema najmniejszego podobieństwa do księcia Dżalmy ani do Rudolfa de Gerolstein — a przecież gotowa jestem wyjść za niego. My biedne dziewczęta...
— Jesteśmy jak owce; ten nas bierze kto daje więcej — dokończyła Dowcipna błyskając wielkiemi ostremi nożycami, któremi uzbroiła się przed chwilą w celu wykrajania u dołu falbanki szeregu długich śpiczastych zębów.
Ale Piękna otrzęsła się już z nieruchomości, w jaką wprawiło ją spojrzenie matki i dotknięcie jej zimnej, kościstej ręki. Skrzyżowała okrągłe ramiona na swym pąsowym kaftaniku, i rzekła z determinacją:
— Bądźcie wy sobie owcami, kiedy chcecie, bo ja ani myślę. Dowcipna powiedziała, że jestem gęsią; bardzo dobrze, niech sobie będę gęsią, ale nie owcą.
— Tak, jesteś gęsią, i dla tego kochasz się w panu Sylwestrze, który jest żórawiem — zauważyła Dowcipna z brzękiem zamykając nożyce.
— Dowcipna! — krzyknęła najmłodsza siostra wpadając znowu w wysokie żałośliwe tony — ty jesteś sama... ty jesteś... ty jesteś —
Nadzwyczajna irrytacja zatamowała jej głos w gardle, ładna twarzyczka jej stała się znowu tak pąsową jak kaftanik...
— Ty jesteś... żmiją! — dokończyła zaciskając drobne pięści, z błyskawicami w oczach.
— Dalibóg! Piękna powiedziała prawdę — zaśmiał się siedzący przy oknie wystrojony młodzieniec.
Ale matka rodziny usłyszawszy wymówione imię Sylwestra, zapięła nagle ostatni guzik atłasowego pancerza, i zwróciła się do najmłodszej córki...
— Idź mi natychmiast do sypialnego pokoju, uczesz się i przygotuj suknię na wieczór. O siódmej pójdziesz ze mną z bratem i z siostrami...
Mówiąc to zepchnęła prawie córkę z sofki na której ta siedziała dotąd. Piękna stanęła i skrzyżowała ramiona.
— Nie, mamo, nie pójdę — zawołała, ciszej jednak jak wprzódy, — nie pójdę, nie pójdę!
— To dopiero uparty dzieciuch! — krzyknęła matka rodziny, bez najmniejszego jednak wzruszenia w głosie, a tylko z przyciętemi gniewnie wązkiemi wargami; dla czego nie pójdziesz? dla czego nie chcesz iść?
— Dla tego, żeto Dowcipna wymyśliła, żeby iść na ten wieczór, abym tam spotkała się z bratem obywatela...
— A więc cóż? czy nie jest on może świetną partją dla jaśnie wielmożnej panny Suszycównej? — z lodowatą ironją zapytała matka.
— Nie jestem mamo, jaśnie wielmożną; jestem biedną dziewczyną, wiem o tem, ale ten pan z dwoma garbami na nosie, to nie partja.
— Jakto nie partja? ma dwadzieścia chat, tysiąc rubli rocznego dochodu! Trzydzieści krów dojnych w pachcie! — na wpół z oburzeniem, na wpół żartobliwie zawołała Dowcipna.
— Niech on sobie ma dwieście chat, sto tysięcy rubli dochodu, trzydzieści tysięcy krów dojnych! zawsze to nie partja!
— Więc cóż jeśli nie partja? cóż? cóż? — zapytały jednogłośnie starsze siostry i matka.
— Chcecie wiedzieć co? — zawołała Piękna prostując się z zaiskrzonemi oczami, i twarzą tak pąsową jak flanela kaftanika — chcecie wiedzieć co to takiego? to spekulacja.
Rozumna skrzyżowała ręce na piersi, wzruszyła lekceważąco ramionami, i pogardliwie patrzyła na siostrę; Dowcipna wystrzygając zawzięcie muślinowe zęby, brzękała nożycami i uśmiechała się złośliwie.
Matka rodziny nie objawiała najmniejszego wzruszenia.
— Spekulacja — powtórzyła spokojnie — i jakażto spekulacja, przebiegła moja córko?
— Spekulacja mamo — wołała zbuntowana dziewczyna; niech mama spyta się Dowcipnej, czy ona sama nie mówiła przedemną sto razy, że wszystko co się tu dzieje jest spekulacją!... Rozumna wyjdzie za obywatela który ma swój dom, swój powóz, swoje konie i krowy — spekulacja! Mama chce aby Rozumna wyszła za mąż za obywatela, dla tego żeby potem w jej domu mieszkać — spekulacja! Dowcipna chce wyswatać mię za brata obywatela, dla tego aby potem w moim domu mieszkać — spekulacja! Ferdynand nosi piękne tużurki i codzień u fryzjera zapieka sobie włosy żelazkiem dla tego żeby bogato ożenić się — spekulacja! My wszyscy zawsze dokuczamy ojcu, gdy tylko go zobaczemy, dla tego żeby on nam na odczepne oddał wszystkie swoje pieniądze — spekulacja! Wszystko u nas jest spekulacją! Nawet te firanki przy oknach i te papierowe ozdoby jakie Dowcipna całe życie wystrzyga, i nasze suknie, i nasze włosy są spekulacją! Nic u nas niema w całym domu prócz spekulacji! Odkąd żyję na świecie, nic nie widzę tylko spekulacje! Już one mi dojadły te spekulacje; już one mi kością w gardle stanęły! Ciekawa jestem kto mi zabroni zrobić cokolwiek, co nie będzie spekulacją!
Prawdziwy grad wyrazów sypał się z ust Pięknej; jednocześnie głos jej wpadał w coraz wyższe i żałośniejsze tony, aż opadła na sofkę i połą kaftana ocierając z rozognionych policzków łzy kropliste, dokończyła z determinacją.
— Bijcie mię, dręczcie, mordujcie, zabijcie!.. ja dziś na ten wieczór nie pójdę....
Po tych słowach Pięknej powstał gwar do nieopisania.
— Dalibóg, Piękna powiedziała prawdę — śmiał się na całe gardło młody człowiek siedzący u okna; nieprawdaż Tumry, że Piękna powiedziała prawdę? — zapytywał białego pudla i targał go zlekka za kudłate uszy. Pudel szczekał i skowyczał na kolanach swego pana, który śmiał się coraz głośniej wtorując głośnemu śmiechowi Dowcipnej, która dzwoniła w powietrzu nożycami, śmiała się i wołała.
— Ona powiedziała prawdę, mamo; Piękna powiedziała prawdę!
— My kobiety stworzone jesteśmy na to, abyśmy milczały i cierpiały, — prawiła Rozumna, starając się przenieść głosem śmiech brata i siostry.
— Zkąd tobie przyszły do głowy te wszystkie głupstwa? — wołała matka rodziny, której oczy pałały już tym razem żółtem światłem, a kościste palce targały rękaw kaftanika najmłodszej córki; — kto tobie o tem wszystkiem powiedział? czy może ten Sylwester? no, niech on się tu tylko pokaże!
Piękna zerwała się z sofki na równe nogi.
— Nie pan Sylwester, mamo, — krzyknęła z nowym wybuchem gniewu i żalu, — nie pan Sylwester, ale ja sama.. ja nie wiem... czuję...
— Czuje! ona czuje! — wymówiła pani Honorata krzyżując ramiona na piersi, a zwracając się do starszych córek i wskazując im głową najmłodszę, dodała tonem najgłębszego zdumienia: — słyszycie? ona czuje! cóż ty czujesz głupia dziewczyno! Piękna stała ze schyloną głową, z obwisłemi rękami; z twarzy jej zniknęły rumieńce, pobladła, i gładkie jej czoło zrysowało się temi dwiema zmarszczkami, które na całą dziecięcą jej niemal fizjonomją rzucały piętno dziwnego smutku i przedwczesnej dojrzałości. Po chwili podniosła głowę; oczy jej smutne w tej chwili i bez blasku, lecz głębokie i jakby na wewnątrz zwrócone, utkwiły w twarzy matki.
— Ja nie wiem mamo co czuję — wymówiła zcicha — mnie smutno... wstyd...
Ostatni wyraz ledwie dosłyszalnym szeptem wypłynął na jej usta, poczem młoda dziewczyna zakryła twarz dłońmi, i przeskoczywszy zwoje muślinów spływające z desek do prasowania, zniknęła za drzwiami sypialnego pokoju. Reszta rodziny w najgłębszem pozostała milczeniu. Rozumna chmurzyła brwi w sposób przerażający; Dowcipna uśmiechała się właściwym swoim nożyczkowym uśmiechem; pani Honorata uśmiechała się także, lecz gniewnie i pogardliwie. Jeden tylko Ferdynand wesoło i swobodnie uśmiechał się do swego pudla, który szczerząc białe zęby, patrzył mu w oczy. Pan i pies zarówno byli zadowoleni z siebie i ze świata.
— Parole d’honneur! — rzekł młody człowiek, — niespodziewałem się aby Piękna była tak przebiegłą i energiczną dziewczyną! Z tem wszystkiem, towarzystwo wasze kochane siostry nie zupełnie jest zabawnem. Bywajcie zdrowe! — To rzekłszy powstał, i gwizdnąwszy na pudla, wraz z nim opuścił pokój. Po chwili z laseczką w ręku, w paryzkich rękawiczkach i zgrabnej czapeczce na głowie przechodził dziedziniec. W bramie spotkał się ze starszym bratem.
— A! Don Rodrigo — zawołał podnosząc w górę czapeczkę, i oddając mu żartobliwy ukłon. — Pójdź tu Tumry, pójdź tu! do nogi — krzyknął na pudla, który warcząc i pomrukując objawiał względem spotkanego wielce nieprzyjazne zamiary.
— Kiedy ty Ferdynandzie przestaniesz wodzić za sobą przebrzydłe to zwierzę — sarknął gniewnie Rodryg usuwając się bojaźliwie aż pod ścianę domu.
— Nie pojmuję dla czego zwierzę to czuje do ciebie tak uporczywą antypatję — wesoło odpowiedział brat młodszy — wiesz jednak Rodrygu, że jest to bardzo złym dla ciebie znakiem! Pies to bardzo spokojny, a warczy i szczeka tylko na pijaków i... złodziei.
Nagła bladość oblała twarz Rodryga. Przygryzł wargę i ze złością odwrócił się od brata, który wyszedłszy na ulicę dostrzegł zdala pomykający biały kapelusik, i gwizdżąc wesoło, od czasu do czasu przemawiając kilka słów do Tumrego, szerokiemi krokami zdążał za kapelusikiem.
Rodryg głęboko zamyślony, z rękami w kieszeniach i wzrokiem wlepionym w ziemię wszedł w głąb domu, i zastukał zlekka do drzwi pokoju ojca. Odpowiedziano zaproszeniem do wejścia.
