Na drogach duszy/Gustav Vigeland
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na drogach duszy |
Wydawca | L. Zwoliński i spółka |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
Gustaw Vigeland urodził się w Norwegii. Jest to kraj jasnych, mistycznych nocy, kraj gór i morza, kraj dziwnej a królewskiej powagi, ciężkiej, przygniatającej melancholii: jest to najtragiczniejszy kraj w Europie. To trochę ziemi, którą góry, krusząc się przez miliony lat utworzyły, zaniosły lodowce daleko za morze: Norwegia została naga z swym twardym granitem, a skradziona ziemia — to żyzna Fryzya i Holandya.
I znowu zabrały się góry do rozpaczliwej, miliony lat trwającej pracy, znów utworzyły cieniutką warstwę żyznej ziemi, a na niej porosły lasy, olbrzymie, nieskończone lasy: cała Norwegia to góry lodowców i lasy.
A nad tym krajem gór, lasów i morza zawisła jakaś gnębiąca, szeroka melancholia. Uczuwa się ją w czerwonych półzmrokach letnich nocy, kiedy słońce zaledwie na godzinę za morza tonie, wszystkie uczucia przetapia na smutek; kiedy pierwsze wiatry jesienne strącają liście, a czarne noce bolesnym ciężarem z gór się staczają, — ale straszną, beznadziejną staje się dopiero późną jesienią.
Kiedy tak w październiku nagie, czarne widma drzew sterczą w zwieszone, ołowiane niebo; kiedy ziemia pokryje się zgniłym kobiercem liścia, kiedy przez całe tygodnie ustawiczny deszcz całą ziemię w jedną kałużę błota zamienia, na szybach jęczy i szlocha; kiedy całymi miesiącami nie widzi się słońca, tylko mgła i deszcz, deszcz i mgła, — wtedy cała ta pustka, ta straszna samotność staje się bólem. Jest się zupełnie odciętym od świata. Wciąż te same twarze, wciąż żółte światło lampy, ludzie chodzą w milczeniu, unikają, nienawidzą siebie, a do najbliższego sąsiedztwa często kilka mil drogi. W Europie nie wie się, co jest samotność, co ponure wgłębianie się w skrytki swej duszy.
I w tej samotni, w tych szlochach i łkaniach wiecznego deszczu, pod tą czarną oponą ołowianego, mglistego nieba, nieba, które się nawet w pokoju, gdyby upiorny ciężar nad głową czuje, poczyna się dusza tak zresztą rozsądnego, zimnego Norwega zwolna rozluźniać. Złe i ponure myśli wyskakują gdyby bańki z zatrutych bagien. Nieznane uczucia wypełzają trwogą i strachem z tajemnych czeluści duszy, mózg traci władzę i rozpoczyna się nieograniczone panowanie nagich stanów duszy. Człowiek nie ma już siły, okiełznać strachu i rozpaczy, przestaje się bronić przeciw upiorom, co mu dom cały zapełniają. Wydobywa ze strychu starą, zapomnianą biblią, wgłębia, wżera się w słowo boże, przekręca je, nicuje, traci sens słowa, stara się opamiętać, płonie jeszcze w mózgu drobna iskierka rozumu, że to wszystko szaleństwo — ale to za późno. I przeszukuje serce w najskrytszej fałdeczce, raz jeszcze przeżywa życie w każdej sekundzie, raz jeszcze przeżuwa każdą myśl, a strach i rozpacz pną się coraz wyżej, zapierają oddech, stłaczają z mózgu każde inne uczucie: grzech, wszędzie grzech, ohydny, wstrętny grzech w każdej myśli, każdym czynie, a co grzechem nie było, przetwarza błędny mózg na grzech i ohydę. Czara grzechu dopełniona, przelana już; niema ratunku, niema odkupienia ani litości. Z poza czarnych kirów rozpaczy wyziera straszna, zbrodnicza twarz biblijnego Jehowy w całej grozie zemsty i okrucieństwa — Jehowy, co karze za grzechy, które sam nędznemu swemu plemieniu w krew wszczepił.
Niema ratunku!
Szatan, bóg nędznych i zrozpaczonych wżera się swemi pazurami w błędną duszę; gdyby klin wbija się uczucie potępienia i wiecznej śmierci w każdą komórkę mózgu.
Dusza rozszczepiona.
Vogue la galère!
Już żadna pokuta, żadne kajanie się nie obmyje duszy z tego błota grzechu. I dnie najrozpaczliwszego ślęczenia zamieniają się na dnie rozpusty i rozpacznego pijaństwa. Kiedy się już raz wpadło w moc szatana, to już na jedno wyjdzie, jakie grzechy się jeszcze nagromadzi. A grzech w grzech płodny bez miary, bez końca.
Często już zajmowali się germańscy artyści tem dziwnem zjawiskiem. Nieokiełznany, fanatyczny kalwin, Jan Luyken, dalej Breughel »Piekielny« odtwarzali w niezliczonych tworach delirium duszy, rozpaczą torturowanej. Arne Garborg opisał cały rozwój tej choroby z niezrównaną siłą we »Fred«; Huysmans, pochodzeniem i kulturą na wskroś artysta germański, przedstawia w »En route« najzawilsze, najboleśniejsze przejawy tego zamętu, a w atmosferze tego strachu i rozpaczy, tej wściekłej chuci ku złemu, to znowu skruchy i pokuty, śnił młody Vigeland swe pierwsze mroczne twory.
Cała jego twórczość artystyczna tkwi w rozpaczy, trwogą smaganej duszy. Wszędzie to uczucie, co przestaje już być świadomem uczuciem, a gubi się w odmętach wieczności: przeczucie mąk piekielnych, potępienia, stracenia, wiecznej śmierci. A ponad wszystkiem, co Vigeland stworzył, czarne opony tłoczącego nieba i Jehowy mściwy gniew. A ze wszystkiego wyziera rozpaczne oko pesymisty, co w życiu nic nie widzi prócz bólu i brutalnego gwałtu.
Już pierwsze jego dzieło: »Wygnańcy« daje cały jego pogląd na życie.
Adam, biedny zatraceniec, leci z żoną i dziećmi bezmyślnie naprzód. W krwawej rozpaczy bluzga pierwsze powitalne bluźnierstwa, ciska je w twarz nieznanemu Jutru, co go tam przed nim z wszystkiemi mękami, całą swą grozą oczekuje. Obok niego leci Kain, przyszły rodzic zła, pierwszy Jan Chrzciciel Szatana i jego królestwa. Tuż za nim Ewa z małym Ablem na ręku, zbrodnicza kusicielka ze śpiącą niewinnością przy sercu. Idzie, biegnie, aby »rozbudzić piekło«, jak mówi Simon de Montfort: patrzy ku niebu, do syna człowieczego, co miał zmazać grzech pierworodny, a duszą ubiega tam, gdzie ognie trawią jej raje. Tóż to to: tam za nimi straszny archanioł: pamięć, chora pamięć, co w chwilach największej rozpaczy wciąż od nowa przewala się przez mózg zjawą przekwitłych rozkoszy.
