Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII
W OPERZE

Bal był w pełni, gdy kardynał Ludwik de Rohan i pani de la Motte wsunęli się nieznacznie pomiędzy tysiące najróżnorodniejszych masek. I zniknęli wkrótce wśród tłumów, jak nikną drobne podmuchy wśród szalonych huraganów. Z początku, usiłowali stawić opór żywym falom płynącym, ale zrozumiawszy, że to daremne wysiłki, postanowili schronić się pod lożę królowej, gdzie nie tak było tłoczno, i gdzie ściana stanowić mogła pewien punkt oparcia.
Domina, jedno czarne, drugie białe, postać wysoka i średniego wzrostu, mężczyzna i kobieta, szli obok, pierwszy — torując przejście łokciami, druga — obracając głowę na wszystkie strony.
Domina te prowadziły nader ożywioną rozmowę.
— Mówię ci, Oliwjo, że na kogoś oczekujesz; twoja szyja? to chorągiewka, wykręcająca się za każdym podmuchem wiatru, jakgdyby wiejącego ze wszystkich stron świata.
— Cóż z tego? co dziwnego, że mam głowę w ruchu?... nato przecież jestem!...
— Panno Oliwjo!
— Nie krzycz tylko tak głośno. Wiesz, że nie boję się twego basowego głosu, a przedewszystkiem — nie nazywaj mnie po imieniu. Nic niema niewłaściwszego nad to, w tem miejscu.
Czarne domino rzuciło się gniewnie, gdy naraz stanęło przed niem inne, niebieskie, dość wysokie i kształtnej postawy.
— Ho, ho, mój panie — oderwało się żartobliwie — pozwólże tej pani pobawić się swobodnie. Nie zawsze u djabła jest półpoście, nie zawsze też bywają bale w Operze!...
— Patrz lepiej swego nosa — odparło grubjansko czarne domino.
— E! mój jegomość! zapamiętaj to sobie raz na zawsze, że trochę uprzejmości nigdy nie zawadzi.
— Nie znam cię — odrzekło czarne domino — pocóż u djabła mam z tobą robić ceremonje?
— Nie znasz mnie, lecz...
— Lecz co?
— Lecz ja cię znam, panie Beausire.
Domino, usłyszawszy swoje nazwisko, zadygotało, zadrżał mu nawet jedwabny jego kapturek.
— Ależ... nie lękaj się, panie Beausire, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— A kogóż to ja się lękam? Czy wypadkiem nie odgadłeś mojej myśli, tak jak nazwiska?
— Być może.
— Cóż więc myślę? Nigdy nie widziałem czarownika i przyjemnie mi go będzie poznać.
— Wziąłeś mnie zatem — za wysłańca pana de Crosne?...
— Pana de Crosne?...
— No!... tak, o tem tylko myślisz i basta!... O panu de Crosne, inspektorze policji...
— Panie!...
— Bardzo pięknie, drogi panie Beausire; co to... sięgasz po szpadę do boku? A cóż za jakaś wojownicza natura! Uspokój się, drogi Beusire, szpadę zostawiłeś w domu i bardzo dobrze się stało. Mówmy o czem innem.
— Czy zechcesz mi odstąpić ramię tej pani?...
— Ramię tej pani?...
— Tak, tej pani.
— Czy na długo żądasz tego ramienia?...
— Drogi Beausire, jaki ty jesteś szkaradnie ciekawy: może na dziesięć minut, może na godzinę, a może i na całą noc.
— Wolne żarty, mój panie.
— Powiedz tak, albo nie...
— Nie.
— No, no, nie udawaj tylko zawziętego.
— Czemuż to?...
— Bo, mając już jednę maskę, nie masz potrzeby nakładać drugiej.
— Panie!...
— Znowu się gniewasz, u djabła, a niedawno tak byłeś łagodny?...
— Kiedy?... gdzie?...
— Przy ulicy Dauphine.
Beausire skamieniał. Oliwja parsknęła śmiechem.
— Milcz!... — zasyczało czarne domino, a potem, zwracając się do niebieskiego, dodało:
— Nie rozumiem, co mówisz, mój panie. Intryguj mnie szlachetniej, jeżeli potrafisz.
— Zdaje mi się. panie Beausire, że nic niema szlachetniejszego nad prawdę, czy tak — panno Oliwjo?...
