Na królewskim dworze/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na królewskim dworze |
Podtytuł | (Czasy Władysława IV) Tom I |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Nazajutrz pod wieczór, w ślad jadąc za taborem marszałka Kazanowskiego, który z łowów powracał, zbliżyli się dwaj podróżni ku Warszawie.
W ciągu podróży nie ustawała prawie rozmowa, ale dziwna rzecz, Wijurski, który się spodziewał coś dobyć z towarzysza, obrachowawszy sumienie czuł, iż ten Płaza więcej z niego wyciągnął daleko, niż się sam wygadał. Tyle o nim teraz wiedział Wijurski, co wyjeżdżając od Skroby, ale postrzeżeń uczynił wiele i był pewien, że ów Płaza nie dla oddychania mazowieckiem powietrzem do Warszawy sunie.
Sama jego ciekawość pewnych stosunków wyżej sięgających poza sferę, w której się obracał, podejrzaną była p. Szczepanowi. Zaspokajał on ją, bo tajemnic nie było w tem co mówił, ale nabywał przekonanie, że ten powracający od kresów szlachcic miał zanadrą coś więcej niż wacek pełny.
Nie popisywał się on z tem też, że grosza miał podostatkiem, lecz mimowoli się z tem wydawał. W pierwszem miasteczku, gdzie miodu i wina dostać było można, zaprosił Wijurskiego i sprawił mu bankiet prawdziwy. Szczukę kazał zgotować po żydowsku, pieczeń upiec, a napoju postawił jak nie na dwu, ale i na dziesięciu. Prawda, że sam pił, pił i nie mógł ani ugasić pragnienia, ani mu szło do głowy i w mózgu mąciło. Potniał tylko, czerwieniał, oczy mu coraz ogniściej się paliły, głos trochę podnosił, lecz ni słówkiem się nie zdradził, ni go to zmęczyło.
Gdy mu się Wijurski od trunku wymawiał dziwując że on tak wiele go znosi, rzekł Płaza.
— Trzeba na kresy jechać, aby się pić nauczyć i to na gorzałce, bo tam, krom kwasu i jej, mało co znaleźć. Życie się prowadzi takie, że czasem w gębę niema co wziąć i kropli wody nawet nie dostać. Dorwie się potem człek do strawy i napoju, musi za głód i pragnienie sobie odpłacić... i ot tak...
Ręką zamachnął.
— A waszmość — zapytał Wijurskiego nagle — kędy myślicie zajechać w mieście?
— Ja? — odparł podkoniuszy — jasna rzecz do dworu książęcego. Teraz w Warszawie mało który z panów nie ma albo dworu choć z drzewa, lub i murowanego pałacu. Przy każdym stajnie, kuchnie i dla czeladzi a dworu pomieszczenie.
— No, aleć przecież i gospody się znajdą dla tych, co, jak ja, nie mają ani pana, do któregoby zajechali, ani własnej budy.
Wijurski się trochę namyślał z odpowiedzią.
— Juścić — odparł po przestanku — dach i gospodę i wygodę znajdziecie łatwo, szczególniej przy Długiej ulicy, gdzie austeryj i gospód różnych siła jest, ale musicie się wprzódy z mieszkiem obrachować, aby starczył, bo gospodarze drą niemiłosiernie i za to co dają i czego nie dostarczają.
Gdybyście posłem byli cudzoziemskim — dodał śmiejąc się p. Szczepan — to jak w dym moglibyście do tego gmachu, który Giełdą nazywają.
Płaza się zmięszał widocznie, oczy spuścił.
— A piękny ze mnie poseł! — zamruczał mocno poruszając ramionami i koniowi dawszy niepotrzebnie nahajem po bokach.
— No, kiedy się do Giełdy za darmo wprosić nie możecie, to do wyboru macie oprócz tego gospód różnych dostatkiem, od najpośledniejszych do najparadniejszej, która jest Giżowska.
W tej czego dusza zapragnie dostaniecie, nietylko piwa garwolskiego i wareckiego, nietylko siana i owsa, miodu i wina, ale i łaźnia osobna i fontanna pańska i ogródeczek zasadzony ziółkami.