I odtąd rozpoczyna się grzmiąca pieśń, pieśń nad pieśniami, ludzkości, na krzyżu życia rozbitej, dławiące »Salve Regina« wyrzutka, zatraceńca, banity, nędzarza, co z tęsknoty za utraconym rajem oddaje się szatanowi rozpusty i zbrodni. Rozpoczynają się straszne dzieje biednych synów Ewy, skalanych grzechem pierworodnym, napiętnowanych zbrodnią swych ojców, co mści się w milionowem pokoleniu, dzieje pokolenia, pchanego ku zatraceniu przez najcięższą klątwę: konieczność życia i rozmnażania się.
Oto na jednej płaskorzeźbie kilku bezmyślnie, zwierzęco pijanych ludzi. Wloką się naprzód, taczają się wstecz. Przed nimi może jaka przepaść, w którą się za chwilę zwalą, a ciała rozszarpią w krwawe ochłapy na rafach ostrych, iglastych skał. A po za nimi postać starej modlącej się kobiety. To już nie modła, to przeraźliwy krzyk, co w gardle więźnie, krzyk człowieka, co nie widzi ratunku i oczekuje cudu. Kurcz duszy zgiął w pałąk całą postać, ręce wgryzły się w siebie, by za chwilę rozpleść się w chorej, strasznej rezygnacyi nędzarza: Niech się stanie wola Twoja!
Tam znowu człowiek, delirant, opętany tysiącem dyabłów — rozrywany, szarpany, kąsany. Rozszalał się w straszliwym krzyku o odkupienie, cała ta spazmatycznie skurczona postać: jeden przeraźliwy krzyk. Otóż to całe straszliwe »Là-bas« ludzkości, co wyje przez tę męką wykrzywioną twarz, — ludzkość trawiona niebem, co ogień i zarazę na ziemię bluzga — chłoniona ogniami piekła, co się u stóp jej rozwiera.
Człowiek ten zdaje się być symbolem ubiegłych czasów, kiedy hordy biczowników przebiegały wsie i miasta i wzajemnie wyrywały sobie krwawe ochłapy mięsa w błędnem zapamiętaniu, kiedy tłumy dzikich bestyj, tłumy głodnych chłopów rzucały się w zwierzęcej wściekłości na dwory panów, paląc, niszcząc, mordując, — kiedy odwieczne pragnienie ludzkości za szałem, rozpustą, a orgią rozszalało się w straszliwych wizyjach sabbath'ów, aby znowu opaść w bezsilnej rozpaczy bez pamięci, bez drogi wyjścia, bez Boga.
Orgia rozpusty wyczerpała chorą ludzkość, wszelki krzyk za odkupieniem zgłuchł niewysłuchany, na nic nie zdała się skrucha, na nic żarliwe modły i pokuta: oczy są przymknięte i zapadłe, wargi obwisły, cała postać jak z krzyża zdjęta: tak przedstawił Vigeland starego człowieka w objęciu swej córki. Wspina się w górę jak gdyby chciała pochwycić tę biedną ruinę; pręży ją strach i rozpacz, ale jej szeroko rozwarte oczy nie znają już żadnej nadziei, żadnego wyjścia.
To już tylko nieświadome poczucie obowiązku dziecka, aby podtrzymać rodzica swego aż do końca, być dla niego matką, zastąpić mu »matkę«. Córka, która nawet wobec swego ojca w chwilach jego upadku matką się staje — ten instynkt maciczny, najsilniejszy z wszystkich instynktów kobiety, znalazł tu potężny, tragiczny a przepiękny wyraz.
I tak stoją oboje: on upadły, obwisły, ona wyprężona, silna jeszcze, — stoją i oczekują ostatniego ciosu, który ich z nóg zwali. Co najwyżej wyrwie się z ich piersi bolesny jęk: och, gdyby już koniec chciał nadejść.
I koniec nadszedł: śmierć! Ale nie cicha i spokojna — nie jako zbawienie, tylko jako początak tem straszniejszych, bo nieznanych mąk: Starzec leży nieżywy, szeroko na ziemi rozpostarty. A nad nim klęczy stara kobieta, skamieniała w kurczowym ruchu, który ją na kolana zwalił. Wpija się w zagasłą twarz, wżarła się obłąkanemi oczami w trupa, patrzy bezmyślnie, bezrozumnie, bo pojąć nie może i nigdy nie pojmie najstraszliwszej ze wszystkich zagadek.
Niema wyrazu w bezmiernym obszarze bólu, któregoby Vigeland nie był odtworzył. Począwszy od zwykłego stanu trwogi, przebiegł niezmierną skalę aż do załamującej ręce rozpaczy, od zwykłego niepokoju, co ból swój stara się ukryć bezmyślnemi a bezcelowemi ruchami, aż do błędnego półuśmiechu zniszczonego mózgu, — od jęku, krzyku i rozdzierającego płaczu aż do rozszalałego delirium bólu, w których człowiek bluźnierstwem bluzga, staje się szatanem i popełnia zbrodnię dla zbrodni.
A wreszcie rak, co toczy nowożytną ludzkość: strach przed życiem.
Ponad olbrzymią wyschłą głową trupa — skłębiony wir, wściekły szał życia. Troje ludzi w rozpacznym tańcu nad przepaścią śmierci rzucają się w bezdenny malstrom życia, bez myśli, bez pamięci, w dzikich okrzykach, by zagłuszyć straszne przeświadczenie, że to już początek końca.
I znowu ten szał rozpaczy, co chce się stłumić w orgiach rozpusty, świadomy szał ludzi, co na kartę jednej chwilki rozkoszy stawiają całą przyszłość piekła.
Tak szaleje ludzkość, kiedy już otchłań śmierci się przed nią rozwiera. Tak pewno szaleli Sodomici, kiedy już ich siarka zalewała, tak rozpasał się Sardanapal, zaczem się spalił na stosie z swemi nałożnicami; a w zwierzęcej grozie głodu i morowej zarazy, w obliczu pewnego zatracenia stał się król Syonu, Jan van Leyden bestyą, której chuć granic nie znała.
A w to ziemskie piekło, w ten strach, trwogę, w to śmiecisko życia, stęchłe bagno chuci, żądz i pragnień, w ten ból i rozpacz wprowadza stara kobieta dwoje dzieci, by je życiu zaprzedać.
U progu życia stoi z wyrazem starej rajfurki; jedną ręką trzyma dziewczę, drugą chłopca. W opętany taniec życia wprowadza to biedne, nieświadome grzechu i rozkoszy plemię, odwieczną całopalną ofiarę, która ma być złożona na ołtarzu sabbathu ku czci szatana-losu.
Chłopiec niezgrabny, zakłopotany, z paluszkiem w buzi, spogląda głupio na lśniącą tandetę przed sobą, biedny, głupi Adam, urodzony niewolnik kobiety, oszukiwany i oszukujący, mag i świnia.
