Ostatni Mohikan/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Mohikan |
Data wyd. | 1830 |
Druk | B. Neuman |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Feliks Wrotnowski |
Tytuł orygin. | The Last of the Mohicans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróżni za przewodnictwem Sokolego Oka, przebywali pod wieczór w kierunku ukośnym tez same piasczyste płaszczyzny pokryte lasem i gdzie nie gdzie urozmaicone wzgórkiem lab doliną, kędy rano Magua prowadził ich jako niewolników swoich. Słońce zniżyło się ku ziemi, upał przestał doskwierać i gdy pod sklepieniem drzew leśnych powietrze znacznie ochłodło, mogąc pośpieszać w podróży, nie mało mil uszli do zmroku.
Podobnie jak pierwej dziki, tak teraz strzelec przodkując w drodze, pilnował się tajemnych znaków wiadomych jemu tylko; szedł ciągle jednostajnym krokiem i nigdy nie zatrzymywał się dla namysłu. Dosyć mu było w szybkim przechodzie rzucić wzrok na pień mchem porosły, podnieść oczy na słońce zbliżone do poziomu, lub spojrzeć nabieg strumienia, żeby się zapewnie, iż nie błądził. Tymczasem żywa zieloność lasów w miarę ubywającego światła, zmieniała się nieznacznie w czarność posępną.
Kiedy dwie siostry starały się jeszcze przez gęste drzew gałęzie dojrzeć choć jeden promyk słońca, które nad zachodniemi górami tonęło w gruby obłok, ukraszony najżywszą barwą purpury i złota, strzelec zatrzymał się nagle i obrócił się do idących za nim.
— O to, — rzecze wskazując ręką na zachód, — znak od przyrodzenia człowiekowi dany, kiedy powinien posiłku i spoczynku szukać. Mądrzejby on robił, gdyby zawsze go słuchał, naśladując w tém ptaki i źwierzęta leśne. Nadto, noc wkrótce zakończy się dla nas, bo jak tylko księżyc wznijdzie, ruszymy w drogę. Przypominam sobie, podczas pierwszej wojny, w której zacząłem rozlewać krew ludzką, właśnie tu gdzieś w tém miejsca biliśmy się z Makwami i na obronę włosów naszych zbudowaliśmy sobie drewnianą twierdzę niby. Jeżeli mię pamięć nie myli, znajdziemy ją niedaleko! stąd po lewej ręce.
Nie czekając odpowiedzi nagle zwrócił się na lewo i wszedłszy w gęste zarosłe młodych kasztanów, rozchylał a spodu gałęzie, jak gdyby tuż spodziewał się znaleść to czego szukał. Nie zawiodła go pamięć, gdyz po dwiestu lub trzystu krokach trudnej przeprawy przez ciernie i krzaki, wyprowadził podróżnych na wolny przestwór, gdzie wśrzód zielonego wzgórka sterczał zrąb od wielu lat opuszczonej budowy.
Budowa ta, będąc jednym z tych prostych zasieków, imieniem twierdz zaszczycanych, które jak prędko budowano w razie potrzeby, tak też prędko zapominano o nich potem, niszczała w głębi odludnego lasu, prawie nienawiedzana nigdy. Szerokie pasmo pustyń, dzielące niegdyś prowincye nieprzyjazne, obfituje w podobne pomniki krwawego przechodu ludzi. Zwaliska te równie posępne jak wszystko co je otacza, są dziś zabytkami dla historyi Osad. Zrobiony z kory dach tego budynku skruszył się już od dawna i spróchniałe jego szczątki pomięszały się z ziemią, lecz ściany wiązane z nieoczesanych kłód sosnowych trzymały się jeszcze na miejscu, chociaż pochyłość jednego węgła zapowiadała że wkrótce i te upadną.
Kiedy Hejward i jego towarzyszki z obawą zbliżali się do tak nadwątlonej budowy, Sokole Oko i oba Indyanie bez najmniejszej bojażni weszli wewnątrz. Strzelec ciekawie oglądał wszystkie jej części i zdawało się, że co raz żywiej przypominał coś sobie, a Szyngaszguk rodowitym językiem opowiadał synowi pokrótce bitwę, którą będąc jeszcze młodym toczył w tém ustroniu. Jakiś smutek i razem tryumf wydawał się w jego głosie.
