Oryla Michała Haliniaka wspomnienia z podróży Wisłą do Gdańska

>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Oryla Michała Haliniaka wspomnienia z podróży Wisłą do Gdańska
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Władysława Łozińskiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ORYLA MICHAŁA HALINIAKA


WSPOMNIENIA Z PODRÓŻY WISŁĄ DO GDAŃSKA.



SPISAŁ



Dr. Karol Mátyás.







LWÓW
Nakładem Autora.
Z drukarni Władysława Łozińskiego — pod zarządem J. Niedopada.
1906.




Oryla[1] Michała Haliniaka[2]
wspomnienia z podróży Wisłą do Gdańska.



Było to w maju r. 1901.
Płynęliśmy z drzewem Wisłą jako flisacy, mijaliśmy miasteczko Zawichost i gadaliśmy o tem i owem, a miałem na mojej tratwie starego oryla z Kłyżowa, nazywał się Wojciech Tofil, ten był bardzo gadliwy, znał każdą miejscowość nad Wisłą i umiał coś o niej opowiedzieć ciekawego.
Kiedyśmy się zbliżali do miasteczka Rachowa, które leży po prawym brzegu Wisły zaraz za Zawichostem jednę milę drogi, stary Tofil zwrócił się do nas, poczęstował nas tabaczką, a miał zawsze dobrą ruską, i spytał:
— Wiécie oryle, skąd się wzięło miasteczko Rachów, z czego ta nazwa powstała?... To wam powiem.
Nim to miasteczko powstało, za czasów Polski był tam nieprzebyty las, jak po dziś dzień jeszcze ta okolica Rachowa najwięcej jest zaleśsioną, ale przed wiekami to ciągnął się wzdłuż wybrzeża prawego rzeki Wisły ciemny bór a rozległy bardzo, bo aż za jednym ciągiem było można tym lasem zajść do Lublina, do Józefowa, Kazimierza, Puław, Opola i innych miast i miasteczek. Więc podówczas, gdy te lasy tak były wielkie, a zwiérza i niedobrych ludzi wszędzie po kniejach pełno, Pan, to jest właściciel owego lasu skąś tam dowiedział się, że niemcy bardzo umieją uprawiać rolę i to choćby najlichszą glebę. Tak więc sprowadził kilku kolonistów i oddzieliwszy im kawał lasu, kazał korczować i tak uprawiać tam mieli onę glebę.
Gdy już niemcy przybyli do Opola do zamku Pana i otrzymali pozwolenie na wyrąb lasu, tak najsamprzód byli ciekawi iść tam do onego i zobaczyć, jaki to las. Gdy już stanęli niedaleko wyznaczonego miejsca, obrali z pomiędzy siebie jednego jako przewodniczącego czyli wójta nad sobą, a ci zaś mieli wszyscy jego głosu słuchać. Było ich wszystkich dwunastu, po tym wyborze ruszyli w dalszą podróż ku przeznaczonemu miejscowi, a tak z podziwieniem i bojaźnią rozglądali się po lesie, już to czy dziki zwiérz nie idzie, już to czy czasami zbójcy ich gdzie nie obskoczą, już to za domem podleśniczego, który ich tam miał zaprowadzić, gdzie było miejsce na wyrąb wyznaczone im przez samego Pana właściciela.
Gdy tak postępują trwoźliwie, jeden drugiemu jeszcze więcej strachu i bojaźni nagania, wtem na skręcie drogi zając mig! i poleciał dalej w las, tylko gałązka mała chrupnęła, która się pod ciężarem tegoż złamała. Ci wszyscy, jak ich było dwunastu, nie widzieli zająca, stanęli, jak wryci i nic nie mówiąc z przestrachu, aż ten obrany wójt powiada:
Du bist ajn szpistbombe!
Ci wszyscy resztę jedenastu mówią jednogłośnie:
Ja, ja! das ist warm, o Hern Jezu!
I poczęli uciekać naprzód, jak tylko który mógł, aby nie być ostatnim. I tak zadyszani, zmordowani przybiegają na czyste pole, które ugorem leżało i służyło za pastwisko bydłu podleśniczego, a przytem ujrzeli podleśniczówkę i bydło nieopodal pasące się pod dozorem pastucha. Stanęli wszyscy w gronie a sapając jeszcze mocno, nie mówili nic jeden do drugiego na razie, aż po małym spoczynku powiada wójt:
Alzo, majne kameraden, ruig! (Teraz, moi koledzy, cicho!) Wir werden mus abrechnet. (Musimy się obrachować).
A jeden mówi:
Warum? (Dlaczego?).
Wójt powiada:
No ja! warum ich mus abrechnen? Aber ajne unzer man felt nach! (No dlaczego mam rachować? Bo jednego człowieka naszego brakuje!)
Das ist nicht war! — odrzekli wszyscy (to nie prawda!).
Ale wójt nie dał sobie wytłumaczyć i począł rachować w ten sposób:
Ich bin ject erste — pokazując na siebie ręką — (ja jestem pierwszy), następnie wskazał na najbliżej stojącego kolegę i mówi:
Du bist ajnc, cwaj, draj, fir, finf, zeks, zibm, acht, najn, cechen, elf...
(To jest, ja jestem pierwszy, ty jesteś jeden, dwa, trzy cztery, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć, dziesięć, jedenaście...).
Po skończonym obrachunku powiada wójt:
Alzo, majne hern kameraden, ajne menszen unzer felt, wir ferloren dize kierl, och majn Got! was machten hir one gutes man?...
Wszyscy rzekli:
Rachuj jeszcze raz! może nie brakuje...
I tak zaczął rachować na nowo tymsamym trybem, co i poprzednio:
— Ja jestem pierwszy, ty jeden, dwa, trzy, cztéry, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć, dziesięć, jedenaście...
I tak rachowaliby się byli może nie wiem dokąd, aż ich z tego rachunku wyrwał podleśniczy, który całą rzecz z poza krzaków widział i słyszał, a śmiejąc się, powiada te słowa do nich:
— Moi panowie! ponożeście się pogubili...