— A!... pan i mnie zna także?...
— Przecież ten pan... nazwał cię tem imieniem przed chwilą?...
— A cóż tu jest prawdą? — odezwał się Beausire, powracając do rzeczy.
— To, że, bliski zabicia tej biednej damy, niema bowiem godziny całej — jak chciałeś ją życia pozbawić, powstrzymałeś się na dźwięk dwudziestu luidorów.
— Dosyć, panie!
— I owszem; odstąp mi zatem ramię tej pani, skoro masz dosyć.
— Widzę ja dobrze — mruknął Beausire, — że porozumieliście się ze sobą.
— Daję ci słowo, że nie.
— A!... jak można tak mówić?... — zawołała Oliwja.
— Zresztą — dodało domino błękitne — gdybyśmy się nawet porozumieli, to dla twojego dobra jedynie.
— Dla mojego dobra?... — Czy nie możnaby dać mi na to dowodu?...
— Chętnie.
— Ciekawym.
— Dowiodę ci zatem — kończyła błękitne domino — że obecność twoja tutaj o tyle jest dla ciebie niebezpieczna, o ile zniknięcie byłoby korzystne.
— Jakto?...
— Jesteś członkiem pewnej akademji, czy tak?...
— Tylko nie gniewaj się, panie Beausire, nie mówię przecież o akademji francuskiej. Przy ulicy Pat-de-Fer, trochę niżej niż parter, czy nie tak, drogi panie Beausire?..
— Cicha!... cicho!.. jakiż z pana okropny człowiek.
— Wcale nie zasługuję na tę nazwę. Powróćmy do naszej akademji.
Błękitne domino dobyło piękny, brylantami zdobny zegarek, na którym — jak dwie gorejące pochodnie, spoczęły źrenice Beausir‘a.
— Cóż dalej?... — zapytał ten ostatni.
— Otóż w owej akademji, drogi panie Beausire, przy ulicy Pat-de Fer, będzie miała miejsce za kwadrans rozprawa — dotycząca rozdania dwóch miljonów pomiędzy dwunastu stowarzyszonych, z których jednym ty jesteś, panie Beausire.
— A pan drugim, jeżeli...
— Dokończ.
— Jeżeli nie jesteś łapaczem.
— Doprawdy, panie Beausire, sądziłem, że jesteś sprytny, a widzę z boleścią, że jesteś głupcem tylko. Gdybym należał do policji, byłbym cię już dwadzieścia razy mógł przytrzymać, za sprawki, trochę mniej honorowe, niż spekulacja dwumiljonowa, nad którą debatować będą za kilka minut w akademji.
Beausire zamyślił się.
— Niech mię djabli porwą — zawołał, — jeżeli nie masz racji.
Potem spostrzegłszy się, dodał:
— Więc, mój panie, chcesz mnie wyprawić na ulicę Pat-de-Fer, a może myślisz, że nie wiem dlaczego?
— Naprzykład?...
— Żeby mnie tam przyłapać. Niegłupim.
— Idjota z ciebie, mój Beuasire!...
— Panie!...
— Gdybym chciał zrobić to, o czem mówisz, gdybym miał władzę odgadywania tego, co się knuje w akademji waszej — pocóżbym tu przychodził prosić cię o pozwolenie porozumienia się z tą panią?... Kazałbym cię uwięzić i uwolniłbym i siebie i tę kobietę od twojej miłej osoby.
— Tak mi się coś bardzo zdaje — krzyknął nagle Beausire, puszczając ramię Oliwji — że to pan, przed dwoma godzinami, siedziałeś na sofie u tej pani?... No!... odpowiedz.
— Na jakiej sofie?... — zapytało błękitne domino uszczypnięte przez Oliwję w mały palec — co się sofy tyczy, znam jednę tylko, sofę pana Crébillon syna.
— Zresztą wszystko mi jedno — odparł Beausire, — zabieraj panią pod rękę, jeżeli popchnąłeś do złego szlachetnego, jak ja, człowieka, niech wina spadnie na ciebie!..
Błękitne domino uśmiechnęło się na epitet „szlachetnego człowieka“, którym się Beausire obdarzył; a potem uderzając go po ramieniu, dodało:
— Bądź dobrej myśli, Beausire; posyłając cię tam gazie cię posyłam, czynię cię uczestnikiem stu tysięcy liwrów przynajmniej. Gdybyś nie stawił się dziś w akademji, byłbyś — stosownie do zwyczajów — wykluczonym z podziału, idąc tam...
