Ostatni Mohikan/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

— „Kto idzie?
— Chłopi, Francuzi niehodzy.“
Szekspir.

Podróżni nasi czając potrzebę ostrózności, przebywali las w najgłębszem milczeniu. Strzelec przodkował im zawsze, lecz ponieważ lękając się spotkać Huronów, krążył przez nieznajomą część puszczy, chód jego nie był ani tak swobodny, ani tak prędki jak wczoraj. Zatrzymywał się nawet często i zasięgał rady Mohikanów, ukazując im położenie księżyca i gwiazd niektórych, lub z szczególniejszą uwagą oglądając korę i mech na drzewach.
W krótkich tych przerwach podróży Hejward i dwie siostry ciągle mając na myśli dzikich swych nieprzyjaciół słuchali z natężeniem, czy jakikolwiek szelest nie zapowiada ich przybycia; ale zdawało, się że ogromna przestrzeń lasów w wiecznej cichości pogrążona była. Ptaków, źwierząt i ludzi, jeśli w tej pustyni znajdowali się jacy, równie głęboki sen ogarniał. Raz tylko wiatr przyniósł oddalony szmer strumyka, lecz tego było dosyć: przewodnicy nie wahając się dłużej zwrócili się w tę stronę.
Przybywszy nad brzeg rzeczki, Sokole Oko zatrzymał się znowu i po krótkiej naradzie z dwóma towarzyszami swémi, zalecił Hejwardowi i Gammie zdjąć obuwie, a sam podobnie jak Mohikanie zrzuciwszy mokkasiny, wszedł do wody i kazał konie wprowadzić za sobą. Tak, dla zatarcia śladów, idąc więcej godziny korytem płytkiego strumyka, przebrnęli na drugą stronę, kiedy już xiężyc krył się pod czarną chmurę, opasującą zachodni brzeg widokręgu. Lecz tu znowu okolice były znajome strzelcowi; bez zastanowienia i namysłu szedł równie prędko jak śmiało.
Droga, coraz bardziej nierówna, prowadziła między dwa pasma gór, tak zbliżające się z obu stron, ze podróżni ujrzeli się na koniec w ciasnym wąwozie. Sokole Oko zatrzymał się tutaj i czekał póki nie nad% ciągnęła cała gromada, a potem rzekł ostróżnym i uroczystym głosem:
— Nic trudnego znać ścieszki i strumyki pustyni, ale kto wie, może i całe wojsko obozuje za temi górami.
— To więc niedaleko już do William Henryka? — zapytał major skwapliwie.
— Jeszcze mamy porządny kawał drogi; lecz najtrudniejsza rzecz zgadnąć, jak i kędy wnijśdź do twierdzy. Patrz pan, — dodał ukazując między drzewami gładką powierzchnię wody, w której odbijały się gwiazdy, — oto jest staw krwi. Nie tylko często przechodziłem te strony; ale nie raz walczyłem tutaj od wschodu do zachodu słońca.
— Ach! to te wody, co są grobem poległych w sławnej bitwie. Zapominam jak się nazywają, ale słyszałem o nich.
— Trzy razy jednego dnia biliśmy się tutaj z Francuzami i Holendrami, — mówił dalej strzelec, jakby przypominając sobie, nie zaś opowiadając majorowi. — Nieprzyjaciel spotkał nas, kiedyśmy rozciągali zasadzkę na ich straż przednią. Pierzchaliśmy przez wąwozy, jak daniele rozpłoszone, a nad brzeg Horykanu; lecz tam zebrawszy się za wałem z drzew pospuszczanych, uderzyliśmy na nieprzyjaciół pod dowodztwem sir Williama, który właśnie też za to co dokazywał dnia tego, został sir Williamem, i wieczorem godnie powetowaliśmy nasz odwrót ranny. Kilka set Francuzów i Holendrów ostatni raz widziało słońce; ich naczelnik nawet, Dizo, dostał się nam tak pokryty ranami, ze już niezadatny potem do służby, musiał powrócić do swojego kraju.
— Był to dzień pamiętny, — rzecze Hejward z zapałem; — doszła jego sława aż do naszych wojsk południowych.