A tak odezwał się wójt niemców:
— Brakuje nam jednego człowieka, bo nas zbójcy w lesie rozegnali i jakżeśmy uciekali, tak jednego musieli złapać.
— A ile was wszystkich było?
— A dwunastu — odrzekli.
Podleśniczy policzył, akurat byli wszyscy, a śmiejąc się z ich głupoty, zaprowadził ich do łajna rzadkiego krowiego i tam każdemu w tem łajnie kazał pojedynczo uczynić wielkim palcem dziurkę, a potem kazał dziurki porachować wójtowi i tym sposobem znaleźli się wszyscy, a miejsce Rachowem nazwali.
W tym Rachowie — opowiadał dalej Tofil — przechowuje się podanie o spiącem czyli zaklętem wojsku, a na znak pokazują sobie kamienie leżące bez ładu, dosyć duże, tak dajmy na to, jakbyś wsypał w wór dość gruby, trzymający z półtora metra objętości, trzy lub cztéry ćwierci ziarna i położył ich gdzie w lesie. Tych kamieni tam niepodal Wisły leży, tak można powiedzieć, do kilkadziesiąt, a może i kilkaset. Gdym tam był, miałem ich ochotę policzyć, lecz niestety nie miałem czasu ku temu.
I tak, jak mówiłem, owe kamienie w bezładzie leżą od wieków i siwy mech porósł z wierzchu na nich a od spodu szary i to po obydwóch stronach gościńca wiodącego z Rachowa do Józefowa. Powiadają, że owe kamienie chcieli użyć na szosę, którą budują w teraźniejszych czasach od Opola do Józefowa, lecz jak zaczęli jednego bić i łupać, ten nie chciał im się rozbić, tylko krew płynęła z niego i dali mu spokój.
I tak mówią, że to część wojska z powstania Kościuszki, naszego ostatniego bohatera polskiego. Gdy po przegranej pod Maciejowicami Kościuszko ranny dostał się do rosyjskiej niewoli, tak pewien oddział wojska polskiego, nie powstańców, lecz wojska, odłączył się z obawy niewoli i uchodził spieszno do dzisiejszej naszej Galicyi, mając zamiar dostać się pod berło austryackie. Więc gdy weszli w ten las, tak maszerowali powolnie, aż przemaszerowali na miejsce ono, gdzie te dziś kamienie leżą, tam pastucha pasł wiele bydła i palił sobie ogień. Ponieważ to ci wojownicy zmordowani byli pochodem i wycienczoni głodem, gdzie który i jak mógł, tam rysztunk z siebie zdjął i co miał, tym się posilał. Gdy już wypoczęli należycie i mieli się zabierać do dalszej podróży, lecz ponieważ nie mieli przy sobie ani trąby, ani bębna, co było im mogło służyć na zwoływanie się, a komendant nie mógł inaczej bez zwołania się marszu dalszego rozpocząć, przeto ujrzał w pobliskiej gęstwinie krowę chodzącą osobno ze dzwonkiem. I tak pomału ku onej się przybliżył, a ująwszy za dzwonek, oberwał takowy, lecz zanim to uczynił, krowa uszła na gościniec. W tenże sam czas nadjechała pani właścicielka owego lasu i bydła, a ujrzawszy żołnierza z powozu, że się mocuje z krową, była tej myśli, że ten chce zamordować jej bydlę. „Niedosyć, — pomyślała sobie — że ja i mąż mój tyle majątku straciliśmy na odzyskanie ojczyzny i na nic się to wszystko przydało, a do tego jeszcze bydło nasze nie ma spokoju od nich. Gdyby byli głodni a poprosili mnie, chętniebym pozwoliła i posiliłam bym ich, ale bez rozumu oni są i za nasze dobro to się mszczą na chudobie naszej“.
Zsiadła z powozu i w sam czas, gdy tenże komendant dzwonieniem zwoływał swoich towarzyszy broni, zaklęła wszystkich tak, iż nie mają się ruszyć potąd, aż ich obudzi bydlę, które tamtędy z nadchnienia Bożego będzie miało przechodzić i dzwonek zaczepi o tego kamień postacią komendanta będący, a wtenczas ma to być znak, że Polska powstać ma napowrót, i komendant wstanie, zadzwoni na swoich współbraci, a tak będą wojować za wiarę i ojczyznę.
Takie to wspomnienie utrzymuje się dotychczas o Rachowie i jego lasach pięknych, a kto tam przechodzi, to mimowoli odezwie mu się serce o stracie naszej ukochanej ojczyzny, że już wiek mija, jak jęczy pod berłem carów rosyjskich.[3]
Tak gwarząc sobie, płyniemy prędko i zbliżamy się do miasteczka Józefowa. Tu Tofil zaczął nowe opowiadanie:
Bardzo w dawnych czasach żył jeden Pan bogaty, który chcąc sławę swoją rozszerzyć na całą Polskę, zaprzedał się djabłom, aby mu pomogli bogactwa zbierać. Owe dzitki czyli djabły rzeczywiście mu pomogli w zgromadzaniu bogactw, a gdy już był bardzo bogaty, doczekał się trzech synów: najstarszy Kazimierz, młodszy Jan i najmłodszy Józef. Zbudował im następnie każdemu jedno miasto, które to miasta od onych synowskich imion zostały nazwane. I tak płynąc z Zawichosta, napotykamy najsamprzód miasteczko Józefów, potem Janowiec, a zaraz w pobliżu na drugiej stronie Wisły Kazimierz, z poprzednich dwóch najwspanialsze. Kazimierz i Józefów leżą po prawym brzegu Wisły a Janowiec po lewym.
