Nieprawy syn de Mauleon/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróżny który dzisiaj przebywa część Bigorry, rozciągającą się pomiędzy rzekami Gers i Adour, która stała się departamentem Górnych Pireneów, ujrzy przed sobą dwie drogi do wyboru, któremi udać się może z Tournai do Tarbes; jedna z nich, świeża idąca przez dolinę, zawiedzie go we dwie godziny do dawnéj stolicy hrabiów de Bigorre; druga idąca przez górę, i będąca dawną drogą rzymską, sięga przestrzeni mil dziewięciu.
Tę większą odległość drogi i utrudzenia, nadgrodzi mu piękny kraj jaki będzie przebywał, i widoki cudownych krajobrazów, które nazywają: Bagnères, Montgaillard, Lourdes, oraz horyzont formujący jakby niebieską ścianę obszernych Pireneów, z pośrodka których wytryska biały od śniegu, pełen wdzięku szczyt południa. Jest to droga artystów, poetów i lubowników starożytności, na nią to prosiemy czytelnika rzucić wraz z nami swe oczy.
W pierwszych dniach miesiąca Marca, roku 138S, na początku panowania króla Karola VI, to jest wówczas: gdy wszystkie te zamki zrównane dzisiaj z murawą, wznosiły swój szczyt po nad wiérzch najwyższych dębów, i najpiękniejszych sosen, kiedy owi ludzie z zbroją żelazną i sercem miedzianém, których nazywano: Olivier de Clisson, Bertrand Dugueselin, i Captal de Buch, zaledwie zdołali spocząć w swoich homerycznych grobach, zacząwszy wielką Iljadę która się zakończyła Sielanką, dwóch ludzi przejeżdżało często drogę wązką i chropowatą, która naówczas była jedyną kommunikacyą między znaczniejszemi miastami południa.
Postępowało za niemi dwóch służących konno podobnież jak i oni.
Ci dwaj panowie, zdawali się być mniej-więcéj równego wieku, to jest liczyć mogli od pięćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu ośmiu lat. Lecz uderzającém było to porównanie, gdyż wielka różnica będąca w ich ubiorach oznaczała, iż każdy z nich był różnego stanu.
Jeden z nich, który z przyzwyczajenia zapewne jechał cokolwiek naprzód, ubrany był w kaftan z aksamitu koloru karmazynowego, lecz wystawienie go na dészcz i słońce, od czasu jak jego pan przywdział go na siebie, zatarły w nim, nietylko połysk, ale nawet i kolor. Przez otwory od kaftana wystawały dwa silne ramiona, okryte dwoma bawolemi rękawami, stanowiącemi część kaftana, który niegdyś był żółtym i podobnie, jak kaftan, stracił swój piérwotny błysk, nie przez wystawienie go na działanie żywiołów, lecz przez ocieranie pancerzem, któremu widocznie przeznaczony był za potrzewkę. Chełm podobny do żelaznéj czapeczki, chwilowo zawieszony, zapewne z przyczyny upału, na lęku u siodła jezdca, pozwalał widzieć jego głowę łysą na wierzchu, ocienioną przez skronie i z tylu długiemi siwawemi włosami, które odpowiadały wąsom, cokolwiek czarniejszym od włosów, jak to prawie zawsze przytrafia się ludziom, którzy poddali się wielkiém strudzeniem; broda tego samego koloru co i wąsy, obcięta czworobocznie, spadając na żelazny naszyjnik, była jedyną częścią, zbroi odpornéj, jaką rycerz zachował. Co do broni zaczepnych, te składały się: z długiego miecza wiszącego na szerokim pasku skórzaném, i małego toporka zakończonego ostrzem trójkątnym, tak, aby go do cięcia jak i przebicia zarówno używać można. Ta broń była zawieszoną z prawéj strony łęku, i odpowiadała hełmowi zaczepionemu na lewym.
Drugi, to jest ten, który postępował nieco z tylu piérwszego, nie miał nic wojennego ani w postaci, ani w ubiorze; ubrany był w długą czarną suknię, u pasa któréj, w miejsce długiego miecza lub puginału, wisiał kałamarz obszyty oślą skórą, podobnie, jak nosili żaki i studenci: w jego głowie oczy żywe i pojętne, brwi gęste, nos na końcu zaokrąglony, wargi nieco grube, włosy rzadkie i krótkie, bez wąsów i brody; na głowie miał biret podobnie jak używali urzędnicy, klerycy i w ogólności osoby znaczne; z kieszeni wyglądały mu dwa zwoje pargaminu drobno zapisane, jak zwykle u tych co wiele piszą. Jego koń nawet zdawał się podzielać spokojne usposobienie swego jezdzca, stąpał powoli i kłusem, z głową schyloną ku ziemi, nozdrza tylko dymiące i grymaśne rżenie dzielnego rumaka, sprzeczne były z jego krokami; gdyż jak już powiedzieliśmy, zdawał się pysznić z swojej przewagi, unosząc go na sobie.
Dwóch służących postępowało za niemi, zachowując tę samą postać przeciwną, jaka odznaczała ich panów. Piérwszy, ubrany był w sukno zielone, mniéj-więcéj na sposób łuczników, gdyż nosił luk na napleczniku i sajdak z prawéj strony; z lewéj, wisiał wlepiony w udo rodzaj puginału na szerokiéj klindze, która zajmowała środek między nożem téj strasznéj broni, nazywanéj językiem wołowym.
Po-zanim, za każdym stąpnieniem konia, wydawała odgłos zbroja, z któréj bezpieczeństwo dróg pozwoliło jéj panu chwilowo się oswobodzić.
