Nieprawy syn de Mauleon/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Agenor i jego wierny germek żalili się, każdy po swojemu.
Musaron zręcznie przypominał swemu panu, że przepowiedział to, co obecnie sprawdzać się zaczyna.
Agenor mówił. że nawet wiedząc co się mogło przytrafić, musiał się na to narazić.
Na co Musaron odpowiadał: iż widział pewnych posłów wiszących na szubienicy, wyżéj może jak zwyczajnie, ale zawsze zarówno niebezpiecznie.
Mauléon już nic nie mógł na to odpowiedziéć.
Znano pośpieszną sprawiedliwość don Pedra. Kiedy kto mało ceni życie ludzkie, mniéj względnie z nim się obchodzi.
Dwaj więźniowie oddawali się więc tym smutnym myślom, i Musaron, już szukał cegły po ścianach, chcąc się przekonać, czyby która z nich nie dała się wyjąć, gdy w tém ukazał się Mothril, a za nim orszak dowódzców, których przy drzwiach zostawił.
Jakkolwiek tenże spiesznie wejść potrafił, Agenor znalazł czas spuszczenia swojéj przyłbicy.
— Francuzie! rzekł Mothril, odpowiadaj mi i nie kłam, jeżeli kiedykolwiek potrafisz mówić bez kłamstwa.
— Sądzisz o innych po sobie, rzekł Agenor nie chcąc tym sposobem powiększyć swego gniewu, i dozwolić więcéj obrażać się człowiekowi, którego najbardziéj nienawidził na świecie.
— Co chcesz mówić, ty psie! rzekł Mothril.
— Nazywasz mnie psem, ponieważ jestem chrześcijaninem; więc twój Król psem jest podobnież.
— Kto tu mówi o moim Królu i jego religii? zawołał Maur zapalony; nie mięszaj jego imienia z twoim, i nie wystawiaj sobie że mu jesteś podobny, dla tego, jeżeli on czci tego samego co i ty Boga.
Agenor usiadł wzniósłszy ramiona.
— Mścicielu! czyś tu przyszedł po to abyś mnie znieważał? zapytał rycerz.
— Bynajmniej; raczej mam ci uczynić ważne zapytania.
— Zobaczmy.
— Przyznaj się naprzód, jakim sposobem miałeś zręczność pisania do Króla.
— Do jakiego Króla, spytał Agenor.
— Uznaję tylko jednego, posłańcze buntowników, i ten jest moim Królem.
— Z don Pedrą pytasz mnie jakim sposobem miałem stosunki, z don Pedrą?
— Tak.
— Nie rozumiem czego żądasz.
— Zaprzeczasz więc iż domagałeś się mieć posłuchanie u Króla?
— Nie; ponieważ tylko od ciebie samego tego żądałem.
— Tak jest; ależ to nie ja oznajmiłem o tém Królowi... a jednakże...
— A jednakże?... powtórzył Agenor.
— Wié o twojém przybyciu.
— Ah! wykrzyknął Agenor z zadziwieniem, a jeszcze mocniejsze echo ah! dało się słyszéc wymówione przez Musarona.
— Niechcesz się zatém do niczego przyznać? zapytał Maur.
— Co chcesz, do czego mam się przyznać?
— Jakim sposobem udało ci się miéć stosunki z Królem.
Agenor po drugi raz wzniósł ramiona, mówiąc:
— Spytaj się naszych straży.
— Nie spodziewaj się nic otrzymać od Króla chrześcijaninie, póki nie pozyskasz mego zezwolenia.
— Ah! rzekł Agenor, przecież zobaczę się z Królem?
— Obłudniku! odparł Maur z wściekłością.
— Zdaje się, że już nie będzie potrzeby wybijać muru, przydał Musaron.
— Ciszej, rzekł Agenor.
Poczém odwracając się do Mothrila.
— Dobrze, ponieważ będę mówił z Królem, rzecze, zobaczemy więc Mothrilu, czy moje słowa są, tak małego znaczenia jak ci się zdaje.
— Przyznaj się coś uczynił takiego, iż Król wie o twojém przybyciu; powiedz mi warunki pod jakiemi chcesz traktować o zawarcie pokoju, a będziesz mieć wszelką z mojéj strony pomoc.