Suszyc siedział jak zwykle nad swem biurem zarzuconem papierami, ale pióro na którem dawno zasechł atrament i kałamarz zamknięty — dowodziły, że dnia tego nie oddawał się zmudnej swej i utrudzającej robocie kopjowania cudzego pisma. W pokoju zimno było, na ścianach świeciły zielonawe plamy wilgoci. Twarz Suszyca powleczoną też była zimniejszym jeszcze niż zwykle wyrazem. Zwiędłe czoło jego wyglądało jakby zesztywniałe i kamienne, a tylko na samym dnie zapadłych światłoszarych źrenic, paliły się i migotały blade i niespokojne iskry. Zwrócił głowę ku wchodzącemu synowi, oparł się plecami o poręcz starego fotelu, i siedział nieruchomy, jakby oczekiwał pierwszego słowa, sam nie chcąc lub niemogąc go wymówić.
Rodryg stanął przed ojcem, oparł rękę na krawędzi biura, i podnosząc zwolna ciemne, nerwowo drgające powieki, wymówił zwykłym swym bezdźwięcznym głosem:
— Uczyniłem wszystko co do mnie należało. Fałszywy dokument zaregestrowany dziś został w urzędowej księdze, ręką głupca i niedołęgi, i wysłany pocztą do stolicy.
Suszyc milczał, oczy jego wlepione były w ziemię, twarz martwa i nieruchoma. Niepodobnaby odgadnąć czy słyszał słowa syna, ani jakie uczyniły one na nim wrażenie.
— Ojcze — mówił dalej Rodryg, wyżej podnosząc głowę i prostując się nieco — upokorzenia jakich doświadczaliśmy nieustannie, skończą się wkrótce. „Ci panowie“ nie będą już przysyłali po ciebie swoich lokajów. Za parę miesięcy nikt nie będzie miał prawa powiedzieć o mnie: „to syn pokątnego doradcy!“
Suszyc milczał ciągle; na chude, blade jego policzki wystąpiło parę plam czerwonawych, lecz wnet zniknęły. Po chwili nie podnosząc na syna oczu utkwionych w ziemię, rzekł:
— Wiedziałem że jesteś chciwy i obłudny, nie wiedziałem że jesteś bezczelny...
Rodryg zaśmiał się z cicha.
— A ty ojcze? — zapytał tonem nieopisanego szyderstwa.
Spuszczone powieki Suszyca drgnęły, ale twarz jego pozostała przez chwilę nieruchomą. — Ja? — wymówił przytłumionym głosem; ja jestem głupim,... mnie trudno w tej chwili podnieść oczu... nawet na ciebie...
— Daj pokój ojcze! — wymówił Rodryg zawsze z tym samym uśmiechem nieopisanego szyderstwa na ustach; — czyliż nie ty główną rolę odegrałeś w tej sprawie? czyliż nie twoja ręka...
Suszyc podniósł nagle głowę, oczy jego szerzej niż zwykle roztwarte w tej chwili, ciskały błyskawice na zimną i szyderską twarz syna.
— Milcz! — zawołał przytłumionym głuchym głosem — idź ztąd... idź...
Przysłonił dłonią oczy, jakby je raził widok syna. Ale Rodryg pozostał nieruchomy i niezmieszany.
— Nie rozumiem cię ojcze — rzekł — wcale a wcale nierozumiem, dla czego rzucasz się gniewnie, i zasłaniasz sobie oczy. Wszak to nic innego, jak tylko udanie; a pocóż masz udawać przedemną? czyż nie jestem synem twoim i zarazem wspólnikiem?
Na twarz Suszyca wybiły dwie gorące czerwone plamy; czoło jego pokryte w tej chwili mnóstwem zmarszczek, wyrażało nieopisaną męczarnię ducha.
— Jesteś moim synem — powtórzył tym samym co wprzódy głosem — tak, jesteś moim synem a zarazem największą moją zbrodnią... większą, cięższą jeszcze niż tamta... Kto ci rozkazywał mieszać się do tej sprawy? czym ja ci choć jedno słowo powiedział kiedy o niej? jam chciał sam wszystko urządzić... potrafiłbym...
— I zagarnąć dla siebie wszystkie pożytki — z przykrym uśmiechem zawołał Rodryg, — o ojcze! to egoizm! jeżeli tobie przyda się złoto, to i mnie także...
— Złoto — przerwał Suszyc powstając — czym ja złota pragnął? Naco mi ono? co ono ze mnie uczyni teraz... teraz gdy wszystko we mnie do ostatniej fibry ciała i ducha sterane, zmartwiałe...
— A więc po cóż było czynić to, coś uczynił? — zapytał syn.
— Po co? — odpowiedział ojciec, i drżącą trochę rękę wyciągnął ku zamkniętym drzwiom bawialnego pokoju — posłuchaj!
— I cóż tam takiego? — wzruszając ramionami wymówił Rodryg — kobiety kłócą się pomiędzy sobą, hałasują, nic więcej nie słyszę, i niczego mię to nie uczy.
— Przed chwilą — mówił Suszyc jakby nie zważając na słowa syna — najmłodsza siostra twoja wypowiedziała tam okropną, straszną prawdę... Spekulacja... rachuba wszędzie... we wszystkich ich głowach i sercach... nędza moralna przerażająca... Być może, iż jest w tem wielka moja wina... to pewne, że ja chcę, aby przed końcem życia mego przynajmniej dom mój wyprzątniętym był z brudów i nędzy... chcę otrząść się z błota, które oblepiło mię od stóp do głowy... chcę, aby ustał ten hałas który tam słyszysz, hałas o co? o pieniądze! Chcę spokoju... wytchnienia... rozumiesz?
Rodryg uśmiechnął się. — A więc chcesz złota ojcze, boć przecie złotem tylko pokryć można błoto.
— Ale ty — mówił dalej Suszyc — ty jesteś młody; na karku twoim nie siedzi sześć osób głodnych, nieubranych, nieobutych, sześć par rąk nie zagłębia się w twoich kieszeniach. Trzydzieści lat wojny prowadzonej z młynami nie stargało twojej głowy i twojego sumienia... Kiedy byłem w twoim wieku, miałem iskrę w sercu... potem zgasła... miałem dobre chęci... rozleciały się po świecie... byłem najpewniejszym że zawsze będę uczciwym... omyliłem się... Kiedy byłem w twoim wieku, nigdybym w podobnej sprawie palców nie umoczył... Pocoś to uczynił? czym ci choć słowo o tem powiedział? Jam sądził, że o niczem nie wiesz; a gdybym dowiedział się że jest inaczej, czy nie rozkazywałem ci, czy nie błagałem cię, abyś zostawił całą robotę mnie i tamtemu człowiekowi? Powiedz czy to za moim wpływem, czy z mojej winy rzuciłeś się w tę otchłań? Jeżeli odpowiesz tak! skłamiesz, skłamiesz ohydnie, bezczelnie. Ja nie chciałem aby mój syn... Wielki Boże! Wszak tu w piersi mojej jest jeszcze uczucie jakieś...
Słowa te cisnęły się na usta Suszyca z niepowstrzymaną gwałtownością, podobne do potoku, który długo hamowany w swym pędzie, przerywa nakoniec wszystkie tamy. W głosie jego było cóś błagającego wtedy, gdy nalegał na syna, aby zdjął zeń odpowiedzialność za dokonaną przez się zbrodnię. A gdy trzęsącą się ręką uderzając o pierś swą zawołał, że jest w niej jeszcze uczucie jakieś, brwi jego podniosły się w górę jak u człowieka uderzonego gromem niespodziewanego dla siebie odkrycia, a postać wyprostowała się niby ostatkiem dumy człowieczej godności.
Ale Rodryg stał przed nieszczęśliwym ojcem swym, wstrząsanym od stóp do głowy gwałtem najsroższych duchowych męczarni, zimny i nieruchomy, z rękami zapuszczonemi w kieszenie surduta, karkiem zgiętym, i blademi źrenicami spoglądającemi z pod brwi szydersko i lekceważąco. Po chwili milczenia wymówił:
— Przyszedłem tu ojcze, aby ci oznajmić o dokonanym fakcie. Sądziłem, że będziesz uradowany powodzeniem sprawy, i pochwalisz zręczność z jaką doprowadziłem ją do końca. Tymczasem zamiast pochwały usłyszałem wyrzuty. Jesteś niesprawiedliwym względem syna twego, który nie jest niczem innem jak tylko powtórzeniem ciebie samego, w zwiększonej naturalnie i udoskonalonej edycji.
Gdy Rodryg wymawiał te wyrazy, Suszyc stał nieruchomy, wpatrzony w twarz jego, wsłuchany w mowę. Po niespokojnym, dziwną jakąś żądzę zdradzającym wzroku jego, poznać można było, iż oczekiwał od syna jakiegoś słowa, szukał na twarzy jego jakiegoś drgnienia lub błysku — słowa żalu może, drgnienia boleści lub błysku cierpiącego sumienia. Ale gdy Rodryg przestał mówić, czoło Suszyca pobladło i skamieniało, oczy jego zagasły; na wązkich drgających przed chwilą wargach, zawisł ten nieruchomy uśmiech, który piętnował je zazwyczaj. Powolnym ruchem wyciągnął rękę ku drzwiom, i z przyciszonym śmiechem, który w piersi jego drgał i rwał się jak fałszywa gamma, wymówił:
— Uczynisz mi wielką przyjemność, Don Rodrygu, jeśli wyjdziesz ztąd natychmiast! Natychmiast! — powtórzył silniej, z powracającym jakby na chwilę uniesieniem; ale zaraz potem dodał z uśmiechem:
— Odtąd im rzadziej widywać się będziemy, tem większą sumę przyjemności zdobędziemy sobie oba!
— Podzielam twe zdanie ojcze, — odpowiedział Rodryg — postaram się także i sobie dostarczyć przyjemności o jakiej mówisz. Zresztą wzajemna miłość i przywiązanie nie są cechami odznaczającemi naszą rodzinę. Gdyby było inaczej, nie bylibyśmy chyba dziećmi naszych rodziców.
Rzekłszy to Rodryg, oddał ojcu głęboki, szyderski ukłon, i powoli, żadnego prawie szelestu nie czyniąc, opuścił pokój.
Wtedy Suszyc usiadł znowu przed swem biurem, i długo siedział nieruchomy, szklistemi oczami patrząc w przestrzeń z uśmiechem to ukazującym się, to znikającym na bladych wązkich wargach. Stopniowo jednak czoło jego chyliło się coraz niżej, aż opadło na obie dłonie; człowiek ten dziwnem jakiemś ogarniony dumaniem, pozostał już tak aż do schyłku dnia bez ruchu ni drgnienia. W domu gwar przycichał stopniami, i przy zapadającym zmroku, można było widzieć trzy kobiety w towarzystwie młodego mężczyzny prowadzącego za sobą pudla, opuszczające dom, i wychodzące na ulicę w bardzo mizernych wytartych futerkach, zarzuconych na szerokie fruwające, wyfalbanowane suknie, i w przybrudnych starych szalikach okrywających głowy wystrojone w nioby, loki, kokardy i papierowe kwiaty. Strój ten odziewał dwie tylko młodsze kobiety, bo starsza miała na sobie bardzo ciepłe, dostatnie futro, z pod którego widniał wyglądający jak pancerz, atłasowy stanik ze stalowemi guzikami, a na głowie rudawe włosy, zaczesane w płaskie pasma i warkocze, przykryte wielką, bezbarwną, lecz ciepłą i wygodną chustką.