Po śmierci ojca ci trzej synowie pobudowali sobie każden przy swojem miasteczku pałace czyli zamki obronne, z których jeszcze dziś można ruiny widzieć. Kazimierz najstarszy kazał wybudować wieżą bardzo wysoką na górze, którą, jak opowiadają, mieli nieprzyjaciele łańcuchem z armat w połowie ściąć, a połowa takowej do dziś dnia stoi, co wygląda jak beczka lub toczek na górze i tokiem od oryli nazwana. Najwięcej ruin napotykamy w Kazimierzu, rozmaite spichlerze nad samą Wisłą, których jeszcze do pięć można policzyć, resztę zaś całkiem rozebrane. Dalej za farnym kościołem na górze zobaczyć można ruiny obronnego zamku, którego fundamenta równają się w poziomej linii ze szczytem dachu farnego. Nad onemi ruinami zamkowemi stoi dosyć jeszcze wysoka góra a na niej dopiero on tok czyli połowa wieży. Przecudny widok i zajmujący posiada okolica kazimierska.
Dodać i to wypada, że niektórzy z oryli twierdzą, iż Kazimierz miasto założył król Kazimierz, a Janowiec król Jan, Józefów król Józef. Ile w tem prawdy, dociec z tradycyi ludu jest bardzo trudno.
W Janowcu na górze widać zdala zamek z czterema po rogach basztami, dosyć wielki gmach na trzy sztoki,[4] lecz dachu i najwyższego piętra już niema, bo zniszczało.
W Józefowie tuż nad samym brzegiem Wisły stoi krzyżowy gmach dwupiątrowy, tak samo bez dachu, lecz dach spadł dopiero między 1898 a 1899 rokiem, albowiem przed rokiem 1898 tom jeszcze sam na własne oczy widział dach na Józefowskim zamku, czerwoną dachówką był kryty. W tym to zamku chcieli mieszkać ludzie rozmaici, chcieli go wynająć lub kupić, kiedy wszystkie zabiegi ludzkie na nic się przydały, bo djabli dobrze strzegli i nie dali ani spać, ani rozebrać, słowem ani przystąpić do niego.
I tak pewien bednarz ubogi nie mając skąd komornego płacić, chciał tam w jednej z komnat parterowych zamieszkać, lecz zaledwie się sprowadził do rzeczonej komnaty, a tu zaczęła się podłoga trząść, ściany rozwalać, sklepienie opadać, i tak zmuszony był napowrót czemprędzej się stamtąd wyprowadzić. Słowem, że na żaden sposób użyć się nie dał on zamek i tak marnie niszczeje, gdyż przysłowie mówi, „że kto z nieczyśnikiem[5] nabędzie, to jeżeli sam nie rozprószy, to po jego dzieciach na tym placu pokrzywy muszą rosnąć‟ lub „kto ze złym nabywa, temu Pan Bóg rozwiéwa“.[6]
Tyle mam powiedzieć co do tych trzech miasteczek, a jeszcze i to muszę nadmienić, że niektórzy oryle twierdza, iż ten Pan, co Józefowski pałac własnością jego jest, to ma prawdopodobnie żyć po dziś dzień jeszcze aże w Paryżu, a to z powodu, że miał być dowódzcą jakimś przy powstaniu ostatniem i uciekł do Francyi, teraz boi się potęgi Carów i nie może do swoich dobrów powrócić.
Piątego maja 1901 roku w niedzielę raniutko przypłynęliśmy do Kazimierza, tamżeśmy strawne wzięli i okupiliśmy się, a że wiatr mocny trzymał nas, więc zmuszeniśmy byli stać dwa dni na jednem miejscu. Korzystając z czasu, wziąłem rubla do kieszeni i wyszedłem na miasto. Tam prosto udałem się do manopolu, kupiłem gorzałki flaszkę za złoty i wyszedłem na rynek. Patrzę... a tu dwóch obywateli kazimierskich stoją i radzą coś z cicha do siebie, obydwa widać po zaroście, bo się nie golili, bardzo już w podeszłym wieku. Znienacka przysunąłem się ku nim z tyłu i natężam słuch, co oni tam radzą tak zcicha, słucham, a jeden powiada:
— Mój Boże! żeby nie te nasze szlachcice, to człowiek by jakoś teraz żył inaczej na świecie, byłby wolny, nie pod obuchem, co ani mówić, śpiewać, pić ani myślić po polsku człowiekowi nie daje... to smok ten Rusek, niech go tam złe wszystko ogarnie! Ale, proszę pana, nie tyle on winien, lecz najwięcej nasza szlachta polska zdarmolizowana, ona zaprzedała wszystko i nas wszystkich.
Z tych kilka słów zrozumiałem, o czem ci panowie radzą, podszedłem do nich z przodu, pochwaliłem Pana Jezusa chrześciańskim obyczajem, a żem miał na sobie ubranie dostateczne, więc ci dwaj starcy z początku myśleli, że to tajny policyant, i zafrasowali się niemało, a ton mowy obrócili zupełnie na inny, bacząc pilnie na moje ruchy i oczy, ponieważ na tajnych policyantach cała Ruś stoi a tych wszędzie pełno po miastach i miasteczkach naszej Polski ukochanej. Ale gdym wyciągnął flaszeczkę z wódką i popiłem do nich, tak natychmiast przyszła na tensam trop rozmowa, co poprzednio była prowadzona, poznałem, iż to ludzie byli szczerzy, więc wypiliśmy z kolei i drugą flaszeczkę, a potem jeden młodszy z onych panów oddalił się odemnie za pilnymi swymi interesami, drugi zaś imieniem Józef Goliszek w 78 wieku, pomimo siwych włosów i brody jak śnieg, wygląda czerstwo i silnie zbudowany, kuleje na prawą nogę, bo mu powyżej kostek moskiewska kulka zdziurawiła, zawezwany do powstania w roku 1862 przez księcia Frankowskiego w Kazimierzu.
— Z Kazimierza — prawił Goliszek — poszliśmy do Sandomierza, ale tu na rynku panu nie będę opowiadał, bo to jest niebezpieczno, i chciałbym wiedzieć, co pan jest za jeden.
