Na królewskim dworze/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na królewskim dworze |
Podtytuł | (Czasy Władysława IV) Tom I |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Zjadłszy, co mu Kalina przyniósł, bo wybrednym nie był Płaza, wareckiem popiwszy dobrze, wyszedł z zadusznej izby przed gospodę, aby popatrzeć w ulicę, gdy gospodarz go za rękę ujął.
— Waszmości mianują Płazą? — zapytał.
— Tak jest.
— A oto jegomość pan, bywszy wójt nasz, miłościwy Łukasz Bielecki, szafarz J. Król. Mości, który się z wami rozmówić pragnie.
Zmięszany trochę tym niespodzianem zagadnieniem, obrócił się Lasota i ujrzał przed sobą cale poważną postać, która mu się uśmiechała.
Był to człowiek lat czterdziestu kilku, rumiany, wesołej twarzy, oczu ruchawych, ubrany kuso, przy szabelce, na swój wiek poruszający się trochę zamłodo.
— Do usług waszych, Płaza — bąknął szlachcic.
— Czołem — odparł figlarnie Bielecki — jam tu przybył, aby was do mojego domu na Piwną ulicę zaprosić. Nie ujmuję Kalinie, gospodarz z niego czujny i troskliwy, ale po niewczasach podróży, u mnie wam spokojniej będzie.
To mówiąc schylił mu się do ucha.
— Z polecenia pana kanclerza... każcie konia wziąć i rzeczy i chodźmy razem. Pachołek poprowadzi rumaka.
— O! rumaka! — uśmiechnął się Płaza — szkapa to jest.
Bielecki bardzo uprzejmie się gościem zajmował, ale niemniej ciekawie w nim rozpatrywał. Z twarzy można było czytać, że się czegoś więcej po gościu spodziewał, a znajdował go bardzo niepoczesnym.
Sam bowiem pan Bielecki, niegdy wójt miasta Warszawy, teraz szafarz J. Król. Mości, człek zamożny, który już na szlachectwo patrzał i mianował się szlachcicem, choć nim nie był, ocierając się o dwór, żyjąc wśród wytworności i blasków, lubił też, aby i koło niego było galanto, jak wówczas zwłoska się wyrażano, i nie rad był domu lada kim zeszpecić.
A tu mu polecono tego Płazę, który wcale nie wyglądał pańsko, gościć, karmić, poić, bawić i dbać o niego. Rad był w nim znaleźć lub poważnego statystę, albo wesołego towarzysza, a trafiał na skwaszonego i zdziczałego a stetryczałego jegomości, bo takim mu się wydał Płaza.
— Pono z dalekiej drogi? — spytał.
— Z Podola — odparł Płaza — nie tak to wielki świat, jak strachem tatarszczyzny oddalona ziemia.
Wyprowadzono konia z terlicą, z którego Bielecki jeszcze gorsze powziął wyobrażenie o jego właścicielu. Koń dla najostatniejszego z czeladzi miejskiejby się nie przydał.
Lecz Płaza kilku słowami miał to wrażenie naprawić. Wiózł na biodrach trzos podróżny dobrze naładowany, bo w nim różnych spoliów i łupów zachowywały się oszczędności, które do dwóch tysięcy czerwonych złotych wynosiły, ten mu już dobrze zaciężył.
— A! miłościwy panie wójcie — odezwał się — łaska to Boża, iż mnie z gospody salwujecie, a toby się rozchorować przyszło. Mam trochę grosza podróżnego w trzosie, który mi boki piłuje, w gospodziem się nawet rozpasać nie śmiał, a u was choć na jaką godzinę będę od niego wolnym.
Bieleckiemu oczki się zaśmiały.
— U mnie — rzekł prowadząc go — będziecie jak w domu. Dzieci nie mam, cicho, spokojnie, jejmość opodal, a dla was alkierz od ulicy i rynku narożny, czyściuchny, ciepły jak w uchu, spoczniecie bezpiecznie.
— Co się z tej Warszawy zrobiło? — odezwał się Płaza — ani poznać.
— Ja to mówię — rozśmiał się Bielecki — wkrótce Kraków zakasujemy.