— Po co mam pomoc okupować, kiedy twój gniew jasno przekonywa w téj chwili, że się mogę bez niéj obejść, odrzekł z uśmiechem Agenor.
— Pokaż mi przynajmniéj twarz swoją! zawołał Mothril niepokojony jego śmiechem i dźwiękiem głosu.
— Zobaczysz mnie z twarzą i sercem otwartém, w obec Króla gdy z nim mówić będę, rzekł Agenor.
Nagle Maur uderzył się w czoło, i spojrzał po całym pokoju.
— Miałeś pazia zapytał.
— Tak.
— Cóż się z nim stało?
— Szukaj, pytaj, dowiaduj się: to do ciebie należy.
— Dla tego właśnie zapytuje o to ciebie.
— Twoich oficerów, żołnierzy, lub niewolników, ale nie mnie pytać możesz, gdyż do nich tylko a nie do mnie rozciąga się twoje prawo.
Mothril zawrócił się do swojéj świty i rzekł:
— Francuz miał przy sobie pazia, niechaj się dowiedzą co się z nim stało.
Nastąpiła chwila milczenia. W czasie, kiedy czyniono poszukiwania, każda z trzech osób oczekiwała z niecierpliwością jego skutków, co odmienne na ich twarzach wywołało odcienia. Mothril przechadzał się przy drzwiach jak szyldwach na stanowisku, albo raczéj jak hiena w swojéj klatce. Agenor siedział i czekał nieporuszony, jakby posąg żelazny. Musaron baczny na wszystko co się działo, zachował się spokojnie, milczał podobnie jak jego pan, i tylko oczami pożerał Maura.
Odpowiedziano, nareszcie że paź znikł od wczoraj, i nie pokazał się więcéj.
— Czy to prawda jest? spytał Maur rycerza.
— Twoim ludziom możesz wierzyć co mówią; czyż niewierni umieją także kłamać? odrzekł Agenor.
— Lecz dla czegóż ociekł?
Agenor wszystko zrozumiawszy odpowiedział:
— Aby się udał do Króla i powiedział mu, że jego pan został zatrzymany.
— Nie można dostać się do Króla, gdy Mothril czuwa obok niego, rzekł Maur.
Poczém nagle uderzając się w czoło, zawołał:
— Oh, kwiat pomarańczowy! Oh bilet!
— Wyraźnie Maur zgłupiał, odezwał się Musaron.
Nagle Mothrił zdawał się uspokoić. To co odkrył było mniéj straszném, jak to czego się naprzód obawiał.
— Dobrze, rzekł, niech tak będzie. Winszuję ci zręczności twego pazia: posłuchanie jakie miéć sobie życzysz, jest ci udzielone.
— Na który dzień?
— Na jutro, odpowiedział Mothril.
— Chwała Bogu! rzekł Musaron.
— Lecz strzeż się, mówił daléj Maur surowo do rycerza, żeby twoje widzenie się z Królem, nie skojarzyło szczęśliwego odkrycia, którego się spodziéwasz.
— Niczego się nie spodziewam; wypełniam tylko moje poselstwo, a to jest wszystko odpowiedział Agenor.
— Chcesz mojéj rady? rzekł Mothril nadając swemu głosowi wyraz prawie ujmującéj słodyczy.
— Dziękuję, odrzekł Agenor. Ja nic nie chcę od ciebie.
— Dla czegóż to?
— Ponieważ nic nie przyjmuję od nieprzyjaciela.
Rycerz wymówił te słowa z takim wyrazem nienawiści, że Maur słysząc je, zadrżał.
— Dobrze i tak, rzekł. Żegnam cię Francuzie.
— Żegnam niewierny, odezwał się Agenor.
Mothril wyszedł, bo wiedział to co chciał wiedziéć. Król dowiedział się o wszystkiém, lecz drogą mniej straszną. Nie było to właśnie czego się naprzód obawiał.
We dwie godzony po téj rozmowie, okazała straż przybyła do Agenora, zeszła z nim do progu wieży, i poprowadziła z oznakami wielkiego szacunku, do domu położonego na placu w mieście Sorji.
Obszerne apartamentu, wspaniale, jak tylko można było ubrane, czekały na przyjęcie posła.
— Oto jest twoje mieszkanie, Mości posle od Króla francuzkiego, rzecze kapitan dowodzący strażą.