Ja odpowiedziałem:
— Jestem z Galicyi, płynę za kontrolera czyli za zastępcę kasyjera z drzewem do Prus i proszę pana, gdzie będziemy mogli bezpiecznie pomówić o naszej niedoli.
— U mnie w domu — odpowiada.
Tak iść nie wypada na sucho, więc kupiłem za pół rubla piwa kazimierskiego, a piwo wyborne, i poszliśmy społem do domu starego wyterana. Tam w alkierzu siedliśmy przy stole, a popijając piwko, stary tak zaczął dalej mi opowiadać, a ja notował:
— Więc z Kazimierza poszliśmy do Sandomierza, a stamtąd pod parszywą górę, która leży za Opolem, po drodze mieliśmy kilka potyczek, z tych w jednej, pamiętam, że Moskali było 20 rot i mieli 4 działa przy sobie i nas było kilka partyi, a mianowicie: jedna partya z komendantem Szydłowskim, druga z Lelewelem, trzecia z Krukiem, czwarta z Ćwiekiem, piąta partya z komendantem Czachowskim, szósta ze Zdanowiczem. Ten ostatni Zdanowicz zasprzedał się Moskalom zaraz w pierwszych początkach i wzięli go Moskale do Lublina, który potem niedługo umarł, a jego zaś adjutant, niejaki Ulanowski, bardzo się z tego zasprzedania wzbogacił.
Tych 20 rot moskali po kilkunastu potyczkach zwyciężyliśmy i zmusiliśmy ich do ucieczki, zaś w pogoń za niemi wysłali nasi komendanci 50 ludzi, co się Moskale na razie nie spostrzegli i umykali przed onymi pięćdziesięcioma, sądząc, że cała trupa polska ich goni. Potem, gdy Moskale się zmiarkowali, tak zaprzestali ucieczki i mówili między sobą:
No rabiata, kudaśmy ne wiedeli, ze lachów mało, jesteśmo duraki!
I stawili opór.
Generał Lech zasprzedał się Moskalom w Kazimierzu za baryłkę złota i onę baryłkę kazał zanieść na Wisłę w krypę, następnie szykował się do przeprawy na drugą stronę Wisły, lecz jego adiutant dopadł go u Wisły, wypalił mu w łeb z rewolweru i położył go trupem na miejscu. Bronił się, jak mógł, biedny adjutant, lecz Wisła była na przeszkodzie i Moskale przemogli nas. (Nazwiska onego bohatera adjutanta Goliszek nie pamięta).
Z pod Opola poszliśmy pod Rzęzin, albowiem dowiedzieliśmy się, że Moskale mają pułkową kasę tamtędy prowadzić. Było nas w lesie pod Rzęzinem 6 partyi, Moskali zaś tylko 2 roty. Czterdziestu Moskali się nam poddało z całą kasą a resztę my zabili. Pułkownik zaś, który tę kasę prowadził, nie chciał się do ostatniego poddać, więc jeden z naszych jednem cięciem odciął mu szablą lewą rękę razem z głową.
Z Rzęzina pomaszerowaliśmy do siedleckiej gubernii, stamtąd wróciliśmy nazad do Biskupic za Lublin. Tam my klęskę ponieśli wielką i ruszyliśmy napowrót do Opola, gdyż tam najlepsza pozycya była. Tamoj-żeśmy Moskali natrzebili i udaliśmy się do Słupi, wioska leży po lewym brzegu Wisły tuż nad samą wodą, dwie mile po dole od Zawichosta. Tam-żeśmy stoczyli znów jednę bójkę, lecz ta nie była ani przegrana, ani wygrana.
Następnie pomaszerowaliśmy do Puław, teraz od Moskali przezwane Nową Aleksandryą, powiatowe miasteczko leży po prawym brzegu Wisły, tożsamo nad samą Wisłą. Tam jeden z naszych kosynierów zabił pięciu Moskali, Prusak zaś jeden ze szpasów z rewolweru sprzątnął moskiewskiego dozorcę. Naostatek znajdowało się nas czterech na posterunku, tam nas obskoczyło dwunastu dragonów moskiewskich. Ja sam czterech zabił, dwóch uciekło a jeden z tych uciekając, strzelił z karabinu i przestrzelił mi prawą nogę w samej kostce, innych tamci ubili.
Stamtąd każden z powstańców porozchodził się, gdzie który widział. Ja zaś powróciłem się napowrót do Kazimierza i biduję do dziś, wzdychając za odbudowaniem ukochanej ojczyzny Polski naszej.
Ja zaś byłbym pozostał do końca powstania, lecz rana mi nie pozwoliła. Dodać jeszcze muszę, że przez ten cały czas, to jest blisko trzy miesiące w powstaniu znajdowałem się pod komendą Kruka, który bez litości trzepał Moskali. Na żaden sposób Moskaliska nie mogli go pojmać, ani przekupić, bo był wierny ojczyźnie, oraz ani nie potrafili go zabić, więc coby tu zrobić, aby tego śmiałka dostać w pazury moskiewskie, namówił generał moskiewski dziedzica Jabłonowskiego, aby Kruka nakłonił za kuma generałowi moskiewskiemu. Kruk dał się namówić szlachcicowi Polakowi, bo mu zawierzał i sądził, że Jabłonowski również wierny ojczyźnie, lecz gdy po chrzcie zjechali na bal do generała, pokazała się zdrada. Ale nasz Kruk nie w ciemię bity wymknął się generałowi z zasadzki i pojmał przytem Jabłonowskiego i moskiewskiego pułkownika, których po przyprowadzeniu do obozu natychmiast kazał obydwóch powiesić, cośmy ochotnie wypełnili.
Następnie opowiadał mi Goliszek o Janowcu, miasteczku, które leży pod górami na lewym brzegu Wisły, zamek zaś sam stoi na górze, lecz nie ze czterema basztami, jak opowiadał Wojciech Tofil, tylko z dwoma basztami, według twierdzenia Goliszka, od strony Wisły po rogach, które dosyć, płynąc Wisłą, wyraźnie na gołe oko zobaczysz. Zamek ten był własnością księcia Jana Firleja starszego, zamek ten zajmował 96 pokoi, 6 salonów, o dwóch dziedzińcach a w pośrodku studnia, nad studnią zaś znajdowała się kaplica zamkowa.