Dawnoście tu nie bywali?
— O! nie pytajcie — rzekł rozochocony nieco Płaza, iż się od Kaliny wydobył, któremu nocleg i strawne dobrze opłacić musiał. — Lat dwadzieścia... i małom tu gościł.
— A no! nie dziw, że wam tu teraz bez przewodnika nie chodzić.
Idąc tedy ukazywał Bielecki gościowi swemu dwory i domy, które niedawno jeszcze do mieszczan należały, a teraz biskupi je, książęta, senatorowie ponabywali, aby przy królu mieszkając po cudzych się kątach nie tułać, co godności Ich nie przystało. Więc choć za znaczne pieniądze i z wydatkiem wielkim musiał każdy dwór lub pałac postawić.
Wziął z tego asumpt pan Bielecki, aby Płazie się dać poznać lepiej, że chociaż w Warszawie wójtował i z bogatą mieszczanką się żenił, ale on z antenatów do plemienia szlacheckiego należał. Kłamał ci, ale inni Bieleccy szlachta byli, do których on się teraz czepiał.
Zaraz tedy nim do rynku doszli przez Piwną ulicę, posłyszawszy nazwisko Płazy, począł po szlachecku szafarz popisywać się ze znajomością kolligacyj i wyrwało mu się, iż w Krakowskiem dawniej wiedział o Płazównie, która była za Wierzbiętą.
Płaza, o którego matce mowa była, na razie oniemiał i nic nie rzekł, obiecując sobie później lepiej Bieleckiego wybadać.
Tymczasem się i w rynku znaleźli, w którym na rogu stała kamienica pana szafarza, a on na nią z dumą okazywał, bo należała do najpiękniejszych.
Jako się nigdy chudzi pachołkowie bezkarnie o panów nie ocierają aby ich nie naśladowali, tak i Bielecki w swej mierze i wedle przemożności kamienicę stroił i wytworny jej pozór się starał nadać.
Lecz naprzód ratusz zwracał tu oczy, który mieszczaństwo sumptem wielkim przyozdobiło, korzystając właśnie z tego, iż Kazanowscy i Ossoliński różnych mistrzów z zagranicy do budowli sprowadzali.
Wieża ratuszowa świeżo przebudowana i pomalowana, dosyć się foremnie oczom stawiła zakończona u góry dachem zielonym, którego kształt ówcześni ludzie do czapki czerkieskiej porównywali. Niżej trochę cztery bastyoniki ze śpiczastemi daszkami kształtnie były przyczepione. U góry otaczał ją ganek z balasami dla trębaczów, którzy ztąd hejnały i hasła w pewnych godzinach wytrębywali. Tych miasto zawsze trzymało, a że muzykę i król i panowie lubili, lada trębaczem miasto się też obejść nie mogło, musiał być mistrz w swej sztuce.
Ponad wieżą gałka złota utrzymywała powietrznik w kształcie syreny z mieczem i tarczą, a niżej zegar był umieszczony, także niemało miasto kosztujący, bo misterny był i żaden mu inny nie dorównał, a dzwonki miał tak nastrojone, iż sobie melodyjnie odpowiadały.
Ozdobą też zewnętrzną ratusza były malatury, któremi ściany okryto. I bez tego bowiem obejść się nie można było mieszczanom, gdy po pałacach zewnątrz i wewnątrz ściany malowano. Tu też figle różne i wizerunki monarchów wśród laurów i wieńców się ukazywały.
— No, a cóż, panie Płazo — odezwał się stając Bielecki — co powiecie na ratusz nasz? nie strojny? nie galanto wygląda? A niech ja go wam którego dnia pokażę we środku, przekonacie się, iż warszawiacy choć młodsi, starym się zakasować nie dadzą.
Tak samo jak ratusz, kamienica Bieleckiego, bodaj tej samej ręki malowaniem była przyozdobioną, a drzwi i ganek w górze, a u okien płotki nader misterną ślósarską robotą były ubrane.
