<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Tegoż wieczora, przez śnieżyste doliny Andy, słabo oświetlone migotliwem światłem gwiazd, szli na łyżach w kierunku północno-zachodnim Ujbanczyk z węzełkiem na plecach i Tunguz. Stary zatęsknił, jak mówił, do córki, a prawdopodobniej zląkł się zaborczych instynktów Mateusza i postanowił przeczekać je gdzie na ustroniu. Gdy zbliżyli się do zagrody Andrzeja, zgraja psów wypadła z wrót i przywitała ich głośnem szczekaniem. Drzwi otworzyły się i błysnęły czerwonem wnętrzem izby i natychmiast zatrzasły z łoskotem, a jednocześnie gromadka małych i dużych ludzkich postaci pojawiła się na terenie dziedzińca, starannie oczyszczonego ze śniegu, ogrodzonego płotem, posiadającego na samym środku trzy wysokie, grube słupy, które służyły do wiązania koni.
— Hej! kto tam? — rozległ się w ciemnościach sztucznie gruby głos chłopięcy, i wyrostek bez czapki, ale w ogromnych futrzanych rękawicach i obszernym, zapewne ojcowskim kaftanie, wystąpił naprzód.
— Co za ludzie? Stójcie! nie podchodźcie, bo będę strzelał — mówił groźnie.
Słuchacze, nie wyłączając mówiącego, roześmieli się i razem, jak na komendę, rzucili się ku przybyłym.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — krzyczały dzieci, czepiając się rąk i odzieży chłopca. — Ojciec dawno na was czeka. Dżjanha i Foka poszli po reny. I my czekamy... a jakże!
— Czekamy, cze-ka-my, a jakże! Czekamy! Babat! Co za ludzie? Jakem się wylękła. Uch sie! Czekamy! — mruczała, cofając się z trwożliwym gestem i tem ogólną budząc wesołość, jedna z większych, ciemnych postaci, ku której Ujbanczyk na przywitanie wyciągnął rękę[1].
— To Simaksin — zaśmiały się dzieci. — Czyż nie poznajesz Simaksin?
— A! to ty, Simaksin! A gdzież Lelija? — Chłopiec obejrzał się i, ujrzawszy opodal wiotką postać niewieścią, chylącą się do stóp Tunguza, by mu odpiąć łyży, umilkł.
— Cóż, ojcze! jakże się masz? — pytała dziewczyna. — A matka? Czy żyje jeszcze?
— Żyje.
— A dwa funty mąki, co wam posłał Andrzej, otrzymaliście?
— A jakże, ale ja nie wziąłem; będziem mieszkać dalej u Mateusza. Poczciwy stary) sprawiedliwy stary... On jeden nie wypędzał, choć u samego krucho, o krucho! W lecie, gdy minie głodówka, to i ciebie zabiorę; będziemy mieszkać koło niego w namiocie na wzgórku.
— Nie puszczą — odrzekła smutno dziewczyna, ale widocznie nie umiała się smucić długo, gdyż ujrzawszy wyciągniętą dłoń Ujbanczyka, przyjęła ją z wesołym uśmiechem.
— Cóż porabiasz, Lelijo?
— Co mam porabiać? Nie kwitnę, a więdnę... po tobie tęsknię, nie widzieliśmy się tak długo... od samego południa!.
— Ba-bat! od samego południa!... Nie kwitnę, a więdnę... Babat!... Od samego południa... południa... tęsknię — zakwokała z tym samym śmiesznym, trwożliwym gestem Simaksin.
Zachowanie się starej wywołało znowu huczny śmiech, z którym połączyło się wycie podrażnionych psów. Drzwi jurty stuknęły; zwabiony niezwykłym hałasem, ukazał się w nich mężczyzna tęgi, barczysty, w krytym skórą jakuckim kaftanie. Przestąpiwszy ostrożnie wysoki próg i wyprostowawszy się, postąpił kilka kroków ku umilkłym na jego widok dzieciom.
— Co się stało? — zapytał. — A to ty, Ujbanczyk? I ty, stary, przywlókłeś się? Czegoż stoicie? Chodźcie do izby!
