Na kresach lasów/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na kresach lasów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | czwarte |
Data wyd. | 1920 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzysta wiorst, oddzielających dolinę Andy od powiatowego miasteczka, przebyli w przeciągu pięciu dni. Źle odżywiani, źle odziani, nacierpieli się niemało, szczególniej Rosyanin, który pod koniec już się nawet nie gniewał, nie klął, nie skarżył, ale zastygł w ponurej apatyi, leżąc bez ruchu, skurczony na sankach, pod wiązką łachmanów, służących mu za odzież i pościel.
— Aby mi tylko w drodze nie umarł! — mruczał Ujbanczyk, oglądając się na niego i popędzając reny.
Nareszcie szóstego dnia przedpołudniem stanęli w miasteczku. Ujbanczyk przedewszystkiem zajechał do Uprawy, gdzie zdał Rosyanina papiery, a także wypowiedział się o mące. Rzeczywiście przyszło z „gubernii“ pozwolenie na rozdawanie cierpiącym głod gminom Jakutów i Tunguzów mąki z zapasów znajdujących się w magazynach rządowych, ale w ilości prawem określonej, stosunkowo do liczby dusz, płacącej podatki, i nie darmo, ale tytułem pożyczki, rozłożonej według wartości mąki i kosztów przewozu. Wiadomość ta zmniejszyła znacznie wiarę Ujbanczyka i Dżjanhi w skuteczność ofiarowanej pomocy, a nawet w jej potrzebę. Naradziwszy się jednak postanowili na wszelki wypadek zabrać należną im część. Jeżeli okaże się zbyteczną, będzie można ją zwrócić, rozumowali, przewóz nic więcej nie będzie kosztował, nad to co już stracili, a tymczasem Andrzej i gmina mogliby gniewać się za samowolną zmianę ich rozporządzeń. Zabrał więc Dżjanha reny na koniec miasteczka do znajomego Jakuta, gdzie miał czekać na brata, a Ujbanczyk poszedł załatwiać wymagane formalności.
Cierpliwością, pokorą, uporem zwyciężył wszystkie kancelaryjne przeszkody; na ulicy, w kuchniach, w przedpokojach wyczekał wszystkie godziny snu, złego humoru, braku czasu tych, od których załatwienie sprawy zależało; wreszcie głodny, wyczerpany ogromnem natężeniem uwagi, jakiej wymagało od niego to ciągłe obcowanie z „panami“, otrzymał od zarządu okręgowego kwit do magazynów mąki i pobiegł radośnie do wachmistrza.
Już był wieczór, zorza gasła, bezludne zazwyczaj uliczki opustoszały jeszcze bardziej, w oknach natomiast zaczęły gęsto połyskiwać światełka. Wachmistrza nadspodziewanie zastał Ujbanczyk w domu, ale ten tylko nań spojrzał z drugiego pokoju i nie spieszył się bynajmniej wyjść do niego. Czekał więc Jakut spokojnie, stojąc u progu kuchni dużej, zalanej światłem palącego się ogniska, pełnej kobiet rumianych, białolicych i jakichś ludzi, Jakutów i Kozaków, uwijających się po izbie, przenoszących jakieś naczynia, rzeczy i całkiem niezdających się zwracać na niego uwagi. Głodny i spragniony chłopak łykał drażniące zapachy potraw; markotny słuchał rozmów obojętnych, lub wesołych śmiechów i gwaru, dobiegającego z za ściany, gdzie bawili się zebrani właśnie u wachmistrza goście.
— Jutro, dziś późno, niema czasu — objaśni małoletni synek gospodarza, odnosząc mu kwit z powrotem.
— Do jutra czekać nie mogę... reny! W okręgu powiedzieli, że dziś wydadzą.
Malec ruszył ramionami, nie wyrzekł słowa i oddalił się w głąb mieszkania. Ujbanczyk, przyzwawszy na pomoc wszystkie zapasy swojej niezłomnej cierpliwości, wartował dalej u progu z kwitem w ręku. Wyjście z domu było tylko jedno przez kuchnię, musiał więc doczekać się kiedyś gospodarza. Los zlitował się nad nim wcześniej, niż się spodziewał; wkrótce drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich gruby, wąsaty Kozak, w szarym, wojskowym szynelu.
Ujbanczyk poznał wachmistrza i wysunął się z cienia.
— A tyś tu jeszcze, — zapytał tenże marszcząc brwi, i marsowato strosząc wąsy.
— Okaż pan łaskę... reny! W Okręgu powiadali...
— Tyś z Andy? Człowiek Andrzeja? — przerwał Kozak.
— Tak. On kłania się szanownemu panu i prosi.
— Cóż? on nie wie... porządku? — z naciskiem wyrzekł małomiejski dygnitarz i spojrzał znacząco na ręce Jakuta. — Dziś dać nie mogę, późno. Przyjdź jutro!
— W Okręgu powiadali... jeszcze niema siódmej; jeszcze magazyny otwarte — odparł nadspodziewanie śmiało Jakut.
— Powiedziałem późno — wrzasnął zaperzony Kozak. — Wynoś się!
Jakut pochylił głowę; ale przebrała się miara goryczy, którą go pojono dnia tego, cierpkie wyrazy paliły mu usta i już miał hardo wybuchnąć, kiedy podniósłszy głowę, nie ujrzał wachmistrza. Spotkał się tylko z wrogiemi, szyderczemi spojrzeniami sług, kobiet, dzieci w kuchni zebranych. Nałożył więc uszatą czapkę na głowę i wyszedł, mrucząc:
— Wiem ja dobrze, czego wam trzeba, pijawki! Jutro! a jutro to samo: niema... śpi... goście! I tak bez końca!
Idąc ciemnymi zaułkami miasteczka, rozmyślał o potrzebie, w jakiej zostawił swoich; o tem, co powie Andrzej i gmina; o przyszłych łowach, przykrościach i zawodach dnia ubiegłego, a gniew, obraza, rozpacz, rozdrażnienie, spotęgowane głodem, znowu w nim zawrzały.
A jeżeli nie „znaleziono“ nic jeszcze, nic zupełnie? Tam nic, tu także nic! Choć żywcem kładź się do grobu! Mówiłem Andrzejowi, żeby co dał, że z pustemi rękoma wadzić będą. Nie dał, poskąpił... głupiec! A tu tyle ludzi głodem mrze... A ty wracaj z pustemi rękoma... Choć płacz! choć konaj!