— Co mnie to kosztowało! — mówił Bielecki — bo ci ichmość malarze, nie dosyć że ich karmić, poić i wygody ich po pańsku opatrywać potrzeba, ale się na wagę złota opłacać każą.
To jeszcze szczęście, że ich zawsze kilku na zamku lub u pana Kazanowskiego znaleźć można i sprowadzać nie potrzeba. Kraków ma swój cech malarski, u nas się jeszcze na to nie zebrało, a panowie też swojskich kunsztmistrzów lekko szacują.
W kamienicy istotnie wzorem panów czysto było i wytwornie.
Na pierwszem piętrze w narożniku, który nieco wystawał, a miał okna jak w latarni, alkierz był wesoły dla Płazy przeznaczony.
Wyszła zaraz na powitanie jejmość, żona Pana Bieleckiego, ale tak strojna od jedwabiów, forbotów, bramowania, w białych trzewiczkach z haftem złotym, a utrefiona tak kunsztownie, iż choć nie zbyt młoda, wydała się i młodziuchną i wielce pańską, aż Płaza nie wiedział jak jej kłaniać.
Zobaczywszy jejmość, że człek i niemłody i niepoczesny, zamruczała kilka słów i szła precz, a Płaza się do alkierza zaraz wprowadził i rozgościł.
Bielecki mu, nie mając nic lepszego do czynienia, czy z ciekawości, czy dla spoufalenia się dnia tego dotrzymywał placu, bo już na stole wino i konfekty a różne przekąski znaleźli.
Płazie-Wierzbięcie może to lepsze czasy przypominało i on też się zwolna rozochocił, a po kilku wina kieliszkach, gdy znowu o Krakowie mowa była, przyznał się przed Bieleckim, że owa Płazówna z tejże rodziny pochodziła co i on.
— A to musicie i tę straszną znać historyę — dodał Bielecki — która się Wierzbięcie z Płazównej urodzonemu przygodziła.
— Jaką? — mruknął spuszczając oczy Płaza.
— Może was już podówczas w kraju nie było — dodał Bielecki. — Wierzbięta się w mieście ożenił z bardzo piękną i sławną naówczas na miasto i okolicę Bietką. Wynieśli się z nią na wieś, zrazu małżeństwo było szczęśliwe, pan Bóg im córeczkę dał, aż Bietka zatęskniła za miastem, pojechała do rodziców. Tu ją gachy miejskie napadły i zazdrośny mąż jednego z nich u niej zastawszy, na miejscu w śmierć ubił i musiał potem uchodzić.
Tej własnej swej historyi słuchając Płaza nie okazał jednak po sobie jak mu ona blizką była, a uradował się nawet, spodziewając się, że może o dziecku przez Bieleckiego coś się dowiedzieć potrafi.
Począł więc bełkotać, iż o tej historyi nie wiedział, bo go już tu nie było, gdy się ona przytrafiła, a razem dodał, że bardzoby rad o losie tej jejmości i jej dziecka dowiedzieć się, bo niegdy znał piękną Bietkę.
Bielecki nastroił twarz dziwnie, tak jakby i miał coś do powiedzenia i chciał mówić, a nie mógł. Milczał, kubkiem, który w ręku trzymał, okręcał, wina kosztował i naostatek rzekł.
— Tyle wiem tylko, że córka żyje.
— Gdzie? — bardzo gorąco i żywo zawołał Płaza oczy podnosząc — gdzie?
— Są wielkie racye — odparł Bielecki uśmiechając się — dla których wszystko to do czasu się tajemnicą okrywa. Zresztą ja — dodał — nie jestem tak zblizka świadom losów tej córki Wierzbięty, tylem tylko słyszał, że ją familia wzięła i wyhodowała, a urosła słyszę na taką piękną jak matka, bodaj była szczęśliwszą.
Płazie słuchając serce biło; nie nalegał już na razie, Panu Bogu dziękując, iż się tak złożyło, aby zaraz na wstępie pochwycił tak pożądanego języka. Miał nadzieję, iż ostrożnie z Bieleckiego powoli dobędzie więcej, nie odkrywając mu się z sobą.
