Na królewskim dworze/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom I
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Zaledwie dnieć poczynało, gdy się już u Kaliny ruszyli czeladź i goście. Właściwie rzekłszy nocy tam nie było, bo nim się jedni pokładli, drudzy już wstawali, a na kominach wieczorny ogień nie wygasł, gdy ranny rozpalano. Po izbach wśród uśpionych snuły się ciągle jakieś rozespane postacie, potem niektórzy wstawać zaczęli głośno odmawiając pacierze, w stajni około koni ruch się zrobił, i życie wczorajsze powoli na nowo przędło.
Płaza spał, choć około niego ruszano się, chodzono i stukano. Pootwierano okna; niektórzy się sposobili do drogi i rachowali krzykliwie z gospodarzem, nowi nawet podróżni co nocą pośpieszali, zjawiali się chłodem poranka przejęci. U studni w podwórku widać było do pasa obnażonych ichmościów, którzy prosto z niewygodnego barłogu poszli się zimną wodą oblewając pokrzepić.
Słowem nim w ulicach miasta ludzie się snuć zaczęli, zaledwie po kościołach dzwoniono na ranne pacierze, już u Kaliny pito, zajadano i żwawo się obracano. Piwa grzanego, polewek i gorzałki ledwie mógł gospodarz nastarczyć.
Wstał nareszcie i Płaza, ale że się chciał całkiem przyodziać, odzież zmienić, troki swe rozwiązać, a tu miejsca nie było i dla ciekawych oczów nie chciało mu się karmi dostarczać, burcząc zażądał alkierza, gdzieby sam mógł choćby na czas pozostać. Dano mu w istocie na pół ciemną śpiżarnię pustą, w której strasznie stęchliznę i gnilec czuć było, a powietrze dreszczem przejmowało, ale człek był wytrzymały, więc sobie nie przykrzył.
Gdy wyszedł potem z komory, lepiej wyglądał, chociaż z sukien widać było, że długo nieużywane leżały. Z pasa, z szabli a nawet żupana lamowego wydawał się szlachcicem dostatnim, chociaż długi pobyt na kresach zapewne, ruchy ma nadał jakieś gwałtowne i zamachy kozacze.
Z chmurą na czole, zadumany, naprzód do wódki się wziął, a potem do misy grzanego piwa ze śmietaną i serem, którą opróżnił, i wąsy otarłszy zabierał się wychodzić. Sakwy gospodarz pod klucz zabrał, a koń, którego straż parobkowi powierzył, miał się dobrze, mógł więc ruszyć na miasto.
W progu już napędził go ów drab wczorajszy w koszuli i bieliźnie tylko, bo się ledwie w stajni z pod żłobu, gdzie spał pono, pochwycił, i poszeptali coś z sobą. Płaza wyszedł wreszcie w ulicę.
Niedaleko od Kaliny stał ów dwór księcia podkomorzego Radziwiłła, do którego Wijurski miał zajechać. Spojrzawszy w tę stronę, Płaza po krótkim namyśle naprzód się tu zawrócił. Za nocleg wskazany dziękować nie było warto, ale Wijurski mu był potrzebny.
Parkanem mocnym ogrodzony dworzec Radziwiłłowski miał jedną bramę z furtą od Długiej, do której zapukał Płaza. Wpuścił go stróż bez pytania.
W podwórzu ogromnym, o tej porze pustym jeszcze, bo dopiero konie poić miano i kilku parobków kręciło się koło studni, w głębi stał dwór stary, niepokaźny, trochę już zwichnięty w ścianach, z wielkim herbem książęcym na szczycie, który od lat i słot całkiem był poczerniał. Dalej gdzie do wału miejskiego plac przylegał, wznosiło się nowe domostwo pańskie, którego drzewo sosnowe jeszcze zciemnieć nie miało czasu. Duże okna o jasnych szybach, ganki, dach, starannie ciesielską robotą były wykonane. Tu drzwi pozamykane czekały widać na samego pana, dla którego gmach ten był przeznaczony. Żywej duszy nie widząc przy nim Płaza udał się, mijając ogromne stajnie, ku staremu budowaniu, bo tu czeladź się kręciła.