Śnieg padał drobny, jak kurzawa, tworząc białą mgłę, która zwiększała ciemności otaczające miasteczko, ale Ujbanczyk, który tu spędził pięć lat na nauce w szkole, zbyt dobrze znał miejscowość, ażeby miał zbłądzić. Z łatwością więc odszukał za miastem jurtę, stojącą wśród tulących się do siebie chlewów i chatek, a przed jurtą narty zaprzężone w reny. Zwierzęta zmęczone, wygłodniałe, leżały przyprószone śniegiem, podwinąwszy pod siebie nogi; gdy zbliżył się do nich, wstały, spoglądając lękliwie i smutno.
— Choćby siana im rzucił; możeby jadły. Nicpoń, pewnie znowu w karty gra. Och, ten Dżjanha! Dobrze, że choć rzeczy domyślił się schować, bo to w mieście niedługo świsną i tyleś widział. Szczególniej teraz, kiedy naród cierpi głód — szeptał do siebie podwiązując rzemienie uprzęży, opatrując narty.
Zły jeszcze, ale spokojniejszy wszedł do izby. Tam pełno było ludzi, prawie wyłącznie mężczyzn, Jakutów i Tunguzów. Na progu izby owionęło go ciepłe, duszne powietrze, przesiąkłe dobrze mu znaną wonią mieszkańców tajgi, przypominające żywicę, zepsute ryby, reniferowe skóry, krowi nawóz i dym z machorki. Chwilę stał odurzony, szukając oczyma brata. W jurcie, mimo tłumu było zupełnie spokojnie, cicho; kiedy niekiedy tylko rozlegał się jakiś krótki, urywany okrzyk lub wzrastał szmer rozmowy, półgłosem toczonej, ale milkł natychmiast, tłumiony ogólnem sykaniem. Cała ciekawość tłumu skierowaną była w kraśny próg izby, skąd poprzez ścianę ściśle do siebie przylegających ciał, ponad głowami, zapatrzonemi w jedną stronę, płynęło łagodnie jedyne w jurcie światło. Po szeleście kart, po rozlewającym się dźwięku pieniędzy Ujbanczyk poznał, że grają i z niepokojem zaczął wypatrywać brata; nie widząc go nigdzie, krzyknął na całe gardło:
— Dżjanha!
— Ja — odpowiedział chłopak, ukazując zarumienione, spotniałe oblicze ponad strzyżonemi, okrągłemi czaszkami otaczających.
— Jedziemy!
— A ty zapłać przedewszystkiem... zapłać, coś przegrał — ofuknął go jakiś gruby głos z głętbi. Ale Dżjanha, który robiąc łokciami, już się był przez tłum przebijać począł, tylko silniej szarpnął się ku drzwiom.
— Oddałem wam, com miał, a więcej nie mam. Róbcie sobie co chcecie! — zuchwale krzyknął już w progu.
— Reny mu zabrać, odzież! łapaj! — rozległo się w izbie. Ale bracia byli już na dworze. Ci, co za nimi wyskoczyli, nie widząc nigdzie Dżjanhi, który cichym cieniem mignął się tylko w zadymce, zwrócili się do Ujbanczyka krzątającego się około renów, ale tu natrafili na groźny opór.
— Reny należą do Andrzeja, do gminy, ani się ważcie tknąć! — krzyczał, wymachując długim prętem używanym do poganiania. — Co? może weźmiecie? Bierzcie, kiedyście takie chwaty. A tylko prędzej. Czajnik przecie zabraliście, pościele też, worki też, wszystko, a my tak z pustemi rękoma! Rabuśniki! ja się na was poskarżę — wsiadł na nich wkońcu, ośmielony bezczynnością otaczających go, obdartych, wódką i tytuniem cuchnących ludzi.
— A ty nie wymyślaj! — krzyknął jeden z nich, stojący na przedzie — a umykaj, pókiś cały! Zabrali!... Nie małe dziecko, myślę; wiedział, co robił, sam dawał!
— A niech się ten twój Dżjanha — dodał drugi — strzeże dostać w nasze ręce, bo będzie miał dziurę we łbie jak Bóg na niebie.
— Te-te-te! Nie trzeba. On i tak ma ich dosyć, całych trzy: w gębie i w nosie... i skończyło się! — rozległ się w pobliżu drwiący głos Dżjanhi.
Z obu stron posypały się przekleństwa, zgubne życzenia. Tymczasem Ujbanczyk uszykował narty i świsnąwszy na reny, ruszył z miejsca pędem.
Mimo oburzenia za lekkomyślnie przegrane rzeczy, szczerze uradował się poczciwiec, ujrzawszy na drodze czekającego nań brata. Dżjanha, jak zawsze rzeźki, wesoły, zręcznie wskoczył do nart, mknących — chyżo po ubitym szlaku.
— Bałem się, żeby ci za mnie skóry nie wyłoili — zawołał, śmiejąc się.
— Łotr jesteś! z pustemi rękoma jakże wrócimy do domu! Ach Dżjanha, Dżjanha!
— Czyż ja chciałem? Owszem, o mało nie wróciliśmy z wielkiem bogactwem. Gdybym był mądry, przestał wczas, ale chciwość mię opętała.
— A dużoś wygrał?
— Dużo, dwadzieścia rubli.
Ujbanczyk aż cmoknął z żałości.
— A później wszystko poszło. Jeszcze dobrze, ześ przyszedł, bo by świtę zwlekli, czapkę wzięli, wszystko przegrałem.
— I ani grosza me zostało?
— Ani grosika.
— Cóż będziem robić? Nie jadłem dzień cały!
— I ja też.
— I zupełnie z pustemi rękoma. Ten Andrzej, niby dziecko małe — dodał z dąsem; poczem opowiedział bratu z kolei o swych niepowodzeniach, o sprzeczce z wachmistrzem, postanowieniu nie brania mąki. Dżjanha tego samego był zdania, a zresztą nie mieli wyboru: ani reny, ani oni nie mieli w mieście co jeść.
— Ach Dżjanha, Dźjanha, jakże ty mogłeś zapomnieć, że nam dali ostatnie? — biadał Ujbanczyk. — Z pustemi rękoma, aż mi serce do gardła wskakuje, gdy o tem pomyślę.
Dźjanha milczał.
