Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Roztargnienia uczonego marzyciela.

Zima minęła. Przy schyłku pięknego dnia majowego hrabia Seweryn Horski wrócił ze swykłej swej codziennej przechadzki, i zasiadł spokojnie przed starem swem biurem, naprzeciw dobrego przyjaciela swego, zegara, na którego poważne oblicze zamiast białego światła lampy, spływała teraz różowa smuga zachodzącego słońca.
Zresztą wszystko było jak dawniej w tym obszernym, widnym i poważnym pokoju uczonego. Książki, mappy, globusy i naukowe narzędzia stały i leżały tam zawsze w jednostajnym nieładzie, śród którego jednak bystre oko dostrzedzby mogło ślady systematycznych, nigdy nie przerywających się prac umysłowych; rękopisy rozrzucone na biurze świadczyły także o niezmordowanej pracy hrabiego, a głębokie błękitne oczy niemłodej wymalowanej na portrecie pani, patrzyły z pod koronkowego czepca na tę piękną komnatę z jednostajnym zawsze wyrazem mądrego spokoju, i niemego, lecz zarazem wymownego błogosławieństwa.
Hrabia wszedł jak zwykle szparkim krokiem, ze szklistem w przestrzeni utopionem spojrzeniem, z całą postacią podaną naprzód. W obu dłoniach niósł sporą więź bujnych polnych kwiatów i ziół woniejących, a wysokie, niepospolicie wyrzeźbione jego czoło powleczone było lekkim odcieniem ogorzelizny, zdradzającej częste i długie przebywanie pod promieniami ciepłego wiosennego słońca, i podmuchami wiatrów wiejących na szerokich rozłogach. Hrabia herboryzował przez dzień cały; z zamiłowaniem i wprawą biegłego botanika, zrywał i w systematyczny ład układał napotkane po drodze rośliny; z lubością i zachwyceniem poety podglądał misterne loty owadów, i podsłuchiwał tajemnicze szelesty gałęzi leśnych, uginających się pod skrzydłami ptasząt, uściełających gniazda w gęstwinach lasów. Wracał do willi swej zmęczony fizycznie, lecz moralnie pochwycony w to niebo wybranych, w jakiem przebywać dano tym, którzy duszę swą przesiąkniętą miłością i rozwidnioną wiedzą, zbratali ściśle ze wszystkiem, co żyje na świecie począwszy od króla stworzeń — człowieka, aż do najlichszego robaczka i wątłej trawki wyrastającej z łona żółtej, piasczystej kępiny. Hrabia był jednym z ludzi, dla których nic na ziemi nie jest zbyt małem i uwagi niegodnem. On wielbił słońce we wspaniałym i wysokim majestacie jego; lecz drobna kępina piasku zwieńczona chwiejnem ździebełkiem trawy, zatrzymywała przy sobie wzrok jego rozkochany w naturze, niby słaba i ubożuchna siostra wzbudzająca w silniejszym i bogatszym bracie, tkliwe współczucie i baczne zajęcie.
Takiemito napoiwszy się wrażeniami, hrabia wracał do domu z sercem nawskroś przeniknionem błogą pogodą, z umysłem ukołysanym cudowną harmonją, sród której człowiek gotów jest wszelkie burze zażegnywać słowem miłości, i wszelkie fałsze lub rozstroje tłumić lub kojarzyć zgodą i przebaczeniem.
Przyjąwszy pośpiesznie skromny, istnie spartański posiłek, hrabia zasiadł przed swem biurem, i rozłożywszy przed sobą zdobycze całodziennej swej przechadzki, z prawdziwą lubością zapuścił dłonie w ten gąszcz zielony i woniejący, śród którego płonęły purpurą puszyste amaranty, i jak gwiazdy świeciły śnieżne dioscoraee. Hrabia otworzył bogaty swój zielnik, i wywikławszy ze sznurkowatych gałązek polnego powoju parę niepospolitych okazów roślin, umieścił je na właściwem dla nich miejscu. Kiedy to czynił, ręce jego tak miękko jakoś i ostrożnie poruszały się około delikatnych łodyżek i przezroczystych tkanek liściowych, jak ręce matki troskliwie układającej do snu ulubione swe dzieci. Pozostała reszta obfitego zbioru nie kwalifikowała się do zielnika, nie w celach też naukowych zebrał ją był hrabia... Na biurze jego pomiędzy globusem a mosiężnym przenośnikiem służącym do wymierzania kątów geometrycznych, stał wazon porcelanowy napełniony wodą.
Hrabia ze skupioną uwagą botanika i smakiem artysty wszędzie szukającego piękna, w wielki, symetryczny bukiet ułożył zielone trawy, pąsowe amaranty i liljowe kampanule, poczem troskliwie i uważnie umieścił je w porcelanowym wazonie. Wazonów zresztą takich w pokoju znajdowało się kilka, a w każdym z nich barwiły się i woniały pęki roślin — zdobycze uprzednich przechadzek hrabiego. To połączenie kwiatów i ksiąg, poezji i nauki, wymownie opowiadało o człowieku zamieszkującym tę poważną, lecz zarazem dziwną jakąś świeżością, niemal dziewiczością ducha napiętnowaną komnatę.
Ukończywszy zajęcia swe wpół naukowe wpół poetyczne, hrabia otworzył jedną z książek leżących na biurze. Pąsowa łuna słoneczna dotąd zalewająca stare oblicze wiszącego nad biurem zegara, zagasła; natomiast do pokoju zaglądało łagodne światło nieskazitelnego błękitu, rozciągniętego nad światem zwolna tonącym w przezroczystym zmroku wiosennego wieczora. Cała godzina rozdzielała jeszcze hrabiego od pory, w której udawał się zazwyczaj do sąsiedniej willi. Pora ta ściśle określoną była przez piękną jego narzeczonę, a hrabia nigdy jeszcze nie sprzeciwił się jej woli. Wolno mu było każdego ranka, który dla Ewy rozpoczynał się niewiele przed południową godziną przyjść, rzucić parę spojrzeń na ukochaną kobietę, i zamienić z nią kilka wyrazów; potem Ewa oddawała się zwykłemu trybowi życia, na jakie składały się: zwierciadło, odwiedziny w kilku najświetniejszych miejscowych salonach, mała, leciuchna materjalną i moralną wagą książeczka, nakoniec miękkie, do spoczynku wzywające wezgłowia. Hrabia herboryzował po polach, poetyzował śród zielonych gajów, czytał uczone księgi, pisał naukowe rozprawy, przesyłał listy uczonym swym przyjaciołom, zajmował się wspieraniem biedy bliźniego i leczeniem moralnych nędz spotykanych po drodze — poczem o naznaczonej godzinie szedł, aby przy boku kobiety przybranej w miękką falistą szatę, śród otaczających ją półświateł i półtonów, spocząć po trudach, zaczerpnąć parę tchnień tej nadziei szczęścia i rozkoszy, jakich spodziewał się doświadczyć kiedyś, kiedy pozwolonem mu będzie bezwarunkowo nazwać ją swoją.
Oczekując tedy tej z niecierpliwością codziennie oczekiwanej pory, hrabia wczytywał się w nową jakąś dla siebie księgę, i nie usłyszał jak otworzyły się drzwi, i za plecami jego stanął wysoki barczysty człowiek, z twarzą nawpół okrytą czarnym zarostem.
— Panie hrabio! — zabrzmiał niedaleko pochylonej jego głowy głos szorstki i gruby. Hrabia podniósł głowę, ale nie odwrócił jej w stronę przybyłego. Szkliste oczy jego tonęły w przestrzeni.
— Tak, — zaczął mówić zcicha i do siebie; — niedołęztwo pojmowania ludzkiego spotwarzyło naukę Epikura.. Poszukiwał on szczęścia mogącego ciągnąć się przez całe życie; nie żądał najwyszukańszych rozkoszy, przeciwnie, zalecał wzgardzanie niejedną cząstkową rozkoszą, aby tem lepiej dojść do szczęścia trwałego, pojętego jako stan całego życia. Życie zgodne z naturą, przestawanie na małem...
— Panie hrabio! — ozwał się wysoki, barczysty mężczyzna głośniej jak wprzódy, i z silnym odcieniem niecierpliwości w głosie. Hrabia Seweryn zwrócił ku niemu głowę, ale umysł jego nie wrócił jeszcze z podróży, i oczy tonęły w przestrzeni bez wyraźnego punktu oparcia.
— Mędrzec Epikurejski nie żyje jak cynik — szepnął jeszcze; ale nagle podniósł rękę do czoła, i powiódł nią po oczach jak człowiek czujący przez sen potrzebę obudzenia się. Stojący przed nim mężczyzna skorzystał z tej chwili.
— Panie Hrabio — rzekł swoim grubym szorstkim głosem, przyszedłem pożegnać się z panem.
— A, to ty Ryczu — zawołał hrabia wypływając całkiem na powierzchnię głębokich nurtów, — czy dawno tu jesteś?
— Od kwadransa — gniewnie mruknął Rycz, który w istocie niedłużej oczekiwał na obudzenie się hrabiego, jak parę minut.
— Przepraszam cię mój drogi, byłem zamyślony i nie spostrzegłem twego wejścia. Zdaje mi się, że coś mówiłeś, ale niedosłyszałem.
— Mówiłem, żem przyszedł pożegnać pana hrabiego.
— Jakto pożegnać? dlaczego? — zapytał hrabia niespokojnie poruszając się na swym fotelu.