Dziewczę, pewne siebie, usta już wykrzywione jakimś pogardliwym uśmieszkiem. O, już przeczuwa swą przyszłość, już świadoma swego przeznaczenia: rodzić dzieci i znowu dzieci i ustawicznie dzieci, jeżeli nie zechce raczej spełnić apokaliptycznych objawień: zatruć ludzkość jadem prostytucyi.
Tak przedstawia się całe życie myślicielowi, który nie patrzy na nie mózgiem, tym biednym mózgiem, który jest rozrywany na wsze strony drobnostkami, małostkami, który nie ma czasu się skupić, spojrzeć w głąb i otchłań. Ma przecież tyle rozrywek, zna tyle rozkoszy, zatrudnień, zajęć:
Zajdźcie do ognisk domowych: ile szczęścia w łonie rodziny, ile sytych zadowolonych twarzy! Zajdźcie do sypialń porządnych małżeństw! ile pieszczotliwych rozkoszy i pieszczotliwych czułości! Zajdźcie do chrześciańskich stowarzyszeń robotniczych, jaka tam absolutna harmonia pomiędzy kapitałem a pracą! Idźcie do uniwersytetów, aby się przekonać, jak już daleko zaszliśmy na drodze do absolutnego szczęścia. Dżuma nie może się już rozszerzać, kauczukowe nogi ułatwiają chodzenie amputowanym, promienie Roentgena wyławiają utkwione kule — a to, co taką trwogą na życiu ciążyło: strach przed życiem przyszłem — to już filozofia szczęśliwie usunęła. Boga już pozytywiści z tronu zwalili, a żaden profesor nie widział dotąd duszy. Pozostaje tylko jeszcze stworzyć białko, a spełnią się słowa szatana: Eritis sicut Deus.
Spojrzyjcie na wspaniały rozkwit naszej sztuki: zajdźcie przedewszystkiem do teatru! Co za wzniosły porządek, obyczajność a sprawiedliwość wszechrzeczy: wszelką winę obmywa kara, zawsze staje się zadosyć sprawiedliwości ludzkiej — cnota nagrodzona oklaskiem cnotliwych widzów, zbrodnia karana słusznem oburzeniem i wstrętem, a nawet śmierć otacza aureola wiecznego spokoju i kontemplacyi wśród ohydnego roju robactwa.
I cóż to szkodzi, że miliony rąk w wściekłych kurczach wyciągają się za chlebem? To bynajmniej nie zakłóca harmonii społecznej: Ecrasez l'infâme!
I cóż to szkodzi, że w rozszalałym tańcu życia tysiące giną! To przecież tylko dowód, że ludzkość do szczęścia stworzona, przyczem naturalnie kilku wykoleić się musi.
I cóż to szkodzi, że jednę chwilkę rozkoszy trzeba płacić męczarnią lat całych? To tylko dowód, że istnieją ludzie lekkomyślni, co pieniądze wyrzucają i za każdym fartuszkiem gonią.
A więc istnieje szczęście, a to szczęście wydzierżawili opodatkowani obywatele; jest także sztuka, która jak na dłoni wykazuje, że jeszcze nie wygasło w piersiach naszych Korybantów sztuki poczucie błogości, anielskości, harmonii i rozkoszy życia.
Dusza nie zna szczęścia. Radosna, rozanielona dusza to dziwoląg, to koło kwadratowe, to bicz z piasku. Duszą jest ponura, groźna, bo jest bólem namiętności i szałem rozmachów, bo przeżywa ekstazy wrzących chuci i potworną trwogę wszech głębi i bezgraniczny ból istnienia
Stąd to pochodzi, że dla artysty, co nie w mózgu, ale w duszy świat przetwarza, całe życie to jedna »sale corvée,« brudny ciężar, wieczny strach, ustawiczna rozpacz i ustawiczna rezygnacya, bezskuteczna walka i bezsilny upadek.
A właśnie miłość, to największe szczęście samca ludzkiego, staje się dla nich najgłębszym i najbardziej niszczącym bólem.
Pesymizm płciowy tych artystów jest właściwie tak stary jak świat, bo ma za źródło głęboką nienawiść duszy mężczyzny do kobiety, duszy mężczyzny, co w zbliżeniu się do kobiety maleje i bruka się.
Kobieta, wieczna podnieta płciowych popędów, »dulce malum pariter favus atque venenum« była już w starożytności znienawidzona i pogardzana. Nie miała jednakowoż tej siły niszczenia, bo popęd płciowy u mężczyzny nie był tak jednostronnie zróżniczkowany, jak dziś.
Ale już ludy wschodnie miały swoją Astartę, Hindus swoją Mayę, matkę ułudy i kłamstwa, Grek miał Medeę, Hekatę, Erynnje, Pythię, co zawładła nad demonami Manii, a w starym testamencie kobieta przedstawiona jako bicz, którym Bóg ludzkość smaga, pierwiastek bezwstydu i hańby, zły duch, który wszystko szlachetne w mężczyźnie zabija. (Sirach VII, IX i t. d.)
Chrystus wybawił kobietę z tej sromotnej niewoli, uszlachetnił jej złą moc, wziął pod swoją opiekę cudzołożnicę i nierządnicę. Jego najgenialniejszy uczeń Paweł dokonuje dzieła swego mistrza: rozpoczyna się epoka pokutujących prostytutek, najżarliwszych służebnic chrześcijaństwa. Starczy wskazać na Thekle, Lydię, Chloę, Phoebę...
Kobieta przywrócona do łaski. Matka Boga, »virgo paritura« ma wpływ i moc nad Bogiem samym. »Wdowa«, śmieszna, gadatliwa i ciekawa jędza, którą talmud porównuje z plagą egipską, staje się naraz »kalogrie«, szlachetną starą, a czczą ją ogólnie jako istotę Bogu poświęconą: kobieta otrzymuje święcenie kapłańskie w dyakonacie.
Ale niedługo trwa to panowanie kobiety.
Św. Augustyn uczy: mulieris aspectus devitandus, św. Hieronim woła: omnia mala ex mulieribus, św. Grzegorz ostrzega nawet przed świętemi i bogobojnemi niewiastami, a Manes, twórca Boga-Androgyny, odwiecznego Ojca-Matki, dwujedynego Boga złego i dobrego, mówi, że kobieta jest złem, namiętnością, niepokojem, matką herezyi, czarownicą i sabbathem, kobieta jest wcielonym szatanem.
A w łonie kościoła powstaje zwolna dogmat, że kobieta jest nawet gorszą od szatana. Jedno koncylium po drugiem łamie i druzgocze wpływ kobiety, wyrzuca ją z nawy kościoła do przedsionku, aż wreszcie powstaje pytanie, czy kobieta w ogóle ma duszę, bo pismo święte nic nie mówi o duszy, gdy Bóg Ewę tworzył.
»Z wszystkich wędek — mówi Marbodiusz — jakie szatan na ziemię zarzuca, najgorszą jest kobieta: Femina, triste caput, mala stirps, vitiosa propago, plurima quae totum per mundum scandala gignit.«
Teraz rozpoczyna się cały szereg stuleci — nie biorąc w rachubę komicznej erotomanii dziecinnych trubadurów — szereg stuleci najzapalczywszej nienawiści przeciwko kobiecie.