— Niechże i tak będzie!... — mruknął Beausire, skłonił się nieznajomemu, wykręcił na pięcie i zniknął.
Błękitne domino wzięło w posiadanie ramię panny Oliwji, swobodne po oddaleniu się Beausir‘a.
— Teraz z nami sprawa, mój panie, — odezwała się Oliwja. — Nie przeszkadzałam ci w intrygowaniu biednego Beausire‘a; uprzedzam jednak, że ze mną będzie trochę trudniej. Ponieważ rozmowy przerywać nie można, wymyśl coś bardzo szczególnego, bo inaczej...
— Nie znam nic bardziej zajmującego, droga panno Nicolino — odpowiedziało błękitne domino — nad twoją własną historję...
Posłyszawszy to imię, szepnięte sobie do ucha, kobieta wydała przytłumiony okrzyk.
Ale zaraz zapanowała nad wzruszeniem i zapytała: Cóż to za imię: Nicolina!... Czy to o mnie niby mowa?... Jeżeli tak, to ostrzegam cię, mój panie, że toniesz nie wypłynąwszy z przystani, że się o pierwszą skałę rozbijesz. Wcalem nie Nicolina.
— Obecnie, wiem o tem, nosisz imię Oliwji. Tamto zanadto trąciło wioską. W tobie są dwie kobiety, i o tem również wiem dobrze: Oliwja i Nicolina. Niebawem będziemy mówić o pierwszej, teraz pomówmy o drugiej. Zapomniałażbyś tych czasów, gdy cię ostatniem nazywano?... nie przypuszczam tego wcale. Imię, które się miodem dziewczęciem nosiło, zachowuje się w głębi serca, jakiekolwiek byłoby inne, które trzeba było przybrać, aby o pierwszem zapomniano. Biedna Oiiwja. Szczęśliwa Nicolina!
W tej chwil maski tak się zbiły około tych dwojga spacerujących, że Nicolina, czy też Oliwja, zmuszona była bardziej się jeszcze przycisnąć do swego towarzysza.
— Powiedziałeś: biedna Oliwja!...
— Tak.
— Więc nie wierzysz, abym była szczęśliwa?
— Trudno być szczęśliwą — z takim jak Beausire człowiekiem.
Oliwja westchnęła.
— Szczęśliwą też wcale nie jestem.
— Skoro tak, to go porzuć.
— Nie chcę.
— Dlaczegóż?
— Bo żałowałabym tego natychmiast.
— I czegóż mogłabyś żałować w tym pijaku, karciarzu, w człowieku, który cię bije, w rzezimieszku, który lada dzień znajdzie się na galerach?
— Bodaj, że nie zrozumiesz tego, co ci powiem.
— Mów jednakże.
— Żałowałabym hałasu, jaki dokoła mnie czyni.
— Powinienem był to odgadnąć. Oto co znaczy spędzić młodość pomiędzy ludźmi spokojnymi.
— A czy znasz młodość moją?
— Doskonale.
— Panie drogi! — powiedziała Oliwja z niedowierzaniem, potrząsając głową.
— Porozmawiajmy więc o twojej młodości, panno Nicolino.
— I owszem: uprzedzam wszakże, iż nie będę odpowiadać na zapytania.
— Nie żądam tego bynajmniej.
— Czekam.
— Nie zacznę od dzieciństwa, bo nie wchodzi ono w rachunek życiowy, zacznę od chwili, w której poczułaś, że Bóg dał ci serce do kochania...
— Kogo?
— Gilberta.
Imię to, przejęło drżeniem młodą kobietę.
— O! skąd wiesz o tem? — zawołała.
Zatrzymała się nagle i utkwiła w towarzyszu palące spojrzenie. Domino pozostało milczące. Oliwja, a raczej Nicolina, westchnęła.
— A! panie — rzekła, nie usiłując walczyć dalej, wspomniałeś imię, bardzo bogate dla mnie we wspomnienia. Znasz więc Gilberta?
— Zachwycający chłopak, daję słowo! Kochałaś go?
— Był piękny... nie... to nie to... był rozumny, równy mi urodzeniem... lecz nie, mylę się, nie był mi równym nigdy. Dopóki chcieć tylko tego będzie, żadna kobieta mu nie dorówna...