Po odejściu tych kobiet cisza zupełna zaległa wnętrze domu nad kałużą. Ciemno tam było także. W kuchni chrapała wcześnie po dziennych trudach uśpiona, jedyna sługa domu; w zimnym wilgotnym pokoju z jednem oknem wychodzącem na dziedziniec, siedział pogrążony w ciemności i nieruchomej zadumie ojciec rodziny. I tylko przez drzwi wązkiej, długiej sypialni kobiet, przeciskał się wązki promyczek skąpego światła; pochodził on od małej przyćmionej lampki, przy której z twarzą na dłoni, w rannej spódniczce i pąsowym flanelkowym kaftaniku, samotna i zamyślona siedziała Piękna.
Furtka u bramy skrzypnęła, na dziedzińcu dały się słyszeć przytłumione lecz ciężkie jakieś kroki; do ciemnego okna pokoju zastukano zlekka. Stukanie to jakkolwiek nie było zbyt głośne, od razu wyrwało Suszyca z zamyślenia. Podniósł głowę i utkwił wzrok w szybach, za któremi rysował się cień wysokiej, barczystej postaci męzkiej. Wstał i otworzył okno, przez które wnet wsunęła się głowa z czapką, krzywo włożoną na bujne, pokudłaczone włosy, i z twarzą bladą, niezdrową, więcej niż w połowie okrytą gęstym jak las, czarnym jak smoła zarostem. Para czarnych, gorejących, nieufnych oczów podniosła się z pod brwi strzępiastych na twarz Suszyca; w oczach tych świeciło brzydkie jakieś rozradowanie.
— I cóż? — ozwał się przybyły grubym choć cichym szeptem — dzieło dokonane szczęśliwie! Czy bardzo się dziś cieszysz? bo co ja, to bardzo!
Suszyc stał w otwartem oknie sztywny, z rękami założonemi na piersi; oczy zwrócił na twarz objętą ramą wązkiego okna i podnoszącą się ku niemu, ale nie dawał odpowiedzi.
— Wiesz co — mówił dalej stojący za oknem człowiek — tęgiego masz synala, niech go tam...
Na ramię mówiącego, ciężko i zwolna opadła ręka Suszyca, który rzekł:
— Zobowiążesz mię wielce kochany Ryczu, jeśli szanując wrodzoną mą uczuciowość, nie będziesz mię więcej rozrzewniał wspomnieniem o moim synu. Wiem już o wszystkiem co zrobił, a wszelkie powtarzania nudzą mię zwykle. Oto powiedz lepiej, po co przyszedłeś dziś do mnie, niby rozkochany trubadur pod okno kochanki?
Rycz poruszył się niecierpliwie; sposób wyrażania się Suszyca gniewał go, i imponował mu zarazem.
— Przyszedłem zapytać się raz jeszcze o tamtego człowieka... który tam... wiesz? — Tu uczynił gest naśladujący liczenie pieniędzy.
— Jakąż wiadomością o tamtym człowieku służyć ci mogę?
— Czy już wyjechał z N.
— Przed kilku dniami.
— Czy tylko nie napotka trudności? czy wygląda na hrabiego?
— Wygląda on na hrabiego tak zupełnie jak ty i ja wyglądamy na łotrów.
Rycz milczał chwilę, i wydawał się głęboko zamyślonym. — Niech mię djabli wezmą, — zawołał nagle — jeśli wiem jakim sposobem mogłeś widywać się z nim tak, żem ja go nigdy i nigdzie zdybać nie mógł! Kot niema bystrzejszych oczów nademnie, a jednak...
— Podróżowaliśmy do siebie balonem, a rozmawialiśmy ze sobą okryci tumanem chmur i obłoków — rzekł Suszyc obojętnie, patrząc na płynące po niebie chmury.
Rycz wzruszył ramionami i zaklął z cicha; nagle jednak złagodniał, i tonem poufale uprzejmym zaczął znowu.
— Niepodoba mi się to bardzo, że nie masz we mnie zaufania; cóżbym ja nakoniec mógł zrobić złego temu ulubieńcowi twemu, którego nazwisko chowasz przedemną jak djabeł przed aniołem duszę potępioną. Ot chciałbym wiedzieć o niem tak sobie... dla ciekawości...
— Czy uważasz Ryczu jakie chmury napływają od zachodu? najdalej za godzinę deszcz będzie padał ulewny — przerwał Suszyc patrząc ciągle w górę.
— Pal ich djabli, te chmury! — zawołał Rycz, którego łagodne usposobienie długo trwać nie mogło; powiedz jak się on nazywa! ja chcę o tem wiedzieć!
— Kochanku! — wymówił Suszyc; — trzebaż ci raz jeszcze powtórzyć, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody?
— Ja tu nie widzę żadnej przeszkody.
— Jest jedna.
— Jakaż?
— Taka, że z powodu osobistych mych upodobań, przekładam popełnić jednę zbrodnię niż dwie...
— Kto mówi o zbrodniach? czy myślisz że zasztyletowałbym go lub zarznął?
— Nie; ale w razie zajścia pewnych okoliczności, sprzedałbyś nazwisko jego za.... może za cenę zdjętego z twej szyi postronka.
Rycz odskoczył od okna i zaklął strasznie.
— Cóż to za przepowiednie? — zawołał, a oczy jego gorzały jak żarzewia, i blada twarz drżała ze strachu i złości.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Ha! rzekł, kto wie co o nim w księdze przeznaczeń napisano. Położenie nasze stanie się od tej pory więcej niż drażliwe... będziemy zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią... na nitce pajęczej...
— Wcale nie — krzyknął Rycz — ja wcale nie chcę podobnego położenia. Dbam przecie o moją skórę, i nie na to napcham sobie kieszenie złotem, aby mi dzwoniło na mój pogrzeb! Ja odtąd będę żył całym gardłem...
— A gdzie? — zwolna i spuszczając oczy na mówiącego, zapytał Suszyc.
— Gdziekolwiek — odpowiedział Rycz, — byle daleko z tąd.
— Tak — wyrzekł Suszyc — im dalej tem lepiej. Wierzaj mi, że długa, daleka podróż zbawiennie oddziała na twe zdrowie.
— I na twoje także?
— I na moje — odpowiedział Suszyc.
— Przyznaj, że dopóki nie odjadę, nie będziesz spał spokojnie...
— To prawda.
Rycz zaśmiał się zjadliwie. — Czy masz mię za denuncjanta?
— Nie; ale znam burzliwy twój temperament. Za lada co, możesz ściągnąć na siebie kłopoty, a wtedy po nitce do kłębka...
— Po jakiej tam nitce!...
— At! radziłbym ci przedewszystkiem zwinąć twój zakład w pustej kamienicy...
— A któżby teraz chciał go prowadzić! Wierz mi, to nędzny zakład, który nic prawie prócz jakiej takiej przyjemności nie przynosi w zysku...
— Bardzo się cieszę kochany Ryczu, widząc w tobie tak chwalebne intencje i zamiary. Mam tedy nadzieję a raczej pewność, że za parę miesięcy ulice miasta N. nie ujrzą więcej twej fizjonomji. Tymczasem bądź łaskaw odejdź od mego okna, bo pora nie jest tak spóźnioną aby ktokolwiek nadejść nie mógł...
Taką była rozmowa, jaką dwaj ludzie stojący z obu stron otwartego okna, prowadzili ze sobą mocno przyciszonemi głosami. Najlżejsze jej echo nie dochodziło do wązkiego długiego pokoju, w kątku którego na drewnianym stołku przy bladem świetle małej lampki, siedziała Piękna. Twarz jej wzburzona przed parą godzinami, łzami i szkarłatem oblana, uśmiechniętą była teraz i łagodnie zamyśloną. Szuflada niewielkiego stoliczka wysuniętą była w całej długości, a młoda dziewczyna czerpała z niej garściami mniejsze i większe ćwiartki papieru, rozkładając je przed sobą. Szpargaliki te różnokolorowe, zielone, różowe, liljowe, nosiły na sobie ślady i zagięcia różnych, wielce sztucznych, misternych składań, a zapełnione były... czem? oto wierszami, wierszami różnych krajowych poetów, począwszy od pierwszego z nich aż do najskromniejszego i najmniej znanego. Wszystkie te poezje, ody, sonety, urywki z dramatów i większych poematów, kreślone były bujnem męzkiem pismem. Niebyło tam ani trzech wyrazów prozy, a tylko u spodu każdej ćwiartki, bardzo drobniutkiemi literami znajdowały się nakreślone słowa: „Pannie Salomei na pamiątkę, Sylwester.” Piękna przeglądała ćwiartki tę jednę po drugiej, odczytywała wiersze, zamyślała się i uśmiechała z kolei. Nie widząc przedmiotów leżących przed nią, a patrząc tylko na twarz jej mieniącą się uśmiechem i zadumą, możnaby sądzić, że przebierała w perłach i drogich kamieniach. A przecież byłyto tylko drobne szpargałki zakreślone wierszami bez związku i ładu; ale składały snać one całą skarbnicę młodych rojeń, uciech i nadziei tej młodej dziewczyny. Było coś figlarnie skradającego się i głęboko tajemniczego w sposobie w jaki wydobywała je z szufladki, za każdym razem oglądając się po nawpół ciemnym pokoju, jakby przez oddawna nabyte przywyknienie skrywania skarbów swych przed obcem okiem. Drobnemi palcami przewracała ćwiartki bez najmniejszego szelestu, a niekiedy tylko poruszała ustami jakby rozmawiając z kimś niewidzialnym. Piękna rozglądając się w swym różnobarwnym zbiorku poezij, rozmawiała w istocie ze wspomnieniami swemi — a nieliczne były wcale wspomnienia te młodziuchnej dziewczyny, wyhodowanej i zrosłej przy zimnem jak lód ognisku domowem, śród duszącej umysł i wysuszającej serce atmosfery — wiecznych spekulacij. Byłyto wspomnienia podobne do różanych promyków jutrzenki, z trudnością przebijających się przez gęsty tuman mgieł i ciemności nocnych; albo do tych iskier djamentowych i migotliwych, które słońce rozsiewa po skrzepłej powierzchni śniegu.