To już nie kościół sam, co kobietę z swego łona wyrzucił, to przedewszystkiem ów tajny związek najpotężniejszych ludzi, jakich średnie wieki wydały, ludzie jak Kunrath, Raymond Lulle, Corneliusz Agrippa, Paracelsus, Janus de Villiers...
Mag wstydził się swego pochodzenia od Adama, który stracił wskutek związku z kobietą swoją świętą godność maga; jego praojcem jest Samyasa, który spełnił ciężką ofiarę płciowej kopulacyi, aby spłodzić wspaniałe pokolenie magów. Magowi nie wolno dotknąć się kobiety, bo obcowanie z kobietą oznacza utratę nieśmiertelności, zanik boskich sił, upadek i hańbę.
I otóż powstaje kobieta w całej swej strasznej zemście: czarownica, kapłanka szatana, twórczyni świętokradztwa i bluźnierstwa, wściekła hyena w postaci Necato lub Magdaleny Bavent, co już samym oddechem, który wyziewała, zarażała klasztory grzechem, rozpustą, opętaniem i sabbathem.
W końcu siedmnastego stulecia rozpasała się kobieta, przez dyabła opętana, w całej swej piekielnej potędze. Zaszczepia zarodki zgnilizny i jad weneryczny w całym świecie: w Versaille i w Watykanie, w klasztorach i dworach książęcych. Wyniszcza szlachtę i kler. W białe południe odprawia czarne msze w kościołach, Bogu poświęconych. Jest metresą Baphometa i równocześnie Króla-Słońca. Nie zna świętokradztwa, któregoby nie popełniła, nie zna błota, w któremby się nie tarzała z dziką radością.
Poraz ostatni pojawia się jej potęga podczas rewolucyi francuskiej w głupim, z wszelkiej fantazyi odartym »culte de la raison«.
Dziś widzimy kobietę w nowej postaci z silnie już zmodernizowanym kultem szatana. Szatan sam się zmodernizował. Chodzi we fraku i lakierkach, swoją koźlą brodę przystrzygł à la Henri quatre, ma łysinę i przyzwoite maniery starzejącego się dyplymaty.
Na miejscu Necato widzimy panią Chantelouve (Huysmans, là-bas) i wszystkie te opętane hysteryczki takiego kanonika Docre; w Anglii cały zastęp obłąkanych nymphomanek, piszących w satanicznych przeglądach litanie i modlitwy do szatana, w Belgii widzimy niesłychaną trucicielkę, panią Joniaux, a na smutnej północy, bohaterkę książki Hansa Jaegera: Chora miłość — kobieta, która cały legion mężczyzn doszczętnie zniszczyła.
Szatan hysteryi i nudów tryumfuje nad kobietą. Mężczyzna osłabł, zidyociał i zapragnął podnieść kobietę do swych wyżyn umysłowych; a w atmosferze cynizmu i ateizmu wyrastają i bujnie się krzewią pnącze najgorszych popędów, a więcej może niż kiedykolwiek stała się kobieta »powrozem, na którym szatan mężczyznę ku sobie ciągnie«, jak Bodinus mówi.
Powstały nowe kościoły szatańskie, te wszystkie Moulins rouges, Orphea, przeróżne sale »balowe«. Fantastyczny taniec czarownic uległ zmianie, przeistoczył się w kankana lub »danse du ventre«; jadowite aphrodisiacum czarownicy zamieniło się na szpryckę morfinową, ale podkład uczuciowy pozostał ten sam: żądza nieludzkiego spotęgowania chuci, która się tylko przewrotnością da zaspokoić.
Najgłębszy psycholog popędów płciowych naszego stulecia, Felician Rops, daje zawsze syntezę dzisiejszej kurtyzany i średniowiecznej czarownicy. Jest czynną, niszczy świadomie, nawpół jest zawsze trybadką, tak, jak już Baldung Griehn ją przedstawił w swoim cyklu: »Czarownica«, w każdym razie nienawidzi mężczyzny, bo tak nieskończenie nim pogardza: »et puis l'homme c'est si laid« stoi napisane pod jednym rysunkiem Foraine'a, na którym starsza dziewczyna chce uwieść młodszą...
Munch i Vigeland syntetyzują germańską kobietę dzisiejszej doby. Niema ona wprawdzie satanicznych tradycyj, ale niemniejszy pociąg ku złu i zniszczeniu.
I na tem polega różnica pomiędzy Ropsem a tymi dwoma artystami.
Kobietę Ropsa pochłania wir, krzyczy z rozpusty, krew jej mózg zalewa, jest rozpasaną heterą, co w pijanym szale zmysły traci, cos w rodzaju zsatanizowanej św. Teresy — kobieta obu północnych psychologów, kobieta północy par excellence jest oszczędną. Dusza jej ciasna, serce jej ciasne i ma nieskończenie wiele rozsądku — tout, comme chez nous. I to jest jej złą mocą. Mężczyzna cierpi, cierpi zawsze. Dusza jego się kruszy, punkt równowagi ustawicznie się przesuwa, błędny smutek opanowuje jego mózg, dzikie popędy zbrodnicze wytryskują gdyby płomienie: otóż to kliniczny obraz choroby wywołanej przez filtra miłosne, choroby, na którą niema leku.
Ta miłość, to miłość rozpaczy, potężne »officium desperationis«, wulkaniczna rewolta niezaspokojonych żądz, głodny krzyk ciała, czarne karma, co już wszystkie przeszłe i przyszłe stacye cierpień w sobie zawiera.
W całym szeregu utworów odtwarza Munch to straszne Walpurgis miłości dzisiejszego pokolenia.
»Dwoje młodych« nazwał Vigeland grupę przedstawiającą mężczyznę i kobietę. Mężczyzna, przypadł do kolan kobiety i obejmuje je z całą zaciekłością żądzy. Pragnie jej, a wściekły głód ciała wykrzywił mu usta bolesnym kurczem. Słychać jego bełkotanie, świszczenie dławionego pożądaniem gardła, czuć drżenie przedrażnionych nerwów i szczękanie zębów w wstrząsającej febrze. Ona się poddaje, upada na wpół, słania się, jedną ręką zakryła oczy, by wstyd jej ich nie wypalił, objęła ją już rozpalona fala, co rozum wypieka, tylko na ustach bolesne, nieświadome przeczucie trwogi, bólu, oczekiwania tej strasznej piękności oddania się. I padnie, padnie w jego brutalnem zapamiętaniu zmysłów, w kipiących żarach krwi odda mu się, by go zaspokoić — i pogrążą się w niemej ekstazie ciała — ekstazie, która nie zaspakaja, tylko nerwy szarpie i targa.
