Neron (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Neron |
Podtytuł | Romans historyczny |
Wydawca | E. Wende i spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Polska Zbrojna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Acté |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Ośm dni upłynęło od wycieczki Nerona do Lokusty. Była godzina wieczorna. Księżyc podniósł się zwolna z poza Wezuwjusza i rozlewał swe promienie po całem wybrzeżu neapolitańskiem. W srebrzystem jego świetle błyszczała odnoga Puzzoli, którą ciemną linją przerzynał most przerzucony, z porady astrologa Trazyllesa, na rozkaz trzeciego cezara, Kaja Kaliguli. Na brzegach jej tworzących półkole, zatoczone od Pauzylipu do przylądka Mizeńskiego, gasły jedne po drugich światła miast, wsi i willi rozkosznych, przeglądających się w falach i współzawodniczących z modremi wodami Cyrenaiku. Wśród powszechnego milczenia, ślizgały się jeszcze tu i owdzie zapóźnione łodzie, zmierzające przy pomocy trójkątnego żagla, lub podwójnego wiosła, do portu Oenarji, Procity albo Bai. Znikła nakoniec ostatnia z nich, zatoka opustoszała, tylko kilka statków, uwiązanych do brzegu, naprzeciw ogrodów Hortensjusza, między willą Juljusza Cezara i pałacem Bauli, kołysało się sennie na falach wśród ciszy nocnej.
Żaden obłok nie zasnuwał wspaniałego lazuru nieba, żadna fala nie marszczyła zwierciadlanej powierzchni morza, w której przeglądał się księżyc, majestatycznie płynący wśród niebiańskiej przezroczy.
Już zagasły ostatnie światła Puzzoli i tylko latarnia Mizeńskiego przylądka płonęła jeszcze, jak pochodnia w ręku olbrzyma. Była to jedna z owych nocy rozkosznych, podczas których Neapolis, piękna córa Grecji, rozpuszcza na wiatr swe pomarańczowe warkocze i kąpie w wodach marmurowe swe łono. Kiedy niekiedy rozlegało się w powietrzu jedno z tych tajemniczych westchnień, jakie uśpiona ziemia zasyła do nieba, a na widnokręgu wschodnim, biały dym Wezuwjusza podnosił się wśród tak spokojnej atmosfery, że zdawał się alabastrową kolumną, szczątkiem jakiegoś rozwalonego Babelu.
Nagle, wśród tej ciemności i milczenia, majtkowie spoczywający w łodziach, uwiązanych do brzegu, spostrzegli poza drzewami, przesłaniającemi Bauli, dymiące światła pochodni. Usłyszeli też wesołe głosy zbliżające się ku brzegowi. Po chwili, z blizkiego pomarańczowego gaju wyszedł świetny orszak, oblany potokami licznych świateł, rozbrzmiewający wrzawą radosną i skierował się ku statkom. Sternik bogato rzeźbionej i uwieńczonej kwiatami triremmy[1], kazał rozesłać purpurowy kobierzec na pomoście, łączącym brzeg ze statkiem, i rzuciwszy się na kolana, oczekiwał w postawie pełnej czci i trwogi, na zbliżających się, snać potężnych przybyszów.
Jakoż na czele orszaku kroczył sam cezar Neron. Szedł z Agrypiną, a pierwszy to raz od śmierci Brytannika matka opierała się na ramieniu syna. Oboje, syn i matka, mieli twarze pogodne, rozradowane, rozmawiali serdecznie, zdawali się być w najlepszem porozumieniu. Zbliżywszy się do triremmy, orszak zatrzymał się, a Neron, wobec całego dworu, uścisnął matkę tkliwie, ze łzami w oczach, jak gdyby z wielkim żalem przychodziło mu się z nią rozstać; wreszcie, rzekomo gwałt sobie zadając, wyrwał się z objęć i zwracając się do przywódcy triremmy, rzekł:
— Anicetusie, powierzam ci moją matkę, pamiętaj, głową mi za nią odpowiesz!