Młodszy brat księcia Jana Firleja, nie wie Goliszek, jak mu tam było na imię, ten drugi miał pałac o 6 kilometrów oddalony od Janowca, w lesie stoi, i ten młodszy Firlej zajmował się zwierzyńcem tylko. Zamek zaś jego pomiędzy lasami zrujnowali Szwedzi podczas napadu wonczas, kiedy ks. Paulin Kordecki obronił Częstochowski kościół i klasztor.
Po prawym brzegu Wisły, powiada Goliszek, o 3 kilometry za miasteczkiem Kazimierzem stoją taksamo ruiny z zamku, który wymurował król Kazimierz Wielki pomiędzy lasami dla swojej kochanicy, zwanej Esterki. Ten również był od Szwedów zrujnowany w tymżesamym czasie, co i poprzedni, a miejsce ono nazywa się Bochotnica.
Następnie, gdyśmy piwo wypili, poprowadził mnie Goliszek na miasteczko Kazimierz, tam mi pokazał kościółek murowany na pagórku, który był murowany razem z tymi starożytnymi murami, oraz kościół drugi dużo większy od pierwszego, zwany farą, i także tak stary, jak one mury, gdyż w roku 1636 stawiany. W pierwszym kościółku, powiada Goliszek, iż król Bolesław, syn Kazimierza, miał prosić Romualda, założyciela Kamedułów, i ten przeznaczył mu 5 braci zakonników do onego klasztorku, lecz jak oni Kameduli żyli długo w owym klasztorku, tego Goliszek powiedzieć mi nie mógł, dosyć, że stąd przenieśli się jedni na Bielany pod Warszawę, a drudzy na Bielany pod Kraków. Ci zakonnicy spowiadają ludzi z całego życia. W miejsce zaś Kamedułów nastąpili Reformaci, o tych także nie wie Goliszek, jak długo tu sprawowali swój zakon, dosyć, że teraz odprawia jeden ksiądz nabożeństwo świecki. Fara zaś, jak była parafialnym kościołem, tak jest do dziś dnia.
W kolej poprowadził mnie Goliszek do trzeciego bardzo opustoszonego kościółka, również tak starego, jak i poprzednie, a wystawiony jest na część św. Anny, matki Najśw. P. Maryi. Ten trzeci należał do biskupa, albowiem w Kazimierzu mieściło się biskupstwo, lecz z czasem przeniesiono do Lublina. W tym trzecim pomimo opustoszenia również się nabożeństwo odprawia.
W końcu poprowadził mnie Goliszek na rynek kazimierski. Tam frontem do rynku stoi bardzo wspaniały gmach i też tejsamej starości, co mury i kościoły, połowę zajmują kancelaryje magistratu, a połowę gmachu jest własnością apteki. Gmach jest piątrowy, na szczycie zatyłkowego frontu stoją rozmaite posągi i wyroby kamienne w liczbie do dwanaście, zaś po całej frontowej ścianie są wyrobione osoby nadzwyczajnej wielkości z kamienia, a to św. Jakób major, św. Michał biskup, św. Tomasz ewangielista, Chrystopor czyli wielkolud, ten trzyma w prawej ręce całego dębu z korzeniami, zamiast laski, a na sobie ma kaletę tj. torbę strzelecką skórzaną i w niej niesie troje ludzi teraźniejszej wielkości, tylko im głowy widać z onej kalety, zaś na lewem ramieniu siedzi Pan Jezus, który trzyma w ręce świat cały. Tak on wielkolud tych troje ludzi i Pana Jezusa przenosił bez rzekę, lecz gdy wziął P. Jezusa na ramię, bardzo się mu ciężko zrobiło, gdyż nie wiedział, że P. Jezus w ręce swojej pomimo małego zwrostu cały świat trzymał, wtenczas powiedział do P. Jezusa, „że ci trzej ludzie, co mam w kalécie, tyle nie ciężą, co ty sam jeden“, lecz P. Jezus mu to potem wytłómaczył. Pod nogami onego Chrystopora wykuta jest woda i jedna ryba i dwa raki, a gdy on wielkolud nie mógł znieść ciężaru P. Jezusa, wtenczas na skargę tegoż P. Jezus mu dopomógł. Stąd nauka, że bez pomocy P. Jezusa najmocniejszy człowiek na świecie swoją siłą nie może nic zrobić. Dalej wyrobione są dwie kozy; co one mają znaczyć, tego mi Goliszek powiedzieć nie mógł. Potem wykuty jest Pan Jezus na puszczy, gdy pościł i łaknął, a djabół przyszedł i kusił P. Jezusa. I jeszcze dosyć innych posągów i osobów nawykuwanych jest; jedne z podpisem, lecz takowego trudno już przeczytać od starości, drugie bez żadnego podpisu.
Ten gmach to był pałac biskupów kazimierskich, po przeniesieniu biskupstwa do Lublina zakupili go żydzi, lecz obecnie połowę miasto odkupiło, a drugą połowę aptekarz.
Na odchodnie zapytałem się Józefa Goliszka, na co tu te na wzgórzu trzy figury stoją, powiedział mi, że wtenczas je miasto postawiło, jak ludzie na cholerę marli.
Płynąc na dół Wisłą od Kazimierza po różnych kolejach podróży przypływamy do Góry Kalwaryi. Miejsce to godne uwagi, albowiem oryle nazywają dwie Kalwarye tj. nową i starą. Nową nazywają tu, gdzie miasto jest, a starą tam, gdzie stare mury są. Lecz ja sam będąc w Górze Kalwaryi, napotkałem tamtejszego rodaka imieniem Stanisław Grotowicz, który na moję prośbę i za poczęstunek objaśnił mi, jak następuje:
Miasteczko Góra Kalwarya nazwę tę, nie wie, skąd wzięło, a stare mury, stojące powyżej miasteczka o dwa kilometry, nie zowią się starą Kalwarya, jak to nasi oryle opowiadają i nazywają, lecz to się nazywa Czersk, niegdyś bardzo wielkie miasto, ale jeszcze wtenczas, kiedy św. Marcin żył na tej ziemi i służył przy wojsku. Obecnie mieści Czersk kilka małych domków i parafialny kościółek, jednego księdza i te stare mury, które sobie na pamiątkę narysowałem.