Piękna patrzyła na ćwiartkę zieloną jak nadzieja, i czytała „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły! więcej niż kochać wolno...” Podniosła oczy z nad papieru, i utkwiła je w przestrzeni, bo przypomniała sobie, że byłto pierwszy wierszyk jaki otrzymała od Sylwestra. Byłoto już dawno, dawniej niż przed rokiem; nie miała jeszcze wtedy skończonych lat siedmnastu. „Czy pani znasz Marję Malczewskiego?” — zapytał ją młody człowiek, patrząc w jej twarz wielkiemi ciemnemi oczami, które nie były ani ogniste ani wielce mądre, ani niezmiernie czułe, tylko bardzo, bardzo dobre — tak dobre, że Piękna gdy patrzyła na nie, czuła około serca jakąś dziwną rzewność. Nie znała poematu o którym mówił jej młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, ona żadnego wcale nie czytała poematu; w domu w którym wyhodowała się i wzrosła, nie postało nigdy nic do poezji podobnego. „Jeżelibyś pani chciała przeczytać ten poemat...” z nieśmiałością zaczął młody człowiek. Piękna chciałaby bardzo przeczytać poemat, ale siostry śmiać się z niej będą, a mama, to i odbierze z ręki niepotrzebnie rozmarzającą książkę — „To może przynajmniej ustęp jaki... to bardzo piękne... ja pani przepiszę.” I przepisał ustęp z poematu na zielonej jak nadzieja ćwiartce papieru, i oddał go młodej dziewczynie wtedy, gdy nie było w pokoju siostr jej i matki. Piękna miała więc odtąd w życiu swem tajemnicę. Zachwycało ją to i dziwiło; zieloną ćwiartkę wsunęła za stanik sukni, i wydało się jej, jakoby pod tym stanikiem znajdujące się serce uderzyło silniej jakoś niż zwykle. Przez cały wieczór niepodobna było przeczytać otrzymanego w darze wierszyka, bo matka i siostry znajdowały się wszędzie, aleto wszędzie, w każdym zakątku domu. Zato w nocy, kiedy wszyscy już spali, Piękna zerwała się z posłania, i bosemi stopami cichutko wysunęła się do kuchni. Tu zapaliła malutki kawałek żółtej łojówki pozostały w mosiężnym lichtarzu, postawiła go na statku, a sama przykucnąwszy na zimnej ceglanej podłodze, rozwinęła zieloną ćwiartkę. Czytała i nic nie rozumiała zrazu. Wyraz: kocham, powtarzający się tam nieustannie, w każdym niemal wierszu, zatrzymywał przy sobie jej oczy, i wprawiał ją w wielkie zdziwienie. Ani wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł tak często wyraz ten powtarzać. Ona słyszała go tak rzadko, a i to wymawiany w sposób, który zakrawał na szyderstwo lub nienawiść! „Marjo! czy ty mię kochasz? — czytała cichutko — Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!..” Pięknej chciało się razem i płakać i śmiać się. Przeczytała ustęp aż do końca, i zaczęła go czytać po raz drugi. Policzki jej płonęły tak jak gdyby siedziała przed ogniem, a jednak była tam przy niej tylko zimna, wilgocią przesiąknięta ściana — „Czy Marja ciebie kocha?” powtórzyła raz jeszcze... Żółte światło łojówki drgnęło w głębi lichtarza i zagasło. Piękna pozostała w ciemnościach skurczona przy drewnianym stołku, na ceglanej podłodze, i dokończyła z pamięci — „Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!” Dziwy prawdziwe! trzy razy tylko przeczytała te tak obce sobie wyrazy, i umiała je już na pamięć! Pierś jej podnosiła się wysoko, a w sercu drżały i śpiewały jakieś echa, i powtarzały: „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły!..”
Byłato pierwsza lekcja poezji otrzymana przez młodą dziewczynę w zimnej, ciemnej kuchence, przy migotliwem światełku żółtej łojówki, i wcale nie melodyjnym z przyległego pokoju dochodzącym chórze trzech chrapiących na zabój gardeł. W dwa dni potem, pomiędzy Piękną a Sylwestrem zawiązała się następująca rozmowa: „Jakże się pani podobał wyjątek z Marji?” — „Bardzo, o! bardzo!” — „Jaka to piękna rzecz” — „Co takiego?” — „Poezja” — „Czy wszystkie poezje są tak piękne jak ten wyjątek?” — „O! są jeszcze piękniejsze!” — „Mój Boże! jakże jabym chciała czytać te piękniejsze!” — „Jeżeli pani pozwoli, to ja... jeszcze cokolwiek dla pani przepiszę!” — I przepisał parę sonetów krymskich, potem kilkanaście wierszy z Tadeusza, opisujących Zosię siedzącą w ogródku pomiędzy grzędami kapusty i ogórków, w białych papilotach do koła główki; potem coś tam z Balladyny i z Mohorta i z Rusałek. Piękna czytała co nocy w kuchence, albo budziła się bardzo rano, i przechylona ku oknu wysilała wzrok, aby przy dnia brzasku dojrzeć te światy dziwne, nieznane, które świtać dla niej zdala zaczynały.
Tak Sylwester został dla Pięknej nauczycielem poezji; był on zarazem nauczycielem wdzięku i budzicielem uczuć. Pod wpływem lekcji jego, dziewczyna zmieniła się dziwnie; chód jej stawał się lżejszym, spojrzenie powłóczystszem, uśmiech wdzięczniejszym, serce jej uderzało coraz żywiej, zaczęła tęsknić i.. wstydzić się.
Raz rzekła do nauczyciela swego, który siedział przy niej bardzo zamyślony. — „Dla czego pan dziś nic nie mówi?” — Nauczyciel westchnął i spojrzał w ciemne, szare oczy dziewczyny. Byłato tym razem cała jego odpowiedź; ale nazajutrz spotkawszy na ulicy Piękną wracającą z kościoła, ofiarował jej kartkę papieru blado-różową jak nieśmiała miłość. Piękna przed wejściem do domu weszła do sąsiedniej bramy, i tam ukryta przed wzrokiem przechodniów, rozwinęła kartkę złożoną w kształt rozkwitłego tulipana. Zaledwie jednak rzuciła na nią okiem, zaczerwieniła się jak malina. Byłato odpowiedź na wczorajsze jej pytanie, a zaczynała się od wyrazów: „Kochanko moja, na co nam rozmowa!” — Być może, iż wiele dziewic lub niewiast znajdując się na miejscu Pięknej, rozgniewałoby się za tak zuchwałą odpowiedź; być może, iż i Piękna gniewała się także trochę, a może i bardzo; to pewna, że gdy wybiegła ze swego ukrycia i skierowała się ku domowi, krok jej był tak lekki, jakby unosiła się nad ziemią wcale jej stopami nie dotykając, a oczy błyszczały, świeciły, jaśniały tak, jak błyszczeć, świecić, jaśnieć mogą tylko oczy dziewczyny, która wychowana i wzrosła przy ognisku domowem zimnem jak lód, widzi otwierający się przed sobą śliczny, ciepły światek, w którym kwitną róże, śpiewają słowiki, na złotych skrzydłach fruwają genjuszki z różowemi twarzami, młode serca biją chórem mocno, zgodnie, etc. etc.
Wszystkie te dzieje przypominała sobie Piękna, rozpatrując się w swem różnobarwnem archiwum, gdy jedna z ćwiartek papieru, którą wzięła do rąk, w dłuższe i głębsze niż wszystkie inne pogrążyła ją zamyślenie. Byłto także wiersz bardzo starannie przepisany, u dołu zaopatrzony podpisem: „Pannie Salomei, na pamiątkę, Sylwester,“ a noszący tytuł: „Miłość kobiety!“ Piękna pochyliła się nad białą jak śnieg kartką, i pod bladem światłem lampy które oblewało zamyślone jej czoło, czytała: „Raz mi mówiono, że są tu na ziemi, białe anioły z skrzydłami białemi; które gdy wezmą w poświęcone dłonie serce człowiecze, to je drogą świata, po nad kałuże, błota i przepaści, niosą bezpieczne, czyste... nieskalane...“ Podniosła czoło, twarz oparła na dłoni, i samej sobie zadała pytanie: „Jaką też musi być kobieta taka, którą porównać można do białego anioła, unoszącego w dłoniach poświęconych serce ukochanego człowieka, unoszącego je tak troskliwie, lekko, miękko, aby nie czuło, że leci po nad bagniskami i przepaściami? Długo myśl jej zachwycona tym obrazem, lecz niewprawna w rozwikłanie samej siebie, bojowała z tem pytaniem: — „Ach, myślała Piękna, taka kobieta powinna być chyba bardzo dobrą, troskliwą cierpliwą; nie powinna nigdy trawić dwóch godzin przed zwierciadłem na układaniu włosów swych i przypinaniu kokard do sukni — bo kiedyżby miała czas do czuwania nad powierzonem jej sercem ludzkiem? nie powinna też nigdy ściskać pięści ze złością, ani tupać nogami, ani krzyczeć z gniewu w niebogłosy — bo serce utulone w jej dłoniach przelękłoby się i uleciało od niej prędko, prędko!“ — Tu Piękna uczyniła zwrot do samej siebie. — „Mój Boże! pomyślała, a ja całe ranki przesiaduję przed lustrem, a gdy się rozgniewam, jak dziś naprzykład, to ściskam pięści, tupię nogami i krzyczę w niebogłosy. Nie, ja nie mogę wcale być porównaną do białego anioła z białemi skrzydłami. Ale to źle, bardzo źle; bo jeśliby... no jeśliby naprzykład przyszło mi tak nieść nad bagniskami i przepaściami serce pana Sylwestra...” spłonęła szkarłatnym rumieńcem, i z wielkim pośpiechem zaczęła czytać dalej.
„I jam się pytał gdzie anioły takie? a przy mnie wtedy matka moja stała, włos rozgarniała, czoło całowała.“ Przerwała znowu czytanie myślą: „A więc są na świecie matki, które dzieciom swoim włos rozgarniają i czoło całują; dla czego matka nasza nigdy nie czyniła tego? Chyba ona nie jest takim białym, dobrym aniołem?“ — Na myśl tę uśmiechnęła się dziwnie, i przecząco wstrząsnęła głową: — „O nie! zawołała w duchu, mama nie jest takim aniołem; ona serca ojca nie wzięła nigdy w poświęcone dłonie, i nie niosła nad bagniskami troskliwie i czule... ona nigdy nie całowała w czoło swych dzieci... Dla czego to tak? dla czego?“ Westchnęła, smutną twarz pochyliła nizko, a po chwili na ciemnej jej rzęsie zamigotała w promyku lampy drobna kropelka.