Wójt powrócił do owej historyi, i dorzucił że Wierzbięta, który zabił gacha, umknął zaraz, dokąd niewiadomo; a dobrze uczynił, gdyż mieszczanie na szlachcica rozjątrzeni, byliby go niechybnie na gardle ukarali, nie pytając czy do ich juryzdykcyi należał lub nie.
— Słyszeliście, cóż się z nim stało? — zapytał Płaza znowu oczy spuściwszy.
— Kto go wie? od nas zbiedz i skryć się bardzo łatwo — mówił Bielecki — pominąwszy to, że na Niżu kozacy przyjmą otwartemi rękami, ale i do Siedmiogrodu i na Wołoszczyznę i na Szlązk pod cesarza, do Czech, na Morawę drogi otwarte.
Tam byle człek był rycerski a postawny, łatwo sobie chleba kawałek znajdzie, a niejeden i więcej niż chleba się dorobił.
Ochota do rozmowy z Płaza pochodziła i ztąd, że poleconym był jako posłaniec, o którym sam król wiedział i nim się zajmował, ale zkąd i z czem — Bieleckiemu zpełna nie powiedziano. Rad był więc z niego coś dobyć, lecz Płaza mu wręcz rzekł.
— Gębę mam zawiązaną. Non licet. Ex-wójt nie nalegał.
— Poczynajże tu waszmość u mnie jak w domu — dodał Bielecki kubkiem pełnym przepijając do niego — i prze-zdrowie wasze.
Zabawiając gościa tedy Bielecki o dworze króla JMości, do którego należał, rozpowiadać zaczął, i rzekł zaraz głos mało co zniżywszy, że król JMość żenić się chciał i napewno małżeństwo przyjdzie do skutku, bo mu wszystkie poboczne miłostki się naprzykrzyły.
— Król prawda na podagrę ustawicznie cierpi i bardzo się roztył, ale gdyby mu wojna się powiodła i małżeństwo, wnetby odmłodniał i ozdrowiał.
— A jakże jedno z drugiem pogodzi? — zapytał Płaza.
— Jak niemożna lepiej, bo królowa, którąkolwiek weźmie, posag znaczny przynieść musi, a ten na wojnę już z góry przeznaczony. Ze szlachty dobyć poboru na wojnę będzie trudno, aż ona zaskoczy i zmusi ich do rozwiązania worka. Tymczasem posag na zaciągi przyjdzie w porę.
Śmiał się Bielecki.
— Jeśli się nie mylę — ciągnął dalej — króla do francuzki zwabią, bo ma być tam pewna księżniczka do domu panującego przynależąca, która i bogactwem i pięknością słynie. Tymczasem zaś ma król się czem zabawiać, bo mu ochotnych niewiast nie zabraknie. Ma ich na zamku różnego rodzaju dosyć, począwszy od tych, co w złotych forbotach chodzą, aż do skromniejszych, którym niciane starczą.
Nie musiały być te miłostki króla rzeczą bardzo tajemną, gdyż Bielecki nie drożył się z ich rozpowiadaniem.
— Dogodna to rzecz dla króla — rzekł — iż synaczka ma, który się jeszcze bez kobiecej troskliwości i dworu obejść nie może, a tego odwiedzając, bo kocha go wielce, razem i miłe twarzyczki przy nim postawione oglądać, a z niemi się zabawiać mu wolno, nie zwracając ludzkich oczu.
Tu ex-wójt o królewiczu małym rozpowiadać począł, jak to dziecko piękne i cudowne było, a westchnął nieboszczkę pierwszą przypominając królowę.
— Królewicz Zygmunt — mówił dalej — wielu narodzeniem swem szyki i rachuby pomięszał, bo gdyby zszedł bezpotomnie, Jan Kazimierz miał nadzieję korony po nim, albo-li Karol młodszy, a teraz już o tem nie myśleć. Królewicz, dzięki Bogu, zdrowo się chowa, kwitnie jako wonny kwiatuszek, a Jan Kazimierz pono mniszą suknię wdziewa i pewnie purpurę kardynalską otrzymawszy w Rzymie pozostanie.