— Ja, Andrzeju, ja — mruczał Tunguz, ściskając podaną sobie dłoń. — Przychodzę podziękować ci, żeś o mnie nie zapomniał, a i córkę zobaczyć.
Jakut dumnie kiwnął głową i powrócił do jurty, wprowadzając ze sobą gości. Za nim szły dzieci, chichocząc i drażniąc starą Simaksin, która, jak echo, powtarzała ich ruchy i słowa. Gdy jednak weszli do izby, śmiechy i żarty ucichły. Kobiety i dzieci zwykłą drogą poza kominkiem, stojącym na samym prawie środku izby, tyłem do wejścia, przemknęły się na prawą, żeńską domu połowę. Tam pod ścianą, na ławie, siedziała naprzeciw ognia, odziana w futrzaną czapkę i takiż kaftan, chuda, żółta i wiecznie chora żona Andrzeja. Mężczyźni, z wyjątkiem Andrzeja, poszli wprost przed siebie w głąb chaty i, zatrzymawszy się na środku, skierowali oczy w kąt, wejściu przeciwległy, gdzie pod powałą, na małej półeczce mieściły się okopcone obrazy świętych. Zdjąwszy czapki, przeżegnali się trzy razy z namaszczeniem, powagą i trzykroć uderzyli czołem; poczem dopiero zaczęli witać się z domownikami.
— Cóż słychać? rozpowiadajcie! Jakże się miewasz, Rosyaninie! — odezwał się po rosyjsku, dźwięcznym, ale nieszczerym głosem Ujbanczyk, wyciągając rękę do człowieka, leżącego za stołem na ławie narożnej, stykającej się z tą, nad którą wisiały obrazy. Zagadnięty podniósł się i usiadł, wyciągniętej jednak ręki nie przyjął; chwilę wpatrywał się w chłopaka wybladłemi, niegdyś zapewne błękitnemi oczyma, potem spuścił chmurnie głowę i bąknął niechętnie:
— To ty przyszedłeś!... A dobrze! Czegoż chcesz?
Ujbanczyk zmieszał się, cofnął, stanął obok Andrzeja, grzejącego się przy ogniu i zaczął z nim gwarzyć.
— Gniewa się?
— Pewnie, że się gniewa — odrzekł Andrzej szyderczo i dość głośno. — Niech ci sam powie, o co mu chodzi. Wielki nasz pan!
— Cóż porabiasz, Rosyaninie? Dlaczego się gniewasz? Dlaczego nic nie mówisz? My ludzie dzicy chętnie posłuchamy ciebie uczonego człowieka — począł znów łagodnie, cokolwiek monotonnym głosem Ujbanczyk, ale umilkł natychmiast, przerażony wyrazem postaci cudzoziemca. Jego siwa, rzadka, ale dość długa broda najeżyła się nagle, białe brwi zsunęły; lewa połowa twarzy, targana kurczem, wykrzywiła się okropnie; lewe oko zniknęło pod powieką, a prawe zapłonęło młodzieńczym, ciemno-szafirowym ogniem. Podniósł się z ławy ruchem powolnym; cała jego postać olbrzymia, lecz zgrzybiała, jakoby zmięta jakimś ogromnym ciężarem, który się po niej niegdyś przetoczył, prostowała się, rosła, potężniała. Milczał wciąż jednak, wpatrując się drapieżnie, jak sęp, w kupiących się przed nim Jakutów.
— Ech! nie warto na niego zważać... na durnia! — mruknął pogardliwie Andrzej, spluwając. — Bóg da, nie pomrzemy od jego groźnego patrzenia! A gniewa się?... Coby się gniewać nie miał? Każdyby się gniewał, ale sam sobie winien: łyżki połamał, misę z jadłem na ziemię rzucił. Zabij mu natychmiast, dziś zaraz, rena albo krowę, bo on pan, nasz wielki dobrodziej, nie może, jak my, Jakuci, jeść ryby śmierdzącej z modrzewiowem łykiem. Ale ze mną sprawa krótka kazałem Dżjanhie go przytrzymać i dałem mu raz i drugi, jak się należy w zęby, więc się gniewa. A niech się gniewa! Ale powiedz mu, Ujbanczyk, że jeżeli się nie uspokoi, to go zwiążemy, i tyle! — zakończył surowo.