Drugi, był równie jak jego pan, ubrany czarno, i zdawał się, ze sposobu ostrzyżenia włosów i koronki na głowie, dającéj się spostrzegać wówczas gdy uchylał pjuskę z uszkami z sukna czarnego, iż należał do niskiego rzędu duchowieństwa. To przekonanie stwierdzał widok mszału, który trzymał pod pachą, i którego rogi i klamry srebrne, dosyć pięknéj złotniczéj roboty. jasno błyszczały mimo zużycia oprawy.
Tak wszyscy czteréj jechali: panowie marząc, służący gawędząc, kiedy przybywszy na zakręt, gdzie droga dzieliła się na trzy odnogi, rycerz zatrzymał swego konia, i czyniąc znak swemu towarzyszowi, aby podobnie co i on uczynił:
— Oto tu, — rzecze — Janie, obejrzyj dobrze okolice na około, i powiedz mi co o niéj myślisz.
Ten do którego mówiono, spojrzał w około siebie, że zaś okolica z położenia ziemi zdawała się przyjazną do zasadzki:
— Na prawdę, — rzekł, — panie Espaing, to dziwne miejsce: ja oznajmiam z mej strony, że nie zatrzymał; bym się nawet na czas, w którym możnaby zmówić trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Marja, gdybym nie był w towarzystwie rycerza tak dostojnego jak ty jesteś.
— Dziękuję za grzeczność, panie Janie; poznałem twoją zwyczajną dworskość, teraz czy przypominasz sobie coś mi powiadał przed trzema dniami, wyjeżdżając z miasta Pamiers, względem téj pamiętnéj utarczki między Mongatem de Saint-Basile, i Ernautonem Bissette, w Pas-de-Larre.
— Oh! tak, przypominam sobie, — odpowiedział duchowny, — przypomnij mi pan tylko gdy będziemy w Pas-de-Larre, aby się przekonać, gdyż chciałbym widziéć to miejsce uświetnione śmiercią tylu walecznych ludzi.
— Dobrze, więc patrz.
— Sądziłem, że Pas-de-Larre jest w Bigorze.
— Właśnie my tu jesteśmy; od chwili jak przepłynęliśmy w bród rzeczkę Leze, minęliśmy na lewo przed kwadransem czasu drogę z Lourdes, i zamek Montgaillard; oto jest mała wioseczka la Civitat, oto są lasy pana de Barbezan, i w końcu, tam daléj za drzewami, jest zamek Marcheras.
— Wiész panie Espaing, — rzekł duchowny — jak jestem ciekawy pięknych czynów wojennych, że zaś zapisuję je w miarę tego jak widzę, lub mi opowiadają, bądź łaskaw, opowiedz mi po-szczególe co się w tém miejscu przytrafiło.
— To najłatwiejsza, — odpowiedział rycerz, — około roku 1358 lub 1359, już temu lat trzydzieści, wszystkie załogi kraju były francuzkie, wyjąwszy Lourdes. Mimo to, ci robiąc częste wycieczki, dla zaopatrzenia żywnością miasta, pochwycali wszystko, co tylko napotykali, i odprowadzali za mury, tak, iż inne załogi wysyłali oddziały swoich wojsk; a gdy się spotykano, były straszne walki, gdzie spełniano mężne czyny, jakby w porządnéj bitwie.
„Pewnego dnia, Mongat de Saint-Basile, którego tak nazywano, z przyczyny iż miał zwyczaj przebierać się za mnicha, aby ukryć swoje zasadzki, wyjechał z Lourdes z panem de Carnillac, i mniéj-więcéj stu dwudziestoma włócznikami. W cytadeli brakowało żywności, i wielką postanowiono wyprawę; jechali więc łąką o milę od miasta Tuluzy, i znaleźli stado wołów które zabrali, poczém powracali drogą najkrótszą; ale zamiast iść prosto, zwracali się na lewo i prawo, żeby zabrać jeszcze gromadę wieprzów i baranów, a tym sposobem wiadomość o wyprawie rozgłosiła się po kraju.
„Pierwszy który o tém się dowiedział, był kapitan z Tarb, nazwiskiem Ernauton de Saint-Colombe; zostawił więc straż swego zamku, jednemu z swoich synowców; inni powiadają, nieprawych synów, młodemu pacholęciu piętnasto lub szesnasto letniemu, które nigdy jeszcze nie było w żadnéj bitwie ani utarczce. Udał się zawiadomić pana de Barbezan, i wszystkich konnych z Bigorry jakich mógł tylko napotkać, tak, iż tego samego wieczora stanął na czele takiego samego zastępu, jakim dowodził Mongat de Saint-Basile.
„Natychmiast więc rozesłał szpiegów po kraju, aby dowiedzieć się, którędy poszedł garnizon de Lourdes; a gdy dowiedział się iż miał przechodzić przez Pas-de-Larre, postanowił tam go czekać. Tak więc, ponieważ znał doskonale kraj, i konie miał nie strudzone; przeciwnie zaś, nieprzyjacielskie odbywały pochody od czterech dni, pospieszył się zająć swoje stanowisko, w tym samym czasie, kiedy marudery spoczęli o milę od miejsca, w którem ich oczekiwał.
„Jakieś to sam powiedział, miejscowość przychylna jest zasadzce. Wyszli z Lourdes sam nawet Mongat nie spodziewał się niczego, ponieważ oddział szedł przodem, wojsko więc przeszło miejsce w którém jesteśmy, i tam gdzie droga jedna na prawo, druga na lewo się rozchodzi, zastęp Ernautona de Saint
Colombe, przybiegł z wielkim krzykiem; miał on z kim się rozprawiać: bo Mongat nie był lękliwym, kazał wstrzymać się swoim i oczekiwał spotkania.
