Na królewskim dworze/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom I
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Król JM. Władysław IV z pierwszej żony Zygmunta III Anny narodzony, w roku tym, gdy o nowem małżeństwie zamyślał, był już na drugiej połowie żywota, w której sił nie przybywa, zwłaszcza gdy pierwszą szafowało się hojnie. Z bardzo urodziwego niegdy młodziana, usposobienie chorobliwe, sposób życia uczyniły go teraz ociężałym, otyłym, z obrzękłemi od podagry nogami, z twarzą rozlaną i bez wyrazu, mężczyzną starszym napozór niż był w istocie. Często się już bez laski poruszać nie mógł, a całemi tygodniami w łóżku leżeć i na rady senatorskie z łożem się musiał kazać nosić.
Nie zbywało mu na świetnych przymiotach, a szczególniej na tej miłości sławy, którą już dawne wojny dosyć szczęśliwe mile połechtały.
Zapóźno teraz budziło się w nim gorące pragnienie zapisania imienia swego na kartach dziejów, nietylko Polski, ale całego chrześciańskiego świata. Zdawało mu się, że potrafi stanąć na czele ligi przeciw nieprzyjaciołom krzyża i precz ich wyganiając z Europy, zagarnąć znaczną część spadku po nich.
Władysław, nomen omen, byłby pomścił Warneńczyka.
Tymczasem szlachecka Polska ani chciała słyszeć o wojnie z turkiem, o wyprawie na niego. Wszyscy się jej obawiali. Król też nie objawiał głośno myśli swych, które tylko najpoufalsi jego powiernicy znali.
Przygotowania czyniły się potajemnie. Jak Stefan Batory, jak Zygmunt III, Władysław IV pochlebiał sobie, iż szlachtę i panów potrafi okiełznać, a przynajmniej podejść i zmusić do działania po swej myśli.
Pomagali mu do tego Ossoliński i cały zastęp osobistych jego przyjaciół. Nie stanowili oni jednak tak silnego obozu, aby wstępnym bojem na sejmie mogli się spodziewać odnieść zwycięztwo.
Na wszelki wypadek królowi doradzono fortel, o którym jużeśmy wspominali — mógł się kozakami posłużyć. Na tajemny rozkaz króla niżowcy mieli wpaść na turków i zmusić ich do wypowiedzenia Polsce wojny.
Naówczas król z pomocą wenecyan i posiłkiem papieża, w zmowie będąc z grekami i bułgarami, miał się rzucić na ottomanów. Obiecywano mu nad połączonemi siłami chrześciaństwa naczelne dowództwo. Zwycięztwo zdawało się pewnem. Wszystkie złudzenia pomocy obcej, które Warneńczyka na plac boju wywiodły, powracały tu, grożąc nowym zawodem i klęską.
Ale król pragnął sławy, a pochlebcy mu ją rokowali.
Przy tej zręczności, sam nieznośny ów organizm rzeczypospolitej, który króla czynił zależnym od nieswornej szlachty, od prywatą kierujących się magnatów, czasu wojny łatwo mógł prysnąć przy wojennej dyktaturze.
Jak ojciec, Władysław jarzmo tej podległości prawu znosząc boleśnie, radby je był zrzucić z siebie i następców.
Marzenia te w młodym i energicznym monarsze miałyby były może pewne widoki powodzenia; patrzącym na Władysława musiały się wydać dziwacznemi. Podagra, kamień, zastarzałe defekta ledwie mu dawały folgę niekiedy; jęczał po nocach, a bohaterstwa mu się zachciewało, które wszech sił człowieka wymaga.
Lekarze obiecywali uzdrowienie, pochlebcy wojnę uważali za lekarstwo, król ukochanemu Zygmusiowi wielkie państwo dziedziczne chciał po sobie przekazać.
Tymczasem pieniędzy w skarbie nie było, a prywatną szkatułę królewską fantazye mnogie wyczerpywały. Wybrali go jego ulubieńcy i ulubienice, dwór sam okazały, capella, teatr, stajnie, służba, mnogie budowy kosztowne pochłaniały tysiące. Naostatek i bracia, szczególniej niespokojny Jan Kaźmierz, niemiłosiernie go darli. Świetnie posłom cudzoziemskim przedstawiał się ów dwór króla JM. polskiego i szwedzkiego, ale szafarze upewniali, że czasem na kuchnią nie było zaco kupić mąki i soli.