Tymczasem siostry pozsiadały z koni, z radością zabierały się wypocząć kilka godzin w chłodzie wieczornym i w miejscu, gdzie prócz źwierząt leśnych nie lękały się nikogo.
— Mój waleczny przyjacielu, — rzecze major do strzelca, skoro ten wyszedł z pomiędzy rozwalili, — czy nie lepiej żebyśmy obrali inne, mniej znajome, mniej uczęszczane miejsce?
— Nie łatwo pan dzisiaj znajdziesz człowieka, coby wiedział że ta twierdza jest, lub kiedykolwiek była tutaj, — odpowiedział Sokole Oko powolnym i smutnym głosem. — Nie zawsze to pisano książki o podobnych utarczkach, jaka tu niegdyś zaszła między Mohikanami a Mohawkami, podcza8 wojny tyczącej się tylko ich samych. Bardzo jeszcze młody byłem natenczas i chwyciłem się strony Mohikanów, bo wiedziałem że to pokolenie ciemiężono niesłusznie. Ja sam, człowiek prawdziwie biały, jak pan dobrze wiesz o tém, podałem projekt tej budowy i razem z Mohikanami własnemi rękoma ją stawiłem, Czterdzieści dni i nocy krążyli koło niej zbójcy krwi naszej chciwi; w dziesięciu broniliśmy się przeciwko dwudziestu, aż póki liczba stron obu nie zrównała się prawie. Wtedy dopiero, zrobiliśmy wycieczkę i ani jeden z tych psów nie powrócił do swojego narodu, żeby oznajmić co jego towarzyszów spotkało. Oh! byłem jeszcze młody, widok krwi ludzkiej był dla mnie rzeczą zupełnie nową-, nie mógłem sobie przypuścić do głowy, żeby istoty, równie jak ja żyjące przed chwilą, miały pozostać na pastwę dla źwierząt drapieżnych. Pozbierałem więc ciała pobitych i zagrzebałem je własnemi rękoma. Stąd to ten mały wzgórek, na którym nasze panie dosyć wygodnie siedzą, chociaż jego podstawą są kości Mohawków.
Na te słowa obie siostry zerwały się nagle, pomimo świeżo widziane i tylko co nie doświadczone okropności nie mogąc słyszeć bez wstrętu, że siedziały na mogile hordy dzikich. Prawdę rzekłszy, słabe światełko zmroku ciemniejącego nieznacznie, głucha cisza rozległych lasów, szczupły przestwór ich stanowiska opasany czarną ścianą gęstych i wyniosłych sosen; to wszystko przyczyniało się bardzo do wzmocnienia przerażających wrażeń.
— Już ich nie masz; nie lękajcie się panie, — rzecze strzelec z melancholicznym uśmiechem poglądając na przestrach kobiet. — Nie wydadzą oni teraz okrzyku wojny, ani tomahawku nie podniosą, a ze wszystkich co się przyczynili do umieszczenia ich tutaj, ja i Szyngaszguk żyjemy tylko. Dalsi towarzysze nasi byli to jego bracia i krewni; dziś, całe pokolenie jego radzicie przed sobą.
Alina i Kora mimowolnie rzuciły spojrzenie politowania na Indyan stojących niedaleko. Ojciec poważnie opowiadał wielkie dzieła wojowników swojego rodu, a syn nauczony czcić męztwo i dzikie ich cnoty, słuchał z najżywszy uwagą.
— Ja sądziłem, że Delawarowie byli narodem spokojnym, — rzecze major: — że nie wojowali z nikim i obronę swych granic powierzali tymże samym Mohawkóm, przeciw którym sam tutaj walczyłeś z nimi.
— To po części prawda, — odpowiedział Sokole Oko; — ale w gruncie fałsz piekielny. Był podobny traktat, wiele lat temu; bo Holendrzy wszelkich używali podstępów żeby rozbroić krajowców, mających najpierwsze prawo do ziemi zagrabionej przez nich, lecz część tego narodu, Mohikanie, mając natenczas do czynienia z Anglikami, nie należeli do tych układów, i własnej waleczności powierzyli się tylko, co też i Delawarowie uczynili potem, kiedy otworzono im oczy. Masz pan przed sobą głowę wielkich Sagamorów mohikańskich. Przodkowie jego polując na daniele po rozleglejszym kraju niż Albany Palterun nie spotykali jednego strumyka, jednego pagórka, coby nie należał do nich; a dziś cóż posiada ostatni potomek tego rodu? Trzy łokcie ziemi, gdzie mu Bóg wyznaczyć raczy, gdzie będzie leżał spokojnie, jeżeli znajdzie się przyjaciel coby go zakopał tak głęboko, żeby pług nie dosięgnął jego kości.