— Jutro pojedziemy do miasta. Czy dobrze? Zgoda? — począł po rosyjsku Ujbanczyk, udając, że tłómaczy słowa Andrzeja. — Panu tu pewnie niedobrze: jadło złe! Cóż robić, myśmy ludzie biedni, dzicy; jemy, co się trafi. Teraz przednówek, pan powiniem wybaczyć. Ani rena, ani krowy zabić nie możemy, bo wtedy nic nam się nie zostanie. Krowy i tak co rok od zarazy zdychają, mamy ich mało, a reny... Na czem wozilibyśmy pana naczelnika, popa, panów Rosyan? Na czem powieziemy towary? Bez renów my ludzie zgubieni, przepadniemy.
— Łotry! niegodziwcy! dlaczegoż wy się pastwicie nade mną? Cóżem ja wam zrobił? Czyżem sam tu z własnej woli przybył? — wybuchnął nareszcie posieleniec; dwie strugi łez gorących popłynęły mu po targanych konwulsyami policzkach i znikły w trzęsącej się brodzie.
— Cóż on mówi? — pytał z przykrym uśmiechem Andrzej.
— On mówi, że nam nic nie zrobił. Pyta, za co go prześladujemy?
— Nic nie zrobił? Taak! Niejedną on pewnie jakucką duszę wypruł z ciała swojemi rękoma... Och, niejedną! A teraz, kiedy się zestarzał, kiedy nic nie może, to udaje niewiniątko. Znamy się na tem. Innego on wart jeszcze obejścia; a on przecie jeszcze się skarzy, jeszcze wymawia, że go źle karmią — syczał Andrzej z nienawiścią.
Rosyanin przestał płakać i przysłuchiwał się uważnie gadaniu Jakuta.
— Co on mówi? — zapytał.
— On mówi, żeś niejednego pewnie zabił człowieka, więc za to.
Ledwie to wyrzekł, cherlawego łupieżcę jak gdyby kto obuchem w głowę uderzył, na moment zamarł, oczy zamknął, głowę pochylił i zgarbił się, ale nie trwało to długo, prędko otrząsnął się i wrzasnął ochrypłym, urywanym głosem:
— Nieprawda! A zresztą, gdyby i tak było, to na to jest cesarz, prawo, sąd. Zostałem ukarany... Nie wam, psy, mnie sądzić, nie wam! — wył, uderzając pięścią w stół.
Wyprostowany, z hardo podniesionem do góry czołem, ze wzrokiem iskrzącym, wydawał się po staremu groźnym, strasznym dla ludzi. Andrzej mimowoli cofnął się w tył, kobiety i dzieci, zwabione hałasem z za przepierzenia, pierzchły z popłochem napowrót; tylko „mirjaczka“ Simaksin choć drżąca i blada, nie uciekła, lecz pchana siłą swego kalectwa, szła ku Rosyaninowi, uderzając rękoma o biodra, bełkocząc coś niewyraźnie, naśladując jego mowę, ruchy i wykrzywienia.
— Weźcie ją! weźcie ją, starą wiedźmę! — syczał tenże, chwytając się za głowę. — Jeszcze tego brakowało! Weźcie ją natychmiast... Uuu! Zabiję!
Nikt się jednak nie ruszył, nie przeląkł; przeciwnie: ci, co byli pierzchli, powyłazili z kątów i utworzyli dokoła zapaśników wesoły, śmiejący się amfiteatr widzów. Nawet chora Andrzejowa wysunęła się z za przegródki i oparta na kiju przypatrywała się z uśmiechem pociesznej scenie. Wciąż następująca „mirjaczka“ była już tak blisko, że o mało nie chwyciła rękoma trzęsącej się brody cudzoziemca, ten ze swej strony już sięgał warkoczów histeryczki, gdy Ujbanczyk wpadł pomiędzy nich i pchnął oboje na dwie różne strony. Śmiech ucichł: Simaksin, mrucząc, wróciła za komin. Rosyanin, powaliwszy się na posłanie, już się więcej nie podniósł; utknąwszy głową w łachmanach, kąsał je, rwał i płakał.