— Nawet panna de Ta...?
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwała Nicolina — widzę, że wiesz o wszystkiem, mój panie; tak, Gilbert sięgnął wyżej, niż biedna Nicolina.
— Nie skończyłem jeszcze, moje dziecię!
— O tak, znasz straszne tajemnice — rzekła Oliwja, drżąc na całem ciele — a teraz...
Badawczo spojrzała na nieznajomego.
— A teraz, co się z nim stało?
— Sądzę, iż lepiej niż ktokolwiek objaśnićbyś mnie mogła.
— Dlaczego?
— Boć, jeżeli on, przybył za tobą z Taverney do Paryża, to ty za nim podążyłaś z Paryża do Trianon.
— To prawda, lecz to już dziesięć lat temu; nie o tych czasach ja mówię, lecz o tych dziesięciu, które upłynęły od ucieczki mojej i jego zniknięcia. Boże mój! ileż rzeczy stać się mogło w przeciągu tego czasu!
Niebieskie domino milczało.
— Panie — nalegała Nicolina, błagając prawie — powiedz mi — co stało się z Gilbertem? Milczysz, odwracasz się? Czyżby wspomnienie to ranić cię miało, zasmucać? Rzeczywiście, błękitne domino opuściło głowę, jakgdyby ciężar tych wspomnień za wielkim miał być dla jego towarzyszki.
— Kiedy Gilbert kochał pannę de Taverney... zaczęła Oliwja.
— Ostrożnie z nazwiskami szepnęło domino.
— Czyż nie zwróciłaś uwagi, że ja nie wymieniam ich nigdy?...
— Kiedy tak był rozkochany — ciągnęła z westchnieniem Oliwja, — że każde drzewo w Trianon wiedziało o jego miłości...
— Tyś go już nie kochała wtedy?
— Przeciwnie, więcej niż kiedykolwiek; i ta miłość mnie właśnie zgubiła. Urodziwa i dumna, umiem być i zuchwałą w razie potrzeby. Położyłabym raczej głowę na pniu, ażeby mi ją ucięto, niżbym dozwoliła aby powiedziano, iż ją schyliłam.
— Dzielna jesteś, Nicolino.
— Byłam... w owych czasach — odparła z westchnieniem dziewczyna.
— Zasmuca cię ta rozmowa?
— Nie... i owszem, miło mi wybiec myślą w epokę młodości mojej. Z życiem dzieje się to samo, co z rzekami; najbardziej mętne przy ujściu, mają zawsze źródła czyste. Mów dalej, nie zwracając uwagi na moje biedne westchnienia.
— O! — odrzekło domino — o tobie, o Gilbercie i o jednej jeszcze osobie, wiem wszystko, co i ty, biedne dziecię, wiedzieć możesz.
— Powiedz mi chociaż — zawołała Oliwja — dlaczego Gilbert uciekł z Trianon, a jeżeli mi to powiesz...
— Zostaniesz przekonana nareszcie? Otóż nie powiem ci tego, a jednak będziesz przekonana.
— Jakto?
— Pytasz mnie, dlaczego Gilbert opuścił Trianon, nie dlatego, aby się przekonać o prawdzie moich słów, ale dlatego, że sama nie wiesz przyczyny i chciałabyś się o niej dowiedzieć.
— Prawda.
Wzruszona Nicolina pochwyciła nieznajomego za obie ręce:
— Boże! — zawołała, — Boże!
— Co ci jest? Nicolina zdawała się opamiętywać.
— Nie...
— A jednak, chciałaś mnie o coś zapytać.
— Tak jest, powiedz mi otwarcie, co się stało z Gilbertem?
— Nie słyszałażeś, iż umarł?
— Tak, ale...
— A więc nie żyje!
— Nie żyje? — powtórzyła Nicolina z niedowierzaniem.
Potem — z nagłem wzruszeniem zawołała:
— Panie, błagam cię, wyświadcz mi przysługę!
— Dwie, dziesięć, ile zechcesz, Nicolino.
— Przed dwoma godzinami widziałam cię u siebie, boć to pan byłeś?
— Nieinaczej.
— Wtenczas nie starałeś się ukrywać przede mną.
— Bynajmniej; przeciwnie, starałem się, abyś mnie dobrze poznała.