Któż wie, czy to projektowane ożenienie, któremu rzeczpospolita się nie sprzeciwiała, nie było osnute dla podsycenia prywatnego skarbu na wojnę przeciwko turkom. Przyszła królowa uchodziła za bardzo bogatą, jedną z najlepiej wyposażonych księżniczek Europy.
Wahano się długo pomiędzy rakuszanką a francuzką — ostatnia zwyciężyła. Wstręt w narodzie przeciwko domowi cesarskiemu trwał zawsze. Podejrzywano go o knowanie przeciw swobodom rzeczypospolitej, a im mniej ich używać umiano, tem one droższemi się stawały. Władysław IV dzięki zręczności Ossolińskiego, którego nie lubił ale potrzebował, miał się za polityka i wiele sobie obiecywał z nowego aliansu.
W polityce wewnętrznej taż sama myśl, którą Zygmunt III tylu przypłacił ofiarami spokoju i godności osobistej, myśl wyłudzenia zręcznego władzy, której prawo dawało tak niewiele, rządziła królem, a Ossoliński ją popierał. Nie miano siły na zamach, któryby zmienił stosunki panującego do narodu i władzę mu nadał większą; próbowano więc ją wykraść, wyrobić, opanować może czasu wojny. Do tej zmiany systemu miało być pomocą ustanowienie rycerstwa nowego, zakonu Niepokalanego Poczęcia P. Maryi, którego statuty potwierdzono w Rzymie, ale go rzeczpospolita znać nie chciała; ku temu wiodły tytuły zagranicą wyjednywane, mające oddzielić magnatów od tłumu szlachty, aby ich postawić na straży tronu absolutnego monarchy. Wojna z pogany, wojska zaciążne obce, dla niej wprowadzone, ułatwiały czasową dyktaturę, mogącą się zmienić w trwałą, a podporą jej miały być te pułki cudzoziemskie, które przeciwko szlacheckiemu ruszeniu i siłom domowym zwrócić było łatwo.
Do tych planów połączonych z nadzieją rozszerzenia granic kosztem pogan wygnanych z krajów przez słowian i greków zasiedlonych, nie przyznawano się głośno, nawet może w najciaśniejszem kółku zaufanych; za chorągiew służyła obrona chrześciaństwa, wielka do zdobycia sława i rozszerzenie granic.
Ale tak Władysławowi IV jak ojcu jego, jak potem Janowi Kaźmierzowi przemoc szlachecka, nadzór sejmów i ich wszechmocność ciężyły jarzmem nieznośnem, z którego się ciągle otrząsnąć usiłowali.
Nie było po temu siły, zażywano więc przebiegłości, a król się nie przyznawał do knowań o absolutum dominium, chociaż obawy szlachty o zaprowadzenie go niezupełnie były płonne. Król go pragnął, ostrożnie i podstępnie czynił kroki do pozyskania... ale nawet najzupełniej mu oddani słudzy nie przypuszczali, aby starania powodzenie uwieńczyło...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jesteśmy w królewskiej sypialni... na przepysznem łożu, którego jedwabne osłony podniesiono pomimo spóźnionej dnia godziny, król spoczywa jeszcze tak jak był zwykł gdy tylko mógł, leżąc do obiadu, obiad spożywając leżący i nie powstając aż po nim. Największą ofiarę jaką czynił było, gdy wcześniej się podnieść go zmuszono.
Sypialnia królewska zarazem największej wykwintności, przepychu i pewnego nieładu jest obrazem. Czuć w niej Sybarytę, który zachciankom chwili poświęcać gotów wszystko, który pod ręką mieć musi natychmiast czego zapragnie i nie patrzy, czy na pargaminach dyplomów najważniejszych nie postawią czarki z polewką.
Samo łoże misternie wysłane, ostawione poduszkami, okryte kołdrami miękkiemi, opatrzone w ułatwiające poruszenia i wstanie dla rąk podpory i pasy zręczne do ujęcia, niecierpliwemi ruchy zburzone już, świeci najwytworniejszemi oponami i najmiększemi wezgłowiami, o których przystrojeniu równie jak o dogodności nie zapomniano.