Jakuci w milczeniu skupili się dokoła ognia.
— Znalazła sobie nareszcie Simaksin narzeczonego — próbował żartować Andrzej, lecz słowa jego tylko na twarzy Tunguza wywołały wymuszony uśmiech; inni unikali wzajemnie swego wzroku, a kiedy na dworze psy zaszczekały zajadle, z okrzykiem: „Reny! Dżjanha!“ chwyciwszy odzież, jaka się znalazła pod ręką, skwapliwie z jurty wybiegli.
Noc była pogodna; mrok rozwidnił się, gdyż księżyc pełen, świecący, o wyraźnych i ostro zarysowanych krawędziach, jak świeżo w obieg puszczona moneta, wzbił się już wysoko ponad równinę. Z dziedzińca jurty, która, podobnie jak inne zimowe sadyby tej miejscowości, stała wśród łąk, widać było wszystko dokoła, jak na dłoni. Przed jurtą rozpościerał się step śnieżny, miesiącem wysrebrzony; za jurtą majaczyły białe jak zastygła piana zarośla. W nich to właśnie coś trzeszczało, kotłowało się, ku nim uparcie zwracały się pyski ujadających psów. Nagle gałęzie rozstąpiły się i na jasną polanę wyskoczyło kilka cieni.
— Psy przywiązać! Otworzyć wrota zagonu! Żwawo! — krzyczał Andrzej.
Reny, spłoszone głosami i widokiem biegnących ludzi, stanęły, zbiły się do kupy, nastroszyły uszy i rogi. Para ich oddechu, rozsiana podczas biegu w powietrzu, otoczyła ciemne ich postacie muślinowym, przyświecającym obłokiem. Czarne, rosochate poroża chwiały się nad nimi, jak krzaki, kapryśnym wichrem szamotane. Trwało to krótką chwilkę. Na trzask nieprzestających się łamać gałzi zwierzęta drgnęły przerażone, zarzuciły na tył rogi i rozprószyły się na wszystkie strony, jak krople wody, uderzonej kamieniem. Jednocześnie z lasu wypadły nowe cienie rosochate, niosące ludzi na grzbietach. Jeźdźcy, wydostawszy się na równinę, zwolnili wierzchowców i ostrożnie zaczęli objeżdżać zdala rozpierzchłe zwierzęta, starając się zbić je w gromadę i do zagrody zapędzić. Ci zaś, co byli na dziedzińcu, przyczaili się za płotami i budynkami. Wkrótce, bijąc się i ciężko sapiąc, reny wpadły tłumnie do okólnika, a Ujbanczyk, Lelija, Tunguz, dzieci, nawet stara Simaksin pobiegli pędem do wrót, ażeby zamknąć wyjście.
Tymczasem nadbiegli i łowcy w obłokach pary na swych rączych, laskonogich wierzchowcach. Na czele, na dużym, białym brodatym samcu jechał Dżjanha w bufiastym kaftanie, krytym czarnym półaksamitem, w jakuckim, futrzanym, ostrokończastym kołpaku na głowie; za nim na ciemnym reniferze, drobniejszych kształtów, podążał wyrostek w białej czukockiej „kuklance“[2] i tunguskiej, uszatej, do czepka podobnej bermycy; siedzieli na garbach zwierząt, bez siodeł i strzemion, kierując za pomocą rzemieni, przywiązanych do uździenic. Reny biegły ciężko, co chwila zapadając w głębokim śniegu, i oddychały gwałtownie, wywiesiwszy długie, spienione ozory. We wrotach jeźdźcy najechali z fantazyą na stojące tam kobiety, poczem zeskoczyli zręcznie, a raczej stoczyli się na ziemię, podparłszy się małemi pałeczkami.