— A ten twój przyjaciel, Rosyanin — odezwał się wreszcie — który w przeszłym roku podczas powodzi bawił u nas w przejeździe przez parę tygodni, może by on co dał?
Ujbanczyk nic nie odrzekł, ale zamyślił się i reny cokolwiek shamował.
— Wstydzę się, nie śmiem — wyrzekł wreszcie niepewnym głosem — ty tego nie rozumiesz, ale on nazbyt uczony.
— Ano tem lepiej, tyś uczony, on uczony, to się polubicie — pocieszał go brat nieco drwiąco.
Chłopak roześmiał się chełpliwie i reny zatrzymał; wstał, poprawił na nich uprząż, poczem kilkakrotnie spojrzał to na miasteczko, pobłyskujące w tyle światłami, to przed się na bladą, w mrocznej tajdze ginącą wstęgę drogi; sześćdziesiąt wiorst głuchej puszczy dzieliło ich od pierwszych sadyb ludzkich, ciepłego na noc przytułku i pożywienia. Widząc wahanie brata, Dżjanha jął silniej nalegać, sam reny nawrócił, a choć Ujbanczyk zapewniał, że serce jego czuje, iż nic z tego nie będzie, pojechali jednak do miasta.
Mały domeczek, przed którym zatrzymali się, dach miał płaski, kształt kubiczny, a stał samotny wśród niewielkiego placyku. Musiał on być kiedyś sklepem lub szynkiem, gdyż posiadał przede drzwiami mały ganeczek, ogrodzony drewnianą balustradą, nakryty daszkiem opartym na dwóch graniastych filarkach — i kilka niewysokich stopni, wiodących doń ze dworu.
Dżjanha został przy renach, a Ujbanczyk, starannie otrzepawszy się ze śniegu wszedł na ganek i nieśmiało pociągnął rzemień wiszący zamiast klamki u dużych, ciężkich drzwi, obszytych kosmatą krowią skórą.
Naprzeciw wejścia w izbebce czarnej, dusznej, brudnej, tyłem do drzwi zwrócony, siedział przy stole, pochylony nad książką mężczyzna w kożuchu i czapce. Na szmer, zrobiony przez Ujbanczyka obejrzał się, ale poznawszy we wchodzącym Jakuta, nie rzekłszy słowa, zagłębił się napowrót w czytanie. Ujbanczyk oparty o framugę stał cicho, bez ruchu, uważnie rozglądając się po pokoju. Ze wszystkich jego kątów wyglądał niedostatek, niedbalstwo, czy też nieudolność lokatora. Na podłodze, widocznie dawno niezamiecienej, wzorzysto mieniły się floresy kurzu, zostawionego niewprawną miotłą na nizkiem ognisku, gdzie stały mocno zakopcone czajnik i saganek, piętrzyły się całe stosy popiołu i węgli; ze ścian wyklejonych niegdyś gazetami, zwieszał się obdarty papier, pajęczyna, a pod pułapem od okien, zakrytych lodowatemi szybami, z węgłów, ubielonych mroźnym wykwitem szronu, unosił się lekki opar zimnego, z zewnątrz wdzierającego się powietrza. Łożko, naprędce sklecone, z desek, umieszczonych na grubych koszlawych kozłach, tak ubogo nędznie było zasłane, że nawet Ujbanczyka, przyzwyczajonego do niewygód, litość zdjęła. Atmosfera pokoju była przesiąknięta staremi pomyjami, stęchlizną i tanim tytuniem. A wszystkie przedmioty, począwszy od miotły i szaflika około drzwi, prostego stołka bez poręczy, na środku izby, a kończąc na filiżankach do herbaty z bochenkiem razowego chleba na stole i butach, wyglądających z pod łóżka, nosiły cechy takiego roztargnienia, takiej obojętności dla zajmowanego miejsca, że zdawało się, jakoby w każdej chwili gotowe były powędrować n. p. ze stołu — naprzykład pod łóżko, z półki pod piec, a z szaflika na stół. Książki tylko i papiery na półeczce nad stołem, ułożone były porządnie, a niektóre nawet połyskiwały złoconymi grzbietami kosztownych opraw. Na ścianie, nad łóżkiem, rozpierała się szeroko ogromna, kolorowana mapa Syberyi, pewna widocznie zawojowanego przez siebie stanowiska.
Ujbanczyk czekał długo, cierpliwie, ale nadaremnie, więc chrząknął.
— Toch nado? — zapytał czytający, nie podnosząc jednak od książki głowy i nie ruszając się.
— To ja! Pan mię nie poznaje? Ujbanczyk — odrzekł nieśmiało, ale dość poprawnie po rosyjsku. Czytający obrócił się żywo i jednocześnie sięgnął po leżące na stole okulary.
— Ach, to pan! Czemużeś nie powiedział odrazu, chodźźe pan bliżej. Siadaj! — zawołał z widoczną radością. — Nie poznałem cię, ale bo was poznać niełatwo, wszyscyście tak do siebie podobni, szczególniej zimą w tych waszych włochatych parkach.
Jakut roześmiał się i wyszedł z cienia.
— To prawda, gdzie tam nas poznawać! Tyś jeden, ciebie niełatwo zapomnieć, a nas wielu. — Niezręcznie uścisnął podaną sobie rękę i stał na środku izby nie śmiejąc usiąść. Gospodarz uprzejmie podsunął mu krzesło.
— Siadaj, rozbieraj się! Gościem będziesz. Dawnośmy się nie widzieli. Kapsie[1] — z zadowoleniem wyrzekł jedyny wyraz, jaki umiał po jakucku.
Ujbanczyk znowu się uśmiechnął.
— Żyjemy po trochu. Dziękuję panu. A pan? Kapsie!
— I ja, po trochu. Czemuż się nie rozbierasz? Herbatę pić będziemy. Bądź pan proszę, gościem.
Chuda twarz chłopca oblała się rumieńcem: zaczął niespokojnie skubać czapkę w ręku.
— Pan wybaczy — wyrzekł wreszcie z takim wysiłkiem rozpaczliwym, jak gdyby się zerwał z łańcucha — że ja tak bez podarunku z pustemi rękoma, ale u nas bieda, głód. Przyjechałem właśnie po zapomogę, po mąkę. Pan wybaczy, pan pozwoli, ja zawołam brata; on czeka na dworze, zziąbł pewnie — dodał ciszej.