— Ja nie jestem posłem od Króla francuzkiego, odpowiedział Agenor, i nie zasługuję aby mi były oddawane właściwe temu urzędowi zaszczyty. Jestem posłany od Konelabla Bertranda Duguesclin.
Lecz kapitan poprzestał na ukłonie i oddalił się.
Musaron chodził po wszystkich pokojach, oglądał obicia, matęrye i sprzęty, mówiąc przy każdym szczególe:
— Zapewne, tu nam lepiéj jak w wieży.
W czasie, gdy Musaron czynił przegląd, wielki rządzca pałacu wszedł i spytał rycerza, czyby mu nie podobało się uczynić jakie przygotowanie aby mógł stosownie ukazać się przed Królem.
— Żadnego, odrzekł Agenor, mam mój miecz, mój chełm i zbroję; jest to ubiór żołnierza, a ja właśnie nim tylko jestem, posłanym od swego wodza.
Wielkorządzca wyszedł i rozkazał trębaczom odezwać się.
W chwilę potém, przyprowadzono przed jego mieszkanie okazałego konia, pokrytego pysznym czarprakiem.
— Mam własnego konia, i nie potrzebuję innego, rzekł rycerz, niech mi tegoż powrócą, gdyż mi go odebrano: a to jest wszystko czego żądam.
W dziesięć minut późniéj przyprowadzono własność Agenora.
Niezmierny tłum otoczył przestrzeń, wprawdzie bardzo małą, oddzielającą dom Agenora, od pałacu królewskiego. W balkonach przepełnionych widzami, młody człowiek szukał wejrzeniem, czyby na którym z nich nie poznał, tak dobrze sobie znanéj towarzyszki podroży; lecz były to napróżne usiłowania, i prędko takowych zaniechał.
Cała szlachta wierna Królowi, rozstawiona w pałacu na podwórzu honorowym, tworzyła korpus kawaleryi. Zbroje i tkaniny złote sprawiały czarujący widok.
Zaledwie Agenor zsiadł z konia, zaczął się zaraz niepokoić. Nastąpiły tak szybkie zmiany, iż nie miał nawet, czasu pomyślenia o swojém poselstwie: bo był przytém zapewniony, że takowe nie da się uzupełnić.
Jego jeżyk zdawał się być przykuty do podniebienia; żadne postanowienie nie zajmowało jego umysłu. Wszystkie jego myśli bujały daleko, i rozbijały się jedne o drugie, podobnie jak obłoki w mglisty dzień jesienny.
Jego wejście do sali posłuchalnéj, podobne wejściu niewidomego, który nagle odzyskuje wzrok pod wpływem promieni słonecznych, złotym obłokiem pokrywających przedmioty.
Nagle rozległ się głos, drżący, glos, który zdawał mu się, iż go słyszał pewnéj nocy w Bordeaux, pewnego dnia, w namiocie Caverleya.
— Rycerzu, odezwał się tenże głos, życzyłeś sobie mówić z Królem, otóż przed nim jesteś.
Te słowa skierowały oczy rycerza w punkt w który patrzéć należało. Po prawéj stronie don Pedra siedziała kobiéta z twarzą zakwefioną, po lewéj, stał Mothril.
Maur był blady jak śmierć; poznał w rycerzu kochanka Aissy.
Spostrzeżenie było tak szybkie, jak myśl.
— Najmiłościwszy panie przemówił rycerz, nigdy nie spodziewałem się zostać zatrzymanym choć na chwilę, rozkazami J. K. Mości.
Don Pedro przygryzł usta, i odrzekł:
— Rycerzu, jesteś Francuzem, może więc przypomnisz sobie, że gdy się mówi z Królem Hiszpanii, na, żywa się go Królem. Najjaśniejszym panem.
— Istotnie uchybiłem, odpowiedział Agenor kłaniając się; jesteś Królem w Soria.
— Tak, Królem w Soria, powtórzył don Pedro, uważając odezwanie się rycerza jako uwłaczające tytułowi, gdyż on był przecież Królem tylu miast innych.
— Królu! rzecze Agenor, nie o tych ważnych szczegółach przychodzę mówić z tobą. Przybywam tu od Henryka de Transtamare twojego brata, z przedstawieniem korzystnego i zaszczytnego pokoju, który tak wielce potrzebny jest dla twego ludu, i który podobnież rozweseli serce braterskie.