A ona? Ona powstanie pełna wstrętu i obrzydzenia ku mężczyźnie, który ją skalał i odarł ją z tego, czego już nigdy nie odzyska: czystości, niepokalania. Będzie się go bać, unikać go, uciekać przed nim, a tymczasem nienasycone piekło jego żądzy wybuchnie wulkanem, krew mu mózg zaleje: nic już nie widzi prócz lśnienia jej nagiego ciała, nie czuje nic prócz gorączkowego drżenia tego ciała, przestaje być sobą, staje się zwierzęciem i gwałci kobietę:
Pochwycił uciekającą, omdlałą ze strachu. Padła już na kolana, a w upadku schwyciła się pnia drzewa. Jednym skokiem dogonił ją, objął ją wściekłą ręką gdyby stalowem lasso, a twarz swą wpił zębami dzikiego zwierzęcia w jej szyję. Ten rozbestwiony szał, ten ból żądzy, zdołali przedstawić jeszcze tylko Japończycy i Felicyan Rops. Ale u Ropsa to jeszcze z rozkoszą połączone. Kobieta Ropsa da się wciągnąć we wściekły wir szaleństwa. Krzyczy, szaleje z rozkosznego bólu, przestaje już być kobietą, a staje się opętaną świętą. Przytem Rops jest literatem, uczniem Baudelaira, Barbey d’Aureville'a, uczniem starszych diabologów, Bodinusa, De Lancre'a — w utworach jego przejawia się zawsze tradycya czarnych mszy. Vigeland, Munch, Japończycy są uczniami bezpośredniego życia, kipiącego, wrzącego, a tak niezmiernie bolesnego życia płciowego wokół.
A ten straszny ból, ten odwieczny ból rozrodu tak przesiąkł i przesycił ich erotyczne utwory, że przestają zupełnie działać na zmysły, a stają się objawieniem bezmiernych otchłani duszy.
To już nie ta osobista zmysłowość artysty, która erotyczny utwór czyni zmysłowym, a nawet »obscène«: erotyka ich pozbawiona wszelkich zmysłowych znamion. To chuć sama w sobie, straszna, okrutna potęga natury, która dwoje ludzi rzuca na siebie, natura, która się miłością, jako środkiem posługuje.
Na japońskich rysunkach przedstawia się rozkosz płciowa jako straszna męka. Członki powykręcane jakby w epileptycznych kurczach, palce powykrzywiane, nerwy zdają się rwać w kawałki, kobiety leżą jak w walce przedśmiertnej, w pozach, jakie tylko kunsztownie za pomocą katalepsyi wywołać można. To już nie kopulacya dwóch istot, to nieludzka, symboliczna kopulacya całej natury.
Ta sama męka, ale już przeważnie w duszy dokonana, jest treścią erotycznych dzieł Vigelanda.
Jeden z jego utworów jest niezrównany swoją pięknością:
Kobieta klęczy, głową się w ziemię zaryła, oblana strumieniem swych włosów. A na niej klęczący mężczyzna. Oboma rękami ujął jej ciało, wdusza je w siebie, całą siłą bólu wgniata w siebie jej drobne ciało i wpija się swoją twarzą w jej plecy.
To tragedya młodego dziewczęcia, co się może już z innym związała, a może tragedya cudzołożnicy. Ból przestał być bólem. To już bezmyślne staczanie się w przepaść, to oddanie się szatanowi grzechu bez woli, bez siły. Walczyła, szarpała się ze sobą aż do ostatniej chwili, ale jego dyszące pragnienie zmogło ją. Lecz teraz, kiedy już osiągł cel swych żądz, niema siły, aby ją posiąść. Wgniata ją tylko w siebie, jakby się chciał w jej ciało owinąć — i czuje w bolesnej trwodze, jak żądza zanika, a szczęście, którego tak pragnął, męką się staje.
Nie! niema szczęścia dla biednych »exules filii Hevae«, a miłość, miłość, którą się mieli potęgować, w niebo wyrastać, odnowa zdobyć nieziemskie rozkosze utraconych rajów — otóż miłość staje się nową męką, nowym bólem, zawiścią a gniewem.
Szatan, ojciec złego sumienia, zły szatan, co łamie oliwne gałęzie spokoju i szczęścia, opanował miłość biednego Adamowego plemienia.
Jeden z diabologów średniowiecznych Crespet [1]) opisuje detalicznie wszystkie środki, jakich szatan używa, by miłość w ohydę i obrzydzenie zamienić. Ale żaden ze środków, które przytacza, nie jest tak silny i skuteczny, jak wywołanie nieufności i podejrzenia w duszy mężczyzny przeciw kobiecie. Za pomocą wątpień najłatwiej rozluźnia i rozbija się synteza płciowa, każde drgnienie żądzy zamienia się w nienawiść, w kałużę, w śmiecie.
A czy istnieje kobieta, którejby mężczyzna mógł bezgranicznie zaufać!? Czy istnieje kobieta, głucha na podszepty szatana?
Upadła kobieta i do szaleństwa męką znękany mężczyzna oto główny rys »erotycznych« utworów Vigelanda. Ale w żadnym nie odtworzył go z taką siłą, jak w »Tviler« — (człowiek, który przestał wierzyć kobiecie).
Na łono siedzącego mężczyzny padła zrozpaczona kobieta. Nie widzi, nie czuje on tego, podparł głowę, ręką i patrzy w górę z wyrazem nieopisanej boleści.
Przestał już walczyć i łamać się ze sobą. Opanował go demon najgłębszych i najdelikatniejszych instynktów samca — samca, który wymaga od kobiety bezwarunkowej czystości.
A ta kochanka jego już leżała w obcych objęciach, tuliła się tą samą żądzą do obcego ciała. I myśl ta padła na urodzajną ziemię, zakorzeniła się i wyrosła w tropicznem cieple jego dusznej gorączki w straszliwy krzew.
Z początku było to tylko niemiłe uczucie, potem stało się ogniskiem gangreny, a teraz już się jej dotknąć nie może, bo ustawicznie myśli o swych poprzednikach.
Cyniczne uczucie bezwiary i nieufności w miłość, która tak często swoją podejrzaną łaską na tylu mężczyzn spływała — przeświadczenie, że w życiu tej kobiety jest tylko bieżącym numerem, małą tylko stacyjką przydrożną, doprowadza go do obłędu.
Szalał, aby ją odnowa w sobie odrodzić, nową, niepokalaną, ale wszystko napróżno, bo oburzona dusza wciąż odnowa ją wypluwa — wyciągnie po nią rękę, to najchętniejby ją nogą kopnął.
A w to straszne piekło miłości, w tę rozpasaną mszę rozpaczy, w to straszliwe »officium desperationis«, wpada nagle wściekła błyskawica: krzyczący tryumf chuci, grzmiąca fanfara krwi, radosne Allelujah zrośnięcia, stopienia się dwóch ciał w namiętnym, dyszącym pocałunku.
Siedzący mężczyzna trzyma kobietę gdyby dziecko w swych ramionach. Objęła dzikim uściskiem jego szyję, zwinęła się w gwałtownych dreszczach, skuliła się, wpełzła prawie w siebie, a usta ich zżarły się w ssącym pocałunku.