— Ach — przerwał Płaza — chyba żartujecie sobie ze mnie, bom ja chudy pachoł, a tam dla panów gospoda z wymysłami.
— Sąć i pośledniejsze i tańsze — dodał Wijurski. — Po Giżowskiej idzie Kalina, ale ten drze. Długoszowska gospoda mierna, u Gąsiorka się mieszczą ci, co tanią mieć chcą a wygodnie. Karmi dobrze, tylko tam w izbie spólnej spać będziecie musieli, bo osobnych niema, o które też i u innych trudno. Conajmniej we dwu, we trzech, albo i czterech zebrać się trzeba, aby sobie alkierzyk dostać.
Ja też tam niedaleko będę, bo mój książe podkomorzy ma tam właśnie dwór, którego jedne wrota na Długą ulicę wychodzą. Zobaczycie go łacno, bo choć to z drzewa, ale po pańsku wystawione, obszerne, a izba stołowa choć na stu ludzi. Niedarmo o Radziwille powiadają: Rad — żywił. U nich gościnność we krwi i rodzie.
— Jakże go zowiecie tego co mi go zalecacie? — spytał Płaza.
— Kalina się zowie. Łatwo go znaleźć, bo i wiecha wywieszona i znak jest i około gospody zawsze ludzi, szczególniej przekupniów natrętnych, stoi dużo.
— Ale to tam ladajaka gawiedź musi zajeżdżać, a... — rzekł Płaza i urwał zadumany.
— Cóż chcecie, panowie do gospód nie zwykli — odparł Wijurski — oni albo własne dwory i dworki mają, lub do przyjaciół jadą. Wstydziłby się z nich każdy do gospody, jakby już ni brata ni swata nie miał. Ale u Kaliny szlachta mazowiecka, ba i z dalszych stron, dworscy tych panów, co tu dworów nie mają... no... i wszelki człek obcy. Gwar, co prawda, dzień i noc, za to się człek nie znudzi i przysłuchać jest czemu.
— Jabym najlepiej wolał — wtrącił Płaza — mieszczanina sobie znaleźć, coby mi izbę, nie izbę, komórkę bodaj wynajął i dla konia w stajni żłób. Kto wie jak ja tu długo postoję. We wspólnej izbie spać, gdzie i nocą spokoju niema i kłótnie częste... i mieszka człek nie pewien...
Spojrzał ku Wijurskiemu.
— Mieszczan ci to ja znam wielu — rzekł podkoniuszy — ale oni nie radzi na gospodę kogo przyjmują, zwłaszcza nieznajomego. Warszawscy mieszczanie też teraz urośli, nie licząc już takich jak Giże, jak Baryczkowie, co jeszcze za dawnych czasów prym tu wiedli, jak Strubiczowie, jak Drewnowie... niepoliczyć bogatych i możnych, a no do tych przystęp trudny. Zobacz w ulicy panienkę albo jejmość którą Gzerskę, Dzanottowę, Kedrowskę, Wolskę, Kociszewskę, gdy do kościoła lub na przechadzkę wyjdą, nie poznasz że mieszczanka, tak klejnotami, atłasami, forbotami, fontaziami się to stroi, z góry patrzy na biednego człeka, a na paniczów zerka.
— Ba, po tych mi nic — szepnął Płaza — jam chudy pachoł, a choć chleba od nikogo, dzięki Bogu, nie potrzebuję, za starym już, abym szalał.
— Więc wam inaczej radzić nie umiem — odezwał się Wijurski — tylko do Kaliny, a że mnie w tę samą stronę droga, zaprowadzę was do niego i zalecić mogę. Rozpatrzycie się później, albo poznajomicie, a może się mieszczańska znajdzie gospoda.
Podkoniuszy rzucił okiem na ponuro zamyślonego towarzysza i dodał.