Agrvpina weszła na triremmę, która odpłynęła powoli od brzegu. Neron stał pewien czas na brzegu, żegnając matkę czule, a ta mu odpowiadała z okrętu. Dopiero gdy statek znacznie się oddalił, Neron wrócił do Bauli, Agrypina zaś zeszła do przygotowanej dla siebie kajuty.
Zaledwie się położyła na purpurowem łożu, gdy podniosła się opona i młoda dziewica, blada i drżąca, padła jej do nóg, wołając:
— O moja matko! moja matko! ratuj mnie!
Agrypinę w pierwszej chwili przejęła trwoga, która jednak ustąpiła zdziwieniu, gdy poznała w przybyłej piękną Koryntjankę. Rzekła tedy, wyciągając do niej rękę:
— Aktea! Ty tu, na moim okręcie, błagająca o ratunek... I od kogoż mam ratować ciebie, dziecko drogie? Jesteś przecie zaiste potężna, skoroś mi syna miłość przywrócić zdołała?
— Ratuj mnie i broń od niego, ode mnie samej, od mojej miłości... Od tego dworu, który mnie przeraża; od tego świata, tak dla mnie nowego, niepojętego...
— Biedaczko, uspokój się najprzód — rzekła Agrypina. — Przypominam sobie, żeś znikła w połowie uczty. Neron pytał się o ciebie, kazał cię szukać. Dlaczegożeś uciekła?
— Dlaczego? Ty się o to pytasz? Czy może uczciwa kobieta... ach przebacz!... uczestniczyć w podobnej biesiadzie, na widok której rumieniłyby się ze wstydu same nawet kapłanki Wenery? O moja matko!... Czyś nie słyszała tych pieśni? czyś nie widziała tych nagich niewiast... tych kuglarzy, których każde poruszenie było hańbą, nietyle dla nich, ile dla tych, którzy patrzeć na to byli zmuszeni! Nie mogłam znieść podobnego widoku, uciekłam do ogrodu. Ale tam... znowu to samo... Te ogrody były zaludnione, jak starożytne lasy: przy każdem źródle mieszkała jakaś Nimfa bezwstydna; każdy krzak ukrywał jakiegoś rozpustnego Satyra... I czy dasz temu wiarę, matko? Między tymi mężczyznami i niewiastami, poznawałam matrony i patrycjuszów... Uciekłam więc z ogrodów z równą zgrozą, jak od stołu...
Znalazłam się na drodze do morza, rzuciłam się na brzeg... spostrzegłam triremnę i poznałam, że to twoja. Oznajmiłam, że należę do twego orszaku i mam czekać na ciebie. Wpuszczono mnie, a wśród majtków i żołnierzy, tych ludzi nieokrzesanych, uczułam się spokojniejsza, zaczęłam oddychać swobodniej, niż u stołu Nerona, który przecież otaczały najznamienitsze postacie Rzymu.
— Biedne dziecię! Czegóż ode mnie żądasz?
— Schroniska w twoim domu przy jeziorze Lukryńskiem, miejsca między twemi niewolnicami, zasłony, abym mogła pod nią ukryć wstyd, którym cala płonę...
— Nie chcesz już zatem oglądać cezara?
— O moja matko!...
— Chcesz go więc opuścić zbłąkanego, jak okręt bez sternika, na tem morzu rozpusty?
— O moja matko! gdybym go mniej kochała, mogłabym może przy nim pozostać; lecz czy możesz żądać ode mnie, abym patrzyła na to, jak on obdarza miłością inne kobiety, powtarzając im to samo, co ja od niego słyszę? To niepdobna, żebym oddając mu wszystko, nie otrzymywała w zamian nic prawie... Zginęłabym sama wśród tego zgubionego i zatraconego świata; pozostając wśród tych kobiet, stałabym się do nich podobna: nosiłabym sztylet u paska, truciznę w pierścieniu, a potem...