Dżjanha krzyknął na Leliję, aby mu potrzymała rena i zaczął natychmiast od wyszytej paciorkami uzdy odwiązywać długi rzemień, służący mu za lejce.
— Ledwie żeśmy je znaleźli — opowiadał wesoło dziewczynie — leżą, śnieg je przysypał, rogi sterczą jak krzaki, las i las. Foka ich nie dojrzał, o mało nie nadeptał. Spłoszył i rozleciały się po lesie, jak kuropatwy. A cośmy potem mieli kłopotu z łapaniem! czyste skaranie i gadać nie warto! Noc, co chwila zaczepiasz o gałęzie, łamiesz je, tylko więcej straszysz zwierzęta! Gdyby nie ten twój biały ulubieniec, Lelijo, pewnikiem wrócilibyśmy nad ranem. Ale, ale, jutro ty, albo Niuster pójdziecie do lasu, bośmy tam zostawili łyże, wlec było niepodobna, gęstwina!
— A jakżeście to „bielaka“ złapali? — spytała dziewczyna.
— Tak jak ty, — po tungusku! — zawołał zdala głosem donośnym i krzykliwym, jak głos wrony, drugi jeździec, zwany Foką z powodu małego wzrotu, grubego ciała i niezgrabnych ruchów.
Wszyscy dobrze wiedzieli, w jaki to nieprzyzwoity sposób łapią Tunguzi rozhukane reny i roześmieli się, zadowoleni z zuchwałego żartu; a Lelija, słuchająca opowiadania Dżjanhi, wsparta na grzbiecie faworyta-rogacza, zmieszana, schowała w miękką sierść zwierza zarumienioną, figlarną twarzyczkę.
— No, no! dość zęby szczerzyć! Pójdźmy łapać — surowo napomniał Andrzej, kiwając na Dżjanhę, aby się śpieszył; sam, nie czekając, poniósł pęk uździenic i rzemieni w głąb ogrodzenia, gdzie reny chodziły niespokojnie, jakby coś przeczuwały.
Tymczasem Dźjanha koniec odwiązanego rzemienia przeciągnął przez kółko, umieszczone na przeciwnym jego końcu, poczem metodycznie zaczął zwój za zwojem zbierać do ręki ogromny, w ten sposób utworzony stryczek. Skończywszy, pękiem potrząsł silnie, żeby się pierścienie ułożyły na właściwem miejscu, prawą rękę wydobył z rękawicy i przełożył do niej cały zwój arkanu, bacząc, by kościane kółko koniecznie przypadło na sam środek dłoni, lewą ręką schwycił wiszącą resztę rzemienia, a spojrzawszy uważnie na kręcące się przed nim zwierzęta, podbiegł ku nim pędem i w ostatnim ogromnym skoku, pochylony w tył i nie tykając prawie ziemi stopami, machnął pękiem nad głową, okręcił go i cisnął silnie przed siebie. Rzemień z lekkim świstem rozwinął się w duży, kolisty wieniec i padł z góry na rogi wybranego rena, a jednocześnie Dżjanha stanął na nogach.
— Zuch! Aj-da! Zuch! — krzyknął Tunguz, poruszony widokiem dawno niewidzianych, a miłych sercu scen.
Złapany zwierz skakał, wlókł za sobą chłopaka, ale ten przycisnął rzemień do kolan, przysiadł, śnieg orał, aż się oparł i zwierza zahamował. Obecni poskoczyli mu na pomoc, renowi nałożyli na pysk uździenicę i uprowadzili ze stada. W ten sposób pojmano wszystkie reny, choć wystraszone rzucały się na płoty jak wściekłe; pozostał tylko jeden rogacz, duży, rudy i najdzikszy; gdy go w kąt zaparto, nie widząc innego wyjścia, rozjuszony wspiął się nagle i z miejsca podwinąwszy pod siebie zgrabnie przednie nogi, ogromnym rozpaczliwym skokiem przesadził wysokie ogrodzenie.
— Łapaj! trzymaj! — rozległo się ze wszech stron; ale zbieg podniecony okrzykami, z zadartą głową, zarzuconymi na plecy rogami, z szybkością strzały pomknął w otwarte pole.