Z pewnem rodzajem królewskiego lekceważenia rozrzucone są dokoła na ziemi najdrogocenniejsze futra podeptane i zgniecione. Wszystko co otacza króla świeci przepychem i wytwornością się odznacza. Wcale już tu rycerskiego pana, do obozowania nawykłego nie widać, ale zmęczonego życiem pieszczocha, który walczy jeszcze z nienasyconemi pragnieniami, już złamany niemocą i przykuty do łoża boleścią.
Pomimo rozlania rysów niegdyś pięknych, które chorobliwe nabrzęknięcie do niepoznania wykrzywiło, na twarzy napiętnowana duma pańska, poczucie wielkości, majestat z góry mierzący świat i lekceważący go nieco. Ale na czole troska się napiętnowała fałdami, zdrowie, dla którego podróże król odbywał, którego powrót obiecują mu lekarze, nie przychodzi, młodość nie wraca, a marzenia nienasycone niepokoją. Sypialnia, w której król tylko swych najlepszych przyjaciół zwykł przyjmować i wierną służbę, jest jak wygodnie usłane gniazdo, którego puchy wszystkim fantazyom króla i chorego a zniecierpliwionego człowieka dogodzić powinny. Ani ręka ani oko nie spotyka nic coby razić je mogło; dłoń spoczywa na miękkich podkładkach, oko na wzorzystych makatach, na pozłocistych naczyniach, na sprzętach kunsztownie przyozdobionych. U głów pana na stoliku widać wielką szkatułę hebanową, wysadzaną złotem i kością słoniową, bursztynem i drogiemi kamieniami; jest to schówka, do której rzucają się papiery nie dla wszystkich oczów przystępne. Kubek do napoju jest z jednej sztuki kamienia oprawny w złoto; dzban z wodą z kryształu i złota. Obok nich zrzucone z rąk napuchłych pierścienie, łańcuch orderu Niepokalanego Poczęcia, zegarek rubinami ozdobny.
Biała ręka króla spoczywa pod głową, która mu ciężyć się zdaje... oddycha ciężko. Naprzeciwko niego w bardzo wytwornym cudzoziemskim stroju, na krześle sparty poufale, z twarzą pańską, znudzoną i wyniszczoną życiem, siedzi mężczyzna lat rówieśnych z królem, któregoby z postawy i sposobu obejścia z nim za brata chyba wziąć można lub najbliższego z rodziny.
A nie jest on ani bratem, ani żadnym pokrewnym, ani książęciem i wielkiego rodu potomkiem, ale prostym szlachcicem panem Kazanowskim, który tak Władysława zawojować umiał, iż stał mu się druhem najbliższym serca, jego połową drugą. Król dla Kazanowskiego a on dla pana nie ma ofiary, którejby nie uczynił, nie mają też myśli, którejby się nie zwierzyli sobie.
Napróżno niegdyś usiłowano zerwać ten stosunek, osłabić ten związek; im silniej targano te węzły, tem mocniej się one zaciągały. Obcowanie z sobą w ciągu lat długich, od dzieciństwa, wywarło też ten wpływ na obu nierozłącznych Oresta i Pylada, że wzajem od siebie przejęli nietylko myśli, ale ruchy, powierzchowne cechy, wyraz twarzy.
Przy obcych Kazanowski jest z poszanowaniem wielkiem dla króla, ale gdy tak we dwu siedzą w sypialni zamknięci, są to dwaj bracia serdeczni, z których nawet ten coby posłusznym być powinien, najczęściej rozkazuje. Myśli i wola są w nich tak zresztą zgodne, iż nie kosztuje to króla, a zleniwieniu dogadza.
Chwila, w której ich na cichej, poufałej znajdujemy rozmowie, już dobiegającej do końca, jest jakby smutnem jakiemś rozpamiętywaniem przeszłości. Ten rachunek z niej powlókł lica królewskie smutkiem. I on miał w życiu chwile tryumfu i ziszczenia nadziei, ale jakże one trwały krótko i dziwnie potem pełzły na niczem!!