— Czego chcesz, Acerronio? — przerwała Agrypina, zwracając się ku młodej niewolnicy, która weszła w tej chwili.
— Czy mogę mówić? — szepnęła zapytana głosem stłumionym.
— Mów.
— Dokąd się udajesz, pani moja?
— Do mojej willi przy jeziorze Lukryńskiem, wszakże wiesz o tem.
— Sądziłam, że tam dążymy, i istotnie zrazu płynęłyśmy w tę stronę, lecz nagle statek zmienił drogę i płynie teraz na pełne morze...
— Na pełne morze! — powtórzyła zaniepokojona Agrypina.
— Patrz — rzekła niewolnica, podnosząc zasłonę okna — latarnia przylądka powinna być już daleko za nami, a oto jest z prawej strony; zamiast zbliżać się ku Puzzoli, oddalamy się od niej całą siłą żaglów i wioseł.
— W samej rzeczy — szepnęła Agrypina — cóżby to miało znaczyć? Gallusie! Gallusie!...
Młody patrycjusz rzymski ukazał się w drzwiach — Agrypina zwróciła się do niego z poleceniem:
— Powiedz, Gallusie, Anicetusowi, że mówić z nim pragnę.
Gallus wyszedł z Acerronją.
Naraz kajutę zaległy ciemności.
— Sprawiedliwe bogi! — zawołała Agrypina latarnie gasną jakby mocą czarów... Akteo, Akteo, coś mi tu zgotowano niegodziwego... Ach! ostrzegano mnie, żebym nie jechała do Bauli, ale nie chciałam słuchać nierozsądna!... Cóż więc, Gallusie? zapytała młodego patrycjusza, który wrócił do kajuty.
— Anicetus nie może stawić się na twe rozkazy: zajęty jest spuszczaniem łodzi na morze.
— Pójdę więc sama do niego... Ach!... co znaczy ten hałas nad nami... Na Jowisza! jesteśmy skazani... Oto okręt się rozpada!
Jakoż zaledwie Agrypina wyrzekła te słowa, rzucając się w objęcia Aktei, gdy runął z łoskotem unoszący się nad ich głowami pomost, który tworzył sufit kajuty...
Agrypina i Aktea uważały się za zgubione; szczęśliwym trafem jednak podpory baldachimu, wznoszącego się nad łożem były tak silne, że utrzymały ciężar walącego się sklepienia, którego drugi koniec zmiażdżył Gallusa, stojącego u wnijścia do kajuty. Agrypina i Aktea ocalały pod baldachimem.
Naraz zgiełk i wielkie krzyki rozległy się na pokładzie statku, jednocześnie pod kajutą dał się słyszeć głuchy szmer i obie kobiety uczuły, że podłoga usuwa się z pod ich stóp... Spód statku rozpadał się, jakby o skałę podwodną strzaskany; woda gwałtownie wdzierała się do wnętrza triremmy.
Agrypina domyśliła się strasznej prawdy; rzekoma katastrofa była wyrokiem cezara, po mistrzowsku obmyślonym i upozorowanym. Obejrzała się wokoło: tu sufit zawieszony na włosku i grożący zmiażdżeniem — tam woda, wdzierająca się gwałtownie. Ale okno było jeszcze otwarte: to jedyna droga ocalenia. Pociągnęła więc ku niemu Akteę, dając znak, aby milczała szybkiem i nakazującem skinieniem, które mówiło, że tu idzie o życie, i obie, nie patrząc za siebie, bez wahania, wyskoczyły przez nie, trzymając się za ręce.
Mniemały w pierwszej chwili, że jakaś piekielna potęga wtrąciła je w najgłębsze otchłanie morza. Strzaskany statek, kołując, szedł na dno, a wir, przez to tworzony, porwał je za sobą. Zanurzały się tak przez kilka sekund, które im zdały się wiekiem. Wreszcie uczuły, że się już przestają zagłębiać, potem, że płyną w górę, nakoniec, wpół omdlałe, wróciły na powierzchnię.