— Tak, ale nie koniec na tém. Major Effigam, z rozkazu samego sir Williama kazał mnie przejśdź po za skrzydle Francuzów i zanieść wiadomość o ich porażce do twierdzy położonej nad Hudsonem. Właśnie tam pod tą górą, widzisz pan na jej wierzchołku najwyższe drzewa, spotkałem oddział wojska idący nam w pomoc i zaprowadziłem na miejsce, gdzie nieprzyjaciel obiadował sobie tak swobodnie, jak gdyby już było po wszystkiem.
— I zeszliście ich niespodziewanie?
— Jeżeli śmierć powinna bydź rzeczą niespodziewaną dla tych, co tylko myślą o naładowaniu brzuchów. Cokolwiek bądź, nie daliśmy im przyjśdź do przytomności, bo też i oni z rana nie dawali pardonu naszym, tak, że każdy z nas miał kogo opłakiwać, albo przyjaciela, albo krewnego. Po skończonej bitwie ciała martwych, lub nawet jak powiadano, i umierających jeszcze, zostały wrzucone do tego stawu, i woda zrobiła się taka czerwona, jakiej w żadném zrzódle nie widziałem nigdy.
— Spokojna to mogiła dla żołnierzy. Nie mało więc dokazywałeś na tém pograniczu?
— Ja! — odpowiedział strzelec, podnosząc głowę z uczuciem chluby żołnierskiej; — nie masz pewno ani jednego echa w tych górach, coby nie powtarzało huku moich strzałów; nie masz jednej mili kwadratowej między Horykanem a Hudsonem, na którejby z tej danielówki człowiek lub zwierz nie poległ. Ale co się tyczy spokojności tej mogiły, jak pan powiadasz, to rzecz inna. Niektórzy w naszym obozie utrzymują, że człowiek wtedy tylko spokojnie leży gdzie go pochowają, jeżeli już bez duszy w ciele pochowany został; a. wówczas na gorącym razie nie było czasu rozważać pilnie, kto żyw a kto zupełnie martwy. Cyt! Czy nie widzisz Pan, kto się tam przechadza nad brzegiem stawu?
— Nie spodziewam się żeby kto chciał używać przechadzki w tej pustyni, gdzie tylko nas konieczność zagnała.
— Takim istotom pustynia nic nie znaczy; i kto cały dzień pod wodą przebywa, ten niedba o rosę nocną, — rzecze Sokole Oko, tak silnie ściskając Hejwarda za ramię, iż ten przekonał się w istocie, że zabobonny strach opanował człowieka, nieustraszonego żadném niebezpieczeństwem rzeczywistém.
— Dla Boga, jakiś człowiek! — zawołał major chwilą później, — postrzegł on nas i zbliża się tutaj! Opatrzcie broń przyjaciele, niewiadomo kogo to spotkaliśmy.
— Kto idzie? — odezwał się w tém nieznajomy po francuzku, a głos jego mocny wśrzód ciszy i ciemności wydał się prawdziwie nie ludzkim.
— Co on mówi? — zapytał strzelec; — nie jest to ani angielski, ani indyjski język.
— Kto idzie? — powtórzyło się znowu i razem dał się słyszeć szczęk karabina poruszonego żwawo.
— Francuzi, — odpowiedział Hejward także po francuzku, gdyż równie łatwo mówił tym językiem jak swoim ojczystym. I wystąpiwszy z cieniu drzew zbliżył się do pikiety.
— Skąd i dokąd tak rano? — zapytał żołnierz.
— Odbywałem patrol i wracam do siebie.
— Mam więc przed sobą oficera Króla Jegomości?
— Nieinaczej, mój towarzyszu; albożeś myślał ze oficera wójsk angielskich? Jestem kapitan strzelców.
Hejward tak mówił, bo poznał z munduru ze szyldwach był grenadyerem.
— Mam tu z sobą córki komendanta twierdzy William Henryka, które zabrałem w niewolą; czy nie słyszałeś o tem? Prowadzę je do jenerała.
— Dalibóg, żal mi was panie, — rzecze młody grenadyer, grzecznie i zgrabnie podnosząc rękę do czapki; — ale cóż robić; zdarzenie to wojenne. Proszę pocieszyć się jednak; jenerał nasz równie dla kobiet grzeczny, jak dla nieprzyjaciół straszny.