— Dżjanhę? Owszem, owszem, zawołaj. Trzeba to było odrazu zrobić — zawołał wesoło gospodarz, zabierając się do rozniecenia ognia na kominku.
— Dżjanha, chodź! dadzą jeść! Chodźże — wrzasnął Ujbanczyk, wypadłszy na dwór, i nie czekając na brata, wrócił pośpiesznie do izby.
Po chwili dudniły po podłodze ganeczku silne nogi Dżjanhi, który, otrzepawszy śnieg z obuwia, pojawił się we drzwiach, grubo szronem ubielony. Zamknąwszy drzwi szukał oczyma obrazu, a nie znalzłszy go, przeżegnał się i trzykroć z namaszczeniem pokłonił jednej z licznie na ścianach naklejonych illustracyi, dziwiąc się, że ich tu tak wiele u cudzoziemca, i że wśród jego świętych są takie młode i ładne; poczem podszedł do gospodarza, mocno ścisnął mu rękę i spojrzał nań bystro swemi wązkiemi, czarnerni oczyma. Od pierwszego rzutu oka spostrzegł panujący w mieszkaniu niedostatek, obecność wielu dziwacznych cacek, oraz niezaradność lokatora i określenie „uczony“ przemknęło mu przez głowę; w tem mniemaniu utwierdził go widok bladej, delikatnej twarzy cudzoziemca o zagadkowym wyrazie, ocienionej czarnymi zwojami gęstych włosów i takiej również brody. Zachowywał się on znacznie swobodniej, niż brat; proszony siedzieć, nie zajął miejsca natychmiast, ale wązkim nożem, wyjętym z wiszącej u pasa skórzanej pochwy, wyczyścił pierwej starannie obuwie ze śniegu i strzepnął sopelki lodu, pozostałe na futrze; zwierzchniego odzienia nie zdjął jednak.
Tymczasem Ujbanczyk, który kuklankę dawno był zrzucił, grzał się u ognia i powoli do siebie przychodził.
— A cóż, łyże, któreś pan był zabrał u nas, przydały się na co? — pytał już poufalej.
— Nie!
— A co, mówiłem! Na co łyże w mieście? A my, ot, wkrótce będziemy ścigać reny. Przyjechałbyś pan do nas, byłoby wesoło. Mój brat wielki mistrz, ma szczęście na łowach, słynie w okolicy za najlepszego prowodyra.
— A cóż Andrzej porabia? Czy zdrów? A stara Andrzejowa, czy żyje jeszcze? A Niuster, Simaksin, Lelija... wszyscy? cóż porabiają?
— A jak pan wszystko pamiętasz! Żyją, zdrowi wszyscy. A cóż mają robić? Siedzą zwykle, jak ludzie bogaci.
— Co on mówi o Lelii? — zapytał nagle Dżjanha, uważnie przysłuchujący się rozmowie.
— Pyta, czy zdrowa.
— Phi! a co mu z tego? — uśmiechnął się drwiąco i ciekawie z ukosa spojrzał na Rosyanina.
— Co on mówi? — spytał z kolei tenże, uderzony wyrazem twarzy Jakuta.
— Co on mówi? Ech, nic! Wybacz pan, on dziki — tłómaczył brata Ujbanczyk. — On dziwi się, że pan tak wszystko pamięta.
— A stary Tunguz? wciąż: niczeho, nietu? — ciągnął żartobliwie Rosyanin, próbując naśladować zabawną wymowę Tunguza.
— Ach, panie! męczy się stary. Bo to oni mają za najcięzszą karę, za najgorsze przekleństwo, gdy im kto powie: bodajeś żył, jak cudzoziemiec, wciąż na jednem miejscu.
Czajnik zakipiał, herbatę zaparzono, goście raz z gospodarzem zasiedli do stołu. Filiżanek znalazło się dwie tylko, musiał więc jeden z nich zadowolić się spodeczkiem; mleka też nie było, ale za to Rosyanin ukrajał po kromce chleba i, położywszy na wierzchu każdej kawałek cukru, podsunął je gościom.
— Pan, widzę, wyuczył się zupełnie, jak po jakucku robić wypada — zachwycał się Ujbanczyk, który pomimo głodu, wstrzemięźliwie i skromnie poczynał sobie z jadłem.
— Czas by już, myślę, było!... Wkrótce upłynie rok, jak tu mieszkam — odpowiedział z uśmiechem gospodarz, kiwnął kilkakroć głową, jak to zwykli czynić krajowcy, i jął prosić gości.
— Kuszaj! kuszaj-da!
Obaj bracia zaśmiali się głośno, tak zabawnym, a zarazem niezgrabnym był ów ruch cudzoziemca, tak dziwacznie zatrzęsła się jego broda i błysły okulary; on sam poczuł, jak to nie pasowało do jego smutnej, poważnej postaci, bo odwrócił się i zarumienił, jak wiśnia.
— Proś! — szepnął Dżjanha, szturchnąwszy w bok brata, ale ten tylko się niżej nad spodeczkiem pochylił, udał, że nie słyszy, i ssał łapczywie gorącą herbatę.
Rozmowa urwała się; w ciemnych, rozweselonych na chwilę oczach gospodarza zapłonął znowu wyraz cichej tęsknoty. Ujbanczyk tracił odwagę, patrząc w te oczy szczere, dobre, ale jakieś obojętne, w siebie zapatrzone; daremnie Dżjanha deptał go w nogę i szturchał w bok coraz mocniej, daremnie szeptał:
— Proś, głupcze! Na co czekasz jeszcze? Jużeśmy wszystko zjedli!
Tak, zjedli już wszystko, wypili, a miejscowe pojęcie przyzwoitości nie pozwalało siedzieć dłużej, niby wyczekując na więcej: wstali więc, wzdychając, i poczęli się odziewać. Dżjanha był mocno na brata rozgniewany i grubiańsko wyszarpnął mu swoją czapkę z ręki, którą ten wziął przez pomyłkę. Gospodarz świecił im, skubiąc brodę w zamyśleniu, nie wiedząc, nie słysząc, jak sobie przymawiali. U progu ścisnął im mocno ręce na pożegnanie.
— Ach, ty ciuro! ach, ty dudo! Dlaczegożeś nie prosił? — wymawiał Dżjanha bratu.
— Ty tego nie rozumiesz, Dżjanha — bronił ię chłopak łagodnie — gdyby on był taki, jak inni!
— Gdyby był taki, jak inni, toby nie dał, a tak da. Chcesz? ja pójdę!