— Tak — odparł Rycz — żona moja umarła....
— Wiem o tem, mój Sebastjanie — tonem współczucia i pożałowania odparł hrabia; wiem o tem dobrze, wszak to już od miesiąca....
— I młodsze dziecko moje umarło także, mruknął Rycz takim tonem, jakby śmierć swego dziecka wyrzucał hrabiemu..
— Wiem o tem, wiem, powtórzył hrabia, dwa czy trzy tygodnie temu, nieprawdaż?
— Mniejsza o tygodnie, panie hrabio! tacy biedacy i nędzarze jak ja, nie mają potrzeby liczyć dni i tygodni. Pan to co innego! panu każdy dzień przynosi smaczny obiad, a każdy tydzień sto dukatów dochodu....
— Ryczu! Ryczu! żałośnie zawołał hrabia, — znowu te złe uczucia w tobie zawiści i pożądliwości...
— Znowu i zawsze, ale to już nic wcale pana hrabiego obchodzić nie powinno. Dziękuję panu hrabiemu za opiekę, która jednak nie uczyniła mię szczęśliwym, i za wszystkie dary, które jednak nie przeszkodziły żonie mojej i dziecku umrzeć z nędzy. Nic mię już teraz nie przywiązuje do przeklętego tego miasta, dziś wyjeżdżam ztąd.
Hrabia milczał i nie spuszczał oczu z twarzy Rycza. W łagodnych, zamyślonych źrenicach jego mignęło parę razy coś nakształt gniewu; wnet jednak przelotne błyski te zastąpił wyraz smutku.
— Lękam się, bardzo się lękam Ryczu, żebyś nie był jednym z tych ludzi, których niczem uleczyć nie można...
— Niech pan hrabia niczego się nie lęka, przerwał Rycz. Ale hrabia nie dał mu skończyć; powstał z twarzą smutną, lecz zarazem i surową.
— Żona twoja i dziecko nie powinny były umrzeć z nędzy, Ryczu; dawałem ci tyle, że mogłeś w dostatku utrzymać twą rodzinę. Myślałem, miałem nadzieję, że stopniowo zdołam wykrzesać w tobie iskrę jakiego dobrego uczucia. Nie jesteś głupcem Ryczu, nie jesteś nawet całkiem pozbawionym oświaty; sądziłem, że i w sercu twem jest choćby jedna strona nietknięta zepsuciem. Dlatego starałem się dopomódz ci w odnalezieniu samego siebie; bo całą duszą przyznaję słuszność tej pięknej zasadzie ewangelji, że jeden człowiek zwrócony z manowców na dobrą drogę, tak samo miłym powinien być każdemu szczerze miłującemu swych bliźnich, jak tysiąc innych, którzy nie błądzili nigdy. Widzę jednak, z żalem widzę, że usiłowania moje były daremne; zawiodłem się na tobie Ryczu.
Umilkł hrabia, i oczami które zapaliły się w tej chwili gorącem światłem, patrzył prosto w twarz stojącego przed nim człowieka. Nieufne, posępnie gorejące, a w tej chwili szyderskie spojrzenie Rycza, zuchwale mierzyło się parę sekund z tym wzrokiem szlachetnym, pełnym zacnego żalu i wyrzutu. Po chwili jednak źrenice jego poczęły drżeć i migotać; czarne jak przepaść oczy Rycza opadły ku ziemi, przytłoczone niby światłym strumieniem cnoty i szlachetności, tryskającym z oczu hrabiego. Trwało to wszakże bardzo krótko; Rycz podniósł twarz na którą wybił się rumieniec gniewu, wzbudzonego w nim zapewne chwilowem, mimowolnem zmieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł porywczo, — przyszedłem tu aby pożegnać pana. Życzę panu wszystkiego dobrego — dziś ztąd wyjadę.
— Dokąd? — zapytał hrabia pogrążony w niemem przypatrywaniu się człowiekowi, którego daremnie chciał wydźwignąć z topieli występków i złych nałogów.
— Gdzie oczy poniosą — odrzucił Rycz z cichym złowieszczym śmiechem. Idę w świat szukać sobie szczęścia.... Zgodzisz się bowiem panie hrabio, że trudno człowiekowi zdecydować się na zostanie przez całe życie nędzarzem, lub zarabianie na kawałek chleba przepisywaniem cudzych papierów. Nie byłoto zajęcie dobrze dobrane do moich usposobień. Wolę ruszać się po świecie, niż wycierać łokciami stoły. Zresztą owdowiałem... nie mam jeszcze lat czterdziestu, być może iż znajdzie się gdziekolwiek bogata jaka dziedziczka, która zechce mię na męża.
Zaśmiał się znowu cichym, zdławionym chychotem, i powtórzył. — Żegnam pana hrabiego!
Stał przecież ciągle nieporuszony, i nie zabierał się wcale do wyjścia. Twarz hrabiego stała się jeszcze surowszą.
— A więc idź! — wyrzekł hrabia po chwili milczenia — czegóż więcej żądasz odemnie?
— Mam do pana hrabiego pewien interes — mruknął Rycz w taki sposób, że możnaby mniemać, iż hrabia winien mu był sporą summę pieniędzy, a on się o nią chciał dopominać. Ale po twarzy hrabiego przebiegł błysk nadziei.
— Co? jaki interes? — zawołał postępując naprzód parę kroków; może chcesz innego zajęcia, niż to które ci dawałem dotąd? Możeś rozmyślił się w tej chwili, i pragniesz tylko nowego rodzaju pracy? Mów! Mogę umieścić cię w moich dobrach pod nadzorem poczciwego mego Krupińskiego. Będziesz pracował pod odkrytem niebem, na świeżem, wolnem powietrzu; dam ci zajęcie potrzebujące wiele ruchu, wspólnie z innymi ludźmi, pomiędzy którymi znajdziesz poczciwych i wesołych towarzyszy...
Nagle hrabia umilkł. Wyraz kamiennej nieruchomości jaki pokrył twarz Rycza, zamknął mu usta. Odskoczył parę kroków, ściągnął z szyi swój rozwiązany krawat, i rzucając go na środek biura, zawołał.
— Nie, Ryczu! nie! omyliłem się znowu! ty niechcesz innej pracy! ty żadnej pracy niechcesz! ty jesteś jednem z tych drzew zjedzonych przez robactwo i nawskróś przegniłych, którym pomódz nie może żadna sztuka ogrodnicza! Dla czegóż nie idziesz już sobie? czegóż chcesz jeszcze odemnie! Boję się, bardzo się boję, że nic dla ciebie nie będę mógł uczynić więcej!
Rycz uśmiechał się.
— Panie hrabio! rzekł, ileż razy słyszałem od pana, iż nie należy wyrzutami i srogiemi wyrazami przygnębiać i zniechęcać biednych, grzesznych robaków!
Uniesienie hrabiego przygasło. Zmieszanie ukazało się na jego twarzy.
— Masz słuszność Ryczu — rzekł smutnie schylając głowę — gniew i srogość złymi są apostołami. Jam zawsze mniemał, że miłość jest tą nicią, którą ludzi najłatwiej ku dobremu wieść można. Ależ przecie próbowałem względem ciebie głosu miłości... no.. czegóż chcesz?
Rycz spuścił oczy, wkurczył głowę w ramiona, przycisnął łokcie do boków, i wymówił głosem nie tak szorstkim jak wprzódy, lecz w którym jednak nie słychać było prośby ni pokory.
— Spodziewam się panie hrabio, że gdy ja udam się w świat szukać dla siebie szczęścia, pan zechcesz przyjąć córkę moją pod swą opiekę i los jej zapewnić.
Hrabia rzucił się na swój fotel, w którym tak się zagłębił, jak gdyby od czegoś bardzo złego chciał uciec aż na koniec świata.
— Mój Ryczu — wymówił po chwili milczenia — mój Sebastjanie, pomyśl tylko sam o tem co mówisz. Czyż nie jest obowiązkiem ojca czuwać nad własnem dzieckiem i dawać mu utrzymanie....
— Ja nie mam czasu czuwać nad mojem dzieckiem, ja muszę o własnem mojem myśleć utrzymaniu — odmruknął Rycz.
— Trzebaż było myśleć wprzódy o obowiązkach, jakie przyjmowałeś na siebie...
— Kiedyżto, panie hrabio!
— A wtedy naturalnie gdyś się miał żenić!
Usta Rycza pod czarnym jak smoła zarostem wykrzywiły się przykrym uśmiechem.
— To dawne dzieje, panie hrabio! Ot podobała mi się była dziewczyna, do tego miała posag, a ja ani szeląga w kieszeni, więc żeniłem się. Co się tyczy dzieci, to niech mię djabli wezmą, jeśli którykolwiek z pięknych panów myśli o obowiązkach jakie mieć będzie dla nich, gdy żeni się z ładną i posażną panną. Czyniłem tak jak czynią nietylko tacy jak ja biedacy, ale piękni i bogaci panowie, to jest nie myślałem wcale o moich przyszłych dzieciach. Potem urodziło się ich troje, dwoje umarło, a trzecia najstarsza została. Spodziewałem się, że pan hrabia weźmiesz ją pod swoją opiekę.
— Nie Ryczu — odparł hrabia wstrząsając przecząco głową — nie uczynię tego, bo byłoby to uwalnianiem ciebie od obowiązków, które spełniać powinieneś; zachętą dawaną złemu...
Rycz machnął ręką i cofnął się parę kroków ku drzwiom.