Chociaż pana w domu nie było, a godzina wczesna bardzo jeszcze się ludziom poodziewać nie dała, na tych co się pokazywali widać było dostatek pański. Opończe bramowane, kontusze jasne, czapki z futer pięknych, lica rumiane i wypasione; zawiesiste miny litwinów znamionowały dwór magnata, butny i wesoły.
Na zapytanie o Wijurskiego, stojący w progu z rękami w boki, mężczyzna szerokoramienny, z długim włosem jasnym, pochwycił przebiegającego właśnie chłopczyka za ramię i kazał gościowi mieszkanie jego ukazać.
— Sambyś waszmość nie trafił — rzekł śmiejąc się — bo tu u nas zakamarków przepaść, a kurytarze ciemne i psów pełne.
W istocie chłopak się biegnąc parę razy o rozłożone w sieniach ogary potykać musiał i raz w lewo, to w prawo skręcając po przybudówkach jakichś do drzwi napół otwartych doprowadził Płazę.
Stał w nich właśnie Wijurski.
— Czołem.
— Czołem. Przyszedłem za nocleg podziękować — odezwał się Płaza — choć niech go milion djabłów weźmie z jego gospodą... ale biednemu człowiekowi inaczej się pomieścić nie można tylko w takim ulu piekielnym. Szczęście, że się w długiem życiu do wszystkiego nawykło i do spania na terlicy i do oddychania w smrodzie.
Wijurski wprowadził go do swego alkierzyka, w którym też zbytku nie było. Tarczan z siennikiem, stół prosty, ławka, półka, kilka kołków w ścianie, zydelek u drzwi z wiadrem i misą.
— Widzicie — rzekł — że i ja nie pański też nocleg miałem, tyle tylko, żem sam był i pacierze spokojnie mogłem odmówić. Dałbym ci wam chętnie u siebie pomieszkanie, ale takie u nas prawo w książęcym dworze, iż obcych wprowadzać się nam nie godzi.
Płaza przysiadł się na ławie nieco. Wijurski tymczasem, który już ubrany był jak do miasta, szablę przypasywał, co oznaczało, iż się zabierał do wyjścia.
— A wy dokąd? — zapytał Płaza.
— Naprzód do kościoła, myślę że do Dominikanów, gdzie zawsze Mszę świętą znajdę — odparł Wijurski — a potem! ha, no, poleceń i spraw mam dosyć! A wy?
Płaza pomilczał trochę.
— Naprzód się no po mieście dziś rozpatrzę, śpieszyć nie mam co, a potem... (ruszył ramionami) sam nie wiem.
Wijurski się niedowierzająco uśmiechnął, ale nie powiedział nic.
— Jeszczeście to nikogo nie widzieli? — zapytał po chwili Płaza — cóż tu słychać około dworu?
— Dziw — odparł Wijurski — i wam się to pewnie o uszy obije, byleście się z ludźmi zetknęli. Wszyscy gadają o wojnie. Słyszę panowie senatorowie, większa część bardzo są jej przeciwni i nie wierzą w nią i gniewają się gdy kto o tem prawi, ale około króla szczęk oręża ciągły. Ze swej kieszeni pono pan zaciągi jakieś robi, działa lać każe. Nie na kogo to być może chyba na Turka. A po co go drażnić i budzić! — dodał Wijurski.
— Juścić my się kiedyś z poganinem rozprawić musimy, a przegnać go z chrześciańskiej ziemi — zamruczał Płaza. — Nie komu tego dokazać, tylko królowi polskiemu.
Wijurski westchnął.
— Pięknieby to było — rzekł — ale jakoś się na to nie zanosi. Od tego czasu gdy hetman Jazłowiecki buławę rzucał w Czarne morze wołając: Tu granica Polski — od tego czasu daliśmy Tatarom zająć i osiedlić się na Budżaku, i w dzikich polach już my nie panami. Niedawnośmy jeszcze u tych zbójów kożuchami pokój okupowali, a tu nagle...
Wijurski głową pokręcił.
— I to niesworne kozactwo na granicy — dodał — gdzieby nam najlepszego żołnierza mieć na Niżu potrzeba.
Płaza drgnął.