„Straszném ono było, i takiém jakiego się spodziewano po piérwszych wojownikach okolicy; lecz to nadewszystko przywodziło do wściekłości wyszłych z Lourdes, że ich oddzielono od bydła, owiec i świń, dla których zadawali sobie tyle trudów, narażali się na tyle niebezpieczeństw, i słyszeli, oddalając się, kwiki, beki i ryki, pod przywództwem służących swoich przeciwników, którzy, dzięki szrankom stawionym przez ich panów, mieli tylko do pokonania pastuchów, których nie zwalczali, gdyż mało ich obchodziło, aby ich trzoda należała do jednego lub drugiego, w chwili kiedy jej zatrzymać nie mogli.
„Podwójnie więc obchodziło ich pokonanie nieprzyjaciół, naprzód, dla ich własnego bezpieczeństwa, następnie dla otrzymania żywności, któréj ich towarzysze zostający w warowni tak bardzo potrzebowali.
„Piérwsze starcie odbyło się na włócznie, lecz wkrótce część ich była złamaną; ci zaś którym całe pozostały, widząc że broń ta jest niedogodną w ścienionym szeregu, rzucili ją, i pochwycili: jedni za topory, drudzy za miecze, inni za maczugi, owi znów za broń, jaka im padła pod rękę, i nastąpiła walka tak gwałtowna, okrutna i zacięła, że nikt nie chciał ustąpić kroku, i że ci którzy raz padli, powstawali na nowo, aby nie powiedziano że stracili pole bitwy. Tak bili się przez trzy godziny, i jakby jednozgodnie, ci co byli bardzo strudzeni, siadali w tyle swoich towarzyszy, bądź w lasku na łąkach, lub téż na brzegach wałów, zdejmowali hełmy, ocierali krew i pot, odpoczywali przez chwilę i jeszcze zacieklejsi powracali na pole walki; — nie sądzę aby mogła bydź kiedyś walka bardziéj zaczepna i odporna, jak od czasu słynnéj potyczki des Trente.
„Podczas trzechgodzinnego zamieszania, wypadek rządził, że dwaj wodzowie, to jest Mongat de Saint-Bassille, i Ernauton de Saint Colombe, walczyli jeden na prawym, drugi na lewym skrzydle; lecz obadwa bili się tak mocno i tak rześko, że tłum ustępował przed niemi, i znaleźli się tuż na przeciw siebie. Ponieważ każden z nich tego pragnął, i ponieważ od początku tego spotkania nieustannie, wyzywali się, wykrzykniono radośnie jakby pojmowano zamysł i rozstąpiono się, a powszechna walka ustąpiła miejsca pojedynkowi.
— Ah! — rzekł duchowny przerywając z westchnieniem rycerzowi, — czemuż niestety! nie byłem łam, by widziéć podobną potyczkę mającą przypominać te piękne czasy przeszłego rycerstwa, niestety! już się to nie wróci.
— Stało się Janie — odrzekł wojak — a byłbyś widział rzadki i piękny widok, gdyż obadwaj potykający byli ludzie waleczni, silni na ciele i zręczni w zawodzie, konno, na dobrych i wyniosłych wierzchowcach, równie zażartych jak i ich panowie, aby się rozszarpać; jednakże koń Mongat’a de Saint-Bassille padł piérwszy, ugodzony razem topora wymierzonym przez Ernautona tak, iż powalił go trupem na placu, — lecz Mongat był bardzo zręczny, i mimo szybkiego spadnięcia, i braku czasu oswobodzenia się ze strzemion, mimo upadku pod konia, jeszcze wyciągnął rękę, i podciął przedni podkolanek koniowi Ernautona, który z boleści zarżał, zachwiał się i padł na obadwa kolana; Ernauton tym sposobem stracił korzyść i musiał zeskoczyć na ziemię — zaledwie się to stało, Mongat powstał na nogi, i walka rozpoczęła się na nowo, Ernauton toporem, a Mongat swoim czekanem.
— I to w tém samém miejscu odbył się ten piękny czyn? spytał duchowny z okiem iskrzącém od zapału, jak gdyby widział potyczkę, którą mu opisywano.
— Na tém samém miejscu, panie Janie. Dziesięć razy świadkowie naoczni opowiadali mi to, co tobie mówię. Ernauton był w tém samém miejscu, gdzie ty jesteś, a Mongat był tu gdzie ja stoję, Mongat nacisnął tak silnie Ernautona, że ten, mimo obrony zmuszony był jednak ustąpić, i walcząc, cofnął się od tego kamienia, który jest między nogami twego konia, aż do rowu, w który byłby w tył upadł, gdyby pewien młodzieniec, nie przybył cały zadyszany z tamtéj strony, i nie ujrzał walki; — on to widząc rycerza przywiedzionego do téj ostateczności, i domyślając się że siły jego wyczerpnięte, przeskoczył rów, i pochwycił topor z rąk z których miał w ypaść.
— Ah! dobry stryju — rzecze — daj mi topor, i pozwól nim działać.
Ernauton nie żądał więcéj, opuścił topor, rozciągnął się na brzegach wałów, gdzie przybiegli mu w pomoc jego służący, i porozpinali go; bowiem był bliski zemdlenia.
— Ale młodzieniec, — rzecze opat, — młodzieniec?