— A więc niech marnuje się dziewczyna, niech idzie żebrać, albo tam sobie daje rady jak inne opuszczone dziewczęta!
Hrabia zerwał się z fotelu.
— Niechże Bóg broni aby miała się zmarnować, aby biedna dziecięca dusza puszczona samopas, zmuszoną była do rzucenia się w te straszne otchłanie....
Umilkł i stał zadumany. Dwa pojęcia i dwa uczucia walczyły w nim widocznie. Rycz stał jak wryty; zuchwałe a zarazem nieufne oczy jego z wyrazem niedbałości błądziły po pokoju. Hrabia zbliżył się ku niemu i spojrzał mu w twarz głęboko.
— Słuchaj — rzekł zcicha, nawpół łagodnie nawpół gniewnie, — czy ty przynajmniej kochasz to dziecko? Czy w tobie jest choć iskra ojcowskiego uczucia?
Rycz milczał długo. Zły, szyderski uśmiech wił się po jego ustach, sprzeczając się z wyrazem czoła które sfałdowało się nagle. Po chwili podniósł głowę i odpowiedział:
— Panie hrabio! ja się tam nie znam na tych wszystkich iskrach i miłościach, o jakich pan mówisz. Rodzice moi nie posiadali wcale tych iskier i miłości. Ojciec mój był pijakiem, który bił mię od rana do nocy, a matka idjotką nie wiedzącą o swojem własnem imieniu. Nie wiem już jakim sposobem dostałem się do szkoły, w której nauczyciele mię łajali, bom był hultaj, a koledzy wyśmiewali nazywając mię mrukiem. Potem... ale co tu mówić długo... powiem tylko panu hrabiemu kilka wyrazów: niewiem wcale czy jest we mnie jaka iskra, a prawdopodobnie niema żadnej, oprócz tej, która sprawia że mam ustawiczne pragnienie. To pewna, że gdydby mię ta dziewczyna nic a nic nie obchodziła, tobym ją rzucił na drodze jak dziurawą sakiewkę, i anibym się za nią obejrzał. Skoro zaś przyszedłem do pana hrabiego prosić dla niej o opiekę i zapewnienie jej losu, to widać żem już tam coś poczuł. Co? nieobchodzi mię to wcale; dość że wolałbym aby ona była pod opieką pańską, niż żeby się miała tarzać po drogach i ulicach.
Hrabia słuchał uważnie: — Biedna naturo ludzka! rzekł zcicha do siebie — z jak wzniosłych wysokości w niezgłębione spadasz otchłanie! A jednak czarna jak przepaść, migocesz zawsze choćby najdrobniejszym promykiem światłości!
Usiadł i ozwał się głośniej.
— Gdzież jest, Ryczu, to nieszczęśliwe dziecko?
— Dziewczyna przyszła ze mną — odparł Rycz, — oczekuje w przedpokoju. Czy mam ją przyprowadzić?
Hrabia skinął głową przyzwalająco. Rycz wyszedł, i po chwili wrócił do pokoju, a za nim ukazała się z progu postać dziecinna. Przestąpiła próg i stanęła tuż przy drzwiach, a stała tak nieruchomo, jakby nie stawało jej sił do postąpienia dalej. Nie było przecież nieśmiałości, na bladej, chudej twarzyczce tej dziewięcioletniej dziewczynki; nie malowało się też na niej ani zdziwienie, ani smutek, ani żadne z ujemnych lub dodatnich uczuć, poruszających wrażliwemi zazwyczaj sercami dzieci. Ładne, lubo widocznie stłumione w rozwoju swym jej rysy, owiane były dziwną jakąś ciszą, a błękitne oczy w okrągłej oprawie patrzyły z pod wypukłej powieki tak, jakby wszystkie znajdujące się dokoła przedmioty nie znajdowały w nich najlżejszego odbicia. Dziecię to miało na sobie ubogą lecz czystą sukienczynę, spłowiałą chustkę skrzyżowaną na piersi, a bujne, lnianej barwy włosy, matową, miękką strugą ocieniały policzki jej i spływały aż na ramiona.
— Klarko — szorstkim głosem wymówił Rycz zwracając się ku dziecku — pójdź tu Klarko, zbliż się.
Na głos ten lekkie drgnienie przebiegło ramiona i splecione pod chusteczką ręce dziewczynki. Zwróciła powoli na ojca swe ciche, bez blasku źrenice, lecz nie poruszyła się z miejsca na którem stała. Hrabia patrzył wciąż na nią z baczną uwagą.
— Zbliż się moje dziecię — wymówił łagodnie wyciągając do niej rękę. Klarka tak samo zwolna jak wprzódy przeniosła spojrzenie swe z ojca na twarz nieznanego jej pana. Postąpiła kilka kroków i stanęła niedaleko biurka niezmieszana i niezlękniona; podobną była do istoty, której uczucia i mowa wepchniętemi zostały wewnątrz długiem jakiemś, ciężkiem jak ołów uczuciem grozy czy żalu. Hrabia zdawał się być zdumionym. Łagodnym ruchem ujął rękę dziecka i przyciągnął je do siebie.
— Klarko, — rzekł — oto twój ojciec odjeżdża i chce abyś została tu pod moją opieką. Czy chcesz pozostać lub towarzyszyć mu wszędzie gdzie on się uda?
Gdy hrabia to mówił, oczy Klarki otwierały się szerzej. W cichych, jakby zamarłych jej źrenicach, po raz pierwszy błysnęło parę iskier. Nie odpowiedziała jednak.
— No cóż Klarko! — mruknął Rycz, — czy nie słyszysz o co się pyta pan hrabia? czy chcesz tu pozostać, czy jechać ze mną....
Tym razem dziewczynka nieruchomo wlepiła oczy w twarz mówiącego; trwoga, prawdziwa trwoga wstrząsnęła jej rysami. Powieki zadrżały, blade usta poruszyły się, obie ręce podniosła zwolna, i zatopiła w gęstych pasmach swych włosów.
— No cóż? — powtórzył Rycz, — czy chcesz jechać ze mną?
Tym razem całe ciałko dziecka odgięło się w tył, jak istoty nawykłej uchylać się przed grożącemi jej ciosami. Z piersi jej wyrwał się okrzyk dziwny, przenikający. — Jechać z tobą ojcze! — zawołała, — nie! nie! nie!
I obu rękami twarz zakrywając, osunęła się na ziemię kryjąc drobne swe ciało za poręczą fotelu na którym siedział hrabia. Silne nerwowe drganie wstrząsnęło twarzą Rycza, oczy jego zagorzały namiętnie, pięście ścisnęły się. A jednak śród tego gwałtu złości, który trysnął z posępnej fizjonomji, można było dostrzedz coś, jakiś przelotny błysk, podobny do żalu. Ale hrabia powstał wyprostowany, poważny, taki jakim nigdy dotąd Rycz go nie widział.
— Ryczu, — ozwał się spokojnym lecz stanowczym głosem, — widok dziecka tego powiedział mi o tobie więcej niż wszystko com dotąd widział i dostrzegał. Wiem teraz że popełniłem błąd zaliczając cię do rzędu ludzi, nad którymi czuwać uważałem za moją powinność. Obdarzając cię radami, proźbami i pieniędzmi, rzucałem perły pod nogi nieczystego stworzenia... myślałem, że nie było niepodobnem, zmyć zeń straszne plamy i skazy. Teraz idź ztąd, idź co najprędzej! — należysz do liczby tych nieszczęśliwych, przed którymi zamknęły się na zawsze wrota nawrócenia. Dziecka tego nie oddam ci teraz, choćbyś i chciał mi je odebrać. Byłeś złym ojcem Ryczu! Biada Ojcu którego dziecię drży przed nim od grozy i boleści!
Hrabia mówił słowa te z prawdziwem oburzeniem; rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy zapłonęły. Rycz zgiął się nizkim, szyderskim ukłonem.
— Dziękuję panu hrabiemu, — rzekł — za rady jego które na nic mi się nie przydały, prośby które mię śmiertelnie nudziły, i pieniądze, któreś mi pan dawał dlatego że w ogólności dawać lubisz. Jako dowód wdzięczności mej za to wszystko, zostawiam panu moje dziecko; przyznaj pan, że podarunek to nie lada, bo dziewczyna obiecuje być wcale roztropną. No Klarko, chodź pożegnać się z ojcem, prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczysz.
Podniesione z ziemi przez hrabiego dziecię stojące cicho i nieruchomie, nagle z nowem drżeniem przestrachu ukryło się za ramię swego opiekuna. Błękitne źrenice Klarki wlepione były w ojca, powieki jej i ręce drżały. Hrabia osłonił ją ramieniem.
— Idź z tąd! — wymówił podniesionym nieco głosem, rękę ku drzwiom wyciągając. Ale Rycz stał przez kilka sekund nieruchomy. Nie patrzył on na hrabiego, ale na małą główkę ukazującą się z za jego ramienia. Wzrok jego palił się i migotał posępnie, ręce nerwowym ruchem targały parę razy splątaną gęstwinę czarnego zarostu. Nagle uśmiechnął się, raz jeszcze ukłonił się hrabiemu i szerokim krokiem opuścił pokój. Hrabia po wyjściu jego pociągnął taśmę dzwonka, a gdy we drzwiach zjawił się stary siwowłosy sługa, polecił mu straż nad dziewczynką.