— Oho! — zawołał — oho! cóż wy sobie lekko szacujecie kozactwo. Niesworne ono napozór, ale tam siła jest; daj Boże, aby jej tyle u was tu było. Za łby się w koszu pobiorą, prawda, ale gdy razem iść trzeba na nieprzyjaciela, poborów tam uchwalać i sejmików zwoływać nie ma poco; zakrzyknie hetman-batko na mołojców! i pójdą do ostatniego. A w domu z nich żaden ni żony ani dziecka nie zostawi, więc się z życiem oglądać nie będzie.
Wijurski słuchał uważnie.
— Gorąco — rzekł — kozactwa bronicie.
Płaza się zarumienił i głowę na piersi spuścił.
— Bom się mu tam i owdzie na kresach przypatrzył — dodał i powstał z ławy.
Wijurski spojrzał nań bystro i po przestanku rzekł:
— Z nowin i ta druga, że się, słyszę, król nasz JMość ożenić pragnie. — To mówiąc, uśmiechnął się pan Szczepan. — Hę! hę! w porę.
— A to dlaczego? — zapytał Płaza — niestary jest?
— Widzieliścież go?
Zamyślił się brodaty.
— Dwadzieścia lat temu! — zamruczał.
— Zobaczcież go teraz — rzekł pocichu Wijurski. — Z całym respektem, jaki majestatowi królewskiemu należy, aleć to nie ten piękny młodzian, któremu się ongi zagranicą dziwowano a malowano. Roztył się okrutnie, rozlał, a podagra mu w nogi wlazła, że się o kiju przechadzać musi; na konia mu ciężko, często po kilka dni w łóżku krzycząc spędzać musi.
Zobaczycież go zresztą sami.
Mówiąc tak powoli Wijurski się ruszył i za czapkę wziął.
— A cóż? idziemy?
— Chodźmy — powtórzył zamyślony Płaza.
Przez ciemne przejścia wydobyli się na światło dzienne w podwórce, gdzie właśnie konie przeprowadzano pod dekami i koniuszy je mustrował. Wijurski zdala się przywitawszy ze stojącymi dworskimi urzędnikami, sam z Płazą wyszedł w ulicę i pożegnawszy go, ku Dominikanom się zwrócił. Po chwili namysłu brodaty ku Nowemu Światu, jak go już podówczas zwano, zwolna się między przecznicami oryentując i ludzi rozpytując skierował.
Znałci niegdyś trochę Warszawę, ale teraz mu nowych budynków mnóstwo tak zmieniło jej pozór, że ciężko się w niej obracał.
Ostatni przechodzień, którego nieśmiało zapytał Płaza o pałac wielkiego kanclerza Ossolińskiego, rozśmiał się głośno.
— A zkądże u Boga idziecie? — zawołał — i jakeście to dawno tu nie byli, gdy o kanclerski pałac pytacie?
Wskazał ręką ku szerszej ulicy.
— Idźcieno, sam się on wam w oczy rzuci, bo po pałacu króla, po Kazanowskich, toć to największe i najpiękniejsze w mieście budowanie a ozdoba nasza!
Zawstydzony nieco Płaza odszedł prędko. W istocie nieopodal ztąd ogromny gmach, nader wspaniały, niemal królewsko wyglądający, zajmował przestrzeń znaczną ulicy, od której ozdobna brama z furtą go oddzielała.
Poza nią widać było gmach, nad którego dachem okrytym górowały posągi kamienne i balasy. Z obu stron jego inne obszerne budowy zalegały, a wśród nich i nieco drzew wierzchołków z ogrodu zieleniało.
Wszystko to tak wyglądało wspaniale, iż Płaza stanął, stał, patrzał i nierychło się odważył zbliżyć ku furcie.
Wprzód nim się ośmielił na to, obejrzał się pilno dokoła, lecz w ulicy oprócz przechodzącego żebraka i wozu wieśniaczego, który skrzypiąc przeciągał, nie widać było nikogo.
Zegar wieżowy zdala bił dziesiątą godzinę, tak dużo czasu zeszło od wyjścia z gospody.
Furta stała otworem, a w podwórzu piechota strojna z halabardami straż trzymała, ale ta mu dała przejść nie pytając.
Pałac teraz główny miał na oku przed sobą i przypatrywał mu się ciekawie, mimowoli. Jako żyw nic podobnego nie widział.
— Stroją teraz panowie domy swe jak kościoły — rzekł w duchu.