Nikt też — dorzucił głos trochę zniżywszy Bielecki — nie będzie tu płakał po nim, krom jego faworytów karłów i kilku trefnisiów, co go zabawiali. On nas nie lubił i pluł na wszystko co polskie, a szlachta też i panowie serca do niego nie mieli. W Rzymie mu lepiej będzie może, byle tylko wytrwał, ale król i wszyscy powiadają, iż naturę taką ma, nigdy z tego nie rad co trzyma, a gdy dostał czego pragnął, wnet się zniechęci.
— No, ale kaptura mniszego gdy go raz wdzieje nie zrzucić — rzekł Płaza.
— Dlaczego? — zawołał Bielecki — ani mnie, ani wam z za klauzury się wyzwolićby nie dali, ale królewiczowi czego nie pozwolą? Ani mnie ani wam siostry po siostrze zaślubiaćby nie dozwolono, bo to się kazirodztwem zwie, a nieboszczykowi królowi dopuszczono jedną po drugiej siostry wziąć, choć niemało z tego frasunku doznał.
Tak aż do późnego wieczora przegwarzywszy u stoła, Płaza do swojego alkierza odprowadzony, gdy się po tylu niewczasach pierwszy raz położył rozebrawszy do koszuli, zdało mu się to łoże rajem, i u Panny Maryi już nazajutrz na wotywę dzwoniono, gdy się przebudził, a tu mu wnet winnej polewki z grzankami chłopak przyniósł, która też niezepsutej gębie ambrozyą się wydała.
Wyjrzał potem z okna na miasto i ochota go wzięła pójść Ossolińskiemu podziękować. Winien też był Wijurskiemu się opowiedzieć. Nic lepszego do czynienia nie miał, odział się więc, szablę przypasał i trzos swój pod zamkiem umieściwszy, ruszył na miasto.
Wychodzącemu już piękna pani Bielecka jeszcze strojniejsza niż wczora, a z twarzyczką świeżo pomalowaną, zastąpiła drogę grzecznie, spytała czy spał dobrze, oznajmując, że obiad o południu na niego czeka.
— A nie będęż ja waszym miłościom ciężarem? — zapytał Płaza.
— Nie szacuj nas waćpan za mieszczan — odparła pani — którzy się z lada kromką chleba rachują; mój mąż szlachcic jest i gościnność lubi a praktykuje, ja też rada jestem gościowi.
Ruszył Płaza wprost ku zamkowi naprzód, ale tu nigdzie sam sobie radzić nie umiał. Postanowił więc czasu nie tracąc naprzód Ossolińskiemu się pokłonić.
Trafiło się tak szczęśliwie, iż Gurlewskiego nawet pytać nie potrzebował, znalazł go w bramie stojącego.
— Masz waszmość pomieszczenie? — zapytał go dworzanin.
— Przyszedłem podziękować za nie — rzekł Płaza kłaniając się.
— To chyba innym razem — odpowiedział Gurlewski — kanclerz na zamku jest u N. Pana, jejmość w kościele, więc jeżeliś ciekaw, korzystaj z czasu, ja waszmości pałace pokażę.
— Niech Bóg płaci, jakżebym ja takich rzeczy nie miał ciekawym być, których świat zszedłszy drugich nie ujrzę.
— Pocznijmyż od pierwszego budynku — odezwał się prowadząc Gurlewski do gmachu, na którym czterej królowie stali i Polska z pługiem a kopią.
— Tu — rzekł, drzwi otwierając do wspaniałej antykamery — jedną tylko jadalnię od tych dni, w których u nas gości, posłów cudzoziemskich, lub senatorów siła bywa, waszmości ukażę.
Ode drzwi poczynając, które całe były nabijane wzorzysto i złocistemi opatrzone zamkami i klamkami, wszystko w sali przepychem wielkim biło w oczy, ale Płaza pamiętał wczoraj widzianą, obrazami przyozdobioną, a ta jej zrównać nie mogła. Miała też odrzwi marmurowe, posadzki polerowane i pięknie wykładane drzewem rozmaitem, obicia jedwabne ze złotem, posągi marmurowe dokoła przy ścianach, między oknami poustawiane, w pośrodku złotą koronę, w której świecznik był pomieszczony; wspaniałą była, lecz nie zachwycała jak ta, którą wizerunki Ossolińskich przyozdabiały.