Kazanowski ma weselsze oblicze z obowiązku; on musi przynosić pociechę i do nieustająco powracających goryczy dolewać osłody, a wróżyć zawsze jutro jaśniejsze.
Czy sam on w nie wierzy, zgadnąć to trudno, lecz dla króla musi przynosić tę wiarę, a w niej go umacniać.
Zawody doznane w stosunkach z Francyą, z dworem rakuzkim, z książęty niemieckimi, ze Szwecyą, ciężka walka z oporną szlachtą, nie odjęły ani królowi ani Kazanowskiemu ufności w to, że potrafią kraj zmusić do wojny, sprzymierzeńców do posiłkowania jej, a nieprzyjazną fortunę do uwieńczenia skroni laurami.
Król milczał głowę spuściwszy i oczy wlepiając bezmyślnie w kubek, który stał przed nim nawpół opróżniony, Kazanowski patrzał na niego, czekał i milczenie szanował. Tchnął ciężko wreszcie Władysław i odezwał się zcicha, głosem stłumionym, który z szerokich piersi z trudnością zdał się dobywać.
— Nie traćmy, mój Adasiu, nadziei, wszystko się jeszcze może złożyć po mojej myśli; mam wenetów z sobą, mam cara moskiewskiego, którego prawie jestem pewnym, mam papieża, mam Francyę.
— Ale nie masz tej nieszczęsnej szlachty naszej — wtrącił Kazanowski — z którą sprawa trudniejsza niż z wenetami i Moskwą, tak się ona obawia z Turcyą wojny i tak jej jest przeciwną.
Król podniósł głowę.
— Nie będę ich bronił — rzekł — są to uparte warchoły, którzy ojcu memu życie zatruli i mnieby też na pasku wodzić chcieli, ale ja się im nie dam! nie! Ojciec nadto był łagodnym, dobrym do zbytku. Szlachta jednak lęka się, bo nic nie wie, bo ani moich związków z grekami ani przymierza z wenetami nie zna. Objawić im o nich nie można, boby mi wyrzucali samowolę, a tymczasem i czekać na ich łaskawe zezwolenie niepodobna. Sposobić się należy, choć własnym kosztem i na wszelki wypadek.
Opierać się będzie szlachta... wiesz jaki na to jest sposób.
Król z pewnem zadowoleniem polityką swoją, począł się uśmiechać i wąsa drżącą ręką poprawił.
— Sposób ten wiem — rzekł Kazanowski — myśl dobra, chociaż, królu mój, potajemny stosunek z tem chłopstwem dzikiem jest mi wstrętliwy.
— Ah! — śmiejąc się dodał Władysław. — Wiem, że ich czuć dziegciem i gorzałką, ale w sprzymierzeńcu woń jego poszanować trzeba, jeśli ona siłę cechuje. W tem kozactwie jest męztwo, awanturniczość, chciwość łupów, jakich nam potrzeba, a znają turków i ich sposoby wojowania jak nikt. Ja na nich rachuję wiele.
— Cóż oni piszą w tych listach, które ci oddano? — zapytał marszałek.
— Oświadczają się z gotowością na rozkazy moje — ciągnął zniżając głos król — ale piosnka zawsze jedna, której zwrotkę odgadnąć łatwo.
Tu Władysław rękami drżącemi pokazał jakby liczył pieniądze na dłoni. Westchnęli oba.
— To nasza słaba strona — szepnął marszałek. — Wyczerpałeś wszelkie zasoby.
Król frasobliwie głową potrząsał.
— Kaźmierz mnie ze swemi fantazyami nieskończonemi rujnuje — począł ponuro. — Ten nieszczęśliwy dziwak nigdy długo niczem się nie może zaspokoić. Chciał być mnichem, został kardynałem, zrzuca suknię, której mu odradzałem. Nanowo go wyposażać potrzeba, a jutro zechce się żenić, pojutrze rozwodzić i kto wie? znowu zakapturzyć!
Ruszył ramionami.
— O ochotę do ożenienia się nie obawiam — wtrącił Kazanowski — bo nadto mu wszystkie kobiety smakują, aby mu się jednej wyłącznie zachciało. W każdej z nich upatruje jakiś wdzięk, ale w żadnej nie znajdzie wszystkiego czego szuka.