Uderzały na czole gmachu cztery naprzód posągi królów polskich, pod któremi podpisów złocistych Płaza nie czytał. Nieco niżej nad samemi drzwiami obwiedzionemi marmurem czysto gładzonym, był wizerunek Polski. Niewiasta piękna i silna, u której nóg snop zboża położono, sparta na kopii, z sierpem w ręku. Z drugiej strony pług wyglądał i lemiesz. Rzeźbiarz, wedle pomysłu samego kanclerza w ten sposób dwoiste rzeczpospolitej powołanie wyraził, na straży zbrojną u granic chrześciaństwa, a rolę swą, którą karmiła sąsiednie kraje, uprawiającą.
Płaza nawet, choć nieobyty z podobnemi dziełami, łatwo zrozumiał posągu znaczenie, który czterej królowie otaczali.
Oprócz tych statui po rogach gmachu stały dalej mnogie inne, a gdziekolwiek dach przeglądał z za balasów złocistych, wszędzie miedź na nim przy wieżyczkach, a na większych przestrzeniach dachówkę widać było.
Płaza mało co od bramy odstąpiwszy tak się wpatrzył w te dziwy, że jak wryty stał i cokolwiek się zapomniał. Byłby tak może za długo pozostał w tem zdumieniu, gdyby zcudzoziemska ubrany bardzo wytwornie młodzieniec nie przystąpił do niego z pytaniem:
— Czego waszmość sobie życzycie?
Zawahawszy się nieco, rzekł Płaza:
— Z JMością panem kanclerzem widzieć się muszę.
Uśmiechnął się pytający.
— Nie może to być — rzekł — dopóki kanclerz nie rozstrzygnie, czy wam posłuchanie dać zechce, a na to potrzeba, aby wiedział sprawę, która was tu sprowadziła. Czas mu drogi.
Płaza skrzywiony podniósł wzrok swój przenikliwy ku mówiącemu i rzekł bez uniżoności, jakiej się może młodzian spodziewał:
— Są przecie sprawy, których się nie zwierza — rzekł — a takie tylko samemu panu do ucha należą. Właśnie też moja taką.
Namyślił się nieco.
— Jeśli to wasza rzecz rozstrzygać lub kanclerzowi podawać wiadomość — dodał — chciejcie powiedzieć, że z listami przybył ktoś od kresów, ale ich nikomu nie wręczy tylko samemu JMości.
— Chodźcież za mną — odparł młodzian poważniejąc.
W milczeniu pominęli pierwszy ów gmach od czoła i zeszli ku ogrodowi, wśród którego stał drugi nie mniejszy, ani mniej ozdobny, również marmurami okładany, posągami i balasami strojny. Wszędzie widać było nadzwyczajne staranie o to, aby się wszystko prezentowało pańsko i niepowszednio, bo nawet studnia u muru na sposób włoski była przyozdobioną i lwia paszczęka rozwarta wylewała z niej wodę do ogromnej konchy kamiennej.
Wszystko tu Płazę zdumiewało aż do latarń u wnijścia pozłocistych, przy których znowu kilku pieszych żołnierzy z halabardami stało na straży; a żołnierz to był nie tyle od wojny co od parady, cały w jaskrawych sukniach i obszyciach lśniących.
Młody przewodnik jakby chciał zdziwionemu szlachcicowi dać jak największe wyobrażenie o wspaniałości pana swojego, szerokiemi wschodami marmurowemi wprowadził go na górę i pominąwszy antykamerę, przez drzwi sadzone misternie drzewem zabarwianem i kością, wwiódł go do ogromnej sali.
— Tu waszmość poczekaj na mnie — rzekł z uśmiechem — czas mu się dłużyć nie będzie, bo jest się czemu przypatrywać.
W istocie sala to była jedna z najwspanialszych w pałacu, na którą się ówczesny smak i kunszt wysadził, a kanclerz kosztu nie żałował. Ani na zamku, ani u Kazanowskich, którzy jedni mogli z Ossolińskim iść w zawody, nic piękniejszego widzieć nie było można.
Okna umieszczone w górze oświecały ją i czyniły wesołą. Strop i część ścian całe były gipsaturami złoconemi okryte, których linie, zwoje, floresy układały się wielce wdzięcznie. W górze pośród nich marmurowe popiersia cesarzów rzymskich, przywiezione z Rzymu, stanowiły wytworną ozdobę.