— Powierz ją tymczasem swej żonie, mój Krzysztofie — rzekł, — za parę godzin trzeba ją będzie zaprowadzić do willi pani Dembielińskiej.
Klarka bez oporu poszła za Krzysztofem; od progu tylko, cicha i niema jak wprzódy, zwróciła się ku hrabiemu, a pochwyciwszy jego rękę, złożyła na niej długi pocałunek.
Hrabia pozostawszy sam, długo przechadzał się po pokoju z postacią podaną naprzód, wzrokiem szklisto utkwionym w przestrzeni. Tym razem jednak znać było że umysł jego nie rzucił się w nurty ulubionych mu myśli, lecz nawskroś przejęty oburzeniem i żalem z przykrą jakąś łamał się zagadką.
Niepoprawność człowieka którego chciał nawrócić do cnoty i pracy, bodła i bolała hrabiego tak, jakby komu innemu dolegać mogła osobista tylko, niepowetowana strata. Dotąd dziwnego doświadczał on powodzenia we wszystkich podobnych przedsięwzięciach. Dobroć jego ujmowała najnieczulszych, cierpliwość, prostota i niewyczerpane miłosierdzie wzruszały najzatwardzialszych.
W życiu swem jakkolwiek wiek jego mógł nazwać się zaledwie średnim, dokonał on już nieraz wielkiego i trudnego dzieła nawrócenia zbłąkanej duszy na drogę dobrą; a jeśli czasem zawodził się i jak powiadał przed chwilą: „rzucał perły pod nogi nieczystego stworzenia,“ to smutne te wypadki jego usiłowań szybko uchodziły mu z pamięci. Był on jednym z ludzi, którzy całe życie pamiętając o najdrobniejszem napotkanem na drodze ździebełku dobra, zapominają nazajutrz o wczoraj widzianym bezmiarze złego. Wielbić i kochać, stanowiło rozkosz jego życia; wzgarda i czcze potępiania tak były sprzeczne z jego naturą, że wstrząsnąwszy nią zaledwie przez chwilę, brały z nią rozbrat natychmiast. Nieodwołalny upadek Rycza, cynizm jego, fatalne zgangrenowanie charakteru tego człowieka, przed którym drżało od trwogi własne jego dziecię, więcej niż inne podobnego rodzaju widoki zaryły się w serce hrabiego. On tyle razy mu przebaczał, napominał go, prosił, groził mu, obdarzał go! spostrzegał że zawodził się, lecz zawsze usiłował i spodziewał się. Teraz, gdy człowiek ten odszedł z wyrazem czarnej niewdzięczności na ustach, z cynicznym szyderstwem w spojrzeniu, odszedł niewiadomo dokąd, niewiadomo po co? prawdopodobnie tam, gdzie mógł bezkarnie popełniać nowe występki, i oddawać się swym brzydkim nałogom — hrabia pojął w zupełności, że zostawał w błędzie, że zajmując się nim obsiewał niewdzięczną rolę, na której złote ziarna pszenicy rodziły trujące chwasty i raniące pokrzywy. Jednak umysł jego nie pozostał bez pewnych wątpliwości. — Kto wie? — mówił do siebie hrabia, — czy nie obszedłem się z nim nazbyt surowo? czy nie powinienem był zatrzymać go przy sobie jeszcze czas jakiś, proźbą, a choćby musem? Możem nie dostrzegł jakiego dobrego momentu, i przepuścił go nie zużytkowawszy? Możem zaniedbał jakiego zbawiennego środka? Przecież nie chciał córki swej porzucić samotną śród ulic miasta, wolał przywieść ją do mnie. Było więc w tym człowieku coś, czego on nazwać nie umiał... głos krwi czy sumienia, słaby wprawdzie, bezwiedny... ale był.
Śród takich rozmyślał hrabiego, stary zegar poważnym i chrapliwym nieco od starości głosem, wydzwonił kilka uderzeń. Hrabia podniósł na niego wzrok zafrasowany przed chwilą, teraz rozradowany. Uderzenia zegaru oznajmiały mu, że nadeszła pora, w której wedle codziennego zwyczaju udać się miał do sąsiedniej willi.
W godzinę, potem w małym, podobnym do wywatowanego i atłasem wyłożonego pudełeczka, saloniku pani Ewy Dembielińskiej, znajdowało się trzy osoby. Pani domu w powłóczystej, miękko falującej szacie, siedziała przy stoliku, na którym rozpościerał barwiste pióra mozajkowy ptak rajski; głowa jej wdzięcznie pochyloną była pod błękitnawem światłem lampy, a drobne dłonie wyglądające jak dwa przezroczyste płatki śniegowe, trzymały leciuchną robótkę, złożoną z kanwy delikatnej jak sieć pajęcza, połyskującej peli i drobniuchnych perełek. Pelą wyszywała jakieś wątłe, bledziuchne różyczki, z perełek tworzyła grona niezapominajek, a wszystko to wywijało się z pod jej palców wianuszkiem wdzięcznym i symetrycznym, lecz tak subtelnym i wątłym, że zdawało się iż najlżejszy z powiewów wnikających do pokoju przez otwarte okno, zdmuchnie wnet z kanapy te sztuczne twory, przemieniając je w chmurkę różnokolorowego pyłku. Robota tej pani była jak ona sama wdzięczną, miluchną, miękką i połyskującą, lecz wątłą, rozwiewną i... bezużyteczną. W robocie jak i w robotnicy dużo było sztuki a mało życia.
Przy drugiej lampie umieszczonej w pobliżu otwartego okna, z łokciami opartemi o marmurową płytę niewielkiego stoliczka, ze świeżemi policzkami zatopionemi w drobniuchnych dłoniach, siedziała Krysia. Postawa jej nacechowana była dziecięcą niedbałością i naiwnością, lecz wielkie ciemne oczy w podłużnej oprawie szeroko otwarte, pełne uwagi i skupienia, z wyrazem pojętności i ciekawości, tkwiły w twarzy siedzącego na przeciw, hrabiego Seweryna. Pomiędzy hrabią a małą dziewczynką leżała roztwarta książka w otoczeniu jakichś mosiężnych trójkątów, drewnianych pałeczek, kółek i sześcianów, których przeznaczenie łatwo odgadnąć mógł każdy, kto sam uczył się kiedy pierwszych zasad geometrji.
— Panie hrabio — ozwała się Krysia z pewną niecierpliwością, wstrząsając czarnemi lokami opływającemi szyję i ramiona — dla czego przestałeś pan mówić mi o tych różnych sposobach, któremi ludzie mierzą drogi wędrujących po niebie gwiazd, słońc i księżyców? Czy lekcja już skończona? Ja bym chciała słuchać jeszcze? Panna Zelja ani panna Justyna nie umieją tak mówić jak pan, panie hrabio, ani mi nawet o takich ciekawych rzeczach nie powiadały nigdy.
Hrabia, który przed chwilą rozjaśnionym wzrokiem zapatrzył się był na Ewę, zwrócił łagodne spojrzenie na przemawiające do niego dziecię. Krysia nie zmieniając postawy mówiła dalej:
— Wczoraj, panie hrabio, po skończonej z panem lekcji poszłam z panną Justyną do ogrodu. Księżyc świecił bardzo pięknie, centofolje mamy prześlicznie pachniały. Panna Justyna chciała abym z nią mówiła, ale ja wcale mówić nie mogłam. Myślałam ciągle o tem, że dobrzeby było, abyś mi kiedy powiedział dla czego księżyc świeci biało a słońce złoto? dla czego liście na drzewach poruszają się gdy wiatr wieje? zkąd pochodzi zapach róż? czy kwiaty czują jaki ból, gdy je ktoś zrywa? Dla czego niebo błękitne jest latem a szare w jesieni? Co się dzieje na świecie wtedy gdy grzmi? Z kąd bierze się tyle wody gdy deszcz pada? dla czego mgła na polach i łąkach wygląda latem jak wielkie białe jezioro? jakim sposobem trawy....
— Christine! — ozwała się z cicha Ewa podnosząc oczy z nad robótki, — zasypujesz hrabiego prawdziwym gradem pytań!
— Droga Ewo! — rzekł hrabia, — pozwól temu dziecku wypowiadać wszystkie swe myśli; odkrywają one przedemną niwę dziwnie urodzajną.
Krysia siedziała ciągle w jednej postawie, i zdawało się, że nie słyszała nawet zwróconych do niej słów. Wielkie oczy jej pojętne, zamyślone i ciekawe tkwiły, ciągle w twarzy hrabiego.
— Panie hrabio — mówiła dalej odgarniając z czoła pasma czarnych włosów, z któremi igrał powiew dochodzący przez otwarte okno, — ja panie hrabio, chciałabym wiele innych wiedzieć rzeczy, o których nie mówi mi nigdy panna Zelja ani panna Justyna. Chciałabym naprzykład abyś mi pan powiedział, dla czego na świecie jedni ludzie są bogaci a drudzy biedni. Mama naprzykład jest bogatą, i ty panie hrabio jesteś bogatym; ja także mam zawsze piękne sukienki, jeżdżę z mamą powozem, śpię na miękkiem łóżeczku. A tu niedaleko naszej willi, wiesz pan? w tej wązkiej uliczce, która prowadzi ku miastu, widziałam zawczoraj gdym z panną Zelją szła na przechadzkę, jakiegoś bardzo biednego człowieka który rąbał drzewo. Przy nim stała żona jego w brudnem, obdartem odzieniu, z takiem bladem mizernem dzieciątkiem na ręku! Ta kobieta przyniosła mężowi swemu jedzenie w dzbanuszkach; ach! jakie brzydkie, okropne jedzenie! takie czarne panie hrabio, w takich czarnych brzydkich dzbanuszkach. A panna Zelja mówiła mi, że to jeszcze bardzo szczęśliwie, iż ci ludzie i takie mają jedzenie, bo czasem to i parę dni nic nie jedzą. Chciałabym panie hrabio, abyś mi powiedział dla czego tak jest, że jedni ludzie na świecie są bogaci, a drudzy tacy bardzo, bardzo biedni. Ja tego nierozumiem.