— Rycerzu, jeżeli przyszedłeś tu aby rozprawiać ze mną w tym przedmiocie, powiedz nam dla czego dziś chcesz przedstawiać to, czemu przed ośmioma dniami odmówiono.
Agenor nachylił się.
— N. panie, rzekł, nie jestem wcale sędzią pomiędzy Waszemi Królewskiemi Mościami, przynoszę tylko wyrazy, które mi są powiedziane. Jestem głosem rozciągającym się z Burgos do Soria, z serca brata do drugiego serca.
— I nie wiesz dla czego dzisiaj chcą ofiarować mi pokój? zapytał don Pedro; a więc ja ci to powiem!
Oczekując na słowa królewskie, zgromadzenie uciszyło się. Agenor korzystał z téj chwili i raz jeszcze badał wzrokiem siedzącą kobietę i Maura. Kobiéta zakwefiona była ciągle milczącą i nieporuszoną jak posąg. Maur był blady i zmieniony, jak gdyby przez jedną noc doświadczył wszystkich przykrości, jakie człowieka przez całe życie dosięgnąć mogą.
— Ofiarujesz nam pokój w imię mojego brata, rzekł Król, ponieważ mój brat chce abym go nie przyjął, i o tém wié że go nie przyjmę pod warunkami jakie mi przedstawisz.
— N. Pan jeszcze nie zna tych warunków.
— Wiem, że chcesz mi ofiarować połowę Hiszpanji; wiem, czego będziesz domagać się odemnie; to jest zakładników, w liczbie których ma być mój Minister Mothril ze swoją rodziną.
Bladość Maura zmieniła się w siność; jego bystre oko, zdawało się, iż chce przeniknąć głos serca don Pedry, aby się przekonać czy będzie trwały w postanowieniu.
Agenor zadrżał, gdyż z temi myślami zwierzył się tylko przed cyganką, któréj kilka słów wspomniało tych szczegółach.
— Istotnie że W. K. Mość jest trafnie o wszystkiém zawiadomiony, chociaż nie pojmuję jakim sposobem stać się to mogło.
W téj chwili, kobieta siedząca obok Króla bez wymuszenia odsłoniła haftowaną zasłonę i opuściła ją na swych ramionach.
Agenor zaledwie wstrzymał krzyk podziwienia; albowiem w kobiécie siedzącéj po prawéj stronie don Pedra, poznał towarzyszkę podróży.
Krew nabiegła mu do twarzy; zrozumiał zaraz kto Królowi dał objaśnienia, które mu oszczędziły wyszczególnienie warunków, pod jakiémi pokój miał być zawarty.
— Rycerzu, ozwał się Król, wiedz o tém z moich ust i powtórz to słowo w słowo tym, co cię posłali, iż jakiekolwiek są warunki, które mi przedstawiają, jest pomiędzy niemi jeden taki, który odrzucam, a tym jest podział mego Królestwa, które całkowicie do mnie należy, i którém dowolnie chcę zarządzać. Zwycięzca ja, podam z kolei warunki.
— Zatém W. K. Mość chce wojny? spytał Ageor.
— Ja jéj nie chcę, lecz znoszę, odparł don Pedro.
— I taka jest nieodmienna wola W. K. Mości?
— Taka.
Agenor zwolna odpiął swoją stalową rękawicę, i rzucił w przestrzeń oddzielającą go od Króla i rzekł:
— W imieniu Henryka de Transtamare, Króla Kaslylji, wypowiadam tu wojnę.
Król powstał wśród wielkiego szmeru, i strasznego szczęku oręża.
— Wiernie uzupełniłeś powierzone ci poselstwo, rzekł; z naszéj strony pozostaje tylko chętnie dopełnić naszą powinność królewską. Darzémy cię więc na dwadzieścia cztery godzin, gościnnością w naszém mieście, a jeżeli ci się podoba, nasz pałac będzie twojém mieszkaniem, nasz stół również do ciebie należy.
Agenor zamiast odpowiedzi skłonił się nisko, i wzniósł oczy na kobiétę siedzącą przy boku Króla.
Ona patrzała na niego z słodkiém uśmiechem; zdawało mu się nawet, iż opierała palce na swoich ustach, jakby chcąc powiedziéć:
Bądź cierpliwy! i miéj nadzieję.