— Niuster! siadaj! Gdzieżeś ty się zapodział? — krzyczał Andrzej na starszego syna. — Lelijo, i ty też! siadajcie, biegnijcie, odciąć od lasu! A chyżo!
Chłopak i dziewczyna nie dali sobie tego dwa razy powtarzać; w mgnieniu oka dopadli renów i pogonili za uciekającym. Gonitwa nie trwała długo, gdyż zbieg od tajgi odparty, zatoczył duże na łące półkole i stanął naprzeciw okólnika, a nie widząc ludzi, którzy się znowu pochowali za płoty, wbiegł po chwili namysłu, dążąc do swoich uwiązanych towarzyszów; wpadłszy w zastawioną we wrotach pętlicę, zaczepił się i został złapany. Andrzej zlustrował stado: wybrał cztery sztuki co najtłustsze i najsilniejsze, kazał je „wywiązać“, by przed drogą opróżniły żołądki, a resztę polecił natychmiast odpędzić do lasu.
„W podróży dobrze jest, gdy ci, co wiozą, są tłuści a głodni, ci zaś, co jadą, chudzi a syci“ — głosi jakuckie przysłowie; trzymając się go skrupulatnie, Andrzej tego wieczora kazał przygotować nadspodziewanie obfitą wieczerzę. Okazało się, że w obszernej śpiżarni bogacza, który na równi z cierpiącymi głód, jadł oddawna wyłącznie skąpo okraszone modrzewiowe łyko, znalazły się jeszcze kawałki jakiegoś mięsa, wprawdzie dość podejrzanego, i ryby cuchnącej, nawpół zgniłej. Mięso „dla naszego pana Rosyanina“, jak mówili drwiąco domownicy, uwarzono osobno w małym kociołku i dano posieleńcowi na fajansowym talerzu; a rybę przeznaczoną dla Jakutów, mających twardo wyprawne żołądki, rozgotowano całkowicie w dużym kotle wody i rozbito na drobne kawałeczki, a dodawszy parę garści mąki dla zaprawy, odstawiono od ognia. Gdy ta polewka, pompatycznie zwana „kachy“, w ogromnej jak morze, drewnianej misie zjawiła się na stole, nieznośny, duszący odór zepsutej ryby napełnił jurtę. Nie zmniejszyło to jednak wesołości biesiadników, którzy z łyżkami w ręku, kupili się dokoła stołu. Tak już dawno nie wąchali „ludzkiego“, jak twierdzili jadła, że spoglądali na misę ze czcią, z namaszczeniem, czekali niecierpliwie, aż gospodarz przeżegna się i zacznie.. Tym razem, ze względu na „kachę“, dopuszczono do wspólnego posiłku kobiety, nawet starsze dzieci. Wszyscy już dawno zajęli swe miejsca, tylko Lelija, zastępująca chorą gospodynię, uwijała się jeszcze około komina, rozstawiając na rogach ogniska do góry dnem wypróżnione naczynia, aż ojciec krzyknął na nią gniewnie:
— Cóż ty, Lelijo, nie idziesz? Śpiesz się... Widzisz, że na ciebie czekamy.
Dziewczyna pośpieszyła zająć miejsce między wieczerzającymi.
Posieleniec, zjadłszy swoją porcyę, usunął się w kąt, wydłubywał mięso z zębów, patrzał z podełba z nietajoną pogardą i wstrętem na jedzących Jakutów. Nie czuł już ku nim nienawiści; obfity i pożywny pokarm znacznie go ułagodził, ale nic go z nimi nie łączyło, nawet poczucie wspólności pochodzenia.
— Także twór... boża — mruknął filozoficznie, żeńskim rodzajem przymiotnika, zaznaczając niezgłębioną różnicę, zachodzącą między nimi a sobą.
— Co on mówi? Może spróbuje naszej strawy? — zapytał Andrzej.
Ale Rosyanin przecząco pokręcił głową.
— Śmierdzi.
— A my od tego tłuściejemy — dobrodusznie zauważył Ujbanczyk. — Śmierdzi, powiada — przetłómaczył obecnym.