Było coś przedwcześnie rozważnego w dziecku wymawiającem te wyrazy. Oczy Krysi przed chwilą ciekawe tylko i zamyślone, teraz świeciły wilgotnemi blaskami, zdradzającemi łzę wypływającą z pod powieki. Hrabia patrzył na nią z wyrazem dziwnej radości i rozrzewnienia.
— Moje dziecię, — ozwał się łagodnym lecz poważnym głosem, — zadałaś mi tyle pytań, że na ich rozwiązanie długich lat chyba potrzeba. Chcesz wiedzieć dla czego szeleszczą liście drzew poruszane wiejącym wiatrem; z kąd bierze się zapach u kwiatów i złoty blask u słońca; jak wyrastają trawy i mgły bieleją po polach; z kąd powstaje huk gromu i kędy źródło strumieni deszczowych. Pragniesz więc zajrzeć w państwo natury, i przeczytać prawa jakie niem rządzą. Państwo to, dziecię moje, tak jest wielkiem, że go całego żaden człowiek okiem wiedzy nie ogarnie nigdy. Do państwa tego należy wszystko co widzisz i czego wiedzieć nie możesz: miljony słońc zawieszone w przestworzu i ziarnka piasku osypujące ziemię; pełzające gadziny i szybujące pod obłokiem orły; olbrzymie massy gór i skał, i niezliczone roje niedojrzanych owadków; oblicza ludzkie odkryte przed wszystkimi, i głębie serc ludzkich zakryte dla wszystkich; niezmierzona przestrzeń i bezmiar czasu; najogromniejsza olbrzymiość i najdrobniejsza małość; wzniosłość i nizkość, światłość i ciemność; najkrzykliwsze kontrasty na pozór, a najcudowniejsza harmonja w głębi. Oto państwo natury, do którego chcesz abym cię wprowadził.
Krysia słuchała, oczy jej coraz silniej błyszczały. — To bardzo piękne! — wymówiła, — i ja to wszystko poznać muszę kiedyś zblizka, bardzo zblizka!
Cała śliczna twarzyczka jej rozpromieniła się pół figlarnym, pół rzewnym uśmiechem.
— Panie hrabio! — rzekła, — przechylając nieco główkę w stronę hrabiego — kto mi to wszystko pokaże? kto mi o tem wszystkiem opowiadać będzie?
Hrabia pochwycił drobne ramię, wysuwające się z szerokiego rękawa białej sukni, i przyciągnął do siebie prześliczne dziecię.
— Kto? — powtórzył zbliżając usta swe do jej czoła, — jak ci się zdaje Krysiu, kto wszystko to uczyni dla ciebie?
Krysia stała chwilę przed nim, nieruchoma i mglącemi się oczami wpatrzona w szlachetne jego rysy. Nagle oba ramiona jej owinęły jego szyję.
— Ty to uczynisz dla mnie, — zawołała z wybuchem dziecinnej radości i szczeroty, — bo ty będziesz wkrótce drugim moim ojcem, nieprawdaż?
Hrabia pochwycił ją w ramiona i przycisnął do piersi.
— Tak, — rzekł zcicha, — będę ojcem twej duszy, śliczne dziecię, wypielęgnuję ją jak drogocenną roślinę, wzniosę wysoko, aby w samej sobie posiadała blaski djamentu! — Ewo! — zawołał nagle — droga Ewo! pozwól swej córce nazywać mię od dziś ojcem!
Ewa od kilku chwil zaprzestała wyszywać na pajęczej kanwie blade różyczki i nikłe niezabudki. Przysłuchiwała się rozmowie hrabiego z jedynem jej dzieckiem, i była chwila w której wyraz rozrzewnienia zamglił i zarazem ożywił jej alabastrową twarz i niezapominajkowe oczy. Ale byłato chwila krótka jak okamgnienie. Piękna Ewa salonów, strzegła się silnych wzruszeń, jak człowiek postępujący z zawiązanemi oczami, instynktowo omija przedmioty, z któremi zetknięcie się ból sprawićby mu mogło. Na zapytanie a raczej prośbę hrabiego, Ewa skinęła głową przyzwalająco; zarazem coś nakształt stłumionego westchnienia wstrząsnęło zlekka różowemi jej wargami.
— Krysiu! — rzekła — pozwalam ci hrabiego nazywać odtąd ojcem; ale teraz pozwól mu już spocząć po utrudzającej lekcji jaką odbył z tobą!
— O mamo! — zawołało dziecię, — jeszcze chwilę! Pan hrabia.... nie, poprawiła się z wdzięcznym uśmiechem, — mój drogi ojciec miał mi jeszcze powiedzieć jak to się ustawia to narzędzie, z pomocą którego stojąc na płaszczyźnie, można zmierzyć wysokość odległej wieży.
— Jutro ci powie o tem, ma chère enfant! — odpowiedziała Ewa. — Teraz idź bawić się ze swą lalką....
— Nie, mamo, — odparła Krysia z lekkim uporem pieszczonego dziecięcia, — ja lalką bawić się nie lubię; ładna jest ona i ładnie ubrana, to prawda! ale cóż z tego, kiedy nieżywa. Ta lalka mamo, niema żadnego sensu!
Ewa uśmiechnęła się.
— To idź rozmawiaj z panną Zelją!
— Ach! — zawołała Krysia, — jabym wolała aby mi mój drogi ojciec powiedział jeszcze, dla czego są na świecie bogaci i biedni!
— Moje dziecko! — zaśmiał się hrabia, — ja ci tego zaraz powiedzieć nie mogę, dla tego, że nauka o ludziach w ogólności, a szczególniej o biednych i nieszczęśliwych, jest najwyższą z nauk, której ty posiąść jeszcze nie możesz.
— A czegożto potrzeba aby módz ją posiąść?
— Trzeba długo patrzeć, kochać i uczyć się?
— Patrzeć na co? kochać kogo? uczyć się czego?
— Patrzeć na porządek całego świata, kochać ludzi, uczyć się nieszczęść i cierpień ludzkich...
— Christine! — przerwała znowu Ewa, — idź zajmij się czemkolwiek...
Tym razem Krysia usłuchała, i zamyślona bardzo, z książką w ręku oddaliła się w głąb mieszkania. Kiedy biała sukienka jej znikła u końca długiego szeregu łagodnie oświetlonych komnat, hrabia siedział obok Ewy. Ona porzuciła już swą misterną robótkę, i zmęczona wyszyciem dwóch różyczek i kilku niezabudek, spoczywała na atłasowych poduszkach sofy. Wdzięcznym ruchem zwróciła ku hrabiemu łabędzią swą szyję i zaczęła:
— Kochany hrabio...
— Hrabio — tonem wyrzutu powtórzył narzeczony.
— Sewerynie, — z uśmiechem poprawiła się kobieta, — zdaje mi się doprawdy, że za wiele trudu zadajesz sobie dla Krysi. Od dwóch już miesięcy uczysz ją sam po parę godzin; wszakże ma ona dwie nauczycielki, a jeśli trzeba, może ich mieć więcej.
— Droga Ewo — z zamyśleniem odparł hrabia — twoja córka nie jest wcale pospolitym dzieckiem. Doświadczam niewymownej rozkoszy dopomagając dziecinnemu a jednak dziwnie pojętnemu jej umysłowi, do coraz jaśniejszego rozglądania się po świecie.
— Jesteś bardzo dobrym, Sewerynie, — rzekła Ewa, — wdzięczną ci jestem za to przywiązanie, jakie okazujesz mojemu dziecku.
Mówiła to z dobrocią a nawet niejakiem rozrzewnieniem. Oczy jej wszakże błądzące w przestrzeni, wydawały się smutne. Hrabia pochwycił, i w obu dłoniach uścisnął jej rękę.
— Zawsze lubiłem dzieci — zawołał, — ale czy Krysia nie jest twojem dziecięciem? — czy zostając twoim małżonkiem Ewo, nie zaciągam dla tej małej, nawpół osieroconej istoty, świętych obowiązków? — czy kochając ciebie, mogę być obojętnym dla kogoś drogiego tobie? Posłuchaj Ewo! ja i ciebie także kocham nie tylko miłością kochanka męża, ale dziwnie tklwem i troskliwem przywiązaniem ojca. Jesteś tak słabą, wątłą; życie rzeczywiste, walki jego i troski zwarzyłyby, znękałyby cię jak podmuchy jesienne śliczną, lecz pod niebem ciepłem wyhodowaną roślinę. Jakże miło mi będzie osłaniać cię od tych walk i trosk, otoczyć cię atmosferą niezmąconego spokoju! Ty będziesz moją drogą towarzyszką, najlepszą przyjaciołką, lecz zarazem ukochanem mojem i upieszczonem dziecięciem...