— Nie, już lepiej ja sam — odrzekł po chwili namysłu i, zmitrężywszy jeszcze czas jakiś, zdjął czapkę i pociągnął za rzemień u drzwi.
Cudzoziemiec uprzątnął już ślady wieczerzy i siedział przy stole, pochylony nad książką.
— Ach, to wy. Czegoż chcecie? Czy nie zapomnieliście czasem czego? — zapytał podnosząc głowę na stuknięcie drzwi.
— Ja... nic... tylko... wybacz pan, że tak z pustemi rękoma... Pożycz rubla... Niepohamowany czujemy niedostatek... na wieki wieków... amen! — bąkał Jakut, kręcąc czapkę i nie podnosząc oczu z ziemi.
Rosyanin powstał.
— Rubla? Źleś trafił. Nie mam ani grosza.
— My oddamy... Dobędziem!... aby tylko te raz... niedostatek niepohamowany... Ja jestem uczciwy człowiek, nie jak inni, oddam!
— Ależ doprawdy nie mam.
— Choć osiemdziesiąt kopiejek!
Rosyanin roześmiał się niecierpliwie.
— Choć pięćdziesiąt kopiejek! — nastawał Jakuto — Jabym kupił herbaty, a to wracać do domu tak z pustemi, z zupełnie pustemi rękoma... jakoś nie dobrze, nie można. Oni czekają!
— Nie mam.
— Pożycz! tobie powierzą, a nam nikt. Tu miasto, tu nas nikt nie zna. A ja oddam, jak tylko znajdę, przedewszystkiem tobie! Nie wierzysz mi?
— Sam napożyczałem już wszędzie, gdzie było można odrzekł z goryczą — i mnie również nie powierzą. Lepiej pójdę, poproszę naczelnika, by kazał wydać ci mąkę.
— Nie trzeba! — zawolał z przestrachem Ujbanczyk. — My się skarżyć nie możemy, myśmy ludzie niewolni. Niech Andrzej sam, jeżeli zechce, a my jechać musimy... reny! — i kłaniając się nizko, cofał się ku wyjściu. Już się zwrócił ku drzwiom, już je uchylił, gdy znowu zawołał go gospodarz:
— Ujbanczyk! nie gniewaj się, przyjacielu! Bóg świadkiem nie mam! Weź choć to — dodał, podając mu pozostałe pół bochenka oraz ułamek herbacianej cegiełki.
Jakut spojrzał nań z wdzięcznością, wziął datek, chwilę się zawahał, zrozumiawszy, że dają ostatki, wreszcie, nie dziękując, wyszedł w milczeniu.
— Nie dał? — zapytał przeciągle Dżjanha, zaglądając przy blasku gwiazd w zmienioną twarz brata.
— Pół bochenka chleba. Sam nic nie ma.
— Dobre i to. Zawsze nie wygnał bez datku, jak psa — mruknął pochwalnie Dżjanha, siadając na narcie.
Ta połowa bochenka czerstwego, razowego chleba była jedyną zdobyczą, jaką wywieźli z miasteczka. Dżjanha przez całą drogę toczył o niego bój z Ujbanczykiem, który, nie dowierzając wstrzemięźliwości brata, nosił go wciąż za pazuchą, aż wreszcie dosięgli mieszkań ludzkich i dowiedzieli się, że im głód więcej nie grozi.
Tajga, owiana tchnieniem ciepłego wietrzyka, dmącego z południa, ogrzana promieniami słońca tylko niekiedy przyćmiewanego siwemi chmurami, odmiękła nakoniec i poczęła już karmić ludzi po trochu.
Na ciężkich, sinych, połyskujących śniegach tu i ówdzie widzieć się dawały wzdłuż drogi podwójne wstęgi śladów łyż, płytkie, szerokie, białe i od białości stepu ślicznie odcięte z jednej strony wązkim, żałobnym kantem przez krawędź rzucanego cienia; z drugiej złocistą, mleczną lamą przeciwległego słońcu ich załomu. Wśród borów grudki szronów z drzew osypane, mieszając niekształtne swe centki z kapryśnymi wzorami ptasich i zwierzęcych nóg przyćmionych misterną koronką cienkich, kołyszących się nad niemi gałązek, kładły na chłodne pokrycie zimy wesołe, choć jeszcze niepewne, drzące arabeski wiosny. Szept wiatru, tak odmienny od szumu zimowej wichury; szafir nieba, na którego tle dzień rysował dobitnie wciąż jeszcze bezbarwne, ale powoli już tracące martwą marmurowość krajobrazy; a głównie powietrze, ciepłe, wilgotne dające się bez lęku połykać, bez bólu przenikające do najdrobniejszych rozgałęzień błogo rozdymających się płuc: wszystko mówiło, że wiosna zwyciężyła, że zima, a z nią niemoc, troska, niedostatek uciekły. Tylko ranki i noce zimne były i tumaniły się jeszcze mgłą mroźną; stawały się jednak coraz krótsze, coraz mniej posępne.
Wśród jezior, koło stosów świeżo rozbitego lodu, gorejących w promieniach słońca oraz pałek, które sterczały z głęboko wykopanych dołów, przejeżdżający coraz częściej spostrzegali postacie pogrążonych w pracy ludzi, a olbrzymie wiciane kołpaki, używane do połowu miętusów, utwierdzały w domysłach, że już rozpoczęto „dobywać“; że „dobywano“ z powodzeniem.
— Bóg dał — szeptali wzruszeni; nie minęli zadnej jurty po drodze, wstępowali do każdej, rozpytywali, dzielili radość jej mieszkańców, sami nabierali otuchy.
— Bóg dał — wszędzie odpowiadano wesoło, co zresztą sami odgadywali, widząc zadowolone twarze.
Wszędzie podejmowano ich ze szczególnem wylaniem i życzliwością, jak gdyby chciano zatrzeć wspomnienia niedawnego sobkowstwa i sknerstwa; wszędzie gdzie tylko weszli, choćby na chwilę, natychmiast pojawiły się na stole stosy różowej, zamrożonej miętusiej wątroby i żółtej ikry.
— Bóg dał! — brzmiało serdecznie, nie żałowano więc ni sobie, ni drugim.