Od stropu począwszy, opasanego sztukateryą bogatą, aż do posadzki wysadzanej we wzory kunsztownie, wszystko było nadzwyczaj starannie wykończone. Wielki, przepyszny komin z czarnego marmuru w pośrodku poprzecznej ściany monumentalnie się wznosił.
Ściany same prawie całe okryte były ogromnemi obrazami, umyślnie z rozkazu kanclerza przez włoskich mistrzów malowanemi wedle skazówek danych przez niego. Przedmiotem ich były dzieje domu nowsze i dawniejsze, bo u Ossolińskich teraz i prastare tęczyńskie jednoczyły się tradycye.
Nad kominem samym wisiał obraz przedstawiający króla Władysława IV na białym koniu wśród pola bitwy. Obok obraz przypominał chorągwie (siedem) kopijników, które Ossolińscy na obronę kraju wystawiali; na prawo, Ossoliński w chwili, gdy rokoszanie zetrzeć się mieli z wojskiem królewskim, z niebezpieczeństwem życia rzucający się między szeregi bratnie, aby starcia bezbożnego nie dopuścić.
Wizerunki Ossolińskich malowane przez ich dworskiego malarza Ammana, sceny z dziejów rodziny, bitwy, jedna, w której Ś. Anna patronka życie ocaliła przodkowi kanclerza, w złocistych ramach zajmowały całe ściany. Sala poświęconą była tym wspomnieniom chwały przodków, której kanclerz usiłował nową dać świetność. Znakomity mówca i dyplomata potrafił zająć stanowisko przeważne i utrzymać się na niem do końca.
Płaza patrzał, patrzał i napatrzeć się nie mógł. Jedna ta sala dawała mu wyobrażenie potęgi domu i wielkości człowieka, który się tym blaskiem otaczał.
Jeden z wielkich obrazów, wystawiający koronacyę królowej przez biskupa Ossolińskiego, ściągnął uwagę Płazy. Rysy pięknej pani przypomniały mu snadź jakąś twarz dawniej ukochaną i powieki jego zrosiły się łzami. Odwrócił oczy, aby wrażenie to rozprószyć, rozpatrując się w czarnych marmurowych odrzwiach i ozdobach, od których obicia jedwabne odbijały harmonijnie. We drzwiach portyery z herbami Ossolińskich, które trzymali rycerze, jedwabne płotki osłaniające je u dołu, które też do namiotów służyć mogły; wszystko aż do najmniejszych szczegółów miał czas rozpatrzeć Płaza i powrócił mimowolnie do obrazu koronacyi i do niewieściej twarzy, która go w inną życia epokę przeniosła, gdy jedna z portyer się podniosła i młody dworak niepostrzeżony się zbliżył do zadumanego.
— Chodź waszmość za mną — odezwał się — kanclerz chce przyjąć waszmości.
Drgnął nieco pochwycony tak niespodzianie brodacz i pośpiesznie ruszył za swym przewodnikiem.
Szli tedy dalej przez cały szereg pokojów, równie ozdobnie i zbytkownie urządzonych. Co chwila, co krok radby się był Płaza zatrzymywać, ale młodzian poprzedzający go szedł śpiesznie.
Cudów takich nigdy w życiu nie oglądał ani nawet miał o nich wyobrażenie; w prostocie ducha znajdował może nawet, iż taka świetność i zbytek przystał w świątyni Bożej, naostatek w zamku króla, ale nie w mieszkaniu magnata, urągającem tym przepychem i kościołom i tronowi.
Olśniony znalazł się w pokoju pana, ale w pierwszej chwili nie widział nic oprócz mężczyzny dziwnie pięknego i pańskiego, dumnego oblicza, ubranego w atłasowy kontusik wiśniowy, na którym miał lekkie, zielonym aksamitem okryte futerko.
Pan godnym był pałacu, tak od niego biła starożytnego rodu wypieszczona świetność, tak różnił się od pospolitych ludzi, z którymi Płaza nawykł był obcować. Dla tego prostego i sprostaczałego szlachetki był to jakby innego świata zesłaniec, stworzony do rozkazywania. Oczy, usta, rysy twarzy składały mimo wieku już dojrzałego piękną i wielce szlachetną fizyognomię, która nic nie miała coby ku niej pociągało, nie odznaczała się ani słodyczą, ani łagodnością, ale dumą i rozumem obudzała poszanowanie. Oczy szczególniej ciemne pełne były wyrazu.