— A! gdyby był mnichem pozostał i we Włoszech zamieszkał — dodał Władysław. — Z powrotem do Polski, której cierpieć nie może, będzie dla mnie nieustannem utrapieniem. Kto wie, czego jeszcze zapragnąć może. Reszta braci wszyscy razem wzięci nie kosztowali tyle trosk co on jeden.
To mówiąc Władysław zapatrzył się w stojący przed nim na stoliku bogato w brylanty oprawny wizerunek Maryi Ludwiki i z tą lekkością umysłu, z którą zwykł był od przedmiotu jednego do drugiego przechodzić w rozmowie, zwłaszcza gdy ona nieprzyjemnego mu czegoś dotknęła, odezwał się:
— Lękam się, aby malarz jej nie upięknił.
Kazanowski głową potrząsnął.
— Ja boję się, aby nie za młodą ją uczynił. Posądzam obrazek o to, że nie teraz był malowany, wygląda mi na zbyt świeżuchną.
Zmarszczył się Władysław.
— Wszyscy twierdzą, że tak wygląda — ujął się. — Dönhoff pisze...
Kazanowski spuścił oczy i zamilkł.
— Boję się zawodu, dlategobym wolał, ażebyś ją sobie zawczasu wyobraził dojrzalszą.
Władysław nieco się zżymnął.
— Straszysz mnie niepotrzebnie — zamruczał.
— Masz może słuszność — rzekł marszałek. — Królowa niekoniecznie potrzebuje być pączkiem nierozwiniętym, fantazyę młodziuchnych zaspokoją inne...
Król się zadumał.
— Dla mnie nateraz nie młodość i wdzięk jej, ale nadewszystko posag, pieniądze i przymierze z Francyą potrzebne — rzekł cicho.
— A król francuzki jako pierwszy zadatek tego aliansu nie daje nic a wymaga, aby mu zaciągi u nas robić wolno było. Zaciągi w chwili, gdy ty ludzi na tę wojnę z Turcyą potrzebować będziesz.
— Zaciągi! — przerwał Władysław cicho — możemy mu dać na nie zezwolenie, ale nie wyślemy pomocy. To nic za sobą nie pociąga.
I na chwilę zatrzymawszy się król, dodał:
— Sądzę, że przyszła królowa zgodzi się posag swój mi dać na moje pilne potrzeby.
— Nie wątpię — odparł Kazanowski — ale też musisz dać jej pewną hipotekę, zabezpieczenie.
— Będzie to pożyczka wenetów, nie moja, jak wiesz — rzekł król żywo. — Wymawiają mi się, że nie mają pieniędzy; ja im dostarczę ich, ale dlatego, abym sam wziął. Inaczej przygotowania dalsze niemożliwe.
Marszałek zbliżył się nieco ku łożu królewskiemu.
— Ja bo nie wiem — dodał — czy my je dłużej tak jawnie będziemy mogli przedłużać.
— Dlaczego! dlaczego! — przerwał król niecierpliwie.
— Mówiłem ci — ciągnął dalej Kazanowski — umysły są silnie już zaniepokojone. Niepodobna ukryć tych ściąganych ludzi, formujących się pułków nowych, lanych dział, gromadzonych prochów i kul. Bije to w oczy. Szlachta niespokojnie pyta, przeciw komu to wszystko wymierzone. Wietrzą już w tem wojnę z Turcyą bez ich zezwolenia, a drudzy gorzej, widzą tego wiecznie powstającego z grobu upiora, absolutum dominium!
Westchnął król.
— Ale prędzej, później — rzekł — do tego obsolutu przyjść muszą! inaczej ani tu królować, ani się ostać przed nieprzyjaciołmi będzie można. Oskarżali Batorego, mego ojca, będą mnie obwiniać, żem pożądał władzy monarchicznej; nie mylą się, wszyscy jej pożądaliśmy, bo ona jest tu właśnie najgwałtowniejszą potrzebą, gdzie jeden zapaleniec może mi odmówić poboru na wojnę, gdy kraju bronić muszę. Gorzej, bo gdybym z własnej kieszeni, jak ja teraz czynię, pułki na obronę wystawiał, krzykną, że je przeciwko szlachcie sztyftuję i na ich swobody zamach czynię.