— O! jakżem ja szalona, jaka warjatka! ja, która ci się tak przypatrywałam. Szalonam i bezrozumna!... Kobieta!... nic więcej tylko kobieta, jak Gilbert powiadał.
— Jeżeli tak myślisz, to w wielkim jesteś błędzie, nie daj sobie obciąć pięknych swoich włosów, bo jesteś najzupełniej przy zdrowych zmysłach.
— Nie, nie, bo przecież tak długo patrzyłam na ciebie, a nic nie widziałam...
— Nie rozumiem.
— Czy wiesz, czego żądam od ciebie?
— Powiedz, zgodzę się na wszystko.
— Zdejmij maskę.
— Tutaj?... niepodobna.
— O! przecież to nic nie zaszkodzi, gdy moje a nie czyje inne oczy cię ujrzą; tam, za tą kolumną, w cieniu tej galerji nikt cię, prócz mnie, nie zobaczy.
— Otóż jest jeszcze coś... co mi przeszkadza.
— Obawiasz się, abym cię nie poznała?
— Ja?
— I ażebym nie krzyknęła: Toś ty Gilbert!
— Doprawdy, żeś szalona! Nicolino!...
— Zdejmij maskę.
— Dobrze, zgoda; lecz pod warunkiem...
— Przystaję zgóry na niego.
— Że gdybym zkolei zażądał, abyś ty swoją zdjęła...
— Zdejmę. Jeżeli zaś nie, to mi ją zerwiesz.
Błękitne domino, nie dając się prosić dłużej, skręciło w miejsce ocienione, które wskazała młoda kobieta — i zdjąwszy maskę, ukazało się Oliwji.
— Niestety! nie... powiedziała, tupiąc nogą, i szarpiąc dłonie paznogciami. — Niestety! To nie Gilbert.
— Więc któż ja jestem?
— Co mnie to obchodzi! skoro nim nie jesteś.
— A gdybym by! Gilbertem? — zapytał nieznajomy, wkładając maskę.
— O! Gdybyś był Gilbertem — wykrzyknęła namiętnie dziewczyna.
— To co?...
— Gdybyś odezwał się do mnie: Nicolino, Nicolino, czy pamiętasz Taverney-Maison-Rouge?... O! wtedy!
— Wtedy?
— Beausire nie istniałby dla mnie na świecie.
— Wszak powiedziałem ci już, drogie dziecię,, że Gilbert nie żyje.
— Może to i lepiej — westchnęła Oliwja.
— Tak, bo jakkolwiek piękną jesteś, onby cię już z pewnością nie kochał.
— Czy chcesz powiedzieć, że by się mną brzydził?
— Nie, lękałby się tylko.
— Być może. Byliśmy niejako podobni do siebie, a on znał się tak dokładnie, żem go przejmowała strachem.
— Mówisz zatem, że to lepiej, iż nie żyje.
— Naco słowa moje powtarzać? W ustach twoich, ranią mnie one boleśnie. Powiedz, dlaczego byłoby lepiej?
— Bo dzisiaj, droga Oliwjo, zauważ, że przestają mówić o Nicolinie, bo dzisiaj masz przed sobą przyszłość szczęśliwą, bogatą, świetną.
— Tak sądzisz?
— Tak, jeżeli przystaniesz na to, co będzie w stanie doprowadzić cię do wskazanego przeze mnie celu.
— Możesz być zupełnie spokojny.
— Tylko, nie trzeba tak wzdychać, jak przed chwilą.
— Zgoda. Wzdychałam za Gilbertem; a że on jeden tylko był na świecie i umarł, wzdychać odtąd nie będę.
— Gilbert był młody, miał wady i zalety młodości. Dziś...
— Dziś nie jest starszym, aniżeli przed dziesięcioma laty.
— Zapewne, że nie, skoro umarł.
— Widzisz więc, że umarł; tacy, jak on, nie starzeją się, umierają tylko.
— O! — zawołał nieznajomy — młodości! odwago? piękności! epoko miłości, heroizmu i poświęcenia, kto cię utrąca, życie traci! Młodość, to raj, niebo, wszystko!. To, co później mamy od Boga, jest tylko smutnem wynagrodzeniem młodości. Tym skarbem, któremi wiek młodzieńczy obsypuje człowieka, nic i nigdy nie dorówna.