Pod koniec podróży pyski chłopaków poczęły zaokrąglać się, nabierać zdrowej, ciemno-bronzowej śniadości, a wesołość nie opuszczała ich już ani na chwilę. To, pasąc reny na pagórku, porosłym jagielem, borykali się, figlowali, jak byczki rozbrykane, to biegli w zawody z puszzonymi samopas renami, które też syte, wypoczęte unosiły ich coraz dalej z chyżością ptaków.
Po kilku dniach wędrówki, zwrócili z bitej pocztowej drogi na północ, w rodzinne puszcze i wybiegli na olbrzymie jeziora.
Ze wszech stron otoczyła ich biała z lekka tylko przejrzystymi lasami przysłoniona równina. Wieczorne zorze i brzaski poranne, nie mając się o co zatrzymać ani załamać, rozrzucały bisiory swych barw mieniących na wszystko bez przeszkody, rozlewały się po niebie i ziemi w całym swym majestacie. We dnie ukośne promienie słońca, które tu nigdy wysoko się nie podnosi, zamieniały pustynię w tarczę, podobną do puklerza z polerowanego srebra. Przed oślepiającym jej blaskiem nie mieli się gdzie ukryć wędrowcy — przenikał on wszędzie, był wszędzie. Szczególniej w południowych godzinach cała okolica zamieniała się w rodzaj piekła świetlanego. Maluchne, kanciaste perełki już zformołowanego na śniegach lodu, drobiąc promienie na tęczowe barwy, rozpraszały je i znów mieszały w taki sposób, że wszystko zlewało się w jakiś tuman światłości, gdzie każdy atom materyi zawierał atom blasku. Mieli oni blask ten w górze, na dole, przed sobą, za sobą, czuli go w całem ciele; czuli w mózgu, dokąd wdzierał się nawet przez przymknięte powieki, a gdy oczy otwierali, zjawiał się tuż przed nimi piekący, krwawy, jak ogromne, rozgorzałe zarzewie.
— Co za szkoda, że nie wzięliśmy okularów. Ale ktoby pomyślał, że tak palić zacznie. Było pochmurno — żalił się Ujbanczyk, przysłaniając dłonią zapłakane oczy.
— A niech pali, byle prędzej odmarzło — wołał Dżjanha — który też cierpiał, ale jakoś mniej na to zważał. Mimo to obaj nie tracili dobrego humoru; owszem, im bliżej byli domu, tem burzliwszą stawała się ich wesołość.
— Uruj, Dżjanha! uruj! Dziesięć wiorst tylko zostało! — krzyczał Ujbanczyk, wznosząc do góry twarz szeroką, miedzianą i pręt-poganiacz wyciągając ku niebu.
— Jak tylko przyjedziemy do domu, natychmiast gonić! Czy zgoda?
— A jakże! I pora nastała, i pogoda śliczności — cicha, jasna, jak trzeba! — zgodził się brat starszy; wyprzedził Ujbanczyka, opuścił swoją nartę i z lejcami w ręku wskoczył na tego sanie.
— Tylko wiesz co, nie udamy się dziś do Andrzeja, ale pojedziemy nocować na „Uchun-kiel“, tam pewnie nasi rybaczą. Puść mię przodem! Co? dobrze?
— Nasi, to jest, chciałeś powiedzieć, dziewczęta! Och, Dżjanha! Dżjanha! filut z ciebie. Lecz zgoda, pojedziemy; ale przodem ja cię nie puszczę, bo jeszcze daleko, ty reny na nic zamordujesz. Andrzej będzie się gniewał.
Nie usłuchał go jednak Dżjanha; wypatrzywszy dogodne miejsce, świsnął przeciągle, machnął silnie długim poganiaczem, aż ten wygiął się w pałąk i kościanem ostrzem, nasadzenem na jego koniec, dziobnął, jak żądłem, spasione zady zwierząt. Wystraszone reny natychmiast pochyliły łby i, wyrzucając silnie racicami, pomknęły z kopyta. Ujbanczyk usiłował dotrzymać mu w biegu, więc czas jakiś pędzili obok siebie. Narty, luźnie uczepione na długich sznurach, ślizgały się po nierównościach drogi, staczały, niby łodzie pływały, nurzały się w śniegach, pędziły śladem czterech wskok wyciągniętych reniferów, które leciały przed siebie na oślep, jak cztery jednocześnie z łuku wypuszczone strzały. Ale Ujbanczyk wkrótce pożałował zwierząt i wstrzymał swój zaprzęg, klnąc brata na czem świat stoi. Reny, jak zwykle w takich razach, raptownie w bok skręciły, a narta, uderzywszy je po nogach napiętą naprzedzie obręczą, stanęła dygocąc, jakby zadyszana od szalonego biegu.
Dżjanha przeleciał mimo i choć wolniej, ale zawsze szparko pojechał przodem.
„Uchun-kiel“, czyli „Jezioro Długie“ było rzeczywiście długiem, wązkiem, jak łacha rzeki, kapryśnia wijącem się jeziorem. Dżjanha nie omylił się, przypuszczając, że tam już rybaczą. Na jednym z licznych przylądków, nad foremną kupą śniegu, zdradzającą wewnątrz ukrytą niedużą chatynkę, wznosił się szary słup dymu, a opodal pośród jeziora czerniały postacie pracujących rybaków. Zbliżywszy się, poznali Fokę, łopatą odgrzebującego rozbite kryształy lodu od jednego z dołów, jakich cały szereg ciągnął się w poprzek jeziora.
Z niektórych sterczały już rękojeście ustawionych „mord“, tworząc charakterystyczne trójkąty z długimi dylami, przywiązanymi do nich, a przytrzymującymi matnie koszy, pogrążonych głęboko pod wodą; inne nie były jeszcze skończone, wyglądały z nich ramiona i kibicie trzech dziewcząt, dłubiących przeręble długimi, w żelazo okutymi drągami.
Pracujący, ujrzawszy jadących, wsparli się na drągach i czekali, aż ci się zupełnie przybliżą.
— A, to wy? Coście tak długo bawili? Rozpowiadajcie! Co słychać u sąsiadów? A podarunki? A naparstek? A pierniki? — pierwsze zaszczebiotały dziewczęta i, wyskoczywszy z dołów, otoczyły przybyłych.
— Wszystko jest, nawet to, o czem nie marzyłyście nigdy — poważnie odparł Dżjanha.
— A jakże — zaśmiały się — ty już powiesz... Ktoby ci wierzył!