A wreszcie dzieło niezrównanie piękne królewskim swym majestatem, niepokalaną czystością, dokonanie zakonu, który nas stworzył, potężna wola natury, aby rodzajowi ludzkiemu nie było końca:
Splot dwóch ciał w jedno, wielkie święto instynktu; chwila świętej miłości, w której człowiek z głupich trzech wymiarów wchodzi w świat inny, staje się bezczasową, bezprzestrzenną, metafizyczną istotą, zlewa się z całą naturą i zapada się w wieczność:
»Na białym krzyżu jej ciała« rozpostarty mąż, odwieczny Prometeusz, co nieci w kobiecie iskrę życia, przyszłości...
Ale to wszystko, to tylko chora tęsknota człowieka, co przestał już zawierzać swej kochance. Tak chciałby się z nią stopić, ciało swe spleść z jej ciałem, ale poprzednicy jego wciąż ich rozrywają.
A może mógłby ją odnowa w swej duszy odrodzić, może mógłby się uwolnić ze szponów szatana, może wtedy, gdyby się sam w czystości i świetle odrodził.
O tak!
Bo jest jedna przepotężna, świetlana chwila, w której wszystkie żądze głuchną, wszystkie pożądania samca cichną. Jest miękki ból tęsknoty — tęsknoty, co płynie po nad wszelkim przestworem, nad wszystkiemi morzami, płynie, gdyby mewa polarna, co tęskni do swej ojczyzny.
Kiedy pod wieczór jesienne słońce gaśnie w metalicznem jaśnieniu, kiedy morze i niebo w jedno spływa, a blada łaska cichych gwiazd dżdży na ziemię srebrną rosą — kiedy święci się cisza, że odczuwasz oddech obumierającej ziemi — kiedy dźwięk i barwa i kształt stapiają się w ciepłych drżeniach tęsknoty i całą ziemię od jednego końca do drugiego opływają — och wtedy obejmuje, tuli do siebie wielki bezbolesny spokój biedne serce człowiecze.
To nastrój »tańca« Vigelanda.
Samiec zapomniał nagi przepych jej ciała. Zapomniał i pogrzebał kobietę z jej chucią i żądzą, stała się sercem jego serca a serce obojga drobną cząstką zakrwawiającego się serca wszechświata.
I garną się do siebie, gdyby para mew, którą burze jesienne zagnały na rafę ostrej skały i tulą się ku sobie, bo wreszcie spokój znaleźli.
Odpadł ziemski ciężar ich ciał, a wielka tęsknota zmroku i gwiazd spowicia niesie ich, niesie ponad ból wszelki, nad stęchłą nędzę życia, nad gniew jego i zawiść...
Jest — jest szczęście, ale nie z tego świata.
Mieszczański mózg wyczerpywał się, by stworzyć prawa i warunki dla szczęśliwego życia. Ale prawa te, to prawdziwe saturnalia głupoty. Mieszczańska etyka, czyli nauka o szczęśliwem i harmonijnem życiu, to jedyny, istotny, jedynie autentyczny »manifest komunistyczny« plebsu dzisiejszego.
Anglicy są ojcami socyalistycznej premisy, że człowiek stworzony jest dla szczęścia. Ale szczęście żąda zupełnego zuniformowania umysłów, dogmatycznie zastygłego, u wszystkich tego samego poglądu na świat i życie. Szczęście wymaga tych samych fizyologicznych funkcyj, jakiemi się popęd płciowy posługuje, a które wszystkich w ten sam śmieszny sposób zadawalniają. A zresztą powstał ten dziecinny ideał zwiędłych starców, ideał człowieka-filozofa, który za pomocą swego rozumu jest w stanie ujarzmić wszystkie instynkty, też tylko z negatywnej wartości: ze strachu przed cierpieniem.
Cała natura nie zna szczęścia. Postępującą drogę ewolucyi charakteryzuje coraz silniejsze napięcie bólu. Chciano zrobić przyczynę z wyniku, a przynajmniej rozłączyć to, co nierozerwalnie ze sobą jest połączone: wydelikatnienie i kulturę. Chciano jednem słowem zrobić kulturę odpowiedzialną za tak nazwaną degeneracyę. Rozłączenie takie jest śmieszne, a słowo degeneracya wprost głupie. Nasi lekarze nigdy się nie zajmują historyą, inaczej powinniby wiedzieć, że to, co nazywają chorobą specyalnie naszych czasów, istniało po wszystkie wieki i to w daleko silniejszym stanie. Degeneracya nie jest degeneracyą, tylko regularnie powracający i konieczny fenomen ewolucyjny, równie konieczne, jak to, co nazywamy normalnem — ba, milion razy konieczniejszy, bo norma, to głupota, — degeneracya zaś, to geniusz. Norma, to Max Nordau, bezmyślny filozof bezmyślnego tłumu; degeneracya, to Nietzsche!
Każdy postęp jest nacechowany dziwną siłą, która prawie wszystkie uczuciowe wartości przemienia w cierpienie. I rzecz prosta, że szybka ewolucya umysłowa, jaka się w naszych czasach dokonuje, jest uczuciowo niczem więcej, jak nieprzerwanym szeregiem cierpień i bólów.
Sumienie wydelikatniało w straszliwy sposób, pamięć nasza zwłaszcza na cierpienia jest silniejszą i pewniejszą. Tylko jeszcze kobiety, co zapominają męki porodu. Strach przed cierpieniem, spotęgowany pamięcią przebytych już cierpień, przeradza się w psychozę, a z każdym węzłem, który na rzemieniu naszego życia robimy, staje się to życie coraz nieznośniejsze, bez promienia słońca, bez wyjścia.
Mózg oduczył się wiary. Nadmiernie rozwinięty mózg stracił wszelkie podstawy, wątpi o wszystkiem, a równocześnie uznaje, że wszystko jest możliwe; a facit całego życia, to lęk przed bólem, strach przed życiem, które jest tylko jednym szeregiem cierpień, strach przed śmiercią: wszystko staje się strachem i niepokojem i męką.
A siła, która te tortury duszne wytwarza, pęd ewolucyi w stronę najsilniejszego cierpienia: to wszystko Szatan!
Szatan był przed Bogiem, bo Bóg jest dobro. Ale rzecz pierwotna, to zło, bo ból jest pierwotnym, a ból i rozpacz wytworzyły zło. Zło jest odwieczne i stworzyło sobie dobro, by okazać całą swoją potęgę. W świadomości gminu jest szatan silniejszy od Boga, bo lud nie boi się Boga, ale szatana i jego złej mocy. Bóg jest właściwie tylko obroną od złego; wtedy tylko do niego człowiek się udaje, gdy szatan już człowieka opanował, — a przecież od samego początku był człowiek opętany przez szatana cierpienia i rozpaczy.
Obrządki religijne wszystkich ludów pierwotnych powstały ze strachu przed złem, z rozpacznego lęku przed cierpieniem; a całe średnie wieki znają tylko jedną religię: Szatana!
Szatan jest Adonai zła. Jest bogiem biednych i głodnych, bogiem niezadowolonych i ambitnych, bogiem natury i instynktów, które tylko zła pragną, bogiem potępieńców i tych, co szukają; bo szukać, znaczy gubić Boga.