Powiadają ludzie, że łzy rodziców przekleństwem spadają na głowy złych dzieci; kędyż spływają łzy dzieci, ronione z winy złych rodziców? Dla czego pisząc i prawiąc tyle o łzach rodziców moraliści i kaznodzieje, nie pisali i nieprawili nic o łzach dzieci? Jak pierwsze tak drugie są straszną skargą, zaniesioną na kłam zadany najświętszym uczuciom człowieczym; jak pierwsze tak drugie świadczą o istnieniu na ziemi jakiejś ciemnej, nizkiej duszy, bezwzględnie na to, czy jest ona niewdzięczną duszą dziecka, czy zimną, nieczułą, samolubną duszą matki czy ojca.
Łza Pięknej stadła na białą kartkę, a oczy jej omglone żarem, czytały wyrazy: „Miłość kobiety — to z twą siostrą młodą wspólne marzenia i długie rozmowy.“ — „Nie! myślała młoda dziewczyna, jam nigdy z braćmi moimi nie snuła wspólnych marzeń, ani długich rozmów! Dla czego to tak? — może dla tego, że matka nasza nie niosła serca ojca naszego w poświęconych dłoniach; a gdyśmy wszyscy dziećmi jeszcze byli, nie zbierała nas razem u kolan swoich, i pocałunków nie składała nigdy na zbliżonych ku sobie naszych czołach. Myśmy nigdy nie byli ze sobą zbliżeni, żyliśmy osobno, a tylko jadaliśmy razem, i jednogłośnie wołaliśmy na ojca, aby nam dał jak najwięcej pieniędzy! O Mój Boże jaka też to u nas bieda!..“
Co Piękna rozumiała pod tym wyrazem: bieda? Wszystko zapewne co w nim się zawiera: chłód i głód. W istocie czuła się ona zziębniętą i zgłodniałą; jak żebrak chleba, łaknęła tych uczuć dziwnych dla niej, nieznanych, jakichś ciepłych, promienistych, które potokiem złotym płynęły z poezji jaką czytała.
Niech nikt nie mówi, że w poezji wielkie nie mieszczą się nauki. Poezja, tylko poezja była w tej chwili mistrzynią tej młodej, biednej, nigdy niekochanej i niekochającej dziewczyny. Uczyła ona ją czuć i myśleć, uczyła ją poznawać siebie i otaczających; wiodła ją w głębię życia, i ukazywała kryjące się w niej brylanty jasne, i brzydkie nieużyte głazy. Poezja szeptała do niej zcicha: „To miłość a to samolubstwo, to prawda a to fałsz, to szczęście a to niedola...“ A Piękna wyciągała ręce po brylanty miłości, prawdy, szczęścia! — ona już rozpoznała jak wyglądają samolubstwo, fałsz i niedola, i zaczęła je nienawidzieć. Dla tego na myśl o matce, łza spłynęła po ciemnej jej rzęsie. Czemuż bowiem w piersi tej matki były twarde, nieużyte głazy, a nie jasne brylanty?.. gdyby były te brylanty, te gwiazdy czarodziejskie z miłości zrodzone, poezją wypieszczone, wszystko byłoby inaczej, o, inaczej!... I rzecz dziwna! na myśl o ojcu, Piękna nie poczuwała ani goryczy ani tych cierpkich żalów, jakie ją ogarniały, gdy zastanawiała się nad matką. Myśl o ojcu, wprawiła ją tylko w stan cichego smutku i rzewnego współczucia: „Biedny ojciec!“ myślała. Ona przeczuła zapewne, odgadła, że przy ognisku rodzinnem kobieta właśnie powinna być tą czarodziejką, która jak Wielki Prorok ze skał, wód potoki, wydobywa ze ścian domowych źródła miłości i blaski piękności; ona przeczuła i odgadła, jakie śmiertelne poszkodowania zadaje kobieta sercu mężczyzny, jeśli czarodziejką taką być nie chce lub nie umie. I dla tego może, myśląc o matce z bezwiedną prawie goryczą, o ojcu myślała tylko ze smutkiem. „Miłość kobiety, to nagroda twoja po trudnej pracy męzkiego zawodu; to przy rodzinnem ognisku kapłanka, błogich dni życia i uciech domowych; to głos radości co na progu wita wracającego z pośród obcych ludzi... O, jak mocno biło serce młodej dziewczyny, kiedy wyłoniony ze słów poezji, stanął przed nią obraz jakiejś schludnej, ślicznej chatki, z wesoło gorejącem po środku ogniskiem! Przy ognisku stała młoda kobieta bez architektonicznego arcydzieła wybudowanego z włosów na głowie, a ot tak sobie, w dwóch po prostu splecionych warkoczach na około czoła — na około czoła, na którem jaśniała godność kapłanki... Kto to taki ta kobieta z jasnem czołem, gorącem okiem, wdzięcznie uśmiechnionemi usty? To ona, ona sama, młoda Salusia przezwana Piękną, królowa schludnej chatki... Ale oto drzwi chatki otwierają się, wchodzi przez nie mężczyzna strudzony pracą męzkiego zawodu. Kto to taki? patrzcie! wszakto Sylwester, ten młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, który młodej Saluni przez całe dwa lata przepisywał wiersze na różnobarwnych kartkach... Teraz jest on jej mężem... Kobieta stojąca przy ognisku zrywa się jak ptak i biegnie ku niemu... otwiera białe ramiona... głos jej witający dzwięczy mu w uchu radością... jest ona jego nagrodą, jest ona kapłanką, aniołem białym niosącym serce jego w poświęconych dłoniach... Tłumem cisnęły się marzenia do głowy Pięknej. Ukryła twarz w dłoniach, śmiała się przez łzy do obrazu przyniesionego jej w darze przez wielką mistrzynię jej... poezję...
Siostry jej tańczyły kędyś na wieczorze u znajomych, brat obywatela z dwoma garbami na nosie, nachmurzony nieobecnością jej, markotnie myślał o niepowodzeniu jakiego doświadczał pomimo swych chat trzydziestu i dwóch tysięcy rubli dochodu; a ona tymczasem marzyła o staniu się białym aniołem, któryby po nad bagniska, błota i przepaście, niósł w poświęconych dłoniach serce pana Sylwestra.
Nagle młoda dziewczyna zadrżała całem ciałem i porwała się na równe nogi. Śród ciszy głębokiej rozległ się po całym domu dźwięk fletu, dźwięk fałszywy, ostry pszeszywający... po nim nastąpił drugi podobny do przeraźliwego krzyku człowieka spadającego w otchłań — lecz urwał się nagle, a wnet potem dał się słyszeć sztuk przedmiotu gwałtownie rzuconego i roztrzaskującego się o ziemię. Piękna przelękła się. Dziwnie ona lubiła muzykę fletu, dochodzącą niekiedy do niej śród ciszy nocnej, z pokoju ojca. Ale takiego dźwięku, jak ten który skonał przed chwilą zerwany nagle, nie słyszała nigdy... czuła tylko że zabrzmiała w nim jakaś męka straszna, jakieś ogromne nieszczęście... Prędko jednak opamiętała się, wzięła lampkę do ręki i z niespokojną twarzą przeszedłszy na palcach bawialny pokój, przybliżyła się do zamkniętych drzwi pokoju ojca. Zasztukała z lekka po kilka razy, ale nie otrzymała odpowiedzi. W tej chwili zrodziło się w niej postanowienie wejść, rzucić się ojcu na szyję i twarz jego okryć pocałunkami. Weszła i znalazła pokój pusty. Drzwi od sieni były otwarte, wiał z nich mrożący chłód. Na środku pokoju leżał flet roztrzaskany na drobne części. Piękna długo stała nieruchoma patrząc na zdruzgotany instrument, żal niezmierny ją ogarnął, przypomniała sobie ile to razy obudzona w nocy jego dźwiękami, snuła w swej głowie nici dziwnych rojeń i zadum... Byłto jej pierwszy nauczyciel, który poprzedził późniejszą jej i wspanialszą mistrzynię, poezję... Piękna nachyliła się i podjęła odłam rozbitego instrumentu ale nagle przelękła się znowu bardzo. Drzewo które cisnęła w dłoni zimne było jak lód... Spojrzała znowu na szczątki fletu, i zdało się jej że stoi nad trupem. Wybiegła szybko z pokoju i wróciła do swej sypialni. — „Ale gdzie podział się ojciec?“ — pytała siebie.
Ojciec próbował przed chwilą wywołać z łona muzyki ducha spokoju; ale zamiast niego zjawiły się przed nim duchy zgryzoty i rozpaczy, i krzyknęły mu nad uchem strasznym głosem człowieka padającego w otchłań. Suszyc roztrzaskał flet swój i wyszedł na ulicę, aby orzeźwić się świeżem powietrzem i uspokoić widokiem ruszających się ludzi. Wraz ze zdruzgotaniem fletu rozstał się on z ostatnim towarzyszem swej młodości, ostatnia dobra pamiątka życia zagasła starzana w pyle...
Gdy tak się dzieje w domu nad kałużą, w małem ubogiem domu pana Walerego światło, ludno, gwarno. Trzy pokoiki, z których jeden mały, drugi maleńki a trzeci malusieńki, przedstawiają wybornie rozwiązanie matematycznej zagadki: jakim sposobem, na jak najmniejszej przestrzeni zmieścić się może jak największa ilość ludzi? Piętnastu mężczyzn i cztery kobiety poruszają się tam jedni około drugich, jak pszczoły w ulu; gwarzą, a nawet istne dziwy! tańczą! Jakiś młody człowiek siedzi przy fortepjanie, i z zawziętością świadczącą dobrze o energji jego charakteru, wybija na klawiszach kadryle i polki. Bawialny pokoik, dla rozszerzenia przestrzeni, wyprzątnięty ze wszystkich sprzętów, aleto ze wszystkich; zato kuchnia zapełniona aż pod sufit wyniesionemi komodami i szafami. Nawet biurko p. Walerego wespół z szanowną jego teką, zamkniętą jednak hermetycznie w szufladzie, sterczy czterema nogami do góry wywróconemi po nad płytą kuchenną, na której sługa odświętnie ubrana smaży jakieś mięsiwo, i w takt dochodzących aż tam dźwięków polki, wybija miotełką białą jak śnieg piankę do jakichś naleśników.
W bawialnym pokoju pozostała tylko, na użytek niemłodej damy, która na prośbę Monilki przyprowadziła trzy swoje córki, stara kanapa. Nie młoda dama siedzi na niej w czepku z żółtemi wstęgami, i z widocznem zamiłowaniem trudni się obieraniem jabłek, które pochłania jedno po drugiem; lecz z wysoka, żółta poręcz kanapy wznosi się po za jej plecami, i zdaje się spoglądać na tłum ruchliwy z nadzwyczajnem zdziwieniem, lecz zarazem z niejaką dumą. Pozostało tam także kilka stołków, bardzo niewiele miejsca zabierających, i dwa stoliki na których pali się po dwie stearynowe świece oprawione w mosiężne, świecące jak złoto lichtarze. Nad jednym ze stolików wiszą ramki na czerwono pomalowane, a śród nich kłusuje na białym koniu trójgraniasty kapelusz Napoleona I-go. Co do twarzy tego wielkiego męża, ta lubo szkłem osłonięta, utonęła całkowicie w pomroce wieku i pyłu, tak że gdyby nie trójgraniasty kapelusz, znaczenie obrazu pozostaćby musiało nieodgadnioną nigdy tajemnicą. Druga para świec rzuca obfite światło na miasto Neapol, rozrzucone w nieładzie nad brzegiem morza. Ktokolwiekby jednak popatrzył na gród ten zamknięty w wązkich drewnianych ramkach, musiałby koniecznie uczynić w duchu niezłomne postanowienie niejechania tam nigdy. W bardziej zacienionym kącie pokoju, widać jeszcze Poniatowskiego tonącego w Elsterze. Wszystkie te trzy obrazy a raczej sztychy, wniesione tu zostały przez nieboszczkę Monikę, jako jedyny posiadany przez nią posag, i jako pamiątka po niej, strzeżone i zachowywane były przez p. Walerego nakształt relikwij.