— Gilbert był tego samego zdania, które tak pięknie wypowiedziałeś — zauważyła Oliwja — lecz przestańmy już o tem mówić.
— Dobrze, pomówmy teraz o tobie. Dlaczego uciekłaś z Beausirem?
— Bo chciałam opuścić Trianon — i trzeba było z kimś odjechać. Niepodobieństwem mi było pozostać tam dłużej, wzgardzonej przez Gilberta.
— Dziesięć lat wierności — rzekło domino błękitne — to za duża ofiara.
Oliwja śmiać się zaczęła.
— Wiem, z czego się śmiejesz — odparł poważnie nieznajomy. — Śmiejesz się, że człowiek, utrzymujący, iż wie o wszystkiem, przypuszcza, że byłaś wierną przez lat dziesięć, gdy tymczasem nie poczuwasz się wcale do podobnej naiwności. Nie mówię atoli o wierności czysto materjalnej, wiem bowiem, co trzymać o niej. Wiem, że z Beausirem byłaś w Portugalji, przebywałaś tam dwa lata, następnie, już bez niego, popłynęłaś do Indji, z pewnym kapitanem fregaty, który cię ukrył w swej kajucie, a następnie zapomniał w Chandernagor — i zostawił na lądzie w chwili, gdy powracał do Europy. Wiem, że w domu pewnego nababa, który uwięził cię za potrójnemi kratami, miałaś do wydania dwa miljony rupji. Wiem, że przeskoczyłaś te kraty po ramieniu niewolnika. Wiem nakoniec, żeś bogata, bo uniosłaś ze sobą dwie bransolety z pereł drogocennych, dwa djamenty i trzy wielkie rubiny, wiem, że powróciłaś do Francji — do Brestu, gdzie przy wylądowaniu twój zły genjusz dał ci spotkać Beausire‘a, wiem że o mało nie zemdlał, gdy cię zobaczył zczerniałą i zbiedzoną, powracającą do Francji, nieszczęśliwa wygnanko!
— O! — wyszeptała Nicolina — któż jesteś ty, co wiesz o wszystkiem tak dokładnie?
— Wiem i to nareszcie, że Beausire cię zabrał, że sprzedał twoje kosztowności i do nędzy doprowadził...
Oliwja opuściła głowę, przysłoniła oczy rękami, a przez paluszki tej rączki przeciekły dwie łzy, cenniejsze, niż owe perły kosztowne.
— I tę kobietę tak dumną, tak szczęśliwą dodała — pan nabyłeś dzisiaj za pięćdziesiąt luidorów wszystkiego.
— O, wiem dobrze, iż to za mało, proszę pani — odrzekł nieznajomy z tym wytwornym wdziękiem, z jakim człowiek dobrze wychowany przemawia do kobiety najniższej choćby wartości moralnej. — O wiele więcej warta jesteś i dowiodę ci tego. Nie odpowiadaj mi teraz, bo mnie nie zrozumiałaś, a zresztą — dodał nieznajomy, pochylając się...
— A zresztą?
— A zresztą, w tej chwili muszę skupić całą moją uwagę.
I puścili się pomiędzy tłumy, ona wyprostowana z podniesioną głową, szyją wdzięcznie wygiętą, z ruchami, które znawców zachwycały, bo na balach Opery, w tych czasach łatwych zdobyczy, z zajęciem, równającem się ciekawości lubowników pięknych koni, przypatrywano się ruchom pięknie zbudowanej kobiety.
Po upływie kilku minut, Oliwja próbowała zawiązać na nowo rozmowę.
— Cicho! — rzekł nieznajomy — albo raczej mów, ile ci się podoba, bylebyś mnie nie zmuszała do odpowiedzi. Mówiąc, zmieniaj głos, trzymaj głowę do góry i wachlarzem pocieraj się po szyi.
Zastosowała się do żądania. W tej chwili przechodzili koło grupy, pośrodku której mężczyzna eleganckiej powierzchowności, o ruchach zręcznych i swobodnych, rozmawiał z trzema towarzyszami, słuchającymi go z widocznem uszanowaniem.
— Kto jest ten młody człowiek? — zapytała Oliwja. — Cóż za piękne domino perłowego koloru!
— To hrabia d‘Artois, — odparł nieznajomy — przestań mówić, zmiłuj się!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.