— No i co! młodzieniec przekonał w tém zdarzeniu, że chociaż go nazywano nieprawym synem, dobra krew płynęła w jego żyłach, i że jego stryj niesłusznie zamykał go w zamczysku, zamiast wziąść z sobą; bo zaledwie pochwycił topór, niepomnąc, że miał tylko kurtkę sukienną na sobie, i czapeczkę aksamitną na głowie, a przeciwnik jego okryły był cały żelazem, tak silnie uderzył go toporem, że naruszył wierzch hełmu, i zarazem zachwiał Mongota, że ten prawie upadł na ziemie. Ale nie był to wojownik, który poddałby się od jednego ciosu, wyprostował się, wzniósł swoja maczugę, i wymierzył nią tak na młodego człowieka, iż byłby mu niezawodnie roztrzaskał głowę, gdyby go był dosięgnął. Ten zaś, którego żadna broń odporna nie ociężała, uszedł razu, a podskakując lekko jak młody tygrys, objął rękami strudzonego Mongata, pochylił jak wielkie drzewo, i rzekł: poddaj się Mongat de Saint-Bassille, czy ci przyniosą pomoc lub nie, zawsze zginiesz.
— A czy poddał się? spytał duchowny, którego to opisywanie tak bardzo zajmowało, iż wszystkie jego członki trzęsły się z radości.
— Nie, wcale, — odrzekł pan Espaing, — lecz odpowiedział dowcipnie i dobrze:
— Ja, dziecku się poddawać! wstydziłbym się... uderzaj, kiedy możesz.
— Więc dobrze! nie poddawaj się mnie, ale mojemu stryjowi Ernautonowi de Saint-Colombe, walecznemu rycerzowi, a nie dziecku jak ja.
— Tym bardziéj twemu stryjowi, — rzekł stłumionym głosem Mongat, — bo gdybyś ty nie przybył, twój stryj byłby tak pokonany jak ja, uderzaj więc. Co do mnie, pod żadnym pozorem nie poddam się.
— Kiedy tak, rzecze młodzieniec, kiedy nie chcesz się poddać, zaczekaj, to zobaczysz.
— Tak, zobaczemy, rzecze Mongat, robiąc usiłowania podobne tym, jakie czynił olbrzym Encelades gdy chciał się oswobodzić z góry Etny, zobaczemy.
„Lecz nadaremnem było iż zbierał wszystkie siły, obejmował młodego człowieka — rękami i nogami jakby podwójnemi żelaznemi obręczami, nie mógł go pozbawić korzyści. Tamten zostając zwycięzcą trzymał go pod sobą jedną ręką, w czasie kiedy drugą dobył z zapasa mały nożyk, cienki, którego klinga wysunęła się z pod naszyjnika; w tym samym czasie, słyszano jakby przytłumione chrapanie. Mongat szarpał się, naprężył i podnosił nie mogąc się oderwać od młodzieńca przyczepionego do niego, i zanurzającego ciągle swój nożyk. Nagle piana krwista wytrysnęła z hełmu Mongata, i zabryzgała twarz jego przeciwnika. Z tych wysileń nadludzkich, łatwo odgadnąć męczarnie konania; lecz że pokonany nie puszczał młodzieńca, ten czul się utrudzonym i osłabionym. Jak wąż przy ciele ofiary którą dusi, wznosił się, uginał, naprężał, również, jak on, i wraz z nim drżał; legł rozciągnięty i przyczajony, póki ostatnie drganie nie znikło, i chrypka w jęk się nie zmieniła.
„Wtedy podniósł się, otarł twarz rękawem kurtki, drugą zaś ręką potrząsł mały nożyk podobny do dziecinnego cacka, które jednakże pozbawiło życia męża.
— Wielki Boże! — zawołał duchowny, zapominając że jego uniesienie posunęło się prawie do klątwy, — pan mi powiesz imię tego człowieka, nieprawdaż panie Espaing de Lyon, abym mógł je zapisać na moich tabliczkach, i żebym je wyrył w księdze historyi?
— Nazywał się, nieprawy syn Agenor de Mauléon, — odpowiedział rycerz, — zapisz sobie wyraźnie to nazwisko na twoich tabliczkach jak to mówisz, panie Janie; gdyż to jest imię walecznego wojaka, który sprawiedliwie zasługuje na ten zaszczyt.
— Ale, — rzecze Abbé, — zapewne na tem nie poprzestał, i zapewne w jego życiu są czyny godne tych któremi rozpoczął.
— Oh! bezwątpienia, gdyż w trzy, albo cztery lata potem, pojechał do Hiszpanii, i tam zostawał cztery lub pięć lat, bijąc się z Maurami i Saracenami, zkąd powrócił z uciętą prawą ręką.
— Oh! — zawołał duchowny z wykrzyknieniem oznaczającem uczestnictwo jakie przybierał w nieszczęściu zwycięzcy Mongat’a de Saint-Bassille, — otóż zupełnie nieszczęśliwy, bo zapewne tak waleczny rycerz musiał wyrzec się broni.
— Wcale nie, — odpowiedział pan Espaing de Lyon, — wcale nie, bardzo się mylisz: przeciwnie, gdyż w miejsce utraconej ręki, kazał sobie dorobić inną żelazną, którą tak włada jak prawdziwą, i może jeżeli mu się podoba, robić maczugą i uderzać tak, iż ugodzeni nie podnoszą się więcéj.
— Lecz, — zapytał duchowny, — czy można wiedzieć w jakiém zdarzeniu utracił tę rękę?
— Ah! — rzekł pan Espaing, — otóż czego nie mogę powiedzieć, mimo ochoty jaką mam zrobić ci tę przyjemność, gdyż nie znałem wcale osobiście walecznego rycerza o którym wzmianka, a nawet zapewniono mnie, że i ci co go znali nie wiedzą równie o tém, nigdy bowiem nie chciał on tego wypadku swego życia opowiedzieć nikomu.