W drugim pokoju stał przy drzwiach fortepian, na którym właśnie wygrywano polki i kadryle, a także stolik do kart z lampą pośrodku. Pod światłem lampy widniała rumiana, pulchna twarz p. naczelnika stołu w towarzystwie trzech innych twarzy, które z uśmiechem zadowolenia spoglądały na trzymane w rękach, ułożone z asów, dysek, dam i waletów wachlarze. Do grających w preferansa należał także urzędnik z fluksją, który zdjął z twarzy chustkę, lecz czterem córkom swym nic wcale nie powiedział o mającej nastąpić zabawie. Kazimierz, Sylwester, Józef, Ignacy tańczyli na zabój z pannami ubranemi w pstre wełniane sukienki; tańczył także młodziutki kancelista, który dnia tego przysłużył się p. Waleremu krzesłem i kałamarzem — ale wiodło mu się nie bardzo szczęśliwie, bo z powodu ciągłych rumieńców i spuszczonych oczu, następywał ustawicznie panom na nogi, pannom na suknie.
Monilka tańczyła wiele, ale krzątała się około przyjęcia gości jeszcze więcej. Krzątała się ona jeszcze na kilka godzin przed przybyciem gości, a i to bardzo nawet gorliwie i kłopotliwie — bo w maluchnem jej gospodarstwie brakowało wszystkiego, aleto wszystkiego, począwszy od szklanek, łyżek, łyżeczek, nożów, widelców i talerzy, które trzeba było pożyczyć od znajomych i sąsiadów — aż do cukru, herbaty, ciastek, mięsa, mąki i jaj, które trzeba było skupić po różnych sklepach miasta. Na szczęście, Kazimierz i Sylwester pomogli jej. Poszli na miasto, i wrócili w parę godzin przynosząc wszystko czego było potrzeba. Sylwester otrzymał za to bardzo serdeczne podziękowanie, a Kazimierz miał oddane sobie na wyłączną własność dwie drobne ciepłe rączki, które pozwolono mu przez dwie minuty przynajmniej ściskać i całować. Rączki te bardzo ładnie wyglądały w rękawach zawiniętych po łokieć; a kiedy wzięły się z zapałem do przecierania szklanek i talerzy, do rąbania cukru i układania na talerzach ciastek i jabłek, wyglądały tak ponętnie i tak jakoś krzątały się zwinnie a pracowicie, że niewiadomo jakim sposobem w samym najgorętszym przebiegu roboty znalazły się znowu w dłoniach Kazimierza, który tym razem bez pozwolenia już i zupełnie samowolnie trzymał je w posiadaniu swem całe pięć minut.
Sylwester tymczasem porządkował, wynosił i przestawiał sprzęty, a za każdym razem gdy wchodził do kuchenki, kędy znajdowała się Monilka, markotnie jakoś spoglądał na nią i mówił:
— Nie pojmuję doprawdy, dla czego pani nie zaprosiłaś dziś panny Salomei! Otóżto przyjaźń kobiet! — Ależ mój Boże! — wołała Monilka, — dziesięć razy powtórzyłam już panu że Salunia zaproszona dziś z siostrami na wieczór do M. Nie przyszłaby z pewnością. — Sylwester odchodził, ale po chwili wnosząc do kuchni jakąś komodę czy jakiś stolik, zaczynał znowu:
— Nie pojmuję dla czego pani... — Monilka nie pozwalała mu kończyć. — Już też nie wątpisz pan, że chciałabym aby Salunia dziś tu była. — Wątpię! — odpowiadał markotnie młody człowiek. Monilka gniewała się. — Ona zaproszona do M.! — wołała dzwoniąc szklankami, które wycierała z pyłu. Matka jej nie pozwoliłaby opuścić wieczoru u M. — Sylwester odchodził, lecz po chwili wracał i znowu zaczynał. — Otożto przyjaźń kobieca! nibyto pani kochasz pannę Salomeję, a nie zaprosiłaś jej... Lepiej było nie prosić tych K., obeszlibyśmy się bez nich wybornie. — Koniec końców, Monilka i Kazimierz zaczęli serdecznie śmiać się z sercowego zafrasowania biednego Sylwestra. — Tak, tak, — mówił ten ostatni, — śmiejcie się! dobrze wam że widujecie się codzień! Syty głodnemu nie wierzy.
I teraz także, kiedy zebrane już grono gości gwarzyło i tańczyło, Sylwester choć tańczył z innemi, nie należał wcale do gwarnych rozmów. Jużto w ogólności znać było po nim, że wiele mówić nie lubił. Tancerz też nie był z niego osobliwy. W polce przeszkadzały mu zadługie ręce, w kadrylu zadługie nogi. Nie był on też bardzo do smaku pannom Z. które tańczyły z nim wprawdzie ale od niechcenia, daleko baczniejszą zwracając uwagę na pp. Ignacego i Jóżefa. Sylwester nic wcale o tę niełaskę panien niedbał. Suwał on kadryla zwolna i z flegmą, a co moment targał ciemny wąs, jakby mścił się nad nim za tajemne swe udręczenie. Parę razy usiadł w kącie, skrzyżował ręce na piersi, i spoglądał na cisnące się i szamocące w pokoju osoby, wzrokiem człowieka głęboko gardzącego próżnościami tego świata. Raz westchnął tak potężnie, że aż siedząca przy nim panna Z. wstrzęsła się z przestrachu. Zaśmiała się jednak zaraz, i zawołała mu nad samem prawie uchem. — Budzę pana w różowym kolorze! — Kocham! — wykrzyknął Sylwester tak głośno, że aż p. naczelnik przy preferansie usłyszał wykrzyk.
— A kogo? kogo? panie Sylwestrze! — zawołał spoglądając z za wachlarza swego w głąb bawialnego pokoju. Młody człowiek spąsowiał jak burak, i z wyrzutem patrzył na pannę, która spowodowała niedyskretne odezwanie się. Ale Kazimierz przybiegł mu w pomoc. — On kocha poezję, panie naczelniku! — zawołał przebiegając przez pokój w drugiej figurze kontredansa. — A pan kogo kochasz? — zalotnie spytała go tańcząca z nim panna, z widoczną przyjemnością patrząc na szlachetną, rozjaśnioną szczerem weselem twarz młodzieńca.
— Ja pani, — odparł Kazimierz poważniejąc nagle, — kocham osobę, na której zaręczynach tańczymy dzisiaj! W głosie jego brzmiały takie serdeczne, czyste, prawdziwie męzkie dźwięki, że panna słuchając ich, z utajonem pomyślała westchnieniem.
— Szczęśliwa ta Monilka! Co jabym dała za to żeby być na jej miejscu! — A Sylwester westchnął znowu, tylko już ciszej jak wprzódy, i pomyślał. — Szczęśliwy ten Kazimierz, że wolno mu już tak głośno mówić o swej miłości! Cobym ja dał za to, aby być na jego miejscu.
Około dziewiątej godziny Monilka wyrwała się z koła tancerzy, i przebiegła przez pokój, aby zajrzeć do kuchni i zobaczyć co się tam dzieje z wieczerzą. Obawiała się bardzo aby niezręczna sługa nie zepsuła pianki mającej służyć do naleśników, mających być znowu ozdobą i specjałem wieczerzy. Sylwester ujrzawszy gosposię zmierzającą ku drzwiom wstał, dwoma krokami przebył cały pokój, i gdy Monilka wbiegła do sieni, — rzekł: — Chciałbym doprawdy wiedzieć do czego ten wieczór podobny bez panny Salomei? Ot tak: jak mówi poeta: ciemno wszędzie, głucho wszędzie! Nic nie było! nic nie...
Nagle umilkł. Blade światło małej lampki słabo sień oświecającej, spłynęło na twarz jego; jaśniała taką radością jakby był Eljaszem na ognistym wozie, ognistemi rumakami do nieba porywanym.
Przyczyną tej nadzwyczajnej radości Sylwestra była mała osóbka ubrana w bardzo mizerne futerko, z głową owiniętą białym szalikiem... Mała ta osóbka właśnie tylko co otworzyła drzwi od sieni z nadzwyczajnym łoskotem, i jednym skokiem rzucając się na szyję Monilki, świeżym głosikiem który wpadał w bardzo wysokie tony, wołała: — I ja też, Monilciu moja droga, i ja też!
— Salunia, Saluńcia! Piękna! — wołała Monilka całując i ściskając przyjaciółkę, — skądżeś się tu wzięła? czyż nie jesteś na wieczorze u M? Dla czego?
— Nie jestem na tym przebrzydłym wieczorze! powiedziałam że nie pójdę, i nie poszłam. Uparłam się jak kozioł, ale to zupełnie jak kozioł moja droga! Siostry i mama namawiały, krzyczały, gniewały się; ale ja siadłam na sofie nieuczesana i nieobuta, i krzyczałam tylko: nie pójdę! One sobie poszły, a ja zostałam w domu. Potem przyszło mi na myśl pójść do ciebie! Nie wiedziałam wcale że tu tańce! Gdybym była wiedziała, tobym może nie przyszła. Ale kiedy już przyszłam, to i dobrze że tańczycie, ja nie od tego. Tylko że nie ubrałam się, ale mniejsza o to! Gdzie ja tu zdejmę futro? Trzeba mi włosy przygładzić. Mój Boże, ten flanelowy kaftanik... taki stary! ale mniejsza o to! dużo u was osób? a pan Sylwester czy jest?
— Jest! jest! — śmiejąc się wołała Monilka i wprowadziła przyjaciołkę do kuchenki. Za niemi niepostrzeżony wsunął się Sylwester.
— Zdejm tu futerko, Saluniu! ja tu zaraz przyniosę lusterko i grzebień... zaraz! — wybiegła, a Salunia rozpiąwszy futro, zdziwiła się czując, że ktoś je bardzo ostrożnie z niej zdejmuje. Obejrzała się i zobaczyła Sylwestra.