— Macie-li sprawy jakie w mieście, wedle tego się i gospodą trzeba mieścić, gdzie dogodniej a niedaleko, bo się Warszawa teraz rozrosła z Nowem miastem i przedmieściami. Panowie coraz to mieszczańskie place, ogrody i role wykupują, a ci dalej ustępują od środka. Panom bliżej zamku i swoich być najlepiej przystało. Nigdy się tak nie budowano jak teraz. Cegielnie się na Skarzyszewie, na Pradze, na Nowem mieście i w Ujazdowie mnożą, bo panowie się do murów rwą, a co najmniej zpruska napół cegłą budynki stawią, drudzy i marmur sobie sprowadząją, szczególniej na odrzwia i posadzki. Cieśle też do czynienia mają.
Jeśli więc sprawy jakie do panów macie — dokończył Wijurski — w Długiej ulicy wam będzie najdogodniej.
— Ja? ja? — podchwycił nagle Płaza z przymuszonym uśmiechem — ale ja żadnych tu spraw nie mam. Nikt mnie nie słał, nikogo nie znam. Z dawnych czasów nazwisk się w pamięci coś zostało, ale lat dwadzieścia, wielki to przeciąg; z tych co żyli niegdy mało na świecie jest.
— Zawsze nie może być, byście kogo znajomego nie naleźli — rzekł Wijurski.
Płaza obejrzał się niespokojnie dokoła, ramionami poruszył, wargi mu zadrgały jakby coś mówić chciał i mruknął.
— Jam nigdy nie mieszkał w Warszawie.
— Długo tu myślicie pozostać? — zapytał podkoniuszy.
— Sam nie wiem — ociągając się rzekł powoli Płaza — jak trudno mi powiedzieć pocom się tu przywlókł, tak i przeczuć niełatwo co tu będę robił i czy wysiedzę.
Nastąpiło milczenie, a zmarszczone czoło Płazy świadczyło, że się zadumał głęboko i smutno. Nagle konia batogiem uderzył i przybliżył się z nim do Wijurskiego, patrząc mu ostro w oczy.
— Zdajecie mi się dobrym i szczerym człowiekiem — odezwał się — powiem wam więc, czegobym przed ladakim się nie zwierzył. Dowiecie się prawdziwej przyczyny, dlaczegom ja naprzód kraj porzucił, a teraz do niego powracam.
Wijurski mu począł za zaufanie dziękować, ale pomyślał sobie: Ho! ho! chcesz mnie ptaszku w pole wywieść, abym cię nie posądzał i nie domyślał się, albo nie odgadł tego co tobie nie po myśli.
Tknęło go, iż nagła ochota zwierzenia się nie czem innem była.
— Powiem to wam naprzód, że czy ja do tego nazwiska, które noszę, teraz prawo pełne mam lub nie, to Bogu wiedzieć i mnie, ale o to nie chodzi. Dosyć że z antenatów szlachcic jestem, jak lepszym być nie można. Listów na to królewskich nie mam, ale takie to już szlachectwo, co się pargaminami nie świadectwem całej ziemi wywodzi, licha ono warte... Rodzice wieś mieli w Krakowskiem... ale pod wielkiem miastem, dla mieszczan pokusa ziemian udawać, a ziemianom zachciewa się miejskich rozkoszy. I tak ojciec mój z kosterami, skomorochami i błazny miejskiemi po całych tygodniach się weseląc wioskę zaszargał, że gdy zmarł opędzić się nie było można wierzycielom. Matka mężna niewiasta przecie i mnie wychowała i ojcowiznę ocaliła. Panie świeć nad jej duszą.
Jam naprzód w Wieliczce do szkoły przy kościele chodził, a potem mnie matka do Krakowa oddała do bursy. Jakem się uczył, najlepszy dowód, gdy dziś oprócz łaciny trocha, nie umiem zgoła nic... a rosłem jak na drożdżach i we mnie ojcowska pono krew kipiała. W mieście na każdym kroku do grzechu okazya, gdzie spojrzysz przykład tego, że grzeszyć wolno, a no i bezkarnie.