— Mój Boże — przerwał Kazanowski — komuż ty to mówisz; ja przecież jak ty boleję nad tem, ale jaka rada?
— Wojna! wojna! — żywo począł zrzucając z siebie ciepłe okrycia król, który się coraz mocniej ożywiał. — Wojna każda jest dyktaturą. Hetman jest absolutnym panem, przeciągająca się wojna uczy karności i nałamuje do niej. Pozbędziemy się i tych sejmów utrapionych, których wrzawa i rozprawy burzą umysły.
Ze spuszczoną głową słuchał tych dla siebie zapewne nienowych rzeczy marszałek, wystrzępując koniec szarfy, którą wziął w ręce.
— Ty wiesz — odezwał się w końcu — iż myśli nasze są zgodne; ja tylko doradzam ostrożność, aby zbyt wcześnie nie obudzić podejrzeń. Już się one wykłuwają.
— Wstrzymywać nie mogę co poczęte — przerwał Władysław. — Wytłumaczymy się na sejmie w jakikolwiekbądź sposób, a w ostatnim razie niech i wojna wyjdzie na stół. Trzeba ich z tą myślą oswoić. Jest nieuniknioną. Będziemy większość mieć za sobą.
— Ja nie wiem — odparł sucho Kazanowski.
— Ty zawsze niedowiarkiem jesteś i mnie odbierasz tak potrzebną ufność w siebie.
— Boję się zawodów.
— Ja ich nie przypuszczam — rzekł król żywo. — Duch rycerski żyje w narodzie.
— Osłabł on bardzo.
— Tem potrzebniejsza wojna, aby go odżywiła — rzekł król — sposóbmy się do niej. Ja nią żyję tylko. Jeżeli szlachta mi opór stawiać będzie — dodał — mam kozaków, którzy ją zmuszą do chwycenia za oręż. Kozaków ja jestem pewny.
— Ja także — szepnął Kazanowski — chociaż narzędzie to niebezpieczne. Poruszyć ich, dać im siłę, swobodę pewną. Wiesz, że niezbyt i tak przyjaznem okiem patrzą na Polaków, którzy się tam rozsiedli.
— Tem lepiej — zamruczał król — będę w nich miał oręż dzielny przeciwko szlachcie.
Marszałek zaczął głową potrząsać.
— Lepiej nie mówmy o tem — szepnął.
Władysław począł się, mrużąc oczy, uśmiechać.
— Mój Adasiu — rzekł — polityka jest polityką. Znasz Włochy, czytałeś ich rozumnych mistrzów. Trzeba się posługiwać takiemi środkami, jakie są najdzielniejsze, inaczej nie dojdzie się do niczego prócz tych zawodów, których ty się lękasz. Audaces fortuna juvat, chcę być zuchwałym, inaczej... smutna rola. Zygmuntkowi nie mogę zostawić takiego państwa rozkiełznanego, chwiejącego się na niepewnych podwalinach, jakie ja wziąłem po dobrym ale nadto łagodnym ojcu.
— Wiesz — wtrącił Kazanowski — już cię oskarżają, że syna twego chcesz za życia uczynić swym następcą.
— Dlaczegóżby nie? Wszak Zygmunt August został nim za żywota ojca?!
— A! to była dynastya — wtrącił Kazanowski.
— Alboż elekcya nie może się odbyć za mojego życia? — począł król ożywiając się. — Powiesz mi, że prawo się temu sprzeciwia, ale prawo zmienić się może i musi. Ujmiemy tych co wpłynąć mogą.
— Marzenia! — cichutko rzekł Kazanowski — ja im przyklaskuję, ale się ich boję. Spróbujemy naprzód z tą wojną, której oni się tak opierają; jeżeli przełamiemy...
— Musimy! powinniśmy!
— Lękam się oporu nawet w senatorach.
— W nich? — rzekł król pośpiesznie — na to są wakujące krzesła, buławy i laski, na to starostwa i dzierżawy.