— Ach! — zawołała i stanęła nieruchoma z szalikiem zdjętym z głowy w ręku. Sylwester nawet się jej nie ukłonił. On nigdy nie widział Saluni tak piękną, tak powabną jak w tej chwili, choć nie była ustrojoną i starannie a misternie uczesaną jak zwykle. Miała na sobie perkalikową krótką spódniczkę i pąsowy kaftanik, dwa grube warkocze niedbale splecione stroiły jej głowę złocistym wieńcem.
Na widok Sylwestra gorąco zrumieniona podniosła do włosów zziębłą nieco rękę, postawa jej wyrażała zmieszanie, ale szare oczy podniesione ku twarzy młodego człowieka strzelały radością i mieniły się głębokiem wzruszeniem.
Sylwester trzymał wytarte futerko młodej dziewczyny, i nieruszając się z miejsca obejmował ją wzrokiem. Nagle rzucił na stół salopkę a w grube i wcale za wzór snycerzowi nie mogące służyć dłonie, pochwycił zziębniętą rączkę.
— Jakaś pani dobra żeś przyszła! — szepnął, — jak tu źle i smutno było bez pani! dziękuję! dziękuję!
— Za co dziękował? Wszak Piękna nie powiedziała mu że przyszła dla tego aby go zobaczyć: ale on wyczytał to w jej oczach.
Rzecz miała się tak, że po owym przeraźliwym dźwięku fletowym, który ją przestraszył, i po ujrzeniu na podłodze roztrzaskanego instrumentu, Pięknej tak smutno jakoś i tak straszno zrobiło się samej jednej w zimnym, ciemnym, pustym domu, że narzuciła salopkę, i nic nie dodając do swej zaniedbanej dnia tego toalety, ciemnemi ulicami, z wielkim strachem, oglądając się co moment, pobiegła do Monilki, z którą łączyła ją znajomość zabrana jeszcze na pensji. Być może, iż Piękna miała w głowie i tę myśl jeszcze że w domu przyjaciółki zobaczy swego nauczyciela poezji. Nie powiedziała ona nikomu o tej swojej myśli; ale Sylwester snać wyczytał ją w jej oczach, bo całował drobną zziębniętą rączkę, ściskał ją z zapałem, i szepnął kilka razy: — Dziękuję!
Właśnie z lusterkiem i grzebieniem nadbiegła Monilka, a w salce zabrzmiał zamaszysty mazur.
— Ach! — zawołała Piękna, mazur! mazur! Patrzcie tylko moi państwo jakie to przeznaczenie! Nie chciałam dziś tańczyć a będę...
— Panno Moniko! proszę do mazura! — zawołał we drzwiach Kazimierz. — Co to? i panna Salomea tutaj? to dopiero niespodzianka! Sylwestrze! bierzże pannę Salomeę do mazura, i pójdźmy!..
Sylwester nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, i dwie mazurowe pary wpadły z wielkim impetem z nawpół ciemnej sieni do rzęsiście czterema świecami oświetlonego pokoju.
W tej chwili Sylwestrowi nic a nic nie zawadzały długie jego nogi; tańczył tak zręcznie i ochoczo jak nigdy, a w dłoni ściskał mocno drobną rączkę, która rozgrzała się już w ciepłej atmosferze tańca, i płaciła mu wzajemnym uściskiem. Co tam był za gwar i tłok gdy przyszło do krakowskiej figury! Sylwester wyglądał bardzo wspaniale pomiędzy Monilką i Piękną, które przyprowadził przed młodziutkiego Benjaminka pytając: muzyka czy poezja?
— Muzyka! — rumieniąc się po same uszy — odpowiedział Benjamin biura, i otrzymał rękę Monilki. Piękna nazwała siebie poezją; ona wiedziała, że to była sztuka piękna ulubiona przez Sylwestra, a przy tem czuła wielką wdzięczność dla tej swojej mistrzyni. Bez niej, byłaby teraz na wieczorze u M., i zamiast Sylwestra miałaby przy sobie obywatela z dwoma garbami na nosie...
Na kanapie obok niemłodej pani w żółtym czepcu, wyprostowany i uroczysty ale zarazem widocznie i nadzwyczajnie uszczęśliwiony siedział pan Walery. Bawił on jak mógł rozmową osamotnioną śród młodego grona sąsiadkę. — Oto miasto Neapol, — mówił wskazując czarną podługowatą plamę wiszącą na ścianie w czerwonych ramkach; powiadają pani dobrodziejko, że to bardzo piękne miasto... tylko to bieda, że ten Wezuwiusz wybucha często... Nad morzem pani dobrodziejko... ot ten chłopiec co tam wyrysowany, uważa pani dobrodziejka, w jednej koszuli z przeproszeniem, leżący nad brzegiem wody, to Lazaron... Uważa pani dobrodziejka.. te Lazarony to tacy ludzie, co nic nie robią, a żywią się melonami i makaronem... Makaron tam podobno bardzo tani i wino czerwone także...
Co prawda na starym sztychu nie znać było wcale ani miasta, ani morza, ani chłopca leżącego nad brzegiem wody. Pan Walery powtarzał szczegóły te z pamięci, tak jak je tam widywał kiedyś, za młodych czasów, swoich i sztychu; ale niemłoda pani wcale nie postrzegła wskazywanego jej Lazarona, i wolała wzrok swój przenieść z podługowatej plamy zdobiącej ścianę, na jedną z córek swych, ładną i hożą panienkę, która w istocie bardzo zdobiła całe zebranie. Pan Walery zwrócił się do drugiego sztychu.
— A to pani dobrodziejko, — rzekł — Napoleon I-szy wracający z pod Marengo, prościuteńko z pod Marengo... Gdybyś pani zblizka popatrzyła na tę fizjonomję, tobyś zobaczyła, że patrzy z niej prawdziwy cesarz... — Milczał chwilkę nie wiedząc co dalej mówić! Potem zaczął znowu. — Obrazy te przyniosła mi w dom nieboszczka moja Monika dla tego szanuję je jak oka w głowie, bo to pani dobrodziejko, pamiątka po najlepszej kobiecie, jaka kiedy żyła pod słońcem... Ale co to wszystko znaczy!... tu chrząknął i wyprostował się sztywniej, podciągając w górę wysoki kołnierz — co to wszystko znaczy w porównaniu z temi obrazami o jakich opowiadała mi nieboszczka moja matka!... W pałacu Rorenstaubów, to pani dobrodziejko było obrazów tysiąc i pięć... tysiąc i pięć jak jeden... Pamiętam szczególniej o jednym, o którym opowiadała nieboszczka matka... Byłato pani dobrodziejko, Esmeralda z kozą... Pani dobrodziejka zapewne wie kto to taki była ta Esmeralda...
— Nie przypominam sobie, — z roztargnieniem wymówiła dama.
— Byłato pani dobrodziejko, królowa cygańska...
— Cygańska! — zawołała sąsiadka, w umyśle której cyganie, dziady brodate i rozbójnicy, mieszali się w jeden nigdy nierozwikłany chaos.
— Cygańska! — powtórzył p. Walery z powagą, — bo trzeba pani dobrodziejce wiedzieć, że kiedyś było na świecie wielkie państwo cygańskie... Owoż Esmeralda była tam królową, a taki dziwny zwyczaj panował u tego ludu, że królowa musiała tam zawsze jeździć na białej kozie... W pałacu książąt Rorenstaubów był tedy portret Esmeraldy z białą kozą... tak wielki, tak wielki... jak cały ten dom.
Wymawiając ostatnie wyrazy p. Walery rozciągnął ramiona w całej szerokości, i z trudnością poruszając szyję oprawną w wykrochmalony kołnierz, zwrócił się ku sąsiadce. Tak pozostał chwilę z szeroko twartemi ustami i fizjonomją pełną zdziwienia; zamiast bowiem damy w żółtym czepcu, spostrzegł siedzącego obok siebie Kazimierza.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, p. Walery nie zdawał się być niezadowolonym ze zmiany sąsiedztwa.
— Zmęczyłeś się naczelniku! — rzekł spuszczając dłoń na ramię Kazimierza.
— Zmęczyłem się ojczulku, — odpowiedział młody człowiek, a zarazem pochylił się i pocałował w ramię przyszłego teścia.
— Naczelniku! — z oburzeniem zawołał p. Walery — kochany chłopcze, — mówił dalej, prostując się co raz więcej, — nie powinieneś całować mię w ramię... Jesteś zwierzchnikiem, a ja twoim podwładnym...
— Jesteś ojcem Monilki, — zcicha rzekł Kazimierz. Pan Walery schwycił obie jego ręce, i ściskając je w dłoniach zawołał.
— Wiesz co? niech mię djabli wezmą jeśli nie masz brylantowego serca! Ale czy uważasz — mówił dalej schylając się o ucha Kazimierza, — czy uważasz kochany Kaziu, jak to koło mojej fortuny toczy się prędko tam, kędy ja pchałem je zawsze... Trzydzieści lat służę, a nigdy koledzy nie szanowali mię jak teraz. Otrzymałem awans i wydaję wieczór... słyszaneż to rzeczy!... u mnie wieczór, u mnie... czy ty w tem nic nie widzisz Kaziu.
— Widzę — odparł młody człowiek, — że ludzie oddali ci nakoniec sprawiedliwość i przekonali się że jesteś człowiekiem uczciwym, pracowitym, a do tego jeszcze masz najpiękniejszą i najmilszą pod słońcem córkę.
— Ho, ho! — mówił p. Walery z tajemniczą miną podnosząc w górę wskazujący palec; nie to jest, nie to co mówisz naczelniku! Chwała Bogu nie od dzisiejszego dnia stałem się uczciwym i pracowitym, a Monilka zawsze była piękną i miłą... To co innego... to wcale co innego.... ci ludzie coś wiedzą, przewidują, przeczuwają... oni chcą, abym ich kiedyś zaprosił do mego kryształowego pałacu, i pokazał im moje tysiąc pięć obrazów i tę złotą kołyskę... Tak, tak!... A czy uważasz że pan Rodryg Suszyc nie przyszedł? W tem także coś jest! Nie chce wydać się że jest narzędziem czyjemś... już ja wiem czyjem... że jemu powierzono aby czuwał nad mojem stopniowem wywyższeniem...
Tak roił p. Walery, i zwierzał się ze swych rojeń przed Kazimierzem, który jak zwykle słuchał go łagodnie i cierpliwie, ścigając tymczasem wzrokiem pewną błękitną sukienkę, której właścicielka uwijała się po pokoju, zwyczajnie jak uprzejma gosposia, częstując jednych, miłem słówkiem lub wesołym uśmiechem rozweselając i ugaszczając innych. Wtem błękitna sukienka w towarzystwie pąsowego kaftanika zniknęła z przed oczu Kazimierza. Monilka i Piękna korzystając z chwili przerwy pomiędzy tańcami, i z powszechnego zajęcia się gości ustawioną na stole piramidą jabłek i pierników, wymknęły się z bawialnego pokoju. Ktoby zajrzał go trzeciego maluteńkiego pokoiku oświetlonego jedną tylko świecą, mógłby je widzieć siedzące obok siebie na biało zasłanem łóżku Monilki. Trzymały się za ręce, i patrzyły sobie w oczy uśmiechając się i milcząc.