Otóż one stare mury o trzech basztach, dwie od strony południowej okręgłe, a trzecia od północy i czworograniasta, obszerniejsza od dwóch pierwszych, owe mury mają niezliczone napisy, lecz starością zniszczone nie dadzą się odczytać, a Grotowicz także nie mógł mi wytłómaczyć, tylko tyle mi powiedział, że to był zamek książąt Mazowieckich, został zniszczony przez Szwedów.
Ostatni z książąt Mazowieckich miał, według podania Grotowicza, tak życie zakończyć. Dowiedział się on książę, że w gubernii radomskiej jest bardzo korzystnie obszar dworski z włościami do nabycia, zabrał tedy potrzebną mu na ono kupno gotówkę, wziął z sobą sztangreta swego Macieja, powóz, parę klaczy i jazda. Przyjechali bez żadnej przeszkody na miejsce, tam zabawili parę dni, lecz do kupna nie przyszło i książę musiał z tem powracać, z czem przyjechał, zawezwał tedy Macieja do siebie i mówi mu:
— Słuchaj, mój kochany, masz tu pieniądze na obrok, kup obroku i masz tobie piątaka tj. 5 złp. na wikt! Uwiń się, bo będziemy musieli wyruszyć w krótkim czasie do domu!
Maciej powiada:
— Proszę pana, nie mogę jechać, ponieważ się klacz oźrebiła.
— O! no to masz tu jeszcze piątaka, najmij sobie kogo, ażeby ci pomógł źrebię włożyć na powóz i dobrze będzie.
Źrebię można było włożyć na powóz, albowiem podówczas były powozy pańskie bardzo długie sporządzane, nie takie, jak teraz. Maciej zabrał dwa piątaki i potrzebną ilość pieniędzy na obrok i oddalił się, nie mówiąc nic więcej, kupił obroku, źrebię zadusił i przyszedł napowrót do pana i powiada:
— Panie, szkoda się stała...
Książę się pyta:
— Jaka?
— Klaczy mleko zebrało bardzo — prawi Maciek — nie mogła bólu znieść i źrebię zabiła.
— No — mówi pan — kiedy tak, to nę! masz tu jeszcze jednego piątaka, daj czyśnikowi, niech to źrebię sporządzi.
(To jest taki czyśnik, co konie łupi i zakopuje takowe).
Maciej wziął piątak i odszedł, źrebię zakopał, kupił dwa pistolety, nabił takowe i przyszedł napowrót do pana meldować, że już wszystko w porządku, mogą odjeżdżać.
— Ano to zajedź tu pod ganek! — mówi pan do Maćka.
Maciek zajechał, pan wsiadł na powóz i ruszyli w podróż. Przyjechali w las, tam Maciej dobył obydwa pistolety i pokazuje ich panu z dodatkiem, że są nabite. Pan się pyta go:
— Na coś to kupił?
Ten odpowiada, że na to, bo są tu lasy wielkie, mieszkają w nich zbóje, złodzieje i rabusie, „więc będziemy mieli się czem bronić przed onymi niedobrymi ludźmi‟.
— Bardzo dobrze, mój Macieju, żeś tak uczynił, masz tu jeszcze piątaka na wódkę, abyś się mógł śmiało bronić!
I tak przyjechali do karczemki na rozstaju drogi, tam stanęli, koniom Maciej założył obroku i po pewnym spoczynku ruszyli w dalszą podróż. Ujechawszy Maciej z panem spory kawał drogi od wspomnianej karczmy, wydobył pistolety, gdyż sądził, że środek lasu, to nikogo niema i jego niecny zamiar się musi mu udać, wypalił do pana z jednego pistoletu, lecz nie zabił na śmierć, bo zbokował. Pan porwał za karabelę i począł się bronić, lecz z bólu nie mógł i padł w powozie zemdlony, a Maciej nie chcąc drugiego strzału robić, kopytkiem po głowie od pistoletu pomacał kilka razy swego pana, sądząc, że mu więcej nie potrzeba, zdarł go z powozu i zawlókł w krzaki, rzucił w dół, gałęziami przykrył, pieniądze zabrał i zawrócił końmi i przyjechał napowrót do onej karczemki. Żyd się patrzy, że tu przed niedawną chwilą była ta bryczka i tesame konie, furman tensam, co i jest, a także był i pan, a teraz pana niema... Ale nic nie mówił.
Maciej mając piękną sumkę pieniędzy, porządnie się ugościł w onej karczmie, potem siadł i przyjechał do Czerska do pałacu, powiedział potem, że pana obskoczyli zbójcy i zabrali go z pieniądzmi ze sobą w las, a jemu samemu kazali pojechać precz do domu pod zagrożeniem śmierci, co on musiał natychmiast uczynić. I cicho sia! nikt nic nie wie, zdaje się, że przepadło.
Książę trochu omdlony, trochu zatajony w owym dole, na wilgoci pomału przyszedł do siebie, a słysząc szelest opodal, począł stękać i wołać jak mógł najgłośniej o ratunek. Na szczęście był to gajowy, poczciwy człowiek, gdy usłyszał stękanie, tak pospieszył natychmiast z pomocą księciu, wystarał się czemprędzej o furmankę, jednę po doktora a drugą po księcia w las i tak przy pomocy doktora odstawiono księcia na zamek jego własny. Tam się wyspowiadał i opowiedział wszystko, co mu był uczynił Maciek, a potem umarł. Maćka zaraz aresztowano i wydano doraźny wyrok następujący: najsamprzód mu poodcinali ręce i nogi, a gdy jeszcze sam kadłub żywy był, wtenczas kat przemówił te słowa:
— Matki, karajcie swoje dziatki!