Ledwiem dwadzieścia lat miał, gdy mnie Bietka córka kupca tak za serce wzięła, żem jej poprzysiągł się żenić, choć szlachcianką nie była, a w dodatku kupiec szwabem śmierdział; ale dziewczę było tak piękne, że oczy porywało, a ludzie za nią gromadami chodzili, aby tylko zobaczyć. Jak się nie miała popsuć?
Matka na moje małżeństwo z mieszczką na żaden sposób pozwolić nie chciała, choć kochała mnie bardzo.
— Z chłopkąbym prędzej pozwoliła — rzekła — bo te pracują i pana Boga znają, a ta twoja niemka i wiary inakszej, chodzi pono do zboru i płocha jest, a nieszczęścia naprowadzi.
Uwziąłem się ją prosić, padałem do nóg, alem przełamać nie mógł. W końcu mi rzekła: Żeń się, ale bez mojego błogosławieństwa.
Niemcy mnie namówili, żebym ślub wziął przed ich ministrem, a za matkę ręczyli, że ona później się na wszystko zgodzi.
Jam chętnie na to przystał, ale gdy po tygodniu wesela w mieście z żoną przybyłem na wieś, drzwi zastałem zamknięte. Matka powiedzieć mi kazała, iż znać mnie nie chce. Powróciliśmy do miasta, gdziem w kamienicy teścia tymczasem osiadł z Bietką. Nie upłynęło pół roku, gdy matka strapiona, zachorowała ciężko i zmarła. Płakałem po niej, ale mi na rękę było na wieś z żoną jechać, bo w mieście z gładkiem liczkiem jejmości wielka była bieda.
Chmurami koło niej się gachy kręciły, którym ja, zazdrośnym będąc, opędzać się musiałem. Nie liczę tego ile guzów nabiłem i motylów[1] nabrałem dla niej.
Płaza westchnął.
— Narodziła się nam wreście córeczka, a żona zmuszona teraz jej pilnować i o swe zdrowie dbać trochę się ustatkowała. Mnie się szczęście zdawało uśmiechać, choć na wiosce małej tak jak myśmy byli żyć nawykli, trudno było wydołać. Skarżyła się jejmość, jam czynił co mógł.
Rychło po urodzeniu dziecka zatęskniła za swemi i zabrawszy je w odwiedziny do Krakowa ruszyła. Miała powrócić nie mieszkając. Jam na wsi gospodarował. Tymczasem minęło tygodni dwa i trzeci się napoczął, a jejmości nie było z powrotem. Nakazywała tylko — rychło wrócę — abym się nie kłopotał.
Mnie bez niej tęskno było tak, że jednego wieczora, wprost z pola, pojechałem do miasta i gdyby nie dobre znajomości, jużbym się nie dostał do niego, bo bramy były pozamykane, ale mnie fiertelnicy fórtą puścili.
Wprost, jakby mnie co tknęło, pobiegłem do domu rodziców żony, a tu konia do płota przywiązawszy, gdym przez szpary okiennicy światło w izbie żony zobaczył, podkradłem się... Zazdrość jakaś mnie pchała, coś mówiło, że nieszczęście mnie czeka.
Okno to było mi dawno znane, że przez nie z boku na izbę, mimo okiennicy zajrzeć było można. Bietka leżała na łóżku, a na skraju jego siedział włoch kupczyk Czeryn, który i dawniej bardzo koło niej zabiegał... Śmiali się i całowali... W oczach mi się zrobiło ciemno, tylko żem nie padł trupem, ale złość i gniew siłę mi dał. Z ogródka drogę do izby znałem dobrze, i gdym do niej wpadł nagle, Czeryn ratować się nie miał czasu ucieczką... położyłem go trupem w miejscu, tak że wznak padł na łóżko żony mojej i całe je obroczył.
Kobieta się z krzykiem wyrwała, bo się obawiała takiego samego losu i dziecię z kolebki chwyciwszy, uciekła.