Strój ani na kobiecie piękniej ułożonym być nie mógł, począwszy od miękko składających się bucików tejże co kontusz barwy, aż do smaragdowej spinki pod szyją. Na białych rękach świeciły też kosztowne pierścienie.
Siedział jak do malowania, oparty o stół ze wzrokiem ciekawie ku drzwiom zwróconym. Przy nim na stole okrytym bogatym kobiercem leżał rozłożony arkusz papieru z wielką pieczęcią, a tuż widać było kosztowne, rzeźbione, hebanowe, kością słoniową i bursztynem wysadzane szkatuły, srebrne kubki i sprzęt, którego Płaza przeznaczenia odgadnąć nie mógł.
Na głęboki ukłon przybyłego, kanclerz skinieniem ręki odpowiedział tylko, nie podnosząc się ze swego krzesła. U drzwi stał jeszcze młodzian co wprowadził Płazę, ale ten na dany znak na palcach drugiemi drzwiami się oddalił.
Ossoliński zdawał się czekać, aż szlachcic pierwszy się odezwie, ten zaś skłopotany nie wiedział od czego miał zacząć.
— Macie do mnie listy? — spytał nareszcie głosem, który mówcę zdradzał przywykłego do popisywania się z retoryką.
— Tak jest — odparł nareszcie szlachcic, który czapkę pod rękę włożywszy siągnął za nadrę i dobył ztamtąd w jedwabną turecką chustę starannie zawinięty pakiet, który troskliwie rozpowijać zaczął.
Kanclerz z uśmiechem chuście się tureckiej przypatrywał.
Ukazały się wreszcie papiery z pieczęciami.
— Mam polecenie do rąk własnych miłości waszej oddać to pisanie hetmana i starszyzny — rzekł — ale usilnie proszę, aby nikt o tem nie wiedział, żem ja tu te listy wiózł.
To mówiąc położył papiery na rogu stołu. Nie tknął ich tak prędko Ossoliński.
— Nie potrzebuję was ostrzegać — rzekł po przestanku — że o listach nikomu i o bytności u mnie też zwierzać się nie powinniście. Ponieważ wam zaufano, spodziewam się, że i ja mogę się spuścić.
Skłonił się Płaza; Ossoliński mu się pilno przypatrywał.
— A cóż was tam na Niż zapędziło — zapytał — długo-li tam jesteście, bo, ni fallor, kozackiej w was krwi niema, ino polska.
Płaza westchnął ciężko.
— Zagnało mnie tam to co i wielu innych na te ostrowy i kamycze gnało — nieszczęście! rozlana krew...
Spuścił głowę.
— Nazwisko wasze? jeśli mi je zwierzyć chcecie? — rzekł kanclerz.
— Matka moja była Płazianka z domu — odezwał się szlachcic — więc jam teraz wziął jej nazwisko, ale po ojcu zowię się Wierzbięta, szlachcic jestem.
— Dawnoście tam?
— O! — westchnął Płaza — dwadzieścia lat... zkozaczeć było czas, a jednak...
— Siła tam takich?
— Któż policzy, a nawet kto i dopyta — mówił Płaza powoli — każdy się z tem kryje i wypiera. Wstyd. Dawniej pono więcej było i wołoszy i polaków i różnego narodu; ano z naszych, który pobędzie tam, choć się niby przyswoi i przyrośnie, w końcu prawie każdy zatęskni i powraca.
— A wy? — spytał Ossoliński.
Nic nie odpowiadając, Płaza ramionami dźwignął.
— Będzie-li z czem — muszę wrócić — odezwał się — a żebym za koszem tak zatęsknił jakem w koszu za Polską nudził, pewno się to nie okaże.
— Macie tu rodzinę?
— Nikogo!! nikogo! — pośpieszył Płaza i suche oczy otarł.
Ossoliński teraz dopiero białą rękę wyciągnął jakby od niechcenia i zwolna papiery ku sobie przysunął, dosyć obojętnie napisy na nich odczytał, pieczęci nie ruszył i mówił znowu.