Jakuci podnieśli okrzyk zadowolenia.
— Każdy człowiek w środku śmierdzi i on też nie pachnie — odezwał się niespodzianie Foka.
Dowcip ten, któremu towarzyszyło gdakanie przestraszonej hałasem Simaksin, dolał jeszcze oliwy do ognia. Młodzież za lada słowem wybuchała śmiechem, aż wreszcie rozruszany Andrzej spróbował poprzeć zdanie Foki poważną sentencyą własnego wynalazku:
— A no, ma racyę. Dla ludzi wszystko jedno. Coś ty zjadł, a tylko dla ciebie dobre... i to nie na długo.
— Co i gadać! Ja kiedym chodził nad morze — począł Tunguz. Otarł usta i gotował się już illustrować wypowiedzianą myśl licznymi wypadkami z własnego życia, kiedy gospodarz powstał od stołu, żegnając się krzyżem świętym i spoglądając na obrazy. Opróżnioną misę zabrano ze stołu, rzuciwszy do niej zabrukane łyżki; wieczerza skończyła się. Goście zaczynając od gospodarza i gospodyni, podawali ręce wszystkim domownikom z kolei, co zabrało tyle czasu i sprawiło tyle ruchu, że wątek ogólnej rozmowy został zerwany. Wszyscy obecni, których nic już nie zatrzymywało, nie łączyło, rozpełzli się po kątach; Tunguz nieco markotny usiadł przed kominem koło słupa, który zakończał przegrodę, dzielącą dom na dwie równe połowy; naprzeciw niego na małym zydelku, tyłem do ognia umieścił się Andrzej z małą żelazną fajeczką w ustach; Andrzejowa, pokaszlując, powlokła się za przepierzenie, jak zwykle, do łożnicy, zasłanej niedbale włochatemi skórami, a w cieniu za kominem zebrała się młodzież pochichotać i porozmawiać półgłosem. U stołu pozostał tylko Rosyanin i Ujbanczyk, który, ile razy tu był, czuł się zawsze w obowiązku bawienia cudzoziemca.
— A z czego robią się filiżanki? — zaczął po długiem, przykrem milczeniu zwykłą swą w takich razach „uczoną rozmowę“.
— Z gliny, która się nazywa fajans, albo porcelana — odpowiedział leniwie posieleniec, wyciągając się na ławie.
— Patrzcie państwo, fajans albo porcelana — powtórzył po jakucku chłopak, spoglądając zwycięsko na obecnych.
— A żelazo?
— Żelazo z kamienia, co się nazywa ruda — monotonnie objaśniał pytany.
— Patrzcie państwo, ruda! A szkło?
— Z popiołu i piasku.
— Patrzcie państwo! A perkale?
I ciągnęła się ta długa litania zawsze jednakowych zapytań, które znudzony posieleniec przerywał najczęściej brutalnem przekleństwem. Dziś jednak, może dlatego, że to był dzień ostatni, okazał się niezwykle cierpliwym i pierwszy zamilkł Ujbanczyk, snem zmorzony. Siedział jeszcze czas jakiś, wpatrując się w ogień osowiałym wzrokiem, siląc się przypomnieć sobie, o co by jeszcze takiego zapytać, ale pożywna „kachy“ wszystkie myśli wypędziła mu z głowy, wreszcie Rosyanin już chrapał głośno. Ujbanczyk poczuł nieprzezwyciężoną ochotę pójść za jego przykładem, tylko pomny na prośby Andrzeja mocował się z sobą.
Ogień trzaskał na kominie, Tunguz spał, Andrzej spluwał i ssał fajeczkę, aż w cybuszku piszczało; Simaksin mruczała, przerzucając na ławie łachmany swojej pościeli, a z ciemności, z za komina dobiegał stłumiony szept młodzieży.
— Dżjanha, kup mi w mieście naparstek, proszę cię. Doprawdy kup! Patrz, jakem sobie palce pokłuła, reparując wam odzież. Widzisz, jaka dziura?