— A więc, — rzekł duchowny, — nie będę mówił pod żadnym względem o twoim nieprawym synie, panie Espaing, gdyż nie chcę, aby ci którzy czytać będą historyę, którą piszę, czynili podobnie jak ja zapytania, nie otrzymując odpowiedzi.
— Cóż robić; — rzecze Espaing, — dowiem się, spytam, lecz zaczynaj zawsze od żałoby panie Janie, bardzo bowiem wątpię, abyś kiedykolwiek dowiedział się o tém czego sobie życzysz, nawet od niego samego gdybyś go napotkał.
— A żyje on jeszcze?
— Pewno, i walczy więcej jak kiedykolwiek.
— Swoją ręką żelazną?
— Swoją ręką żelazną.
— Aid — rzecze Jan, — zdaje mi się, że dałbym moje opactwo, gdybym mógł zejść się z tém człowiekiem i gdyby mi chciał opowiedzieć swoją historyę; lecz przynajmniéj panie Espaing dokończ mi twojéj, i powiedz, co się stało z dwoma stronnictwami gdy Mongat umarł.
— Śmierć Mongata zakończyła bitwę. Rycerze chcieli trzód i mieli je; prócz tego, kiedy Mongat zginął, wiedzieli, że owéj sławnéj i tak strasznéj załogi z Lourdes nie było się więcéj czego obawiać, bo często jeden człowiek stanowi siłę załogi, lub wojska. Zgodzono się, że każdy zabierze rannych i jeńców, a pogrzebie poległych.
„Zabrano więc Ernautona de Sainte-Colombe jako zupełnie zmordowanego potyczką, pogrzebano umarłych w miejscu, gdzie nasze konie depczą nogami; żeby zaś tak waleczny rycerz, nie był położony z trupami pospolitemi, wykopano dół z drugiéj strony téj wielkiéj skały, którą widzisz o cztéry kroki od nas, i postawiono krzyż kamienny z napisem imienia pod spodem, dla tego, aby pielgrzymi podróżujący, i chrobrzy rycerze przechodząc, mogli zmówić modlitwę za pokój jego duszy.
— Idźmy więc ku temu krzyżowi, panie Espaing, — odrzekł opat, — ja z mojéj strony zmówię z całego serca Ojcze nasz, Zdrowaś, i de Profundis.
Tedy opat dając przykład rycerzowi, skinął na masłalerzy, oddał lejce służącemu i zsiadł z konia z niecierpliwością przekonywającą, że gdy dotyczyło w podobnych przedmiotach, dobry kronikarz ulżył sobie połowę ciężaru.
Pan Espaing de Lyon podobnież uczynił. Szli pieszo na miejsce wskazane, lecz przy zakręcie skały, zatrzymali się obadwa.
Jakiś rycerz, gdyż tak mogli sądzić z postaci, klęczał pod krzyżem, odziany szerokim płaszczem, ze zwojów którego domyślać się można było zupełnego uzbrojenia, głowę miał tylko odsłoniętą, hełm położył na ziemi, o dziesięć kroków; za nim, ocieniony skalą, stał germek wojennie ustrojony na koniu do bitwy, trzymając w ręku lejce konia swego pana ubranego jak do potyczki.
Był to człowiek w całej sile wieku, to jest od czterdziestu sześciu, do czterdziestu ośmiu lat mający, cery brunatnéj Maura, włosów gęstych, i brody rzęsistéj, włosy i broda były koloru skrzydeł kruka.
Dwaj podróżujący zatrzymali się na chwilę, aby popatrzéć na tego człowieka, który nieporuszony i podobny do pomnika, wypełniał na grobie Mongata religijną powinność, jaką oni sami mieli dopełnić.
Rycerz nieznany, w czasie modlitwy, nie zdawał się zwracać najmniejszéj uwagi na nowo przybyłych; następnie gdy skończył modły, zadziwił niezmiernie dwóch przypatrujących się, kiedy przeżegnał się lewą ręką, skłonił dworsko głowę, włożył hełm na ciemne czoło, i zwrócił się od skrętu skały, wraz z swoim górnikiem, śmielszym, czarniejszym, bardziéj naprężonym jak on, i oddalił się.
Prawda że w téj epoce napotykano znaczną liczbę tego rodzaju osób, ta jednakże miała powierzchowność tak szczególni, że dwaj podróżni przypatrywali się jéj, lecz każdy wewnętrznie, gdyż czas naglił; mieli bowiem jeszcze trzy mil do zrobienia, duchowny przytém zobowiązał się zmówić na grobie Mongata: Ojcze nasz, Ave Maria i de Profundis et Fidelium.
Po modlitwie, pan Jan spoglądał na około siebie, rycerz który zapewne nie umiał modlić się dłużéj od niego, pozostawił go; przeżegnał się więc, ale prawą ręką, i szedł rozweselić swego towarzysza.
— Oto! — rzekł służącym: — nie widzieliście rycerza uzbrojonego do wojny, i jego germka. rycerz mogący mieć czterdzieści sześć, germek zaś, pięćdziesiąt pięć lub sześćdziesiąt lat?
— Już ja zapytywałem o to — rzekł Espaing de Lyon, czyniąc poruszenie głową, gdyż umysł jego obciążony był tym samym zajęciem co i jego towarzysza podróży. Zdaje się że przebywa tę samą drogę co i my, i że zapewne jak i my odpocznie w Tarbach.
— Puśćmy nasze konie kłusem aby go dogonić, — rzecze kronikarz, — gdyż bydź może, jak się z nim złączemy, opowie nam co; bo téż tak to pospolicie bywa między ludźmi przebywającymi tę samą drogę, i zdaje mi się, że możnaby wiele powziąść wiadomości od człowieka będącego pod tak gorącém słońcem, które mu sprawiło cerę, jaką ma.