— A dobrze, chłopcy, żeście przyjechali — wtrącił Foka z miną dorosłego człowieka — zabierzecie rybę, nie trzeba będzie jej wozić.
— A łapie się?
— O! Bóg dał! Ale wiecie co? wybyście lepiej, zamiast tu stać, pojechali do izby; narąbalibyście drzew, nawarzyli herbaty. Z miasta jedziecie, pewnie ją macie, a myśmy jej już dawno nie próbowali... My zaś prędko się tu uwiniemy i przybiegniemy — radziły dziewczęta.
Bracia posłuchali i, prowadząc reny, poszli do chatki.
Słońce zapadło za daleki, nizki bór, pozostawiając na ziemi długi, świetlany, coraz chyżej niknący odbłysk, na niebie ogromne półkole barw ciemnych, purpurowych we środku, dalej rozmaitych, ale coraz bardziej nikłych i łagodnie gasnących, niby fala wody, zamykająca się nad zapadłym w jej głąb i stamtąd jeszcze przeświecającym promiennym pociskiem.
Rybacy, wetknąwszy w śnieg łopaty, drągi, zabrali kosze z rybami i ruszyli gęsiego ku chatce, gdzie z komina płynęły już gęste kłęby rudawego dymu, coraz krwawiej zabarwione i w miarę zbliżającego się zmroku coraz wyraźniej świecącemi iskrami pocentkowane. W oddali z lasu dolatywał stuk siekiery. Dżjanha i Ujbanczyk spełnili żartem wypowiedziane życzenie towarzyszy i naprawdę ugotowali herbaty. Widok pękatych czajników, buchających parą przed ogniem, odrazu wprawił w dobry humor zmęczonych całodzienną pracą.
Zasiedli do stołu wraz z przybyłymi z lasu chłopcami i, czekając, aż Lelija rozleje im ulubiony napój w filiżanki i miseczki, rozpuścili języki. Wesołość żarliwa, mewymuszona, niczem niepowstrzymana, ogarnęła wszystkich. Dżjanha z ożywieniem jął opowiadać, jak to on wygrał, przegrał, następnie nie miał czem płacić, nie wiedział jak się wykręcić; jak przyszedł Ujbanczyk, a on, korzystając z okazyi, drapnął; jak Kozacy grozili zabraniem renów, które Ujbanczyk obronił; jak wreszcie głodni wyjechali nocą z miasta, po naradzie wrócili, odwiedzili Rosyanina; jak on ich przyjął, co u niego widzieli, jedli, a on ich o wszystko rozpytywał, nawet o... zdrowie Lelii. Ten zwrot do dziewczyny tak był nieoczekiwanym, a znaczącym, że słuchacze spojrzeli ze zdumieniem — naprzód na siebie, następnie na opowiadającego, wreszcie na winowajczynię.
— Nie wiem doprawdy, co to za ruski. Nie pamiętam — szepnęła Tunguzka, czując, że gorący rumieniec spływa jej z czoła na policzki, szyję, ramiona i piersi. Ty, — Dżjanha, pewnie żartujesz?
— Nie, jak Boga kocham! — zaklinał się chłopak. — Spytaj Ujbanczyka.
Ujbanczyk potwierdzająco kiwnął głową, ale rozmowę w inną stronę zwrócił.
— Jak tylko przybędziemy do domu, pójdziemy ścigać „dzikusów“. Ród Męgę już wyszedł, powiadają.
— Powiadają! Oni zawsze najwcześniej wychodzą; miejsca mają dogodne.
— Toć i u nas pora nastała! Trzeba ruszać.
— A jakże! i ja z wami! — krzyknął Foka. — Jużem sobie nawet okulary zamówił. A jak to będzie wspaniale. Wszyscy na łyżach i wszyscy w okularach. Cha! cha!
— Po rosyjsku — podchwycił Dżjanha, który był właśnie filiżankę do góry dnem przewrócił na znak, że pić nie będzie i wstał od stołu. — W brzuchu pusto, aż burczy, ale moje uszanowanie — dodał chwacko, szurgnąwszy swemi grubemi nogami.
— Wielmożny panie, a jeżeli: „bu kurduk oł kurduk — chłyptaj burduk[2] będziesz syty i obity? Co? — zaskrzeczał Foka, stając przed nim wyciągnięty, jak struna, z ręką po żołniersku u skroni.
— Prawdziwy Kozak! Patrzcie, jaki napuszony! — parsknęły dziewczęta.
— A tamten, a tamten! to pewnie sam naczelnik!
— To, to, durnie! — odrzekł z dumą Dżjanha. — A cicho, bo ze mną sprawa krótka!
— Krótka, a u mnie wielmożny panie, sprawa długa! — kraknął Foka, nie zmieniając postawy.
Tymczasem jedna z dziewcząt, spostrzegłszy, że już sprzątnięto ze stołu naczynia i w kąt schowano, podkradła się z tyłu do swywolnika i pchnęła go znienacka, a tak gwałtownie, że naczelnik i podwładny potoczyli się, zawadzili nogami o nizki komin i runęli na ziemię. Dżjanha, daremnie szukający w powietrzu oparcia, niezręcznym ruchem ręki zrzucił głownię na ziemię. Dym, kurz, iskry napełniły wnętrze izby; poszkodowani, zerwawszy się, poczęli szukać sprawczyni złego; ale dziewczęta, skupiwszy się w kącie, wystawiwszy naprzód ręce i kolana, gotowe już były do obrony.
— Ogień! ogień poprawcie! Jeszcze dom zapalicie — krzyczały żałośnie.
— A jakże! gadajcie! Idźcie same! — wołał Foka podbiegając, lecz oskubany, wytargany za nos, uszy i czuprynę, musiał się cofnąć ze wstydem.
Dżjanha niemniej bezskutecznie próbował wyciągnąć z kąta którą ze zbytkownic, wreszcie, schwyciwszy grubego Fokę za bary, puścił go w przeciwniczki, niby borubę, i rozbił falangę.
W jednej chwili dziewczęta rozrzucone zostały w różne strony; Dżjanha począł się upędzać za Leliją, najzwinniejszą ze wszystkich; zabawa ześrodkowała się na tej gonitwie dwóch równej siły przeciwników; dziewczęta przeszkadzały chłopcom, chłopcy usiłowali dopomódz napastnikowi. Jeden Ujbanczyk, jako urzędnik gminy i człowiek uczony, nie śmiał wziąć udziału w ogólnej zabawie. Stał jak słup na środku izby, muskając tylko dłonią przelatujących swywolników. Lelija, prawie już dopędzona przez Dżjanhę, schowała się wreszcie za niego, a on, rozkrzyżowawszy ramiona, nie puszczał brata.