— Jakże tam pan hetman i jego mołojcy, mają ochotę? gotowi są?
— Gdy tylko król rozkaże — rzekł Płaza — ruszą, ale nie bez tego, aby im na drogę nie trzeba było dać, bo i prochów i ołowu i bark, a czółen i wszelakiego zapasu potrzebować będą.
— O królu wara mówić — przerwał kanclerz — na nas to złożyć trzeba, a majestatu nie tykać. Ludzi tam dosyć?
Płaza ręką poruszył.
— Jak mrowia, a ciężko ich utrzymać, bo się to rwie niecierpliwe — mówił posłany — ale dotąd rozkazy szły od hetmanów i od senatorów, ażeby, uchowaj Boże, turka nie zaczepiać i nie draźnić.
Ossoliński się uśmiechnął.
— Starszyzna wie co to ma znaczyć — rzekł krótko.
— Wiemyż i my, że leniwej szlachcie wojny się z turkiem nie chce — począł Płaza — a król JMość ma rycerskiego ducha i obronę chrześciaństwa pragnie podjąć, co ze wszechmiar chwalebna.
Rozumie się, iż gdy szlachtę inaczej do wojny nie może skłonić, musi zażyć fortelu, kozakom kazać turków zaczepić i wywołać wypowiedzenie wojny. Naówczas stanie się zadość życzenia JKMości, a szlachta go obwiniać nie będzie mogła, kozacy wszystkiemu będą winni.
Uśmiechnął się gładząc bródkę Ossoliński.
— Statysta z waszmości — rzekł — ale toć właśnie tajemnica status.
— Myć w radzie hetmana siedzimy — odparł Płaza — a on znać musi sprawę.
Ossoliński począł dopytywać o liczbę, o uzbrojenie, o porządek na Niżu.
— Ja tu słyszę — odezwał się Płaza — iż kozactwo sobie lekko szacują, chłopstwem je ladajakiem i włóczęgami zowąc. Może oni kiedy byli taką niesworną gromadą, ale dziś się to zmieniło. Do niczego to niepodobne co gdzieindziej na świecie widać, ni klasztór, ni pułk, ni też luźne zbiegowisko. Porządek straszny, rygor okrutny, karność nielitośna. Za ladaco pałkami lub nahajkami w śmierć ubiją i na pal wsadzą, ale gdy się bić trzeba, idą jak wściekli, a posłuszeństwo ślepe, bo hetmanowi słowo rzec, głowa zleci.
Niemała to rzecz, że rzeczpospolita kozactwem włada, uchowaj Boże mieć ich za nieprzyjacioły, poszliby do Moskwy, bo im cerkiewne dzwony milej brzmią niż kościelne, a ludby ukrainny poprowadzili za sobą.
— Zdaje się też, że się na króla i rzeczpospolitą skarżyć nie mogą — dorzucił Ossoliński.
Zadumał się potem.
— Gospodę macie w mieście? — zapytał.
— Musiałem ją sobie wyszukać.
— U znajomych?
— Nie, na Długiej ulicy.
Skrzywił się kanclerz.
— Nie potrzeba, abyście byli na oku u ludzi — odezwał się — ja was tu też wziąć nie mogę. Ztąd baśńby się jaka zrodziła, o którą u nas łatwo. Choć suknia nie kozacza, ale coś do was niżowca przylgnęło.
Przyjdźcie tu jutro; dam wam przez Gurlewskiego, który tu przyprowadził, skazówkę, kędy gospodę zająć macie. Z tej się nie ruszajcie. O kozacczyznie i o Niżu nie mówcie, ale o Podolu. Nikt tu o was wiedzieć nie powinien.
Gdyby dziś się gospoda pewna znalazła, wolałbym was corychlej wyciągnąć z Długiej ulicy.
Nie zabierajcie znajomości... milczenia nikt nie żałował, a gadania niejeden.
Płaza ciągle ukłonami potakiwał; naostatek Ossoliński klasnął w ręce i bardzo prędko wszedł Gurlewski. Zrozumiał szlachcic, że ten go miał wyprowadzić, a radby się był lepiej pałacowi przypatrzył, ale kanclerz dał mu znak i Płaza wyszedł za przewodnikiem nie przez salę już, ale małemi wschodkami, które tuż około sypialni wiodły na dół do sionek, w ogródek i na podwórze.