— Zróbmy tak, — rzecze rycerz, — bo przyznam ci się, że czuję ciekawość równą twojéj, i nie przypominam sobie, żebym w tych okręgach widział kiedy taką postać w okolicy.
W skutku tego postanowienia, dwaj nasi podróżni pospieszając, zachowali tę samą co zwykle od siebie odległość, koń rycerza poprzedzał zawsze nieco konia duchownego.
Lecz nadaremne były usiłowania pośpiechu, przechodząc nadbrzeża rzeki Lisse, droga nastąpiła szersza, co dodało łatwości rycerzowi wraz z germkiem, do podwojenia kroków, ciekawi przybyli zatem do miasta Tarb nie dogoniwszy go.
Tam zaś inne zajęcie powodowało duchownego.
— Panie, — rzekł do rycerza, — wierzę że najpierwszą potrzebą w podróży jest dobry nocleg i dobra wieczerza. Staniemy w tém mieście Tarbes, dokąd pierwszy raz przybywam, oraz gdzie jak wiesz przyzywa mnie Gaston Phoebus.
— Nie troszcz się o to, — rzekł rycerz z uśmiechem, — staniemy pod gwiazdą, a to jest najlepszy zajazd nie mówiąc że oberżysta jest moim przyjacielem.
— Dobrze, — rzekł kronikarz, — uważałem że w podróży zawsze z dwoma rodzajami ludzi przyjaźnić się należy, z oberżystami i złodziejami. Udajmy się więc do twego przyjaciela pod gwiazdę, gdzie polecisz mnie jemu na czas, póki nie powrócisz.
Obadwaj postępowali do oznaczonego miejsca, które było na wielkim placu miasta, i używało jak to Espaing de Lyon powiedział, wielkiéj sławy na dziesięć mil w około.
Gospodarz był na progu drzwi swoich, gdzie chlubiąc się ze swych nawyknień arystokratycznych, sam skubał z pierzy okazałego bażanta, któremu z wszelką gastronomiczną nadętością, właściwą tym żarłokom co nie tylko chcą się nasycać smakiem, ale zarazem i widokiem, zostawiał pióra na głowie i w ogonie; jednakże mimo zagłębienia się w tém mozoliłem zajęciu, spostrzegł pana Espaing de Lyon, w oliwili, kiedy ten ukazał się na placu, wziął więc swego bażanta pod pachę, zdjął czapkę drugą ręką, i postąpił kilka kroków na spotkanie gościa.
— Ah! to pan, — rzekł — panie Espaing, okazując najżywszą radość, witaj pan i jego zaszczytne towarzystwo, już bardzo dawno nie widziałem pana, i powątpiewałem czy mógłbyś dłużéj opóźniać przejście przez nasze miasto. Ej! Brind’avoine, bierz konie tych panów. Ho! Marion, przygotuj najlepsze pokoje; panowie zsiądcież z koni, jeżeli łaska, i zaszczyćcie swoją obecnością moją biedną gościnę.
— I cóż! — rzekł rycerz do swego towarzysza, — czyż nie mówiłem ci Janie, że pan Barnabe jest szacowny człowiek, — zawsze u niego znaleźć możesz wszystko, czego się tylko zapotrzebuje.
— Tak, — rzecze duchowny, — nie mam też nic na to do powiedzenia; chyba tylko że dosyć słyszałem o stajni i pokojach, a nic o wieczerzy.
— Oh! co do wieczerzy, to niech się jego wielebność nie troszczy, — rzecze gospodarz, — pan Espaing zapewni pana; zarzucają mi tylko że zbyt obficie karmię moich podróżnych.
— Dalej Gaskończyku — odezwał się Espaing, który również jak jego towarzysz zsiadł z konia i porzucił cugle w ręce swoich służących, — wskaż nam drogę, daj połowę tego co obiecujesz, a będziemy zupełnie zadowoleni.
— Połowę! — zawołał pan Barnabe, — połowę! a toż byłbym człowiekiem pozbawionym godności, gdybym na to przystał, w dwójnasób! panie Espaing w dwójnasób!
Rycerz spojrzał wzrokiem zadowolenia na duchownego, obadwaj postępowali za oberżystą, i weszli za nim do kuchni.
W rzeczy saméj, wszystko w téj szczęśliwéj kuchni zapowiadało ową przyjemność dla prawdziwych żarłoków, jakiej doznają przy obfitem i smaczném jedle. Rożen obracał się, rondle skwarczały, patelnie piszczały, a pośród tego hałasu, jak jednozgodne wezwanie do stołu, zegar uderzył szóstą godzinę.
Rycerz zatarł sobie ręce, a kronikarz przesunął po ustach językiem; kronikarze w ogólności są łakomi, a bardziéj jeszcze wówczas, gdy w tym samym czasie są duchownymi.
W téj chwili oderwane z jednego punktu, to jest z rożna, spojrzenia dwóch ostatnio przybyłych, przebiegały w przeciwnym kierunku linią kolistą, aby się przekonać, czy obiecane im uciechy, nie były zwodne jak uczty fantastyczne, przyrzekane przez czarnoksiężników błędnym rycerzom. Ktoś podobny do mastalerza wszedł za niemi do kuchni i przemówił słowo do ucha oberżysty.
— O do djabla! — rzekł, skrobiąc się za ucho, — i ty mówisz że nie ma miejsca dla koni tych panów?
— Ani najmniejszego panie; przybyły rycerz zabrał dwa ostatnie, i to nie w stajni, gdyż ta była pełną, lecz w szopie.