Mieszczanie u siebie w domu byli; pochwycono mnie zaraz i sprawa o mężobójstwo się wywiązała szpetna, gdzie ten zdrajca czystym się miał okazać, żona niewinną, a ja poprostu rozbójnikiem. Sprzysięgli się abym gardło dał... Nikt do mnie dostąpić nie mógł, kajdany mi włożyli... jużem myślał, że życiem przypłacę, gdy zmieniono mi więzienie i postrzegłem, że z okna na lada sznurku spuścićbym się mógł i uciec. Straż piła i niezbyt ostro doglądała, mnie strach śmierci zuchwałym czynił, i o mało karku nie skręciwszy, potłuczony za murem się znalazłem miejskim, a nazajutrz w lesie opodal, gdzie mnie już dognać i wyśledzić było trudno.
Głodu i wszelkiej biedy zażywszy, z pomocą jedynego druha, jakiegom w życiu miał, potrafiłem się odziać, uzbroić i szkapę kupić. Wioskę i co w niej było wierzyciele wnet pochwycili. O żonie tylem wiedział, iż z Krakowa i ze świata znikła, a i później o niej ani tu ni gdziekolwiekbądź dowiedzieć się, dojść nie było podobna. Mówili jednak ci, co wiedzieć coś mogli, iż ona zmarła, a dziecko żyło i poszło na obce ręce. Druh, który zmarł temu lat kilka, o tem mi nakazywał, iż w Warszawie na jakiś ślad jej natrafił.
Jam przez cały ten czas puściwszy się na kresy, zapomnieć chcąc o wszystkiem, tam pozostał... Otóż mi się zatęskniło... a nuż dziecko moje odszukać potrafię...
Wijurski słuchał opowiadania tego, dosyć nieporządnego, poplątanego, a jak mu się zdawało, niezbyt do prawdy podobnego, z uwagą. Przygoda mogła być niekłamaną, ale w niej dużo ciemnego zostawało. Począł tedy pytać.
— A na czemże nadzieję opieracie, że córkę znaleźć możecie? Pewnie i nazwisko zmieniła, a dziś po dwudziestu leciech, kto wie, co się z nią dzieje?
Prawda to, że i po cienkiej nitce do kłębuszka dojść można, ale ja tu bo nitki nie widzę.
Płaza westchnął.
— Mało i ja mam nadziei, ale wiem tu o ludziach, którzy o rodzicach żony i o niej powinniby coś wiedzieć. Prawda, iż czasu dosyć przeszło, ale próbować potrzeba... nie byłbym tak na świecie jak palec, gdybym dziecko przynajmniej odszukał, które może przeklinać mnie nauczyli.
Gdy to mówił, Wijurski zważał, że choć chwilami gniew z niego buchał, ale miłości dla dziecka i troski o nie nie okazywał bynajmniej, z czego wnosił, iż choćby historya prawdziwa była, nie ona tu Płazę prowadzić musiała.
Nie miał zresztą powodów podejrzywać go o nic... prosta tylko ciekawość skłaniała go do tego, aby z towarzyszem podróży nie zrywał. Razem tedy nad wieczór już pominąwszy Skarzyszew z jego ratuszem i śpichrzami i targowe place na Pradze, przeprawili się przez Wisłę i wjechali do miasta. Płaza, który tu od bardzo dawna i krótko bywał, w samej istocie się nie umiał ani pokierować, ani mógł rozpoznać, tak się wszystko dziwnie właśnie pod te czasy odmieniło.
Wyglądało miasto wcale inaczej niż dzisiejsze, gdyż każdy niemal dom i dwór ogród miał, plac obszerny, oparkaniony, przy niektórych stare, przy innych nowo pozasadzane stały drzewa. Gdzieniegdzie wznosiły się murowane pod dachówką i blachą kamienice i pałace z oficynami, stajniami i kuchniami, ale większość dworów była drewniana, z pruskiego muru, lub otynkowana tylko, co właśnie we zwyczaj wchodziło.