Szybkiem mówieniem Władysław uczuł się w końcu zmęczonym, chustą leżącą na stole otarł twarz i usta, pochylił się na wezgłowia, obie ręce złożył pod głowę i patrzał na Kazanowskiego.
— Jakże dziś nogi twoje? — zapytał zmieniając rozmowę marszałek.
— Nie pytaj — westchnął król poruszając niemi z lekka. — W nocy męczyłem się tak, żem krzykiem całą służbę pobudził, a ci doktorowie wszyscy są nieuki, żaden z nich ulgi nawet przynieść nie umie. Zrana jest zawsze lepiej trochę, pod noc... ty wiesz. Wstać dziś choćbym bardzo pragnął wątpię ażebym mógł. Każę się chyba z krzesłem zanieść do Amandy, boby mi w tej sypialni samemu z temi co mnie nachodzić będą nudno było w końcu.
Spojrzał na zegarek.
— Staraj się, mój Adasiu, uwolnić mnie od gości natrętnych, których zawsze jest nad miarę.
— Wielu z nich, ty wiesz — rzekł Kazanowski — przybywa umyślnie zdaleka pokłonić się majestatowi.
Rozśmiał się król.
— Pokłonić?! Jeszcze mi się nie trafiło spotkać z ukłonem bez prośby i z odwiedzinami bez interesu.
— Trzeba sobie ujmować ludzi — przerwał marszałek — sam to wiesz, więc się też poświęcić musisz i nie wszystkich od drzwi odprawiać.
Król ziewnął za całą odpowiedź, popatrzył na zegarek znowu, usta umoczył w kubku i począł poruszać się niespokojnie.
Trwało milczenie chwilę krótką. Wtem zasłonę uchylono zlekka i za nią ukazała się postać przystojnego młodego mężczyzny, z dworackim uśmiechem na ustach. Król postrzegłszy go uśmiechnął mu się także mile, a po twarzy Kazanowskiego przebiegło jakby drgnienie niespokojne.
Był to młody syn wojewody trockiego Pac, dworzanin króla, dość mu już naówczas ulubiony, o którego Adam Kazanowski zaczynał być zazdrosnym. Pac twarzyczkę miał więcej krasą i świeżością młodości niż rysami się odznaczającą. Oczy i usta miały w sobie wyraz zmysłowej namiętności; pomawiano też wojewodzica już naówczas, że i sam biegał za kobietami do zbytku i królowi usługiwał w jego ciągle się mieniających miłostkach.
Dogadzanie tej słabości, które dawało u króla łaski i wpływ, zniechęcało Kazanowskiego do młodego Paca. Marszałek sam za młodszych lat tęż samą rolę odgrywał przy królu, do której dziś już był i za ciężkim i za starym; wiedział więc najlepiej jak Władysław wdzięcznym być umiał tym, co jego lenistwu i ociężałości oszczędzali zachodów.
Młody Pac nadzwyczaj szybko rosnął w łaskach u króla, który się już bez niego mógł z trudnością obchodzić.
Parę razy marszałek próbował przestrzegać króla, budząc w nim nieufność do Paca, którego obwiniał o to, że sprawując królewskie interesa, o swoich nie zapominał i też same jejmościanki zyskiwał sobie, o które król miał prawo być zazdrosnym.
Władysław słuchał obwinień, ale dworzanina bronił. Kazanowski postrzegł nawet; iż chmurnem milczeniem zaczynał przyjmować przestrogi, a że był nadto pewien serca przyjaciela, musiał zamilknąć. Nie pokochał przeto wojewodzica, w którym upatrywał ambicyę wielką, przebiegłość i wszystko, co go niebezpiecznym czynić mogło.
Ukazanie się Paca było jakby hasłem dla marszałka do poruszenia się z miejsca i pożegnania. Król rękę do niego wyciągnął, zatrzymał podaną długo i cicho coś szeptać zaczął, poczem Kazanowski z powagą, krokiem powolnym wysunął się w milczeniu, pozdrowiwszy w progu Paca, który z kolei wszedł do sypialni.
— Mówiłem z nią — szepnął pocichu, opierając się na stole i pochylając do króla, na którego twarz wystąpił wyraz wesela i pobudzonej żywo ciekawości.