— Oh! oh! — rzecze pan Espaing, — będzie nam trudno odłączyć się od naszych koni; lecz jeżeli pan nie masz zupełnie miejsca, zgadzamy się przyjąć pokoje, o których nam mówiłeś; konie zaś niech pójdą z naszemi służącemi do jakiego domu do miasta.
— Kiedy tak, — rzekł Barnabę, — to pańskie konie zkorzystają, gdyż będą umieszczone w stajniach jakich hrabia de Foix, nie miał podobnych.
— Niech tak będzie, niech idą do tych wykwintnych stajni, — rzecze pan Espaing, — lecz jutro rano o szóstej godzinie, niech będą w zupełném przygotowaniu, przy pańskich drzwiach, gdyż udamy się do miasta Pau, gdzie jesteśmy oczekiwani przez pana Gastona Phoebus.
— Bądźcie spokojni panowie, — odrzekł Barnabe, — i ufajcie mojemu słowu.
W tém weszła pokojówka, mówiła cicho z oberżysty; obecność jéj okazała nagły wyraz sprzeczności.
— Co tam takiego jeszcze? — spytał Espaing de Lyon.
— To bydź nie może, — odpowiedział oberżysta.
I nadstawił znów licha, aby mu powtórzyła pokojówka.
— Co ona mówi? — spytał rycerz.
— Mówi coś niepodobnego.
— Przecież.
— Że już nie ma pokoi.
— Dobrze — rzecze Jan, — otóż będziemy spali z naszemi końmi.
— Oh! panowie, panowie, — zawołał Barnabe, — bardzo przepraszam! gdyż rycerz który niedawno co przed wami przyjechał, zajął dla siebie i swego germka ostatnie dwa pokoje.
— Ba! — rzekł Jan niejako już przyzwyczajony do tych niepomyślności, — przykra noc wkrótce przeminie, żebyśmy przynajmniéj mieli dobry wieczerzę.
— Czekaj pan, — rzecze gospodarz, — oto kuchmistrz, to się zapytam.
Kuchmistrz wziął oberżystę na stronę i zaczął z nim cicha rozmowę.
— Oh! — rzekł oberżysta poczynając bladnąć, — to bydź nie może!
Lecz ten poruszył głową i rękami, jakby chciał powiedzieć: „Tak jest zupełnie.“
Duchowny zrozumiawszy to dokładnie, tém bardziéj, że się odnosiło do kuchni, zbladł na prawdę.
— Tak — rzekł — cóż to jest takiego?
— Panowie — rzecze gospodarz, — kuchta się myli.
— W czém się myli?
— Przychodzi mi oznajmić, iż nie ma co dać panom na wieczerzę, ponieważ rycerz niedawno przy1 były zabrał resztę zapasów.
— Tylko panie Barnabe, — rzecze Espaing, zmarszczywszy brwi, — bądź łaskaw nie żartuj sobie.
— Niestety! — rzekł oberżysta, — proszę mi wierzyć że wcale nie żartuję, i że nie można bydź więcéj zasmuconym jak ja tym wypadkiem.
— Zgadzam się, co do obietnic uczynionych nam względem stajni i pokojów, — rzekł rycerz, — lecz co do kolacyi, to zupełnie rzecz inna, i oznajmiam, że nie uważam się za zwyciężonego, przecież cały szereg rondli...
— Panie, jest on przeznaczony Kasztelanowi de Marcheras, który tu jest z Kasztelanową.
— A ta pularda co się obraca na rożnie?
— Zamówiona jest dla otyłego kanonika z Kaarkazuny, przejeżdżającego do zakonu, który raz tylko w tydzień jada z mięsem.
— A ta patelnia naładowana kotletami, mającemi tak dobry zapach?
— Z tym bażantem co się skubie, jest to kolacya rycerza przybyłego na chwilę przed panami.
— Ah! — zawołał Espaing, — to on wszystko zabrał ten djabli rycerz? panie Barnabe, zrób mi przyjemność i powiedz mu, że jakiś rycerz naczczo wzywa go na pojedynek: nie za piękne oczy jego kochanki, lecz za dobry zapach kolacyi: dodasz także, że pan Jan Froissard kronikarz będzie sędzią bitwy, i że zapisze sobie nasze czyny i postępowanie.
— To jest zbyteczne! panie, — ozwał się głos za Barnabem — właśnie przychodzę od mojego pana, zaprosić panów Espainga de Lyon, i Jana Froissard, aby z nim wieczerzać raczyli.
Pan Espaing usłyszawszy głos, odwrócił się, poznał germka nieznajomego rycerza.
— Oh! oh! to bardzo grzeczne zaprosiny, jakże ci się zdaje Janie?
— Nie tylko bardzo grzeczne, ale w samą porę.
— Jak się nazywa twój pan, mój przyjacielu, chcielibyśmy wiedzieć komu za tę grzeczność jesteśmy obowiązani? — spytał Espaing de Lyon.
— Sam to panu powie, jeżeli chcesz udać się ze mną, — odpowiedział germek.
Dwaj podróżni spojrzeli po sobie; a ponieważ byli wpół głodni, wpół ciekawi, zgodzili się na jedno.
— Idźmy — odezwali się zgododźwięcznie, wskaż nam drogę pójdziemy za tobą.
Przeszedłszy po za stajnią schody, poszli do pokoju, w głębi którego stał rycerz nieznany, rozebrany z swéj zbroi, i odziany czarną axamitną suknią z długiemi szerokiemi rękawami, i założonemi w tył rękami.
Spostrzegłszy ich, postąpił kilka kroków.
— Witam was, panowie — rzecze podając lewą rękę, przyjmijcie z méj strony podziękowanie za łaskawe przyjęcie zaprosin.