— Saluniu, — pierwsza szepnęła Monilka, — czy wiesz coto takiego, ten wieczór u nas? To moje zaręczyny z p. Kazimierzem.
— Domyślałam się tego moja jedyna.
Rzuciły się sobie wzajemnie na szyję, i ucałowały cicho lecz serdecznie. Tym razem Piękna przemówiła pierwsza.
— Czy wiesz dla czego przybiegłam dziś do ciebie, chociaż tak późno było, i ciemno na ulicach?
— Dla tego żeby mię zobaczyć?
— Nie; dla tego żeby ci powiedzieć, że postanowiłam dziś sobie być zupełnie inną jak dotąd.
— Jakto inną?
— Tak — mówiła Piękna opierając twarz na dłoni; mama i siostry poszły na wieczór a ja zostałam sama, samiutka jedna. Myślałam długo, i pierwszy raz w życiu nikt nie przeszkadzał mi myśleć. Wtedy wiesz co zrobiłam? Oto posadziłam naprzeciw siebie samą siebie, i długo przypatrywałam się tej dziewczynie, którą ludzie przezwali Piękną, a która w samej rzeczy jest bardzo brzydką. Zobaczyłam że jest ona złą, próżną, egoistką, i rozkazałam jej aby odtąd poprawiła się, bo to niedobrze być taką; bo jeśli pozostanie taką, nikt jej kochać nie będzie, a ona chce, aby ktokolwiek kochał ją bardzo, bardzo... Ale to nic! ona powinna być dobrą, czułą, cierpliwą, to może znajdzie się na świecie ktokolwiek, dla kogo ona zostanie takim białym aniołem, co to bierze serce człowieka w poświęcone dłonie i niesie je tam gdzie jest cnota, szczęście, spokojność, taka cichutka spokojność, śród której tańce nie bawią, a łzy nie bolą...
Tymczasem dwie łzy spływały po gorejących policzkach rozmarzonej dziewczyny; oczy jej ożywione zapałem, na przemian szkliły się i promieniły. Monilka objęła ją ramionami.
— Znajdzie się, znajdzie z pewnością ktoś taki, kto cię bardzo kochać będzie.... może się już i znalazł....
Piękna obejrzała się za siebie, jakby się obawiała aby kto nie podsłuchał ich rozmowy. — Moja droga — szepnęła, — czy p. Kazimierz bardzo cię kocha? czy jesteś bardzo szczęśliwą?...
Na to pytanie śliczny uśmiech oblał całą twarz Monilki; złote iskry zapaliły się w szafirowych jej źrenicach.
— Wiesz? — odpowiedziała z powagą, — od czasu gdyśmy sobie podali ręce jako narzeczeni, znalazłam tę cichutką spokojność o jakiej mówiłaś; tańce już mię nie bawią, a czuję, że gdybym i zapłakała kiedy, jeśliby on był przy mnie, łzy nie sprawiałyby mi bolu..... Jaki on dobry!
— A pan Sylwester?
— O, i ten także bardzo jest dobry!
Piękna ścisnęła dłoń przyjaciołki.
— Monilciu! — szepnęła, — my także powinnyśmy być bardzo dobremi! Co do mnie, postanowiłam sobie, że nigdy już odtąd nie będę całych ranków trawić nad czesaniem się i ubieraniem. Splotę po prostu dwa warkocze, okręcę je około głowy i koniec! Sukienki jakie mam, opatrzę pięknie, aby mi wystarczyły na długo, i abym nie potrzebowała prosić ojca o pieniądze..... Niech sobie Rozumna i Dowcipna proszą..... ja przeciwnie, powinnam dopomódz w czemkolwiek.... Jak, czem? sama jeszcze nie wiem..... ale zobaczę... pomyślę... Czy wiesz? o Rozumną stara się obywatel ze wsi, bardzo majętny człowiek, i ona pewno za niego pójdzie, gdy się tylko oświadczy; ale ja za jego brata nie pójdę, bo go nie lubię...
Tu schyliła się do ucha Monilki. — Moja droga, — szepnęła, — jeżeli pan Sylwester dowie się o tem że o mnie stara się brat obywatela, to powiedz mu, że ja za niego nie pójdę wcale.... że ja nie chcę ani jego trzydziestu chat, ani jego tysięcy rubli, ani jego koni, ani jego krów dojnych, ani jego dwóch garbów na nosie.... Powiedz mu... że ja.... że ja... nie, lepiej nic nie mów... albo zresztą powiedz, bo on może pomyśli.....
— Nic nie pomyślę, nic... nic... moja najdroższa... jedyna... mój aniele cudowny! — ozwał się cichym szeptem głos męzki nagle. I niewiadomo zkąd, jakim sposobem, p. Sylwester znalazł się klęczący przed Piękną, z rączkami jej w swych dłoniach. Filut, nic dobrego, stał przy drzwiach i słyszał caluteńką rozmowę dwóch panien.
— Na Boga! — krzyknęła Monilka, — co pan robisz! zobaczą!
Sylwester wiedział dobrze, że nikt nie zobaczy go w tej chwili, bo przyległy pokoik pusty był zupełnie, a goście zgromadzeni w bawialnym około piramidy jabłek i pierników, ani myśleli oglądać się za nim lub za Piękną.
W pięć minut potem tańczono kadryla. Sylwester niepodobny wcale do siebie, podawał rękę Pięknej. — Saluniu! — szepnął w chwili gdy nikt słyszeć ich nie mógł, — ty niczyją nie będziesz tylko moją.... — Twoją! — odszepnęło dziewczę, w piątej figurze kadryla składając dłoń na ramieniu swego tancerza.
W tej samej chwili p. Walery odpowiadał na pytanie siedzącej na kanapie damy. — Ślub mojej córki odbędzie się pani dobrodziejko, w miesiącu maju. Trzeba, dodał z uśmiechem, aby państwu młodym słowiki winszowały.
— A gdzież panie dobrodzieju, te słowiki mogą być w mieście?
— Oho! pani dobrodziejko, — śmiejąc się odparł pan Walery, — młodzi zawsze radzić sobie umieją. Pan Kazimierz upatrzył już sobie dworek przy ulicy Ogrodowej położony, bliziutko pola, z czterema oknami od południa, zielonym dziedzińcem i sporym ogródkiem. Dziedziniec pani dobrodziejko, zasadzony jaśminem, a w ogródku są grusze, jabłonie i altana z bzu, w której co roku śpiewają słowiki.
— Ależto musi drogo kosztować, najęcie takiego dworku? — zagadła jejmość.
— Sporo, sporo kosztuje! — potwierdził pan Walery, — ale przyszły mój zięć ma dobrą posadę; przytem zdolny, młody, pracowity, energiczny, to prędko pójdzie jeszcze wyżej. Co do mnie, zwijam dom, i mieszkać będę przy dzieciach.... tymczasem....
Co należało rozumieć pod wyrazem: tymczasem, gdy wymawiał go pan Walery, wszyscy wiedzieli: kryształowy pałac, alabastrowe łoża, tysiąc pięć obrazów, i t. d. A wszakże poczciwy półgłówek, jak powszechnie zwano p. Walerego, nie zdawał się zbyt tęsknić za temi świetnościami o jakich roił zbłąkany w części, lecz w części jasny i zdrowy jego umysł. Na gąbkowatej twarzy jego rozlewał się wyraz zupełnego zadowolenia, pomarszczone czoło jaśniało szczęściem, niby odbiciem tego szczęścia, które świeciło z pięknych oczów jego jedynaczki; nawet spracowane oczy starego kancelisty utraciły niespokojną ruchliwość, jaka je dawniej cechowała, zapaliły się żywszą nieco barwą, i patrzyły do koła spokojnie, pogodnie, a nawet z niejaką dumą. Byłato może duma ojca poglądająca na pięknie i zacnie wzrosłe swe dziecię, lub człowieka nizko wprawdzie postawionego w społeczeństwie, lecz czującego w sobie sumienie wolne od wszelkiej skazy, i godność człowieczą nie sponiewieraną nigdy przyjmowaniem jałmużny.
W ciasnem i ubogiem mieszkanku bawiono się długo jeszcze, przez całą noc prawie; tańczono, grano w preferansa i gwarzono z nieprzerwaną ani na sekundę serdeczną wesołością. A kiedy na koniec przy wieczerzy zastawionej w bawialnym pokoju, po smacznych zrazach, soczystej pieczeni i pulchnych naleśnikach odkorkowano parę butelek wina, i kiedy sam pan naczelnik stołu, jako najznakomitsza figura zebrania, podniósł kielich swój do góry pijąc zdrowie zaręczonej pary; kiedy rozochoceni panowie otoczyli Monilkę i Kazimierza, całując w rączki pierwszą, ściskając w ramionach drugiego, a obojgu życząc długiego życia, zdrowia i wszelkich pomyślności; kiedy pan Walery całował wszystkich po kolei, kolorową chustką ocierając zroszone łzami oczy; kiedy nakoniec po tem wszystkiem, rozweselona dama w żółtym czepcu z twarzą rumianą od wina i oczami śmiejącemi się śmiechem wesołych swych córek, usiadła do fortepjanu na którym zabębniła i zahuczała starym jak świat lecz gromkim jak grzmot mazurem, — w małem ubogiem mieszkanku było tak wesoło i tak ochoczo, że trójgraniasty kapelusz Napoleona wraz z białym koniem na którym kłusował, zdawał się poczuwać wielką ochotę do wyskoczenia ze swych ciasnych ramek na szerszą przestrzeń, a miasto Neapol wynurzyło się z głębokiej melancholji w jakiej zostawało od lat wielu, i trzęsło się od śmiechu wraz ze sterczącem po nad niem szczytem Wezuwjusza, domami, morzem i nad brzegiem morza spoczywającym Lazaronem.
Potem umilkło wszystko, ludzie rozeszli się, światła pogasły; p. Walery usnął prędko po niezwykłych wzruszeniach, ale Monilka długo nie spała. Blady świt dnia zimowego przedzierając się przez szparę w okienicy, zajrzał w szafirowe jej oczy, otwarte, jasne, niezmęczone wcale zabawą ni podejmowanym w koło niej trudem. Przed temi pięknemi szafirowemi oczami stał dworek położony blizko pola, z zielonym dziedzińcem, oknami wychodzącemi na południe i ogródkiem, w którym śród bzowych krzaków śpiewały słowiki. Z miłością w sercu, ukochana, kochająca dziewczyna ta, czuła się dziwnie szczęśliwą. Przed uśnięciem obie dłonie jej spoczęły na sercu, i zamknęła powieki z imieniem Kazimierza na różowych uśmiechnionych ustach.