Nad jednemi drzwiami brązowy Kupido strzelający z łuku, z minką figlarną, zapewne obrzęd jakiś weselny przypominał.
Inne pokoje i alkierze gmachu tego więcej dla wygody i jako do jadalni należące służyły, niż dla okazu i przyjęcia. Wyszli więc ztąd rychło do drugiego pałacu, w którym wczoraj był Płaza, a tu go wprost Gurlewski do pańskiej sypialni bocznemi schodkami wwiódł, aby się jej teraz lepiej przypatrzył. A było tu do zobaczenia wiele, bo i łoża tak wspaniałego, jak ołtarz jedwabnemi firankami dokoła obwieszonego szlachcic nigdy w życiu nie oglądał, i obić z figurami przedziwnych, które obrazy zastąpić mogły, ani nawet pieca, w kształcie baszty, przy którym niemniej kunsztowny kominek, z pozłocistemi wilkami, wyobrażającemi dwa smoki.
Szlachcic wyraził żal swój i podziwienie, że tu w kominie wilki niemal piękniejsze były jak nie na jednym ołtarzu lichtarze, czem Gurlewskiego do śmiechu pobudził.
Ukazał mu tedy młodzik obraz bardzo piękny, żywemi nader barwami malowany, i spytał go jakby myślał z czegoby on był i w jaki sposób uczyniony. Na to Płaza odparł, że widział malarzy na deskach, blachach i płótnach malujących, ale nie odgadł, gdyż obraz był moizaiką, której przypatrzywszy się szlachcic zamruczał, co to na niego poszło czasu i sedenteryi!
Kolej przyszła potem na figury z kamienia, z kryształu i z bronzów odlewane, których też niemało w izbie tej nagromadzonych było dla rekreacyi oka i umysłu pańskiego.
Tu także stała ogromna szafa kuta srebrem, ze złotemi na szufladach napisami: Hollandya, Cesarstwo, Państwo papiezkie, Francya, Hiszpania, a Gurlewski wytłumaczył mu, że w nich listy i korespondencye przechowywane były, od których klucz sam tylko miał Ossoliński.
Naostatek drzwiczki uchyliwszy do ciemnej jakby szafy, śmiejąc się pokazał krzesło w niej stojące Płazie i wytłumaczył mu, że na niem usiadłszy, za danym znakiem na górne piętro bez fatygi się podnieść było można.
Ponieważ kanclerzynej też nie było w pałacu, Gurlewski powiódł dalej do pokojów jej i otworzył naprzód kaplicę bardzo ładną domową samej pani, chociaż szczupłą, w której z dozwolenia papiezkiego msza święta mogła się odprawiać, na co przywilej z Rzymu był dany.
Ołtarz po bokach cały był ostawiony różnego kształtu relikwiarzami kryształowemi, srebrnemi i złotemi, skrzyneczkami oplatanemi łańcuchami, posążkami, w których z Rzymu przywiezione kości zachowane były.
Obrazów też tak pięknie malowanych jakie w tym ołtarzu, wpośrodku i po bokach dobrane były, woskowych postaci i twarzy świętych foremnie bardzo poustawianych, kwiatkami umajonych, Płaza nigdy nie oglądał. A że kapliczka samej pani była, więc też jej rąk roboty antepedyum na złotem tle i aparaty kościelne, a sam klęcznik jejmości pewnie wartał tyle, co gdzieindziej kościołek drewniany na wsi.
Ten sam przepych i wytworność, które w mieszkaniu kanclerza podziwiał szlachcic, tu tylko jeszcze do niewieściego smaku więcej zastosowane wszędzie mógł postrzegać.
Życie, pomyślał sobie, może tu płynąć jak w raju. Z okien nawet na ogródek i wirydarze czysto bardzo utrzymywane miło wejrzeć było. Drzewa w nich nieznane dotąd sadzono i posągów poustawiano różnych wiele w ich cieniu.