— Co mi tam! Wielka rzecz, dziura w palcu. Tem lepiej, powiesisz sobie kolczyk! — opędzał się żartobliwie proszony i półgłosem zanucił:

Oj, kupię ci naparsteczek
Nie żelazny, nie miedziany,
Ale z srebra, ze szczerego
Ulany!

— On ci nie kupi, on... ukradnie! — zaskrzeczał nagle dość głośno Foka.
— Spać! — krzyknął Andrzej — dosyć zbytków.
W ciszy, która zapanowała na chwilę, Ujbanczyk zasnął, powaliwszy się na ławę, ale wkrótce obudziło go wołanie i silne w bok szturchnięcie:
— Cóż ty, widzę, śpisz sobie? Wstawaj, wstawaj! — szeptał Andrzej, silnie go za ramię targając.
Ujbanczyk powstał, zataczając się, przeszedł za Andrzejem na żeńską izby połowę, gdzie przed łożem gospodarstwa stał mały stoliczek, oświecony cienką woskową świeczką, przyklejoną do jego krawędzi, widocznie wziętą z przed obrazów; na stole leżał arkusz papieru, pióro i stała buteleczka atramentu.
— Pisz! — rzekł Andrzej poważnie, siadając obok niego; zniżywszy głos, zaczął mu wyłuszczać co i jak powinien napisać. Ujbanczyk pilnie go słuchał, ze zdziwieniem, z przykrością, bo nadzieja snu coraz dalej go odbiegała.
— Ależ to nieprawda! — krzyknął wreszcie stłumionym głosem — jakże ja mogę to napisać?
— Głupiś! Nie twoja w tem głowa, co pisać. Pisarz jesteś, więc pisz, co gromada kazali. Co ty rozumiesz: dziś on taki, a jutro owaki. Widziałem ja ich niemało. Siedzi i myśli, a o czem myśli, kto go wie? Przybysz, cudzoziemiec, kto go przeniknie? Może ty? — zakończył szydersko. — Pisz, jakem ci powiedział.
Ujbanczyk podrapał się w głowę, pomyślał, kazał sobie wszystko jeszcze raz powtórzyć, poczem umoczył pióro, pochylił kędzierzawą czuprynę i, zwracając twarz, to jednym, to drugim bokiem do papieru, zaczął pisać. Litery kreślił starannie jedna za drugą, dając pierwszeństwo dużym i krzywym, pomagając sobie językiem, który wywiesił i suwał nim po wargach w ślad za piórem, idącem po papierze.

Jego Wielmożności Panu
Naczelnikowi Dzurdżujskiego
Okręgu.
Prośba.

My Dzurdżujski ułus, Kangałagski nosleg, rodu Esie, miejscowości Andy rodowicze, jako ten Urutski Stefan, wielki pan, prosi o mięso, prosi o rybę, prosi o masło, prosi o mąkę, a że w miejscowości Andy wielki głód, nie mamy świeżej ryby, niema soli i mąki; trzysta wiorst do miasta, a Jakut biedny dziki nie ma nic, a co jest, to śmierdzi. A my boim się, bo on gniewa się i grozi zabić, a nawet na naszego kniazia Andrzeja rzucał miską, połamał łyżkę, a nikt nie wie, co on myśli, bo siedzi i myśli. To my pokornie prosim, bo my nie możem, aby tego Urutskiego Stefana zabrać na wieki wieków Amen. O co podpisujem.
Pieczęć przyłożył Dzurdżujski ułus Kangałagski nosleg rodu Esie Kniaź Andrzej Wasilewicz Trofimow.
Pisał pisarz Ujbanczyk Dzurdżujskiego ułusu Kangałagskiego noslegu rodu Esie rodowicz Jan Mateuszewicz Trofimow.
Dnia 20. marca 188... roku.




  1. Tu na północy rozpowszechnioną jest bardzo pewna nerwowa choroba, zmuszająca dotkniętych nią powtarzać słyszane wyrazy, widziane gesty, przeplatając je wykrzyknikami trwogi, często bólu.
  2. Bluza z futra sierścią na zewnątrz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.