— Tacy są zwyczajnie rycerze francuzcy, — rzecze Kora, prędko zdobywając się na przytomność umysłu; — bądź zdrów przyjaciela; życzyłabym żebyś przyjemniejszą odbywał powinność.
Żołnierz ukłonem podziękował za uprzejmość; Hejward powiedział mu: Dobranoc, towarzyszu, i podróżni ruszyli dalej; a szyldwach przechodząc się po nad brzegiem stawu, zapewne natchniony widokiem młodych piękności, zaczął nucić narodową piosnkę: Niech żyje wino, dziewczyna! i t. d.
— To szczęście że pan mogłeś z nim rozmówić się po francuzku, — rzecze Sokole Oko, kiedy się już oddalili znacznie, spuszczając korek na pierwszy odwod i niedbało zarzucając strzelbę na ramię. — Poznałem od razu że to musi bydź Francuz, i dobrze poradził sobie że zaczął z nami łagodnie, bo inaczej mógłby powiększyć towarzystwo swoich rodaków na dnie stawu. Ani wątpić, był to człowiek żywy; duch nie władałby karabinem tak silnie i zręcznie...
Przeciągły jęk wychodzący z nadstawa i tak żałobny, ze przesądnemu człowiekowi mógłby wydać się głosem mary grobowej, przerwał słowa strzelca.
— Tak, był to człowiek żywy; ale czy żyje jeszcze, można wątpić o tém, — odpowiedział Hejward, widząc że Szyngaszguka nie było.
Kiedy to mówił, dał się słyszeć plusk, jakby ciężaru rzuconego do wody, a po nim znowu głęboka cichość nastapiła. Wśrzód coraz bardziej przykrej niepewności, czy jechać dalej, czy czekać na nieobecnego towarzysza, ujrzano nakoniec Indyanina. Szedł on powoli trocząc szóstą zdobycz, włosy nieszczęśliwego grenadyera i uwiązując tomahawk do pasa; a potem włożywszy w pochwy nóż świeżą krwią zbroczony, zbliżył się do podróżnych i zajął zwyczajne swe stanowisko z zadowoleniem człowieka przekonanego, iż uczynił rzecz godną pochwały.
Strzelec opuścił rusznicę kolbą na ziemię, założył ręce na końcu rury i stanął zamyślony głęboko.
— Gdyby to biały uczynił, byłoby to okrócieństwo, — rzecze po chwili milczenia, smutnie wzruszając głową; — ale Indyanin.... taka natura jego i mnie się zdaje, że już tak bydź powinno. Wolałbym wszakże, żeby tego nieszczęścia doświadczył który z tych przeklętych Mingńw, niż ten wesoły młodzik, co z tak daleka przyszedł tu na śmierć.
— Przestań mówić o tém; — odezwał się Hejward, lękając się aby przykra wiadomość nie doszła uszu kobiet, i własne wzruszenie uciszając, prawie takiemiż uwagami, jak strzelec. — już się stało; nie masz co poradzić temu; — dodał. — Widzisz wyraźnie, że jesteśmy na linii rozstawionych pikiet nieprzyjacielskich; kędy udamy się teraz?
— Tak, — odpowiedział Sokole Oko zarzucając strzelbę na ramię, — już się stało, słusznie pan mówisz, nie masz co myśleć o tém. Ale doprawdy, Francuzi jak widzę nie żartem obiegli twierdzę; nie łatwo pomiędzy nich przemknąć się ciszkiem.
— I nie wiele już pozostaje nam czasu, — rzecze major, poglądając na obłok mgły rozciągający się szybko.
— Bardzo nie wiele, to pewno; jednak za pomocą opatrzności możemy wywinąć się dwoma sposobami, o trzecim nic wiem.
— Jakiemiż to? zmiłuj się mów prędzej, czas drogi.
— Oto naprzód, możemy poprosić nasze panie, żeby szły piechoto, a puściwszy konie na wolą Bozką, zdać przewodnictwo Mohikanóm. Cały oboz uśpiony teraz; a jeżeli się kto przebudzi, potrafią oni za pomocą tomahawków lub nożów uśpić go na wieki, i choć po trupach wejdziemy do twierdzy.