A że szlachcic wszystkiego ciekaw był, a Gurlewski wszystko pokazywać gotów, obeszli z kolei kuchnie, stajnie, wozownie i gdzie jaki kąt był, aż do piwnic, w których ich kieliszkiem wina utraktowano. Dopiero się Płaza pięknie podziękowawszy mógł ztąd wydobyć, pełną jeszcze głowę mając tych mirabiliów, które tu oglądał.
Jakie one w nim uczucie obudziły, po kielichu sporym mocnego wina, objawiło się dopiero gdy Parfen go znowu w ulicy złapał.
— No, a co Laszku ty mój? — odezwał się do niego — tobie aż serce rośnie patrząc jakie to tu pany, jaka złota moc, jakie suknie, kolebki, domy... a wiesz ty co ja na to? Ja też cieszę się, ale dlatego, że to wszystko im na pohybel. Oni w tym zbytku jak sól w wodzie rozmiękną i rozpuszczą się i my ich kiedyś garściami brać będziemy.
Myślisz ty, że zbytek taki i rozpusta człowiekowi na zdrowie?
— I mnie się tak widzi, Parfen — rzekł Płaza — że to niedobre znaki. Przy panach miękną sługi, żołnierz patrzy na wodza, a gdy ten się z pierzyną wozi i jemu na gołej ziemi wylegać się nie chce. Nie moja rzecz o tem sądzić, ale tak oni w pychę i dumę urośli, a tak w dostatkach opływają, jakby ich niedługo używać mieli, bo pysznych Pan Bóg upokarza.
Parfen mruczał.
— Mieszkanie wasze nowe ja już wiem. Dali wam szafarza królewskiego, o którym ludzie powiadają, że nie do samej śpiżarni dostarczał białego mięsa! Głodni nie będziecie.
Przypomniał tedy sobie nagle Płaza, iż jejmości na obiad powracać obiecał, i ruszył ku rynkowi Starego miasta z Parfenem się pożegnawszy.
Na ratuszowym półzegarzu biło południe, gdy Płaza już na wschody wstępował, a w kilka minut później Bielecki przyszedł po niego na obiad zapraszać. Tu się też można było spodziewać, choć u mieszczanina, pewnego występu na jego miarę, i w istocie obrusami szytemi, cynowem naczyniem, szkłem i kubkami srebrnemi mogła się jejmość pochlubić. Zbytek już i tu się zakradał.
Bez wina nie siadano do stołu. W izbie jadalnej nikogo jeszcze nie było gdy weszli, ale wprędce otworzyły się drzwi i pani Bielecka weszła, ale nie sama.
Towarzyszyła jej strojna wielce i z bardzo starannie utrefionemi włosami młoda dzieweczka, z wianuszkiem na głowie, od której spojrzawszy na nią Płaza już oczów oderwać nie mógł.
Z pierwszego wejrzenia poznać było można w niej kobietę z fraucymeru dworskiego, nawykłą do strojenia się i zalotów. Nawet starego Płazę obdarzyła uśmiechem i minką, która niestety boleśnie mu jego żonę Bietkę przypomniała. Lecz nie mogło być w tem nic dziwnego, że dwie malowane zalotne dworki podobne do siebie były?
Tyle lat kobiet nie widując i nie obcując prawie z niemi, Płaza teraz i na obrazach i w żywych widział ciągle własnej przeszłości przypomnienia, a tu bo i głos i twarz i ruchy dziwnie mu uprzytomniały te dawne, szczęśliwe i najnieszczęśliwsze czasy. Ale sam trochę urągał się z siebie przeto, że na obrazie u kanclerza a tu w żywej za stołem ciągle niewierną żonę, której dawno powinien był zabyć, upatrywał.
Przeżegnał się nieznacznie biorąc to za sprawę złego ducha.
Bielecki półgłosem szepnął mu na ucho, iż dzieweczka, którą widział przed sobą, mogła mieć piękne wyposażenia nadzieje, gdyż królowi się bardzo podobała, a ten dla kobiet hojnym bywał.