Hrabia mówił to z zapałem, miłością, ale także i z tą mocą męzką, która ufa w siebie i przyrzeka śmiało, bo wie że dotrzymać przyrzeczeń może. Ewa słuchała go uważnie, ze skłonioną nieco głową; ręka jej spoczywała w jego dłoni, twarz mgliła się wzruszeniem — ale rzecz dziwna! wzruszeniem smutnem. Oczy jej błądzące ciągle w przestrzeni zdawały się czegoś szukać, coś sobie przypominać. Nie było w nich ani jednej iskry tej radości, z jaką kobieta słucha zawsze słów kochającego ją i wzajem ukochanego mężczyzny.
Hrabia po chwili milczenia mówił dalej: — Ale nie dosyć natem, Ewo moja; ja nie tylko osłaniać cię będę i strzedz troskliwie, ale jeszcze wzmacniać cię muszę, wlać w ciebie odrobinę tej siły, tego hartu których ci braknie. Siła i hart, droga moja, czy to w fizycznem czy w moralnem znaczeniu, są pięknemi właściwościami człowieka; zrzekać się ich na zawsze nie wolno nikomu. Dotąd życie twoje płynęło w taki sposób, żeś zdobyć ich sobie nie mogła; nie było przy tobie nikogo, ktoby ci wskazał drogę do tego źródła, w jakiem skąpane ciało i dusza człowieka, stają się mocne, mężne i wytrwałe. Ja ci ukażę tę drogę, i sam będę cię po niej prowadził. Stopniowo, zwolna, nawykniesz do pracy, umiłujesz naukę, poznasz warunki rzeczywistego życia, i zbratasz z niemi ręce swe i umysł. W wędrówce tej nic cię nie zaboli, bo ja będę z tobą; ale ujrzysz miljony uśmiechów i promieni życia, których nie widziałaś dotąd...
Umilkł nagle hrabia, bo na twarzy Ewy dojrzał dziwny wyraz, jakiego dotąd nigdy nie widział. Byłto żal połączony z trwogą, żal jakiś głęboki, z całej mocy tłumiony, lecz wytryskujący na zewnątrz nagłą bladością czoła, drżeniem ust i szklistem wpatrzeniem się w przestrzeń.
— Ewo! — zawołał hrabia pochylając się nad nią, — Ewo moja, co tobie?...
Kobieta podniosła głowę jak ze snu zbudzona.
— Nic to, nic — wymówiła, perłowemi ząbkami przygryzając różową wargę aby nie drżała; głowa mię trochę boli... czy chcesz hrabio... czy chcesz Sewerynie abym ci co zagrała?
Nie czekając odpowiedzi wstała, i usiadła przed fortepjanem.
Po chwili z pod palców jej miękka i cicha popłynęła melodja. Hrabia pozostał na swem miejscu, zdziwiony nieco i zmartwiony nagłym smutkiem i oddaleniem się ukochanej; ale muzyka porwała wkrótce myśl jego na dno głębokich nurtów. Pogrążony w zadumie, patrzył na śliczną postać kobiecą, której odkryte ramiona bielą alabastru świeciły z za powodzi złocistych uplotów, a dziwnie regularne, jakby dłutem mistrza z kararyjskiego marmuru wyrzeźbione rysy, łagodnie występowały z półcienia, jakie rzucała na nie wielka, zielona gałąź zwieszająca się ze szczytu oleandrowego drzewa.
Hrabia, jak każdy człowiek z naturą wrażliwą, lubował się w muzyce; piękność Ewy splatała się harmonijnie z tonami rozlewającej się po komnacie melodji. Uczony marzyciel, który dnia tego jeszcze studjował pilnie naukę Epikura, myślał, że zacna miłość dla cudnie pięknej kobiety, złączona z wysokiem użyciem jakiego udziela sztuka, stanowią rozkosz trwałą, z której godzi się stały stan życia wytworzyć. I myśląc tak, czuł się szczęśliwym, i czuł się prawym w szczęściu jakiego używał.
Czemuż nie dano mu było wtedy zajrzeć w myśl tej kobiety na którą patrzył? Byłby przerażonym, a zarazem i zbawionym; otrzymałby uderzenie sztyletu w serce, ale otrząsłby przyszłość swą z miljona kolców, które ją dosięgnąć miały. Przed wyobraźnią Ewy, wtedy gdy odszedłszy od boku hrabiego usiadła przed fortepjanem i grać zaczęła, stanął nie on wcale, jej narzeczony i przyszły małżonek, ale ktoś inny ze stokroć piękniejszą niż była jego zewnętrznością, z twarzą dumną i surową lubo namiętną i rozgorzałą, z czarnemi źrenicami, na których dnie paliły się tajone wulkany, z postacią kroczącą przez świat wyniośle... ktoś, kto był kiedyś radością dni i marzeniem nocy tej kobiety, kogo pożegnała, a o kim zapomnieć nie mogła. Gdy hrabia mówił Ewie o tem, jak wzmacniać będzie jej fizyczne i moralne siły, jak ją powiedzie ku pracy, nauce i znajomości tych zrodzonych z nich a nie znanych jej uśmiechów i promieni życia, trwoga jakaś nieokreślona ścisnęła serce tej kobiety. Uczuła się dziecięco słabą i śmiertelnie smutną... Światy wskazywane jej przez hrabiego, nie miały dla niej żadnej ponęty. Nagle, po wielkim bólu jaki ugodził w jej serce, przypomniała sobie że kiedyś, niedawno jeszcze, kochała bardzo. Grała długo, i szklistemi oczami patrząc przed siebie, rzucała w przestrzeń pytanie: czy nigdy nie zapomnę o nim? A z klawiszów wybiegały dziwne jakieś tony, i odpowiadały: nigdy, nigdy! Przypomniała sobie chwilę, w której rozpłakana jak dziecko, stała z czołem opartem o marmurowe piersi posągu, a za nią, tuż za nią, z surową przepowiednią na ustach, stał człowiek będący dotąd radością dni jej i marzeniem jej nocy.... Przypomniała sobie słowa Anatola: „Stęsknionem okiem ścigać będziesz złotą nić, przerwaną własnemi rękami, i nigdy już zawiązać jej nie potrafisz nanowo“.
W tej chwili Ewa była tak nieszczęśliwą, jak może być nią istota ze sfałszowanem sercem; ale, gdy po półgodzinnem graniu wstała od fortepjanu, miała uśmiech na ustach i niezmąconą łagodność w oku. Hrabia pochwycił jej ręce i ucałował z zapałem.
— Ewo! — mówił głęboko patrząc w jej oczy, — kiedyż nakoniec rozpoczniemy już to wspólne, dobre życie, o którem myśleć nie mogę bez mimowolnego uczucia niecierpliwości? kiedy zgodzisz się stanowczo na dzień, mający połączyć nas na zawsze?
Po twarzy Ewy raz jeszcze przemknęły cienie bladości i ognie rumieńców, wkrótce jednak wróciła do tego spokoju, jakim okrywać się umieją najgłębiej choćby wzruszone, piękne Ewy salonów. Usiadła naprzeciw hrabiego i białe ramiona skrzyżowała na jedwabnym staniku.
— Panie hrabio! — zaczęła powoli i jakby z rozmysłem; — pocóż śpieszyć się mamy? Lato tak jest piękne, przepędźmy je w tej willi, pomiędzy temi ścianami i tym ogrodem, które tak lubię. Potem nadejdzie chmurna jesień, pora w której zazwyczaj bywam smutna... Ślub nasz odbędzie się pocichu, nieprawdaż? bez wystaw i hałasów, a wraz z nim pojedziemy do Włoch... Zimę przepędzimy we Florencji lub w Neapolu... Wszakże tam zimy niema nawet... przytem mam tam wielu znajomych....
Nagle zatrzymała się; po urwanym wątku mowy poznać można było, że myśli wikłające się w jej głowie, brały rozbrat z wyrazami goszczącemi na ustach, że mówiła machinalnie nieledwie. Chwilę milczała, rysy jej mieniły się jakby przeobrażane wyrabiającem się w niej jakiemś postanowieniem; a kiedy powieki jej podniosły się zwolna i jakby z ciężkością, oczy utkwiły w twarzy hrabiego z wyrazem dobroci, ale zarazem i pewnej dumy.
— Sewerynie, — rzekła głosem cichszym jak dotąd, — nie sądź abym była niewdzięczną lub ograniczoną. Rozumiem całą dobroć twą i zacność, wiem jak mam cenić twoje dla mnie uczucie. Toteż bądź pewnym, że kiedykolwiek połączę się z tobą nierozerwalnym węzłem, prędzej czy później, za tydzień lub po upływie miesięcy, potrafię pojąć obowiązki jakie względem ciebie zaciągnę. Będziesz miał ze mnie żonę wierną, uległą i umiejącą szanować twe zacne imię.
Mówiąc tak, była szczerą; znać to było w jej głosie i oczach. Alboż zresztą nie wypróbowała już raz sił swych na tem samem polu? alboż nie była już przez długich lat kilka żoną niekochanego przez siebie człowieka, i czyliż nie potrafiła mimo buntów i żalów serca, pozostać mu aż do końca wierną, uległą, i imię jego szanującą? Tak; kobieta ta zdolną była do cnót, których podstawą był w niej bezwiedny wstręt do występku; w naturze jej były dobre instynkta, ale tak owinięte puchem i spowite atłasowemi zwojami, że szerszy ich rozwój stał się niemożebnym. Wiarołomstwo żony wydawało się Ewie potwornością, której nigdy popełnićby nie mogła; ale pojęcia jej zbyt były przyćmione narkotyczną wonią perfum, a sumienie zbyt mały ogarniało horyzont moralnych kalectw i ujemności, aby zrozumieć mogła, jakiej doniosłości występkiem jest sfałszowanie własnego serca, przeniewierzanie się temu, co się raz ukochało. „Cierpię, — mówiła do siebie nieraz śród ciszy bezsennych nocy — ale na tem i koniec; nie uczyniłam nic złego, owszem czyniłam dobrze“. A jeśli przy wspomnieniu Anatola, dobroć i litość niewieścia odezwały się w niej z wyrzutem, tłumiła głos ich wołając do siebie: „on mię nie kochał“.