Zamek od przodu staremi szopy i budowlami odwiecznemi zasłonięty, nieokazale się stawił, ale i tu już nowe mury widniały. Kościołów było dosyć starych i nowych, a z tych niektóre z wieżami. Ulice za to cale się niepocześnie ukazywały, zapuszczone, niewszystkie prosto powytykane, pełne śmiecia i błota. Mało gdzie bruk znaleźć było można.
Przy tem wszystkiem w pobliżu zamku, na Nowem mieście, około pałacu na Ujazdowie, przy Cekauzie i Giełdzie na Długiej ulicy, życia i ruchu było dosyć.
Po drodze Wijurski, który tu wszystko na palcach znał, każdego domku właściciela mógł wymienić, objaśniał Płazie do kogo mury i pałace należały, zdala mu ukazując Kazanowskich, Ossolińskiego i inne przedniejsze gmachy.
— Niesłychane tu u nas się wzięły przepychy — rzekł — o których dawniej i na królewskich zamkach słychu nie było. Marmury na posadzkach, na ścianach, tramy na stropach pozłociste. Pan marszałek nadworny, gdy się znuży a zechce mu się z dołu na górę wnijść, siada sobie na krzesło i kunszt ma taki czyli wagę, że go podnoszą. Z piwnicy wino wprost do jadalni do srebrnych beczek puszczają.
Kunszty we wszystkiem takie, o jakich dawne wieki nie słyszały.
Cóż powiedzieć o obiciach na ścianach, z których niejedno zdałoby się na suknię od parady, o posągach lanych i z kamienia urabianych, które stoją jak żywe, o drzewach pod szkłem, które owoce rodzą u nas niebywałe.
Płaza się rozśmiał.
— Piękneć to rzeczy są i pańskie — odezwał się — ale ci co ich zażywają czy nie zniewieścieją od nich? Będą się-li oni bić gdy tatarzyn napadnie?
— Młodzież? tej na animuszu nie zbywa — zawołał Wijurski — a co do starych, ci już mówią, że swój dług za Batorego spłacili.
Ruszył ramionami.
— To prawda, że miękkości w obyczajach wiele przybyło — ciągnął dalej podkoniuszy — sądzę jednak, iż póty jej, dopóki pokoju. Gdyby na wojnę zatrąbiono, ruszyłoby się wszystko, nawet i sam król, choć okrutnie się roztył i ociężał, ale rycerski duch w nim żyje.
— Na kresach — z pewnem wahaniem cicho i ostrożnie przebąknął Płaza — chodziły i chodzą wieści, jakoby król na turka miał się siłą wielką sposobić.
Wijurski spojrzał nań.
— Kresowe to zwyczajne plotki — rzekł — bo tam czego się pragnie o tem się roi... a no u nas szlachty na pobór i na ruszenie, na wojnę przeciwko pohańcom nakłonić, nie potrafi najmędrszy! Król zaś sam ani wojny wydawać, ani jej prowadzić nie ma u nas prawa, i choćby popróbował, nie wiem czy mu się to uda.
Milczał trochę Płaza.
— A król-że to sposobów nie ma — rzekł — szlachtę przymusić, żeby szła za wolą jego? Od czegoż królem jest?
— Jak to znać, że waszmość od kresów przyciągasz. Próbował-ci tego Stefan nieboszczyk, próbował Zygmunt, ale nie udało się im obu, a nasz pan bodaj nie ma żelaznej ręki pierwszego, ani ojca swego mądrości i poparcia, jakie on miał w rakuszaninie.
Płaza się zadumał, nie rzekł już nic, a oto ku Długiej ulicy przecznicą Miodową się zbliżali. Tu, chociaż wieczór był, ludno się roiło i gwarno, po domach przez okna światło biło, a około nich z latareńkami ludzie się zwijali i jak iskierki migały ich łojowe świeczki w szklannych i papierowych osłonkach. Gospoda Kaliny, do której grzeczny Wijurski doprowadził towarzysza, szeroko się rozsiadała, o ogromne jej dotychczas otwarte wrota jak czarna paszczęka... pełno było stojących tu ludzi, przekupniów i gawiedzi ciekawej. Wozów kilka stało u wjazdu. Cały rząd okien błyszczał ogniami rozpalonemi po izbach.