W tej chwili, jakby przez zasłonę, ujrzały jakąś głowę, ukazującą się przy łodziach, jednocześnie usłyszały rozpaczliwe wołanie:
— Jestem Agrypina, jestem matka cezara, ratujcie mnie!
Aktea także chciała wołać o pomoc, ale Agrypina zasłoniła jej usta dłonią, więc głos jej wydał tylko dźwięki stłumione i niewyraźne. Po chwili, Agrypina, utrzymująca się na wodzie jedną ręką, ukazała jej drugą wiosło, podnoszące się i rozbijające głowę Acerronji, która była tak niebaczną, iż wzywała na ratunek morderców, nasłanych na Agrypinę, mieniąc się matką cezara...
Ocalone kobiety płynęły do brzegu. Tymczasem Anicetus, sądząc, że wypełnił zlecenie, zmierzał ku Bauli, gdzie oczekiwał nań cezar. Niebo wciąż było czyste i morze spokojne; ale tak wielka była odległość do brzegu od miejsca, w którem Agrypina z Akteą rzuciły się do wody, że chociaż już płynęły więcej niż pół godziny, jeszcze się znajdowały o pół mili od lądu. W dodatku Agrypina, wyskakując ze statku, zraniła się w ramię i teraz czuła, że jej drętwieje prawa ręka i staje się bezwładną. Rychle też spostrzegła Aktea, że jej towarzyszka płynie z coraz większą trudnością; przesunęła się więc na drugą stronę i wsparłszy rękę Agryrpiny na swej szyi, utrzymywała ją w ten sposób na powierzchni wody, chociaż matka cezara błagała ją, aby o sobie tylko myślała, a jej pozwoliła zginąć.
Tymczasem Neron wrócił do pałacu Bauli i zasiadając znów przy stole biesiadnym, przywołał nowe tancerki i nowych kuglarzy. Orgja rozpoczęła się w najlepsze. Po chwili cezar ujął lirę i zaczął deklamować rapsod Homera o oblężeniu Troi. Wzdrygał się jednak raz po raz, czuł, że krew mu w żyłach lodowacieje i pot zimny występuje mu na czoło. Zdawało mu się bowiem, że powiew śmiertelny unosi się wśród rozkosznej atmosfery biesiady i owiewa całą jego postać. Naraz do komnaty wsunął się niewolnik i szepnął mu słów kilka do ucha. Neron pobladł, rzucił lirę, zerwał z głowy wieniec i wybiegł z komnaty, nie rzekłszy słowa. Ale wszyscy domyślili się odrazu, że musiało się zdarzyć coś strasznego. Rychło też biesiadna komnata opustoszała, goście co do jednego opuścili ją, ogarnięci trwogą i przeczuciem grozy.
Neron udał się do swej komnaty i kazał przywołać Anicetusa. Ten, skoro tylko wrócił do portu, zdał zaraz sprawę, w jaki sposób wykonał zlecenie, a cezar, ufając jego wierności, nie wątpił, iż mówi prawdę. Zdumiał się przeto powiernik, gdy Neron rzucił się do niego z wściekłością, wołając:
— Powiedziałeś mi, że nie żyje, a oto w tej chwili przybywa od niej posłaniec... Co to zna*czy?!
— Musi więc chyba przybywać z piekieł — odparł, nie wierząc uszom Anicetus. — Na własne oczy widziałem, jak statek strzaskany tonął, słyszałem głos, wołający: — Jestem Agrypina, matka cezara, ratujcie! — Widziałem, że wiosła zmiażdżyły głowę tej, co tak niebacznie wzywała ratunku!....
— Źleś widział, to Acerronja zginęła, a moja matka ocalała...
— Kto to powiedział?
— Wyzwoleniec Agerinus.
— Czy go widziałeś, panie?