— Niepodobna! niepodobna! — zawołał szlachetny Hejward; — godzi się czasami żołnierzowi torować drogę tym sposobem, ale nie idziemy teraz jako żołnierze.
— Prawda że delikatne nóżki pań naszych ślizgałyby się bardzo po ziemi od krwi rozmiękłej; lecz uważałem sobie za powinność podać ten projekt majorowi 60. półku, chociaż i sam brzydziłem się nim nie mniej. Jedyny zatem pozostaje nam śrzodek: cofnąć się z linii pikiet nieprzyjacielskich i wrócić na zachód między góry, gdzie tak was ukryję, ze wszystkie gończe piekielne, co teraz wojskom Montkalma przodkują, ani przez miesiąc tropu nie znajdą.
— Dobrze więc, zróbmy tak, — zawołał major z niecierpliwością; — tylkoż zaraz.
Nic potrzeba było dalszych nalegań, bo strzelec w tejże chwili powiedziawszy te dwa słowa: Proszę za mną! zawrócił się i tąż samą drogą, która w niebezpieczne położenie wprowadziła, poszedł na zad. Bojaźń spotkania się co krok z objazdem, strażą, lub czatami, nakazywała podróżnym największą cichość i ostróżność. Przechodząc znowu nad stawem strzelec i Hejward jakby zmównie rzucili spojrzenie na miejsce, gdzie wprzód widzieli młodego grenadyera, lecz już go tu niebyło. Kałuża krwi tylko potwierdziła bez tego niewątpliwy ich domysł.
Sokole Oko wkrótce skierował się ku górom otaczającym zachodni brzeg doliny, albo raczej wąwozu, i po przykrej drodze, wśrzód ogromnych skał odłamów, szybkim krokiem prowadził swych towarzyszy, a chociaż im czarniejszy cień wysokich opok zaczynał ich okrywać, tym więcej spotykali zawad; pewność jednak że coraz są bezpieczniejsi, sowicie wynagradzała trudy.
Scieszka kręto idąca między urwiskami i drzewy prowadziła na górę tak nieznacznie, że chyba tylko mieszkańcy pustyń, których stopy ją udeptały, mogli wiedzieć o niej. W miarę tego jak się podnosili nad dolinę, powietrze zaczynało bydź czystsze i jaśniej dawały się postrzegać przedmioty. Karłowate zarośle z trudnością żywiące się na suchych bokach wyżyn, zostały już pod ich nogami i ukazał się wierzchołek mchem porosły. Wstąpiwszy tu nakoniec znaleźli małą płaszczyznę, a z niej przez sosny rosnące na górze z drugiej strony horykańskiej doliny, ujrzeli czerwonawy blask zorzy.
Strzelec powiedział dwóm siostrom, żeby pozsiadały z koni, i uwolniwszy zmordowane bydlęta od ciężaru siodeł, puścił rozkiełzane paść się trawą i liśćmi krzewów, jakie w tém miejscu bydź mogły.
— Ruszajcie sobie szukać paszy, gdzie się wara podoba, — rzecze poganiając je tręzlami, — ale strzelcie się, żebyście same nie zostały pastwy wilków włóczących się po tych górach.
— Alboż nam nie będą potrzebne jeśliby nas ścigano? — zapytał Hejward.
— Chodż pan, zobacz i sam to osądź, — rzecze strzelec zbliżając się do wschodniego brzegu płaszczyzny i skinieniem przywołując dalsze towarzystwo. — Gdyby tak łatwo było czytać w sercu ludzkiem, jak widzieć stąd, co sin dzieje w całym obozie, Montkalma; mniej szkodziliby obłudnicy i przewrotność Mingów, a uczciwość Delawarów wyszłaby na jaw.
Podróżni stanąwszy o kilka kroków od brzegu góry, przekonali się jednem spojrzeniem, iż strzelec nie darmo obiecywał zaprowadzić ich na miejsce niedostępne najtrafniejszym gończym i oddali sprawiedliwość jego przezorności w wyborze schronienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.