Kalina, otyły i gruby człek, krzykiem i pięścią u wrót robił porządek, starając się jak najwięcej gości pomieścić, choć ich już zdawało się w gospodzie pełno.
Znał go trochę Wijurski.
— Hej mości Kalino — zawołał — ja tu wam gościam przyprowadził i poleciłem waszą gospodę jako lepszą od Giżowskiej; nie uczyńcież mi sromu, a niech niegłodny i spokojny będzie.
Kalina się obejrzał na Płazę, ale mu snadź niebardzo wpadł w oko.
— Widzicie sami — rzekł do Wijurskiego podchodząc a rękami ukazując — tłok wszędzie, zjazd wielki. Senatorowie na radę, szlachta z prośbami do króla. Nietylko u mnie napchano, ale wszystkie austerye pełne. Wiązki słomy pod głowę dostać trudno.
— Ale zmiłujcież się — przerwał Wijurski.
— Bądźcie spokojni, u mnie zawsze kącik jest jakiś w zapasie... ale dla niewybrednych.
To mówiąc despotycznie pochwycił za cugle konia Płazy i pociągnął go za sobą. Szlachcic tymczasem zsiadłszy, ostrożny naprzód się zabrał do odpinania trok, bo nie był pewnym, żeby mu ich tu kto nie oderżnął.
Konia potem z terlicą pachołkowi już oddał bezpiecznie, worki sam na ramię zarzuciwszy, gdy Kalina drzwi otworzył i wszedł z nim do izby.
Tu wrzało jak na targowicy. Na kominie gorzał ogień ogromny i izbę oświecał całą. Zastawiona była stołami i ławami tak, że pomiędzy niemi drogi tylko wązkie pozostawały. Wszystkie niemal miejsca na tych ławach były zajęte, a na stołach blaszane, szklanne, drewniane naczynia, gliniane miski gęsto były ustawione na szarych, poplamionych obrusach. Towarzystwo liczne, z bardzo rozmaitych składało się żywiołów.
Nie było wprawdzie ludzi, którychby do chłopstwa zaliczyć można z wejrzenia, ale ręczyć za szlachectwo tego tłumu niktby się pewno nie ośmielił.
I suknie i twarze, różne narodowości i plemiona zdawały się cechować; litewską śpiewną mowę, mazowiecki, wielkopolski, rusiński akcent się przebijał.
Nie zbywało na węgrach i na wołochach, ani na niemcach, ale ci się z mową nie popisywali.
Dostatnie i wyszarzane odzieże ocierały się o siebie.
Woń kwaśnego piwa górowała tu nad innemi wyziewami odzieży, kożuchów, dziegciem smarowanych butów, przyskwarzonej tłustości i woni, człowieka naostatek, który nie jest jej pozbawionym. Lecz Płaza przyzwyczajonym być musiał do tego wszystkiego, bo się ani skrzywił. Niósł na ramieniu sakwy i idąc za gospodarzem oglądał się tylko, gdzieby bezpiecznie mógł swój ciężar złożyć. Prowadzący go Kalina tarł głowę, bo i on oczyma miejsca szukał, a znaleźć go nie mógł. Ludzi, węzełków, worków, sakw różnych pełno było.
Przeszli tak pierwszą tę izbę i wstąpili na próg alkierza, który spokojniejszy się wydawał, ale i tu pełno było. Ogień przygasły w kominie nie dawał dobrze rozpoznać siedzących. Płaza się już zatrzymać chciał, gdy Kalina mu dał znak i w kącie pod ścianą na ławie miejsce ukazał. Wprawdzie pod ławą ktoś już złożył swe rupiecie, lecz kawał twardej deski w samym rogu i dwie ściany, o które się zeprzeć było można, nie starczyłyż dla takiego podróżnego?
Gospodarz odezwał się cicho.
— Tymczasem... znajdziemy może i lepszego coś...
Płaza rzucił swe sakwy.
— No, a jadło? — zapytał — a wódka?