— Jeszcze nie.
— Co rozkazuje uczynić boski cezar?
— Mogęż na ciebie rachować?
— Życie moje należy do cezara.
— Udaj się do komnaty przyległej, a gdy zawołam o ratunek, wpadnij żywo, przytrzymaj Agerinusa i świadcz, żeś widział, jak miecz swój na mnie podnosił.
— Słowa twoje są prawem — rzekł Anicetus, zginając się kornie, poczem udał się do przyległej komnaty.
Neron, zostawszy sam, wziął zwierciadło, a widząc twarz zmienioną, pokrył bladość jej różem; poprawiwszy potem pukle włosów na głowie i fał*dy togi, jakby miał wystąpić na scenie teatru, położył się w wyszukanej pozie na łożu i czekał na posłańca.
Goniec ów przybywał z oznajmieniem, że matka cezara ocalała. Opowiedział dziwną katastrofę triremmy i dodał potem, że Augusta Agrypina uratowaną została przez łódź w chwili, gdy tracąc siły, tylko od bogów wyglądała zbawienia... Ta łódź z zatoki Puzzoli zawiozła ją nad jezioro Lukryńskie kanałem wykopanym z rozkazu Klaudjusza. Do willi przeniesiono Agrypinę w lektyce, tam poleciła zawiadomić syna o wypadku, że się znajduje pod strażą bogów, zaklina go przeto, aby wstrzymał swe odwiedziny, choć może pragnie ją zobaczyć, jest bowiem wyczerpana i potrzebuje spoczynku.
Neron słuchał relacji uważnie, udając kolejno przestrach, zadziwienie i radość, stosownie do treści opowiadania; lecz gdy się wreszcie dowiedział o rzeczy najważniejszej, to jest o miejscu schronienia matki, cisnął obnażony miecz pod nogi wyzwoleńca i zaczął wzywać ratunku. Natychmiast przybiegł z komnaty przyległej Anicetus, pochwycił posłańca Agrypiny i podniósłszy miecz, leżący u jego nóg, oddał go jako dowód rzekomego zamachu wraz z winowajcą pretorjańskiemu centurjonowi, przybyłemu ze swym oddziałem na wołanie cezara, poczem rozgłosił po całym pałacu, że Neron omal nie został zamordowany z rozkazu swej matki.
Agrypina została uratowaną przez łódź rybacką późno wracającą do portu; ale przypuszczając, że zemsta Nerona może ją dosięgnąć nawet w jej ustronnej willi, nie chcąc przytem narazić na zgubę tej, która ocaliła jej życie, zapytała Aktei w chwili, gdy już wsiąść miała do łodzi, czy czuje się na siłach dostać się do brzegu, którego ciemna linja majaczyła w oddali. Aktea odgadła myśl Agrypiny, mimo to chciała koniecznie towarzyszyć jej; jednak matka cezara rozkazała stanowczo, by ją opuściła przyrzekając, że ją do swego orszaku przywoła, gdy się dostatecznie zabezpieczy sama. Aktea musiała usłuchać rozkazu i lekka jak łabądź, szybko popłynęła ku przeciwnemu brzegowi.
Agrypina zbliżając się do lądu, zauważyła, iż całe wybrzeże dziwnie jest ożywione. Liczne światła snuły się w różnych kierunkach, słychać było krzyki, których znaczenie trudno było zrozumieć. Zdradzały one jakąś trwogę i zamęt. Jakoż ów zamęt był sprawą Aniceta. Wróciwszy do Bauli, rozpuścił on wieść o rozbiciu się triremmy i zatonięciu matki cezara. Wieść ta poruszyła jej niewolników, klijentów i przyjaciół, którzy niezwłocznie rozbiegli się po nad morzem w nadziei, że fale wyrzucą ją, wraz ze szczątkami statku, żywą lub umarłą. Gdy więc ukazał się biały żagiel, cała ta ciżba rzuciła się ku miejscu, w którem łódź miała przybić do lądu, a skoro dowiedziano się, że wiozła ona Agrypinę, żałobne okrzyki zmieniły się w wybuch radosnej wrzawy. Matka cezara, skazana na okropną śmierć w jednej stronie zatoki, wylądowała w drugiej z prawdziwym triumfem, niesiona na ramionach swoich sług wśród niepohamowanego zapału ludności, która jej towarzyszyła aż do jej willi; potem cała ta rzesza pozostała u drzwi, a zwiększając się z każdą chwilą, domagała się wrzaskliwie, by ta, której Senat z rozkazu cezara przyznał tytuł Augusty, ukazać się raczyła raz jeszcze jej oczom.