Szatan, to pojęcie zbiorowe wszystkiego tego, za co prawa boskie i ludzkie nakładają kary. Nietzsche narzucił w genialnych rysach typ zbrodniarza, bladego, twórczego zbrodniarza, co się musi skradać w cieniach nocy, bo rozbija tablice starych testamentów, bo tworzy, a każdy, który tworzy, rodzi nowe cierpienia, rzuca posiew nowych zbrodni na ziemię pod naciskiem złych instynktów, ambicyi, pragnienia negacyi i zniszczenia tego, co już istniało.
Oni wszyscy są dziećmi szatana: Ci, którzy dla idei spokój tysiąca ludzi poświęcają, Alexander a Napoleon — ci, którzy młodzież od wiary starych bogów odwracają, Sokrates a Schopenhauer — ci, którzy w głębię wnikają i zło ukochali, bo wszelkie zło to głębia, Rops, Beaudelaire, Poe, — ci, którzy się bólem rozkoszują i siedzą na Golgocie ludzkości, Szopen a Schumann, wszyscy ci, z ziemi porodzeni, co idą uboczem, bo wszelkie ubocze to zbrodnia w znaczeniu ludzkiem i boskiem.
A odwiecznym prototypem tego zbrodniarza, paryasa i potępieńca, wątpiących i anarchistów, to szatan.
Szatan jest pierwszym filozofem i pierwszym anarchistą. Ale jest też przeznaczeniem, nieukojonem, ciemnem, pełnem męczarń, przeznaczeniem wydziedziczonych, — przeznaczeniem, które się samemu sobie stało bolesnem przeznaczeniem: Szatan cierpi, cierpi ustawicznie.
»Czemu przerywasz mi mój spokój!« — pyta tych, którzy go wywołują. Tak się już zagrzebał w swojem cierpieniu, że mu się spokojem wydaje.
Szatan średnich wieków był zrozpaczony, a rozpacz jego wytwarzała zło. Szatan dzisiejszy tworzy zło, bo je tworzyć musi, i to cała jego rozpacz. Dzisiejszy szatan, to potęga, która w jakimś dzikim szale, gnana jakimś strasznym instynktem, kroczy przez świat, sieje rozpacz i zniszczenie. To już nie ta zła potęga średnich wieków, co się upajała zbrodniami, ale jakaś inna, co w ponurej niemocy zagłębia się w przeznaczeniu, które mu każe zbrodnie popełniać.
Natura, przeznaczenie, całe to życie naokół nas, życie bez sensu i celu, to wszystko szatan, tak, jak go Vigeland pojął, Szatan władzca piekła życia.
W pośrodku olbrzymiej płaskorzeźby siedzi szatan z twarzą, opartą na kurczowo zaciśniętych pięściach. Czoło szerokie, potężne o dwóch silnych guzach, poorane wewnętrzną męką; usta silnie zaciśnięte, a z pod olbrzymich krzaków brwi wyzierają oczy jakby z dwóch ciemnych jaskiń, oczy, w których w zdławionych krzykach boleści zastygła potężna, ponura, nieprzystępna dusza.
Tak siedzi On, straszny Herkules, co w niemym bólu czuje, jak go wewnątrz koszula Nessusa trującym ogniem trawi, On, tysiąckrotnie spotęgowany Napoleon, co w pośrodku tysiąca ohydnie pokaleczonych trupów duma z straszną powagą o tych tysiącach, które muszą jeszcze paść ofiarą. To jest szatan-geniusz, który musi niszczyć, aby wynaleźć nowe środki niszczenia, szatan-Bóg, co ponad sobą czuje jeszcze jakiś nadmózg, matkę Heimarmene, która kieruje nim i włada i zmusza go do coraz to nowych ofiar i zbrodni.
Wszystkie stare mytologie opowiadają o rasie parweniuszów, która strąca z tronów stare bogi i sama nimi owłada. Grecy mieli swego Kronosa, żydzi Lucyfera, którego nowe plemię bogów w piekło strąca.
A szatan ten jest piękny arystokratyczną pięknością Lucyfera, ojca filozofii i poezyi, źródła wiecznych tęsknot i pragnień. Jest piękny urokiem zbrodniczej odwagi i zuchwałości, piękny fanatycznem okrucieństwem anarchisty, któryby brata poświęcił dla idei.
Szatan jest jak każde bóstwo trójjedyny.
Jest bogiem nierządu i kazirodztwa, bogiem złodziei i zbrodniarzy. Jego świątynie to domy publiczne i kabinetki winiarń, to tingeltangle i nory złoczyńców. I wszędzie wkracza w zwycięzkim pochodzie: do królewskich pałaców, do najcnotliwszych sypialń małżeńskich i do klasztorów, ale najchętniej do nędznych baraków wydziedziczonych i zrozpaczonych.
Ale jest także Lucyferem, duchem rokoszu i nieufności, ciekawości i nieokiełznanej anarchii, a równocześnie szatan ten to Bóg Antychrystowego królestwa, Bóg twórczości i wiecznego odrodzenia, walki i bezinteresownego poświęcenia się walczących; Bóg od wieków przez Kościół przeczuwany: Antychryst.
Wokół tego szatana szaleje wir ludzi. Cisną się ku niemu, spychają się w dół, to znowu wyrywają się w górę zwitymi kłębami cielsk. Z odmętów nóg, ramion, kadłubów, podrzucają się w górę wściekłe, krzyczące ręce, chwytają go za nogi, czepiają się tronu, zdaje się, że się ze stawów w obłąkanej rozpaczy wyrwały.
U dołu dzieli się to potworne łożysko, w którem potępieńcy szaleją.
Jedna odnoga wyskakuje w górę: dziko pogmatwany splot ludzi, olbrzymie, tysiąckrotnie w szmaty pojedyńczych ciał podarte cielsko w bolesnych deliriach krzyku: »Libera nos Sathan!« Drugi odłam spada w dół: stos depczących, duszących się ciał, stos skłębionego i zgmatwanego robactwa.
Ściągają, stłaczają się wzajemnie, walczą, drapią, kopią się w zwierzęcej zaciekłości z rozpaczną energią przedśmiertnej grozy i strachu.
Tak rozrywają się ludzie, chcąc się ratować przez wązkie drzwi płonącego kościoła — tak depczą i biją się ludzie tonącego okrętu, by módz się dostać do łodzi ratunkowej; ludzie którzy w czasach głodu o ochłap gnijącego ścierwa w kawałki się rozszarpują.
Dalej na lewo gaśnie rozhukany orkan, to już ludzie bez myśli, bez pamięci, skamienieli w bólu i przeświadczeniu, że wszelkie wysiłki na nic się nie zdadzą.
Wszyscy oni tu są — nieszczęsne dzieci szatana: zgrzybieli starcy i niedorośli młodzieńcy, dziewczęta i staruszki, — nikogo nie braknie w tej straszliwej mszy rozpaczy i grozy.