Rycerz miał postać szczerą i otwartą, ręka którą im przedstawił zdawała się być tak życzliwie podana, iż obadwa jéj dotknęli, mimo że był konieczny zwyczaj między rycerzami, podawać sobie prawą rękę, i prawie zniewagą postępować inaczéj.
Chociaż dwaj podróżni, odpłacali się nieznajomemu rycerzowi wzajemną grzecznością, nie byli jednak panami swojego zadziwienia, które malowało się na ich twarzach; lecz rycerz zupełnie na to nie zwracał uwagi.
— My to panu, — rzecze Froissard, — winni jesteśmy nasze podziękowania, za jego łaskawe nas zaproszenie; proszę téż przyjm je w zupełności.
— Co więcéj — odpowie rycerz, — mam dwa pokoje a panowie nie macie żadnego, ustąpię zatem wam pokój przeznaczony dla mojego koniuszego.
— To zawiele grzeczności, — rzecze Espaing de Lyon, — a gdzie pański koniuszy spać będzie?
— W moim pokoju.
— W pokoju?.. to byłoby nadużywać — rzecze Froisard.
— Ba! — rzekł rycerz nieznany, — jesteśmy do tego przyzwyczajeni: więcéj jak dwadzieścia pięć lat sypialiśmy pod jednym namiotem; od dwudziestu pięciu lat często się to przytrafiało, tylko żeśmy tego nie rachowali. Siadajcież panowie.
Rycerz wskazał podróżnym dwa krzesła postawione przy stole napełnionym szklankami; dla przykładu zasiadł sam.
Podróżni to samo uczynili.
— Więc zgoda na to, — rzecze rycerz nieznany, napełniając lewą ręką jak to dotąd czynił, trzy szklanki hipokrasu[1].
— Na honor, — rzecze Espaing de Lyon, — to byłoby obrazą odrzucać tak serdeczną ofiarę; czyż nie tak Janie?
— Tym pewniej, — odpowiedział podskarbi do Chininy, — że kłopot jaki zrządzamy nie długo potrwa.
— Jak to? spytał rycerz nieznany.
— Jutro wyjeżdżamy do Pau.
— Prawda — rzekł rycerz — wiemy kiedy się przybywa, lecz nie wiemy kiedy odjeżdża.
— Jesteśmy oczekiwani na dworze hrabiego Gastona Phoebus.
— Czy nic nie znajdziecie żadnego zajęcia abyście w drodze ośm dni strawili? — zapytał rycerz.
— Nic, prócz jednéj historyi bardzo ciekawéj, i bardzo zajmującéj — rzecze Espaing de Lyon.
— Jeszcze nie wiém czy mógłbym tak uchybić słowa hrabiemu de Foix.
— Panie Janie Foissard, — rzecze rycerz nieznany — mówiłeś w Pas-de-Larre, że dałbyś chętnie swoje opactwo Chimay temu, ktoby ci opowiedział przygody nieprawego syna de Maul’eon.
— Tak, prawda jest, mówiłem; ale zkąd to pan wiész o tem?
— Zapominasz pan, że modliłem się na grobie Mongata, i że tam mogłem słyszéć, co w około mnie mówiono.
—(Otóż to mówić głośno, — rzecze uśmiechając się Espaing de Lyon, — te wyrazy będą cię kosztować opactwo.
— Na Boga: — rycerzu, rzekł Froissard — zdaje mi się że w sam punkt trafiłem, i że pan znasz tę historyę.
— Nie mylisz się wcale rzekł rycerz, — nikt nie zna ja lepiéj, i nie umié powtórzyć jak ja, a to od chwili kiedy zabił Mongata, aż do czasu kiedy ma rękę ucięto.
— A wiele mnie to będzie kosztować? — rzekł Froissard, który mimo ciekawości jaką miał słyszéć tę historyą, zaczynał już żałować przyrzeczenia swego opactwa.
— Będzie pana kosztować ośm dni czasu, księże opacie, — odpowiedział rycerz nieznany, — i w ośmiu dniach będziesz mógł spisać to wszystko na pargaminie co ci opowiem.
— Myslałem — rzekł Froissard — że nieprawy syn de Maul’eon poprzysiągł nigdy nie odkryć téj historyi.
— Dopóki nie znalazłby kronikarza godnego jéj opisywania; teraz zaś już nie potrzebuje z nią taić się.
— Dla czegóż sam jéj pan nie piszesz? — spytał Froissard?
— Wielka jest w tém przeszkoda, — odrzekł uśmiechając się rycerz.
— Jakaż? — zapytał Espaing de Lyon.
— Ta — rzekł rycerz, odsłaniając lewą ręką prawy rękaw i kładąc na stół obciętą pięść, zakończoną cęgami żelaznemi.
— Jezus! — zawołał Froissard, drżąc z radości, — byłżebyś to pan?
— Nieprawy syn de Maul’eon osobiście, nazwany od innych Agénor z ręką żelazną.
— Ale pan opowiesz mi swoją historyę? — spytał Froissard z niespokojną nadzieją.
— Jak tylko będziemy po wieczerzy, — odpowiedział rycerz.
— Dobrze mówiłeś, panie Espaning de Lyon, rzekł Froissard zacierając sobie ręce, — Gaston Phoebus zaczeka.
I tego samego wieczora, po kolacyi, nieprawy syn de Maul’eon dotrzymując swéj obietnicy, zaczął opowiadać Janowi Froissard historyą jaką czytać będziemy, i którą wyjęliśmy z rzeczonego ręko pismu, nie dając sobie, mimo naszego przyzwyczajenia innych mozołów, jak tylko dać opowiadanie trzeciéj osobie które było pisano dla pierwszéj.