— Cierpliwości, wszystko się znajdzie — rzekł Kalina. — Gorzałki zaraz przyszlę, a na krupnik i kluski trzeba poczekać aż dla wszystkich będą gotowe.
— A gdzież ja tu będę jadł? — mruknął Płaza oglądając się — na kolanach jam nie zwykł.
Kalina rękę podniósł do góry i zawróciwszy się odszedł bez odpowiedzi. Mrucząc a może przeklinając Wijurskiego, siadł p. Lasota przy swych węzełkach, ale tak mu mało miejsca zostało, że daleko wygodniej pono na terlicy i na szkapie niż tutaj.
Westchnął i ziewnął razem.
Upłynęła tak chwila, oczy mu się mimowolnie kleiły, w izbie mrok pokrywał wszystko, gdy z pierwszej gwarnej tej giełdy ogromnego wzrostu mężczyzna wszedł krokiem powolnym do alkierza, począł oczyma rzucać po kątach, zoczył Płazę, zbliżył się i podniósłszy rękę szeroką jak łopata, uderzył go nią po ramieniu.
Ten poufały gość, zbudowany jak pachołki miejskie, których dobierają siłaczów, z wąsami zachodzącemi mu za uszy, w stroju zkozacka, w czapce baraniej, długich juchtowych butach i pasie szerokim czerwonym, srogą miał i niemiłą twarz; ani dziw, że Płaza się żachnął.
Drab się pochylił śmiejąc ku niemu i do ucha coś szepnął. Płaza dał mu tylko znak milczenia. Przybyły się obejrzał wkoło z uwagą i począł półgłosem.
— Tylkoś wszedł na próg tom cię poznał.
— A ja tu nikogo nie znam i znać nie chcę — odparł popędliwie Płaza. — Powinieneś to rozumieć...
Nastąpiło milczenie, kozakowaty drab skrzywił się.
— Niechaj tak — rzekł — a ja wam tyle no powiem, że się bezemnie nie obejdziecie.
— Może być — mruknął Płaza.
Drab stał uparcie.
— Kto wam tu wskazał? — spytał.
— W drodzem spotkał jakiegoś szlachcica.
Poszeptali coś między sobą i pachoł wolnym krokiem się oddalił. Rozmowa ich niczyjego nie zwróciła oka. Sam Kalina przyszedł niosąc flaszkę gorzałki, którą zalecał, bo miała być z pieprzem i jedyna po fatygach i niewczasach podróży. Płaza też wychylił jej naraz dwa kubki, a dobry kawał chleba z solą służył za zakąskę.
Do spożycia krupniku znalazł się kątek przy stole, ale następowała godzina spoczynku i Płaza napróżno się rozpatrywał po izbie, gdzie i jak się umieścić potrafi. Ci, którym pilniej było, ani na gwar, ani na ciasnotę nie zważając mieścili się na podłodze, sami sobie kule słomy przynosząc.
Płaza mógł się przypatrzeć, jak szlacheckim obyczajem, każdy z gości, zabierając się do spoczynku, po pacierzu szablę starannie u boku swego mieścił, tak aby na wszelki przypadek mieć ją pod ręką.
Przysłowie stare uczyło:
Ani z pościeli.
Ogień powoli na kominach wygasał, trzeba było pomyśleć o sobie. Płaza miał już pójść po słomę, której mu dostarczyć nie myślano, gdy drab, co go tu wprzódy powitał, zjawił się we drzwiach ze dwoma kulami na plecach, i jeden z nich rzucił mu pod nogi, a sam słowa nie mówiąc, do pierwszej izby zawrócił. Tu jeszcze głośno rozprawiano, śpiewano, i choć na mieście wytrąbiono gaszenie ognia i spoczynek, w gospodzie bardzo powoli przychodziło uspokojenie.
Niektórych sen nad stołem zmorzył i chrapali nad nim schyleni. Płaza się nie rozdziewając, pasa tylko trochę popuścił, trzos, który miał pod nim zapiął na inną dziurkę, głowę obwinął opończą i kamiennym snem zasnął.