Te dowody życzliwości nie były na rękę Agrypinie, przeciwnie, przejmowały ją trwogą, wszelką bowiem popularność u ludu Neron poczytywał niejako za występek, za uchybienie jego osobie, zwłaszcza jeżeli otaczała tych, których on nienawidził lub skazał. Wiedziała o tem dobrze, dlatego też nie uczyniła zadość domaganiom się tłumu, ukryła się w swej sypialni, najustronniejszej ze wszystkich komnat willi i przywoławszy zaufanego wyzwoleńca Agerinusa, rozkazała mu udać się do Nerona z wiadomem już nam zawiadomieniem. Potem kazała opatrzyć swe rany, oddaliła wszystkie kobiety i położyła się, osłaniając głowę płaszczem. Krzyki wciąż trwały, Agrypinę zaś dręczyły najczarniejsze myśli. Znając syna wiedziała, iż nie poprzestanie na nieudanym zamachu.
Nagle okrzyki umilkły, wrzawa ustała, zgasły pochodnie, których blask jaskrawy odbijał się w oknach jak łuna pożaru. Dreszcz trwogi przebiegł Agrypinę, czoło jej zimnym oblało się potem, wiedziała bowiem, że nie bez przyczyny nastąpiła ta zmiana — coś strasznego snać uciszyło wrzawę i zgasiło światła. Jakoż wkrótce dał się słyszeć odgłos zbrojnej gromady, wkraczającej na podwórzec willi, a następnie do przedsionków i komnat.
Agrypina przysłuchiwała się tym groźnvm zwiastunom z zapartym w piersi oddechem. Nie ruszała się z miejsca, nie mogła bowiem nawet marzyć o ukryciu się lub ucieczce. Wreszcie drzwi sypialni rozwarły się, a stanął w nich wyzwoleniec Anicetus, tetrak Hercules i centurjon morski Olaribus.
Spostrzegłszy Anicetusa, którego znała jako powiernika i niekiedy wykonawcę krwawych rozkazów Nerona, Agrypina zrozumiała, że jest zgubiona. Nie uciekając się do błagań, rzekła spokojnie:
— Jeżeli przybywasz jako posłaniec, oznajm synowi mojemu, żem zdrowa; jeżeli zaś jako kat, czyń swą powinność.
Za całą odpowiedź Anicetus obnażył miecz, zbliżył się do łoża, Agrypina zaś, zrzucając okrywający ją płaszcz, zawołała:
— Więc uderzaj!
Anicetus wzniósł miecz i zadał jej cios. Nie zawahał się, nie zadrżała mu ręka — był zaprawiony w rzemiośle siepacza.
Tymczasem Aktea, rozstawszy się z Agrypiną, płynęła ku brzegowi; gdy się już zbliżała do lądu, ujrzała pochodnie i usłyszała krzyki, których znaczenia nie umiała sobie wytłumaczyć. Czując się jeszcze dość silna, postanowiła, przez ostrożność, wyjść na brzeg z drugiej strony Puzzoli. Aby się jeszcze lepiej ukryć, płynęła około mostu Kaliguli, trzymając się w ciemnym pasie cienia, który na powierzchnię morza rzucał i chwytając się co chwila za pale, dla wzmocnienia sił przez chwilowy chociaż spoczynek. Znalazłszy się o trzysta kroków od końca mostu, spostrzegła błyszczące w świetle księżyca hełmy wartowników; zwróciła się więc znowu ku morzu, chociaż siły już ją opuszczały, drętwiały ręce, a piersi z trudnością chwytały powietrze.