Oto stępiała prostytutka, co w kałużach brudu zagubiła wstyd, wstręt i obrzydzenie, a teraz wlepia w szatana zezwierzęcone, ogłupiałe oczy. Oto cudzołożnica, co świętość ogniska domowego skalała swą zbrodniczą chucią, — stary zużyty rozpustnik, któremu nawet w piekle nałożnica na szyi się wiesza, — rodzeństwo, żyjące w kazirodczej miłości, — rajfurka, co własną córkę na targu żywego mięsa sprzedała, — trucicielka i mężobójczyni — wszyscy ci, co składają ofiary na ołtarzu rozpusty, nierządu i zbrodni.
Otóż giełdziarz, co żył z ruiny tysiąca ludzi, filou-koniokrad, męczennik miłości, któremu jad przegryzł pacierze; wszyscy — wszyscy tu są: rzezimieszek i Spinoza i Ravachol, robotnik i ksiądz, nierządnica i kobieta, którą miłość w przepaść wtrąciła.
A w tym chaosie i zamęcie uwydatnia się przedewszystkiem kilka, z niesłychaną siłą narzuconych postaci.
W samym dole tułów kobiety. Jest zupełnie spokojna jakimś dziwnym, prawie ekstatycznym spokojem. To czarownica, co tylko jednego Boga zna: Szatana. Jedna z sekty paladystów, co wogóle innego Boga nie uznaje. To czarownica, o której opowiada de Lancre, że mogłaby była sobie okupić wolność, gdyby była się chciała oddać oprawcy. Ale z wstrętem i oburzeniem odepchnęła go od siebie: ona, co szatanowi, ojcu biednych i nieszczęśliwych tyłek całowała, miałaby się splugawić z sługą bogatych, z nędznym stróżem porządku państwowego i jego praw?! Przenigdy!
Tkwi w tem wielkość; to też »patos dystansu!«
Nieporuszony tym dzikim tłokiem, tą piekielną wrzawą zbrodniczego tłumu patrzy jakiś starzec na ten skłębiony wir motłochu, patrzy z poważnym i prawie ciekawym spokojem. To jeden z ojców nauk, Corneliusz Agrippa, który zna wszystkie zbrodnie, a może sam uczuwa głęboką sympatyę z wszystkiem tem, co się lęka światła dziennego. Agrippa, który wszystko wie, wszystko poznał, a dzieło i pracę całego swego życia zniszczył tem, że ją ośmieszył krwawą satyrą na wszelką wiedzę, — satyrą, wobec której głupiuchne podskoki takiego Heine'go lub Voltaire'a są niczem więcej jak dowcipkami kiepskich clown'ów. Agrippa, umysł, co nie zna żadnych praw, żadnej ojczyzny, żadnych bliźnich, duch Lucyfera, twórca rewolucyi, ojciec anarchizmu, co przenosi panowanie szatana na ziemi nad panowanie Boga w niebie.
A wreszcie bezmyślny, niewolniczy pies, sługa i lokaj szatana. Stoi wyprężony, w sztywnej służalczej postawie, z okiem pokornie wlepionem w twarz szatana, który obojętny i głuchy na wszelkie służalstwo, pokorę i oddanie się, patrzy przed siebie w straszliwej potędze jednowładzcy.
Ten człowiek, to wstrętna lojalność karyerowiczów, czołgająca się bezmyślność tłumu, co na łaskawe skinienie palca swego władcy zarzyna swoich proroków, — niegodne posłuszeństwo niewolników, którzy swym panom są wdzięczni nawet za baty.
Ale szatan potrzebuje tego lokaja. Bo jego plemię, to rokosz i anarchia, pogarda potęgi i wszelkich praw.
Raz wreszcie wyczerpią się męczarnie, potępieńcy znieczulą się na wszystkie męki, a wtedy zostanie zagrożone panowanie szatana.
Ale ten chytry i podstępny Judasz wskrzesi nowe męczarnie, nowy jad zbrodniczy wszczepi w ludzkość — szatan stanie się potężniejszy niż kiedykolwiek, strąci uzurpatora, starego Jahveh z tronu, i powstanie w nowej potędze jako jedyny władca nieba i ziemi; spełnią się proroctwa kościoła, bo przyjdzie Paraklet trójjedynego szatana: Antychryst.
I znowu mówi się i pisze wiele, bardzo wiele o jakiejś »nowej« sztuce. Każdy rok obdarza nas »nowym« niebywałym kierunkiem i z każdym piątym rokiem konstatują krytycy, że teraz właśnie wzeszła nowa wiosna sztuki.
Sztuka Vigelanda nie ma nic wspólnego z »nowymi« prądami, »nowymi« kierunkami, nie jest ani starą, ani nową, jest po prostu sztuką: życiem, namiętnością, szałem i głębią, jest objawieniem duszy.
Nie wielu ich było tych proroków i arcykapłanów tego świętego testamentu, — nie wielu, bo ta sztuka, to wybuch wulkanicznych sił, odwieczne zapasy Jakóba z aniołem — sztuka ta, to zawarta pięść, co podwoje nieba rozbija i piekło porusza, to krzyk, co skłębia całą przyrodę, — orkan bólu w piersiach olbrzyma, co chciał słońce z nieba zerwać, a słońce go zabija.
Ciężka i przepaścista jest droga duszy i coraz rzadziej kroczą nią ludzie w głupim wieku elektryczności i giełdy, lichwy zbożowej i nauki o szczęśliwem i harmonijnem życiu. Ale właśnie ci nieliczni, którzy nią kroczą, są wniebowzięciem rodu ludzkiego; dla naszych czasów są tem, czem byli magowie dla wieków średnich.
I mag, wielki filozof i nieokiełznany fantasta, wtajemniczony prorok i przepotężny poeta w jednej osobie, taki Raymond Lulle, Jan Dee, Paracelsus, oto właściwy praojciec tych, którzy szlakami duszy kroczą w naszych czasach.
Mag był kosmopolitą ducha, zuchwałym anarchistą, który nie znał »narodowości«, ni »ludzkości«. Bronił trwożnie świętych swoich tajemnic: nawet najsroższe tortury nie zdołały nakłonić Alexandra Sethona do wydania kamienia filozoficznego elektorowi saskiemu, Chrystianowi II. Nie wielu było takich, bardzo nie wielu, którym mag odkrywał swoje arkana.
I czyż nowożytny mag nie podobny w tem do swoich braci średniowiecznych?
I on jest bezdomny, niezrozumiały, a święte jego tajemnice ujawniają się tylko nielicznym, bardzo nielicznym.
W epoce, w której krzyczy się o narodowych poetów i sztukę narodową, w której kapitał coraz silniej odgradza narody od siebie i w której socyalizm chce zbić je w jakąś fantastyczną, płaską ludzkość, w tej epoce On jest jedynym, który stoi poza wszystkiem, który czci jako swego praojca nie Adama, rodzica trzody, lecz »Samyasę«, ojca Jedynego.
A sztuka jego, to nie sztuka dla »ludu«, to nie sztuka chorobliwych, zblazowanych nerwów dla chorobliwych hospitantów wyperfumowanych gabinetów, lecz wiecznie stara, i wiecznie nowa sztuka Jedynego dla Jedynego.