— Rozumie się — ciągnął dalej — iż dotąd tylko w mojem imieniu staram się rozpoznać charakter i usposobienie.
— Jakże ją sądzisz? — zamruczał król wpatrując się w niego bacznie.
— N. panie — począł szepcząc Pac — niełatwa to rzecz osądzić kobietę, którą się zna od niedawna. One się tak przedziwnie maskować umieją, że prawie zawsze pierwszemu wrażeniu nietylko wierzyć nie można, ale spodziewać się wręcz przeciwnej natury tej, którą one okazać się starają.
— Wiesz — przerwał król — jest to postrzeżenie, jak na takiego jak ty młodzika, trafne bardzo. To prawda, największe zalotnice starają się okazać skromnemi, a często skromne trochę zalotności przybierają.
Ale jakże ty ją znajdujesz?
Pac się zadumał trochę.
— Bardzo dziwaczną, żywą, kapryśną a śmiałą — rzekł po krótkim namyśle.
— Wiesz co o jej przeszłości? — badał król.
— Bardzo mało — mówił Pac powoli — to tylko pewne, że jest najzupełniejszą sierotą, ani ojca ani matki nie znała, niewiele wie o nich. Dalecy jacyś wychowywali ją krewni. O rodzicach wie tylko, że matkę straciła wcześnie, a ojca los jej nieznany.
— Twarzyczka, spojrzenie, oczy szczególniej uderzyły mnie bardzo — począł król. — Staraj się tylko, ty, co masz pewne zachowanie u Amandy, ażeby ją przy sobie zatrzymała. Gdybym ja tego zażądał — dodał z uśmiechem — byłoby to najlepszym sposobem do oddalenia. Ja nawet gdy tam jestem, a ona się pokaże, unikam spojrzenia na nią. Staraj się, aby Zygmuś ją polubił, będzie to środkiem do zatrzymania jej dla niego.
— Królewicz chociaż tak młodziuchny — śmiejąc się dodał Pac — lubi już wdzięczne twarzyczki, a starych i pomarszczonych nie znosi. Podobała mu się, ale czy zechce fantazyom jego ulegać i bawić go?
— Wmów jej to — szepnął król i dorzucił: — Cóż więcej? Strój lubi?
— Bardzo! i bawić się też — ciągnął Pac.
— Szepnijcie Bieleckiej — dodał Władysław — aby wam była pomocą i poprzyjaźniła się z tą dzieweczką; ona będzie najlepszym sprzymierzeńcem.
— Tak, jeśli zechce — przerwał Pac — i jeśli nie ulęknie się jej.
— O! o! dla siebie się ona dawno już obawiać przestała — rzekł król otwarcie — nie może nawet mieć pretensyi, abym dla niej miał co więcej nad dobrą pamięć o bardzo krótkich stosunkach... a...
Pac nie mówiąc, milczeniem dał coś do zrozumienia królowi, który zamilczał też.
— Nie rozumiem — odezwał się po pewnym przestanku — jak się to dzieje, że ja jej wprzódy daleko nie spostrzegłem i że mi nie wpadła w oko. Ona podobno jest we dworze dość już dawno?
— Tak, ale ją trzymano zapewne na uboczu, przewidując że się podobać może.
— Słyszałeś co o jakich miłostkach jej? — spytał król. — Ja o przeszłość niebardzo jestem zazdrosny.
— A! — odezwał się Pac — kochają się w niej na zabój oddawna wszyscy co ją widują, ale dumne dziewczę odprawuje szydersko i nielitościwie. Tak przynajmniej zgodnie świadczą wszyscy, a z jej obejścia się ze mną wnoszę, że w istocie niełatwą będzie.
— Ale ty jesteś bardzo zręcznym, pomimo młodości — dodał król. — Tylko pamiętaj, niech to idzie na własny twój rachunek... na mnie już za wiele cięży. Nie chcę, aby o tej fantazyi wiedziano. Rozumiesz!
Pac nizko się ugiął, rękę na piersiach położył. Wtem u drzwi szmer zmusił przerwać rozmowę i pokojowy dworzanin szybko ku nim pośpieszył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.