Ujrzała nakoniec, niski, ciemny i samotny brzeg, dogodny do wylądowania, więc chociaż ją jeszcze dolatywały okrzyki z Bai i chociaż widziała migocące w tamtej stronie światła, zwróciła się do owego brzegu. Naraz zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. W oczach wszystko zaczęło się mącić, przesłaniał je jakiś obłok, wśród którego snuły się błyskawice; uszy napełnił szum wzmagający się bezustannie, jak gdyby morskie potwory biły koło niej morze płetwami; chciała krzyczeć, wołać o pomoc, lecz usta jej napełniły się wodą i bałwan przeleciał przez głowę.
Czuła, że zginie, jeżeli wszystkich sił nie wytęży; konwulsyjnym rzutem zdołała wychylić się do połowy ciała ponad powierzchnię morza, co jej pozwoliło głębiej odetchnąć. Spostrzegła teraz upragniony brzeg znacznie bliżej, ostatnim wysiłkiem zwróciła się ku niemu. Po chwili wszakże uczuła, że ją ogarnia odrętwienie, myśli bez związku i ładu tłoczyły się do głowy, przed oczyma snuł się istny chaos obrazów... Stanęło przed nią wszystko, co miała najdroższego na świecie, przesuwało się przed nią całe jej życie... Widziała sędziwego ojca, wyciągającego do niej ręce, wzywającego na brzeg, ale jakaś siła fatalna odbierała władzę członkom, ciągnąc w głębię morza. Zabrzmiała potem w jej uszach i zajaśniała świetnym blaskiem rozpustna biesiada. Neron śpiewał bezwstydne strofy, ulubieńcy przyklaskiwali mu, tancerki wykonywały ohydne pląsy, obrażające oczy. Chciała uciekać, ale nogi jej zaplątały się w girlandach kwiatów. W tych usiłowaniach zwróciła oczy ku przedsionkowi i ujrzała majestatycznego starca, z obliczem pełnem dobroci, który ją wołał do siebie skinieniem. Dokoła jego skroni błyszczał krąg świetlny, rozjaśniający całą tę postać czcigodną. Aktea nie mogła oczu oderwać od jego oblicza. On powtórzył znak wzywający, Koryntjanka zaś zrozumiała, że zostanie ocalona, jeżeli się zdoła zbliżyć do niego. Naraz uczuła, że tonie i rozpaczliwie krzyknęła. Wydało się jej, że jest niesiona jakby we śnie, potem, że stacza się ze stromej góry. U podnóża tej góry natknęła się na ostry kamień, uczuła ból przejmujący, aż wreszcie zapadła w zupełną niepamięć.
Gdy przyszła do siebie, była noc jeszcze; leżała na brzegu owinięta szerokim płaszczem; a człowiek jakiś, klęczący obok, unosił jej głowę.
Podniosła oczy ku zbawcy, poznała starca, którego widziała w przedsionku biesiadnej komnaty.
Była to ta sama postać łagodna, czcigodna, cicha, tak, iż mniemała, że wciąż jeszcze marzy.
— Mój ojcze! — wyszeptała — zawołałeś mię do siebie — i oto jestem. Ocaliłeś mi życie — wyjaw mi przeto swe imię, bym mogła je błogosławić...
— Imię moje Paweł — odrzekł.
— Kto jesteś?
— Apostoł Chrystusa.
— Nie rozumiem cię, — rzekła Aktea — ale mniejsza o to — ufam ci, jak ojcu. Prowadź mię, gdzie zechcesz, a pójdę bez wahania.
Starzec wstał i powiódł ją za sobą.