— Taaak! zdrada! Poczekajże — krzyknął ten ostatni, znów porwał Fokę za kark, pchnął go w objęcia obrońcy, a podbiwszy ich zręcznie nogą, powalił na ziemię. Nim zdążyli podnieść się, przeskoczył przez nich przyparł dziewczynę do ściany, chcąc wyściskać ją i wycałować, ale inne nadbiegły z pomocą i obroniły ją; wówczas niewiele myśląc, szybkim ruchem wsunął rękę pod wyszyty srebrem fartuszek dziewczyny, zwieszający się od szyi i tunguskim obyczajem nadziane na gołe ciało, i w pierś ją uszczypnął.
Żart był boleśny; dziewczyna z głuchym jękiem rzuciła się w bok, dłonią przyciskając bolące miejsce i gniewnie błyskając oczyma. Zabawa przerwała się.
— Ty, Dżjanha, zanadto już sobie pozwalasz! — rzekła obrażona z dąsem.
Dżjanha zrobił głupią minę i, złożywszy dłoń jak tabakierkę, udawał, że częstuje Fokę tabaką.
— To prawda! Ty, Djżanha, nadto już sobie pozwalasz! — powtórzyły chórem dziewczęta.
— Po-zwa-lasz — przedżeźniał je. — A ubyło wam co, albo może przybyło? Patrzcie, jakie skarby!
— Jam obca. Ty masz przecie narzeczoną, to możesz z nią, jeżeli chcesz, tak się bawić i skubać!... Jam obca!
— Narzeczona daleko. Ale takie twarde masz ciało, że aż mnie palce bolą — żartował chłopak.
— Takie, czy owakie, nic tobie do tego! Nie twoje!
— No... i nie twoje... Ot, poczekaj, na wiosnę sprzeda cię ojciec i będzie cię całował jaki stary śmierdzący „biultes“. Czegoż ci więc żal? — mówił z udaną wzgardą.
— Dlaczegoż koniecznie stary? — Daj jej pokój, Dżjanha — wmieszał się Ujbanczyk, widząc, że się na kłótnię seryo zanosi.
Dżjanha umilkł i odszedł od dziewcząt; Foka usiadł opodal, wzdychając, a poszkodowana, przysiadłszy na ziemi około kosza, poczęła wyrzucać na stół do, oprawienia odmarzłe już miętusy. Łzy miała w oczach i długo nie odpowiadała na zadawane sobie pytania; to skwasiło humor reszty. Wesołość wróciła dopiero wtedy, gdy się znów zgromadzili dokoła dymiącej misy.
— Czego ty wciąż na mnie mrugasz, kiedy ja i patrzyć na ciebie nie chcę — niespodzianie odezwał się Dżjanha, który już dawno, ale naderemnie usiłował czemśkolwiek zwrócić na siebie uwagę rozdąsanej swej przyjaciółki. Wszyscy wybuchnęli śmiechem; nawet w aksamitnych oczach Lelii błysnęły nieostrożnie figlarne ogniki.
— To-to! A to ja wiele gadać nie lubię: wezmę czapkę, złapię reny i tyleś mnie widziała! Albo wiesz co, Lelijo, nabrójmy lepiej tyle, że byk nie uciągnie!
Chciały mu coś na to odrzec rozśmieszone dziewczęta, ale nagle rozległ się głuchy, przeciągły łoskot, chatka zadrżała, jakby potężną pięścią trzaśnięta po dachu. Jakutki przysiadły, jak spłoszone kuropatwy, pobledli Jakuci zwrócili się dość mężnie ku drzwiom. Foka skoczył do ognia i, schwyciwszy głownię gorejącą, rzucił ją pod próg. Wystraszone, szeroko rozwarte ich oczy długo wpatrywały się z natężeniem w migający poza kłębami dymu blat drzwi, nieruchomy, ale mogący otworzyć się lada chwila i wpuścić coś strasznego. Nawet śmiały Dżjanha powstrzymał oddech, nawet uczony Ujbanczyk podniósł się z miejsca, ale trzask już się nie powtórzył.
— Niedarmo powiadają — zaczął Foka — że w tym domu...
— Psyt! Milcz! Czy można? — zakrzyczały dziewczęta.
Wszczęły się opowiadania o strachach, czarach, różnych dziwnych wypadkach, jakie przytrafiają się ludziom w stepach, borach, a szczególniej na tundrze i nad morzem, o okropnej „babuli-ospie“, o ludziach z wilczymi kłami i śpiewających rybach. Dżjanha, bywalec, posiadał ich zapas niemały.
— Bajkę-byś opowiedział, czy co? A tylko straszną — prosiły dziewczęta, ścieląc łóżka.
Chłopak kiwnął głową, rozebrał się, legł na posłaniu, podparł ręką głowę i po chwili namysłu przeciągle zanucił:
Ode wschodu powiał lekki wiatr,
Cicho, głucho pomrukuje grom,
Drobny, drobny deszczyk nagle spadł,
Białe, niby sierść kobylich nóg,
Chmury, kłębiąc się,
Płyną!...
I na przemian, to śpiewając, to deklamując, opowiadał obszernie o przygodach człowieka „lepszego od innych na długość cięciwy“ i o ślicznej, ukochanej przezeń dziewczynie z „oczyma z chalcedonu“, z ustami jędrnemi, jako kamień twardy, z twarzą jasną, jako kamień drogi, z czołem świecącem, niby dziewięcio-promienne słońce, z ciałem bladem, niby nieukazujące się słońce, w świetlanej bez cienia odzieży, poprzez którą przeświecają członki białe, miękkie, jak świeżo spadłe śniegi, i kości wysmukłe, w których niby żywe srebro, przelewa się krew i szpik.
Ogień zagasł; wykrzykniki; ehę! tak! aj-kabyń! jakimi słuchacze podtrzymywali energię opowiadającego, stawały się coraz cichsze; rzadsze, wreszcie zupełnie umilkły.
— Śpicie? — zapytał Dżjanha, a otrzymawszy w odpowiedzi przeciągłe, wieloustne chrapanie, otulił się starannie w ciepłą zajęczą kołdrę, i usnął.