Po tych zaś słowach uciął mu kat głowę.
Wszyscy Mazowieccy pochowani są we Warce. Miasteczko to leży po lewym brzegu rzeki Pilicy, osobiście byłem w niem. Grotowicz mówi, że niegdyś Czersk mieścił w sobie dwanaście kościołów i zamek Mazowieckich. Po śmierci ostatniego z książąt Mazowieckich zabrała one dobra wraz z zamkiem królowa Bona na własność, potem zaś rząd rosyjski, w zamku stali sołdaty moskiewskie. Te ostatnie mówili, że co noc po zamku bieluśkie trzy boginie chodziły i przeszkadzały im we służbie.
Następnie Stanisław Grotowicz mówił mi, że w roku 1862 przybył do niego ksiądz proboszcz Kazimierz Parafiński i szlachcic Baraniecki i rozkazali mu, aby dostarczał powstańcom obuwia i odzieży, gdyż w przeciwnym razie kula w łeb! A tak dostarczałem, mówi, czyli byłem takim liferantem, za co pod Warszawą dostał kulą moskiewską w lewą biodre i do dziś dnia kuleje, a na dobitkę musiał sześć miesięcy w cytadeli przemieszkać. Ksiądz proboszcz Kazimierz Parafiński za wolność i niepodległość Polski zabrany był na Sybir w roku 1864, wrócił zaś w roku 1893 i zaraz umarł, szlachcicowi Baranieckiemu nic się nie stało. Brat Stanisława Grotowicza Teofil Grotowicz, gimnazyalista, ten był komendantem przy powstaniu u kawaleryi, obecnie mieszka na Woli pod Warszawą.
W końcu mówił mi Grotowicz, że, gdy wyszedł z cytadeli, zaczął gospodarkę prowadzić na własną rękę, a że konie miał kiepskie, więc te sprzedał a kupił parę srokatych u Moskali na licytacyi i te konie nie bardzo drogo mu Moskale sprzedali, więc bardzo się cieszył z tego, bo były dobre. I tak pewnego razu pojechał w Radomskie kilkanaście mil z domu po zboże do Niemca. Gdy przyjechał na miejsce podróży, Niemca nie zastał w domu, tylko samą żonę jego, ta ale nie chciała mu ani jeść dać, ani koniom, bo mu brakło obroku a pieniędzy nie miał ze sobą, znajomego nie miał, coby go poratował, a zastawić też nie miał co, ot i cała niedola! U Niemca zaś nie miał gdzie koni postawić, zmuszony był w karczmie postajenne płacić na noc, a w dzień musiał pod karczmą stać.
W tem pewnego dnia przychodzi jakiś podróżny do karczmy, przystanął i patrzy się na jego konie, jak głodne i prochy i śmiecie po podkarczmiu zbierały. Zbliżył się do koni on wędrowny, pogłaskał jednego, poklepał i zapłakał nad nim, mówiąc:
Mój sroczka, nieboraku! pamiętasz ty ostatnią sosenkę, kiedyśmy się rozstali? Ja postradał ciebie i wszystko, ty także wyszedłeś na biédę, bo nie masz co jeść i śmiecie musisz zbierać.
Zbliżył się potem Grotowicz. właściciel koni, i zapytał się wędrowca, coby on chciał od jego koni, a ten łzy ocierając, powiada:
— Zanim ten sroczka był wasz, to wprzódy był mój, on mnie nosił, on mi był towarzyszem wojaczki, ale wszystko przepadło, i to przepadło bezpowrotnie dla mnie...
Tak lamentował i narzekał on wędrowiec. Następnie wszczęli rozmowę pomiędzy sobą i ten wędrowiec powiedział Grotowiczowi, że był podkomendnym niższym sztabowym oficerem i prosił go, aby mu koni pozwolił do najbliższego dworu, nie ma się czego obawiać, bo on po upływie jednej godziny powróci i obroku dla koni dostanie i dla niego pieniędzy. Zrezykował Grotowicz, pozwolił podróżnemu koni z wozem, a sam się pozostał w karczmie. Wyszła jedna i druga godzina, naszego podróżnego ani słychu, żyd na karczmie mieszkający począł go straszyć, że to być musi jakiś złodziej i tak go haniebnie oszukał. Grotowicz zaś był spokojny i mruczał:
— Pal go licho! Weźmie, to niech weźmie, ja kupię inne.
Za półtrzeciej godziny powrócił on wędrowny i przywiózł mu dostatkiem obroku, a samemu wręczył pięć rubli. I odszedł smutny on wędrowny bohater, który walczył za wolność i niepodległość Polski, nie miał potem własnego kąta, aby sobie głowę skłopotaną przytulić mógł.
W końcu Grotowicz Stanisław dodał, że to powstanie całkiem nie było potrzebne, gdyż majątki wielkie przeszły w obce ręce i dużo ofiar padło haniebną śmiercią od tych krwiożercy.
Płynąc z Góry Kalwaryi do Warszawy, pochwycił nas wiater pod Korczowem, tam poszedłem na cal[7] do Marcina Maziarza ze Ździarów, powiat Nisko. Ten mi się zapytał, czy wiem, skąd się rzeka Wieprz wzięła. Odpowiedziałem, że nie wiem. Ten wtenczas zaczął mi opowiadać, jak następuje:
W dawnej Polsce, skąd dziś rzeka Wieprz wypływa, był sobie proboszcz na probostwie bardzo zamożny, miał oprócz wszystkich dobytków i stado świń. Te świnie pasał mu chłopek biedny za liche pożywienie i okrycie, lecz pomimo nędzy nie opuszczał nasz pastérz swojej trzody, tylko wiernie służbę pełnił nadal. Gdy się on proboszcz bardzo zestarzał i czuł się wnet pożegnać z tym światem, więc zwołał swoich bliskich i znajomych, oraz sług, a gdy się zaproszeni zeszli, wtenczas ksiądz proboszcz podzielił wszystkich swoim majątkiem. W końcu przyszła kolej na naszego pasterza trzody. Temu biedakowi ksiądz proboszcz deklarował dziesięć sztuk wieprzów, lecz pasterz wzbraniał się przyjąć onej trzody dlatego, że nie ma im co dać jeść, ale ksiądz powiada tak:
— Sprzedasz jednego, to za uzyskane pieniądze będziesz hodował resztę.