— A! — rzekł do Gurlewskiego — jakby się to człowiek tym cudom przypatrzył.
— Drugim razem — rozśmiał się młodzieniec — gdy ichmość państwa nie będzie, chętnie wam pałace okażę, bo takich drugich nietylko w Polsce, ale i w postronnych krajach nie zobaczyć.
Na to potrzeba było nietylko skarbów naszego pana, ale i jego miłości tych pięknych rzeczy, których u nas się jeszcze panowie kochać nie nauczyli.
Przeszli tedy część ogródka, pięknie na kwatery podzielonego, który altany zielonością okryte, z widokami na odległą okolicę, przyozdabiały, i znaleźli się w podwórcu, gdzie koni, jeźdźców, piechoty i czeladzi kręciło się mnóstwo.
— Polecono wam tu przyjść? — zapytał Gurlewski.
— A jakże, i do was się zgłosić — odparł Płaza.
— Pytajcie więc — rzekł uśmiechając się młody — o komornika i dworzanina Gurlewskiego, wskaże wam każdy.
I dosyć uprzejmie pożegnawszy Płazę, natychmiast się do innych dworzan zwrócił, którzy na rozkazy jego zdawali się oczekiwać.
Jak olśniony i upojony Płaza doszedł powoli do furty, ciągle oczy jeszcze pasąc tym przepychem pańskim, pominął halabardników, pyszniących się swemi strojami, i znalazł w ulicy.
Jeszcze rozmyślał dokąd ma iść, bo mu się miasto oglądać chciało, gdy przed sobą ujrzał stojącego tu jakby na czatach draba, który go wczoraj był u Kaliny zaczepił.
Skrzywił się zobaczywszy go, jakby mu niezbyt rad był, gdy tamten uśmiechnął się butno.
— No, cóż batku — rzekł — zbyliście ciężaru?
— Jakiego? — zamruczał Płaza — co wam w głowie, ja tu powinowatych mam, bratanka, i po wszystkiem.
— A juści! u was tu bratanków przepaść — po rusku począł drab — mnie nic do tego! Jabym wam tylko rad dopomódz, nie mam co robić! a już się w tem mieścisku obyłem. Nu, prawda — dodał wesoło — z początku człek po tych uliczkach, między temi dworkami głowę traci i gubi się a błądzi, ale my — oho! Kto w naszych kamyszach i ostrowach umie drogę wynaleźć i nie pobłądzić, temu i tu nie będzie trudno. Ja tu już jak w domu.
Nie miał ochoty Płaza w dłuższą się rozmowę z kozakiem wdawać, ale jak się tu było od niego uwolnić? Przyszło mu na myśl nawet, że z Kosza go tu posyłając, może niedowierzali i stróża tego nad nim postawili, aby kroki jego śledził. Czas jakiś szli milczący.
— Słuchaj Parfen — odezwał się stając Płaza. — Chodź ty sobie za mną i patrzaj kiedy chcesz, to mi wszystko jedno, ale ludzie nie powinni wiedzieć, żem ja tu z Niżu przysłany, a po tobie i mnie wytropią. Nie stanie ci się nic, a ja przypłacę, gdy się wyda to co powinno być zakryte.
Parfen słuchał zadumany.
— A to dobrze, żeście u Kaliny stanęli? gdzie tyle oczów na was patrzy i po zepsutej mowie, a nawet po opończy starej poznają, że wy od Niżu tu przybłąkaliście się?
— Ja też u Kaliny pozostać nie myślę — odparł Płaza — ani wam będę taił, że mi gospodę dać obiecano. Chcecie wiedzieć, gdzie będę, nie mam nic przeciwko temu, pilnujcie gdy dziś albo jutro z gospody będę wyciągał.
Parfen głową kiwnął.
— W gospodzie u Kaliny niezdrowo — rzekł — wszelkiego ludu stek, lepiej z niej precz. Mnie wszystko jedno, bom ja jawno tu przybył i taić się nie potrzebuję.
To mówiąc Parfen obejrzawszy się dokoła, po ramieniu poufale szlachcica uderzył.
— Bywajcie zdrowi — rzekł — no, a gdybym ja wam na co był potrzebny, bo kto to wiedzieć może, u Kaliny mnie szukać, ja już tam zostanę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.