— Prawda i to — dodał Bielecki — że ich teraz, gdy nowa pani nam przybędzie, wielu się pozbywać będzie potrzeba. No, taką Amandę wyda król za panka i da mu urząd wysoki, ale innym pieniędzy będzie trzeba, a tu u nas wszystko teraz na działa i muszkiety się topi.
Kobiety im szeptać pocichu nie dopuściły. Śmiałe obie, równie Bielecka jak jej towarzyszka zaczepiały do rozmowy, która była bardzo swobodną.
Dworka rozpowiadała o królu, o śpiewakach, o komedyi, o małym królewiczu Zygmuncie, a najbardziej o tych panach, co do Ekmundy się swatali, która przy królewiczu wrzekomo się liczyła, ale król bez niej raz wraz tęsknił.
— Byle nam z Francyi — odezwała się dworka — nie przywieźli takiej mniszki, jak była pierwsza królowa i nieboszczka stara macocha króla JMci. Teraz u nas na dworze wesoło. Capella doskonała, śpiewacy włochy cuda sprawują, a na teatrum gdy Dafnis grają i ona się cudownie w drzewo odmienia, niema człowieka coby nie wołał, że to czarodziejstwo jest.
Prawdę rzekłszy — dodała dworka — wszyscy się dziwują, że król żenić się chce. Na radzie senatorskiej jeden z panów mu w oczy powiedział, że za otyły już jest. Zaczęli się śmiać wszyscy, ale król się na niego obraził.
— Jeśli na wojnę chce jeszcze siadać na koń — przerwał Bielecki — to i do ołtarza ma prawo też.
— Tymczasem w łóżku leży i krzyczy, aż go w trzeciej izbie słychać — odparła dworka. — Siedzi lekarz i nogi mu okładają, a kanclerz i marszałek nieodstępni.
— Tak rad jeden, że drugiemu przeszkadza — szepnął Bielecki — bo się nie lubili nigdy, a choć król Ossolińskim się posługuje, nigdy on z serca jego Kazanowskiego nie wyruguje.
Panna ze dworu utrzymywała potem, że król sobie polowaniem choroby robi, a nie potrzebuje go mając taki zwierzyniec na Ujazdowie, gdzie zawsze, choćby w krześle siedząc, uciechę tę mieć może.
Płaza więcej słuchał niż się wtrącał do rozmowy, oczyma z ciekawością pożerając dziewczę, które naprzeciw niego siedziało. Im dłużej i pilniej mu się przypatrywał, tem straszniej mu się wydawała podobną do jego Bietki, a co najdziwniejsza, jak ona miała czarne małe znamię na białej szyi z lewej strony.
Odważył się do niej w końcu przemówić.
— Z waszej wymowy wnosząc, sądziłbym że od Krakowa być musicie?
— Ja? — odparło dziewczę ramionami ruszając. — Może to być! alem ja sierota i własnego pochodzenia nie znam. Dzieckiem będąc wychowywałam się w Krakowie, potem w Warszawie, a teraz czym małopolanka czy mazurka sama nie wiem!
I śmiać się poczęła.
— A rodzinę waćpanna masz? — badał Płaza.
— Żadnej, nie wiem przynajmniej o nikim — obojętnie mówiło dziewczę.
— Pójdzie za maż — wtrąciła żona Bieleckiego — to się i rodzina znajdzie.
Dziewczę podniosło główkę.
— Nie mam ochoty w jarzmo iść i niewolę — rzekła. — Szczęśliwych małżeństw mało. Pókim wolna to mi wszyscy nadskakują, a potem...
Lepiej tak jak jest! — dokończyła.
— No, a na starość? — zapytała Bielecka.
— Myślę, że do klasztorów przyjmują — rozśmiało się dziewczę.
Za jej śmiechem parsknęła Bielecka bijąc w ręce, bo piękne pierścienie na nich pokazać chciała. — Prosto z dworu do klasztoru, to tak jak w łaźni gdy z gorącej pary pod zimną strugę śmielsi idą.
Jak ptaszek poruszając główką zalotnie, butno i śmiało, dziewczyna się rzuciła na krzesło.
— O jutrze myśleć nie trzeba — rzekła — co nam tam!