Lecz pasterz mówi:
— A jak to przejedzą?
— To drugiego sprzedasz... i tak dalej.
Nareszcie ksiądz umarł. Nasz pastérz sprzedawał po jednemu wieprzowi a pozostałe resztę hodował tak długo, aż w końcu pozostał mu tylko jeden wieprz, i tego nie miał już czem hodować. Co tu teraz robić?... Biedny chłopina łamie sobie głowę, lecz po niejakim czasie padł na myśl, ażeby w owym kłopocie udał się po poradę do księdza nowego, który już był na miejscu nieboszczyka. Jak pomyślał, tak i zrobił. Przychodzi do księdza, pochwalił Pana Jezusa. Ksiądz nieznajomy zapytuje go:
O czem człowieku? Może pogrzebu płacić?
— Ej! nie, proszę ojca duchownego, tylko po poradę idę, bo nie mam głowy na to, abym mógł swego wieprza hodować nadal.
Ksiądz się pyta:
— Skąd masz tego wieprza?
Chłop odpowiada, ze nieboszczyk ksiądz proboszcz deklarował mu dziesięć sztuk i tak mu nakazał, ażeby po jednemu sprzedawał i za uzyskane pieniądze resztę pozostałych hodował, co on punktualnie według słów i woli nieboszczyka księdza proboszcza wypełnił i gdy już dziewięć sztuk wysprzedał, a ten jeszcze ostatni jest i chce jeść, a on już nie ma innych wieprzów na sprzedanie, teraz nie wie, co ma czynić z tym ostatnim.
Była to pora wiosenna, kiedy się ta scena odgrywała. Ksiądz wysłuchawszy doskonale chłopa, tak w końcu rzekł:
— Kiedy temu ostatniemu nie masz co dać jeść, a innych nie masz już do sprzedania i ksiądz nieboszczyk ci nie powiedział, co masz z tym ostatnim uczynić, to idź do domu, wypuść wieprza i nie daj mu nic jeść, a gdziekolwiek ten wieprz pójdzie, to i ty idź za nim, ani go nie napędzaj nigdzie, ani do domu, ani nie pędź naprzód, ani w bok, tylko gdzie on sam pójdzie, to ty zdaleka pomału za nim tak, abyś go z oczu nie stracił.
Chłop podziękował i poszedł, wygnał wieprza z obory i za nim w ślad, gdzie wieprz, to i chłop, aż przyszli do pewnego lasu. Tam pod drzewem wieprz wyrył sobie dół i dla odpoczynku położył się w nim. Chłop sobie siadł i myśli, jak ten wieprz jego jeszcze daleko pójdzie. Wieprz się wyleżał, wstał i ryje za korzonkami, bo mu się żreć chce, a chłop przyszedł do onego wyrytego dołka i patrzy... aż tu sterta pieniędzy! Czemprędzej zebrał te pieniądze do worka, a gdy ostatni pieniądz wybierał z dołka, zaczęła się powoli woda sączyć i coraz lepiej i lepiej, aż urosła w rzekę...
I do dziś dnia płynie w dal do królowej Wisły, aby oddać wodę tę, którą słońce posłało nad wieprzeńskie okolice.






  1. Oryl w gwarze ludu w powiecie tarnobrzeskim i niskim w Galicyi znaczy flisak, pochodzi zaś od słowa orać t. j. przepychać tratwy po małej wodzie, czyli, jak flisacy mówią, „większą, głębszą wodę robić“, co się flisakom często zdarza.
  2. Doświadczony a inteligentny flisak z Rzeczycy długiej w powiecie tarnobrzeskim.
  3. To podanie słyszał opowiadający w Brzózie królewskiej.
  4. Piętra (z niemieckiego Stock).
  5. Dyabłem.
  6. Opowiadanie Tofila natchnęło Michała Maliniaka do napisania następujących wierszy:

    Gdy płyniesz Wisłą, popatrz się bracie,
    czy stare zamki nie witają cie?
    W miastach Józefów, Janów, Kazimierz
    na te pamiątki pewno nie zadrzymiesz!
    Choć one stoją bardzo zniszczone,
    na wpół rozdarte, wiekiem zwalone,
    jak się popatrzysz na te zabytki,

    to choćbyś przemókł do suchej nitki,
    oczu swych od nich zwrócić nie zdołasz,
    sam patrząc w przeszłość na młodszych wołasz:
    Patrzaj tu, synu, bracie, sąsiedzie!
    jak dawniej było, czy jest i czy bedzie?
    Gdy pan bogaty miał spółki z szatanem,
    dał ciało, duszę, ażeby był panem,
    następnie otrzymał z swojej połowicy
    trzech synów, bo któż dobra odziedziczy!
    Najstarszy Kazimierz, średni zwany Janem,
    najmłodszy zaś Józef, ten trzymał z szatanem.
    Potem wszyscy pomarli, a majątki one
    przeszły dawno na własność pod carską koronę,
    tylko zamki zostały, lecz nieużyteczne,
    szatanów w nich pełno, mieszkać niebezpiecznie.
    I do dziś dnia stoją gruzy oniemiałe,
    pomimo, że były bardzo mury trwałe,
    gdyż wszystko tu na świecie nie jest wiekuiste,
    jedne dusze ludzkie, lecz muszą być czyste...
    ................
    Te opowiadanko, którą tu podałem,
    od Wojtka Tofila onę usłyszałem.

  7. Zadnia, czyli tylna część tratwy nazywa się calem, przednia głową.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.