Być może iż dumne przyrzeczenie wierności i uległości wychodzące z ust narzeczonej, zimno jakoś zadźwięczało w uszach hrabiego; być może iż marzyciel, który oprócz marzycielstwa posiadał jeszcze w umyśle swym wielkie bogactwo wiedzy i sporą znajomość serc ludzkich, przy chwilowym przebłysku, dojrzał jeden przynajmniej z zakątków tego kobiecego serca, uderzającego tuż przy nim pod zwojami atłasu i koronek, a uderzającego dziwnie zwolna i cicho. Być może, iż hrabia dojrzał taki przebłysk, bo gdy z uwagą i nieokreślonem jakiemś wyczekiwaniem w wyrazie twarzy, słuchał słów Ewy, w rozumnych i promieniejących w tej chwili jego oczach stanęła chmura, i gorący blask ich przyćmiła. Ale Ewa rozwinęła skrzyżowane dotąd na piersi posągowe swe ramiona, i jedno z nich wyciągnęła ku narzeczonemu, dłonią dotykając jego dłoni. Hrabia pochylił głowę i ustami przylgnął do śnieżnej, puszystej ręki, która nie przejęta wprawdzie tym ogniem jaki niekiedy napełnia żyły i rozpala aż najdrobniejsze fibry kochającej istoty, niemniej jednak oddawała się mu tak ciepła, jak ciepłą była atmosfera pokoju, tak miękka jak fale atłasu, które ją ogarniały.
Nagle Ewa ożywiła się dziwnie; zaczęła mówić o Włochach, Paryżu, o rozkoszach pobytu śród wonnych gajów i niebotycznych gór południa, o gwarze i olbrzymiej sile życia napełniającej najświetniejszą z europejskich stolic. Nie, nie była ograniczoną. Opowiadając hrabiemu o podróżach jakie odbyła, błysnęła nieraz tym wykwintnym dowcipem, który jednem słowem umie powiedzieć wiele, zajmuje, rozśmiesza i rozbudza w słuchaczu dar domyślności. Niejedno też trafne spostrzeżenie zaplątało się w rozmowie jej, luźnej jak krąg przedmiotów o jakich mówiła; nieraz zaśmiała się, a śmiech jej zabrzmiał jak dźwięczna, przyciszona gamma wiolinowych półtonów. Była tak wesołą, że rozsypała na ziemię błękitne perełki, i wdzięcznym poufałym ruchem odebrała hrabiemu kłębuszek różowej peli, który on w roztargnieniu miął i obracał w palcach, nieuważając że delikatna przędza rwała się i plątała.
Zkąd u kobiety tej wzięła się ta nagła wesołość, co ją w niej obudziło? Może to uroczyste przyrzeczenie jakie dała hrabiemu, rozwidniło nagle zakątki jej sumienia, w które dotąd zaglądać nie chciała? Może pomyślała sobie, że śmiechem i rozmową, odegna od siebie obraz przeszłości, który stał przed nią, gdy milczała lub grała? Może nakoniec widziała się już bogatą hrabiną, płynącą w ozdobnej gondoli po wodach Wenecji, lub przechadzającą się w bogatej szacie i brylanatach po jednej z tych sal, w jakich zgromadzał się znany jej zdawna piękny świat Paryża? Prawdopodobnie wszystkie te powody razem składały się na tę nagłą wesołość, która rozpromieniła Ewę nadając jej piękności nową ponętę, złożoną z wdzięku, dowcipu, i swobodnej lubo zawsze wykwintnej poufałości. To pewna, że hrabia był zachwycony, upojony; zapomniał całkiem o przedchwilowych swych spostrzeżeniach, o tym przebłysku smutnego dlań pojęcia, który na mgnienie oka zasunął chmurą zakochane jego oczy. Podejrzliwość, nieufność i zbytnia surowość sądu nie należały wcale do charakteru tego człowieka, dla którego wiara, miłość i pobłażliwość były tem, czem woda dla ryby lub powietrze dla ptaka. Tego wieczora hrabia pożegnany przez Ewę uściskiem dłoni i wdzięcznym uśmiechem, wracał do willi swej w stanie uszczęśliwienia niezwykłego. Oprócz przyjemności jaką sprawiła mu piękna muzyka i ożywiona rozmowa ukochanej, dopełnił on jeszcze przed godziną dobry uczynek. Mała Klarka została stanowczo przyjętą do usług Krysi, i zainstallowaną w domu Ewy, która słuchając opowiadania hrabiego o sieroctwie, opuszczeniu i prawdopodobnie nędznej dotychczasowej egzystencji dziewczynki, z przerażeniem złożyła białe dłonie, i ze łzą w oku zawołała:
— Ależ kochany hrabio! należy koniecznie zaopiekować się tem dzieckiem. Przyjmuję ją do usług Krysi, i urządzę wszystko tak, aby jej niczego nie brakowało. Będzie miała u mnie wszystkie wygody.
— W Dolinach, — dodał hrabia, — jest szkółka prowadzona przez dwóch wybornych nauczycieli. Gdy raz już tam zamieszkamy, Klarka uczęszczać do niej będzie.
— Tem lepiej! — rzekła Ewa, której jednak szkółka nie przyszła wcale na myśl; — nieszczęśliwe dziecię! — dokończyła, — znosić biedę, chłód, głód... a to okropne!
Dla niej samej, bieda była tym postrachem przed którym uciekała, fałszując serce swe i łamiąc się ze wszystkiem co było w niej najlepszem. Pojęła też ją gdy szło o biedne dziecko, i ulitowała się nad niem zupełnie szczerze. Ale hrabia zachwycony był dobrocią serca narzeczonej, i w powrocie do domu szedł drogą wysadzoną staremi drzewami z tak rozpromienioną twarzą, z takiem szczęściem w sercu, jak gdyby przed chwilą uwiadomionym został, że niema już na świecie ani jednego złego człowieka, i że bieda, niesprawiedliwość, ciemnota, choroby, wszystkie słowem dotykające ludzkość klęski i niedole, wymazane zostały z tablicy, na której ręka Boża kreśli swoje wyroki. Prześliczny wieczór obejmował świat woniejącą oponą przezroczystego uroku, i z napowietrznych mgieł białych budował w oddali po polach i łąkach wspaniałe gmachy o rozwiewnych ścianach, i spiczaste iglice ruchomych wieżyc. Obfita rosa srebrzyła się na trawach i gałęziach przydrożnych drzew, które od czasu do czasu poruszały się jakby przez sen, aby wnet znowu znieruchomieć i usnąć; gwar miasta szumiał w oddaleniu niby echo spracowanej ludzkości, udającej się na spoczynek. A dalej jeszcze, pod przysłoną ciemnego obłoku opasującego północną stronę firmamentu, pola i bory drzemały w głębokiej ciszy i nieruchomości, przerywanej tylko sunącym w przestworzu powiewem wiatru, lub wężykowatym błyskiem z szafirowego sklepienia spadającej gwiazdy.
Hrabia wbrew zwyczajowi swemu, postępował zwolna. Z wyjątkiem przechadzek w celach naukowych odbywanych, chodził on zazwyczaj szparkim krokiem, jak człowiek któremu zawsze się śpieszy — z postacią podaną naprzód i szklistym wzrokiem, zdradzającym zanurzenie się ducha w nurtach myśli, obfitemi potokami napływających do głowy. Teraz krok jego był powolny, postać wyprostowana, spojrzenie jasne i błyszczące. Teraz jedyną myślą jego było uwielbienie bez granic dla otaczającej go zewsząd piękności, z którą duch jego swobodny od trosk i zachwycony, zlewał się w harmonijną zgodę; jedynem jego uczuciem była wdzięczność bezmierna dla tej najwyższej siły i władzy, która rozrządza losami stworzeń, a której on czuł się uprzywilejowanym wybrańcem. W pogodnem tem i pełnem zachwytów usposobieniu, hrabia przebył całą przestrzeń dzielącą willę jego od mieszkania Ewy, i powitawszy starego Krzysztofa przyjaznym uśmiechem, wszedł do pracowni swej, w której oczekiwało nań grono przyjaciół składające się z książek, starej lampy i starego zegara, i oczekiwało także patrzące z pod koronkowego czepca mądre a kochające oblicze wymalowanej na portrecie niemłodej pani. Na całym świecie zapewne nie było tak szczęśliwego człowieka jak był nim hrabia w chwili, gdy otworzywszy okna poglądał z jednej strony na swą spokojną, napełnioną drogiemi mu przedmiotami, woniejącą od ziół i kwiatów polnych komnatę; z drugiej zapuszczał spojrzenie w przezroczysty mrok wiosennego wieczoru, osypany gwiazdami w górze, w dole bielejący mgłą i posrebrzony kroplistą rosą. Do ucha jego dochodził z głębi pokoju łagodny i jednostajny odgłos starego zegara, a z zewsząd powiewy wiatru sunące po trawach, i oddalony śpiew słowika gnieżdżącego się w szarzejącym w oddali ogrodzie Ewy. Hrabia należał do tych rzadkich ludzi, dla których doznawane wciąż rozkosze nie starzeją się nigdy; którzy z pięknością świata i dobrodziejstwami losu nigdy nie oswajają się do tego stopnia, aby utracić mogli ich poczucie. Od lat dziecięcych otoczony spokojem i dobrobytem, znajdował on wiecznie w sercu swem nowe tony dziękczynień i radości; od lat najmłodszych uwielbiając naturę, i ucząc się praw żywotem jej rządzących, ani na chwilę nie utracił zmysłu uwielbiania jej i podziwiania. Każda chwila ciszy i samotności budziła w człowieku tym nowy hymn dziękczynienia, i zdawała się odnawiać dlań nigdy nie wyczerpujące się źródło użycia. Byłato jedna z tych dusz wiecznie wdzięcznych za wszystko cokolwiek otrzymały, wiecznie rozradowanych wszystkiem co było pięknem, dobrem, harmonją, światłością — lecz także wiecznie bolejących nad wszelkiemi zjawiskami zła, szpetności, ciemności i niezgody. Toteż cała osnowa życia jego składała się z ukochania, wielbienia i badania tego co było dobrem, pięknem i zgodnem, a walczenia i pasowania się ze wszystkiem, co w świecie i ludzkości przedstawiało zło, szpetność i dysharmonję. Teraz wszakże hrabia nie myślał o niczem złem, szpetnem i niezgodnem; czuł się on niewymownie szczęśliwym i bogato obdarowanym. Całą piersią, wszystkiemi myślami chłonął w siebie poczucie szczęścia; całą duszą, wszystkiemi wysoko podniesionemi władzami istoty swej, składał dziękczynienia światu że był pięknym, mistrzom swym że byli mądrzy, Ewie że była dobrą, ciszy że obdarzała go uroczystym spokojem, nawet słowikowi, że śpiewał rozgłośnie, nawet starej swej lampie że płonęła łagodnie i światło, nawet tym skromnym trawom i konwaljom, które zerwane przezeń zrana, poiły w nocy komnatę jego ożywczą i upajającą wonią.
Błogie to zamyślenie hrabiego przerwał trzask nagle otwierających się drzwi. Obejrzał się ze zdziwieniem, i ujrzał w progu młodego, wysokiego mężczyznę, z włosami rozrzuconemi w nieładzie i twarzą strasznie bladą, przestrach i boleść wyrażającą. Młody ten człowiek wskoczył raczej niż wszedł do pokoju, i zawołał:
— Na miłość Boga, panie hrabio! ratuj pan! stało się wielkie nieszczęście!
Więcej nic powiedzieć nie mógł, tak był zdyszany od gwałtownego snać biegu. Hrabia poskoczył ku niemu.
— Co ci jest Sylwestrze? Mów! albo pierwej usiądź, spocznij! blady jesteś jak trup! co się stało? jakie nieszczęście?
Ale Sylwester nie siadał i nie zdawał się czuć potrzeby spoczynku. Pochwycił rękę którą hrabia doń wyciągnął by go zaprowadzić ku krzesłu, i ściskając ją mocno, zawołał przytłumionym głosem:
— Panie hrabio! opiekunie nasz! dobroczyńco! ratuj Kazimierza! pochwycono go, uwięziono!
— Uwięziono Kazimierza! — krzyknął hrabia padając na fotel — co ty gadasz chłopcze? Czyś nie w gorączce czasem? mianoby więzić tego zacnego, spokojnego, pracowitego człowieka! — to być nie może!
— Tak jest, panie hrabio, tak jest, — wołał Sylwester, długiemi swemi nogami wszerz i wdłuż mierząc pokój, i długiemi rękami czochrając i rozrzucając włosy; tak jest, panie hrabio! uwięziono go i pana Walerego, ojca panny Moniki, także! Niema jeszcze godziny jak poprowadzono ich do więzienia; widziałem na własne oczy! Posądzeni są o sfałszowanie dokumentu....
— Słuchaj Sylwestrze — rzekł poważnie hrabia — usiądź i opowiedz wszystko porządnie, bo mam wielkie podejrzenie, że nie Kazimierz mojej, ale ty lekarskiej potrzebujesz pomocy... Usiądź. — To mówiąc wziął za rękę młodego człowieka, i przemocą prawie posadził go na krześle. Stanowczość i energja hrabiego zmusiły niejako Sylwestra do uspokojenia się.
— Panie hrabio — zaczął drżącym głosem — w biurze naszem sfałszowano dokumenta, na mocy których ktoś, niewiadomo kto, w imieniu pańskiem wziął z banku tytułem pożyczki na Dolinieckie dobra, pół miljona złotych. Kazimierz i Walery posądzeni o współudział w fałszerstwie.
Hrabia patrzył na mówiącego szeroko otwartemi oczami, w których zdumienie mieszało się z przerażeniem.
— W mojem imieniu — zawołał, — w mojem imieniu popełnić taką nikczemność! kto śmiał, kto się odważył użyć mego imienia...
Rumieniec oburzenia i zranionej dumy oblał twarz uczciwego człowieka, wzdrygającego się na samą myśl, aby imię jego użytem być mogło w brudnej, zbrodniczej sprawie. Oczy jego napełniły się i zagorzały szlachetnym gniewem. Nie należał on jednak, do rzędu tych którzy w obec cudzego nieszczęścia zastanawiać się mogą długo nad własną krzywdą.
— Ależ Kazimierz, — zawołał po chwili załamując ręce — i ten poczciwy, niedołężny starzec, jakim sposobem, dla czego zostali oni w to wplątani? mów, opowiadaj!
— Niewiem — ponuro odparł Sylwester; — jest w tem ciemna jakaś intryga, albo dziwny traf... Bądź co bądź, nie widziałem innego środka ratunku, jak udać się do pana o pomoc i radę. Ty panie wydźwignąłeś nas obu z biedy i ciemnoty, ty otworzyłeś nam oczy na światło, i dałeś sposób do uczciwego życia; ty teraz ratuj, nie daj mu zginąć... Wolałbym sam, niech mię ziemia pochłonie, jeślibym nie wolał sam popaść w tę biedę...
Przy tych słowach Sylwester zaszlochał na dobre, i ocierając oczy kolorową chustką, rozpoczął na nowo przechadzkę swą po pokoju, do której pobudzały go wzburzone jego uczucia. Hrabia wodził za nim przez chwilę zamyślone oczy, z których nie zniknęło jeszcze całkiem zdziwienie.
— Tak, — wymówił po chwili jakby do siebie, — wszelkie poznanie płynie z wrażeń wywieranych na nas przez zewnętrzne rzeczy; idzie nie od subjektu ale od objektu... Subjektem jest sędzia, objektem podejrzany o przestępstwo. Lecz gdzie jest kryterjum rozróżnienia prawdziwego od fałszywego? Subjekt mylić się może przyczepiając do objektu wyobrażenia własne. Tak — zawołał nagle porywając się z siedzenia, — tu jest błąd, omyłka, pomieszanie wyobrażeń, fałszywe poznanie... Kazimierz nie mógł dopuścić się niczego podobnego....
— Ależ panie hrabio, czy mogłeś pan choć na chwilę... przerwał załamując ręce Sylwester.
— Ani na chwilę, mój chłopcze, ani na chwilę nie posądziłem tego zacnego, szlachetnego Kazia... Ale... ale chodźmy, — dokończył z pośpiechem, — nie powinniśmy tracić czasu... Pójdę... obudzę wszystkich... prezesa, sędziów, władze rządowe... wszystkich... dobiję się... rozpytam, dowiem, i dowiodę iż są w błędzie...
Ostatnie słowa hrabia wymawiał już na ganku swej willi, wkładając śpiesznie paletot podawany mu przez starego Krzysztofa; wsunął wszakże ramię w jeden tylko rękaw, a z drugim wiszącym luźnie pobiegł żwirowaną drogą wiodącą ku bramie dziedzińca.
— Panie hrabio! — wołał za nim zdyszany od pośpiesznego biegu Krzysztof, — zapomniał pan kapelusza....
Hrabia nie odwracając się pochwycił z rąk starego sługi kapelusz, i nacisnął go na czoło, poczem znowu biedz zaczął. Sylwester zdążał za nim jak mógł.
— I nie kazaćto zaprządz koni do powozu, a lecieć tak po nocy pieszo, na złamanie karku! — mruczał w bramie Krzysztof, i pełnym przywiązania wzrokiem ścigał cień hrabiego, przesuwający się z nadzwyczajną szybkością pomiędzy drzewami otaczającemi drogę.
Stary sługa wiedział dobrze i z niejednokrotnego doświadczenia, że gdy szło o przyniesienie pomocy bliźniemu, pan jego nie czekał aż mu stangret założy dzielne konie do miękkiego powozu. Jemu i na myśl nigdy nie przyszło, że widok hrabiego, miljonowego pana, biegnącego pieszo śród nocy z jednym rękawem paltota wiszącym luźnie, mógłby komukolwiek wydać się dziwnym i nieprzyzwoitym. „Potrzebujecie mię, a więc jestem” — oto była we wszelkich podobnych wypadkach dewiza hrabiego, a stangret i powóz nie miały z nią nic wspólnego.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.