— Chociaż mówimy o rzeczach bardzo ciekawych, trzeba jednak podobno przerwać naszą rozmowę, — rzecze major, lękając się aby przedmiot na który wpadł strzelec, nie dał przypadkiem powoda do sporów szkodliwych dobrej harmonii, kiedy właśnie najmocniej o nię starać się należało; — uszliśmy dziś wiele mil drogi, a rzadko kto z ludzi naszego koloru, może tyle co ty przyjacielu, wytrzymywać niebezpieczeństw i trudów.
— Jednakże to ciało i te kości co znoszą to wszystko, ożywia krew człowieka białego prawdziwie, — odpowiedział strzelec poglądając na swoje silne i żylaste członki z zadowoleniem pokazującem, ze nie obojętnie przyjął pochlebne słowa Hejwarda. — Można znaleść w osadach ludzi ogromniejszych ode mnie; ale długobyś pan musiał chodzić po mieście, nimbyś spotkał takiego, coby bez wytchnienia mógł ujśdź mil pięćdziesiąt, albo na polowaniu kilka godzin tuż za psami biegać. Ponieważ jednak nie wszystkie ciała podobne, bardzo bydź może że te panie po tém, co się im przytrafiło dzisiaj, potrzebują wypoczynku. Unkas, odgarnij te liście; powinno tu bydź zrzódło, a ja tymczasem z twoim ojcem zrobię dla nich dach z kasztanowych gałęzi i naścielę suchych liści.
To rzekłszy, strzelec zajął się ze swoimi przyjaciółmi przygotowaniem dla podróżnych wygodnego noclegu, ile miejsce i okoliczności pozwalały. Źrzódło, co niegdyś skłoniło Mohikanów do czasowego obwarowania się w tej dolinie, od wielu lat zatkane, wytoczyło teraz strumyk czystej wody. Jeden kąt budowy został osłoniony gęstemi gałęźmi od rosy, zawsze w tamecznym klimacie obfitej; posłanie z suchych liści urządzono pod niemi; a co z resztek jelonka, upieczonych przez młodego Mohikana, pozostało od popasu, podano na wieczerzę.
Kora i Alina zjadłszy trochę, bardziej z potrzeby niż z chęci, weszły do starego budynku, gdzie złożywszy Bogu dzięki za doświadczoną, a prośby o dalszą opiekę, układły się na przygotowanej pościeli i mimo przykre wrażenia całodziennych przypadków, mimo strach, jakiego odegnać zupełnie nie mogły, podały się przemożne) snu władzy.
Dankan postanowił sobie przepędzić noc na straży u drzwi zwaliska zaszczyconego imieniem starej warowni, lecz strzelec postrzegłszy jego zamiar, rzekł wyciągając się spokojnie na trawie i ukazując mu Szyngaszguka: — Oczy człowieka białego są za ciężkie, za tępe do czatowania w podobnym razie. Mohikan będzie nas pilnował; myślmy tylko o spaniu.
— Zasnąłem wczoraj na mojem stanowisku, — rzecze Hejward, — i dla tego mniej potrzebuję snu niżeli wy, coście lepiej wypełnili powinność żołnierską. Wszyscy trzej zatém wypocznijcie teraz, a ja będę stał na pikiecie.
— Nie żądałbym lepszej pikiety, gdybyśmy byli przed białemi namiotami 66go półku i w obec takich nieprzyjaciół, jak Francuzi; ale wśrzód ciemności i na pustyni, nie więcej sądzić możesz od dziecka i czujność pańska na nic się nie przyda. Proszę więc uczynić jak ja i Unkas: spać, i spać bez najmniejsze] obawy.
Hejward postrzegł iż w samej rzeczy młody Indyanin leząc pod wzgórkiem na trawie, korzystał z chwil wypoczynku, jak ten co ich ma nie wiele. Dawid poszedł za jego przykładem i muzyka mniej przyjemna od śpiewu psalmów, zapowiadała ze potrzeba snu po długiej i spiesznej podróży pieszo, mocniejsza była nad boleść jego rany. Nie chcąc napróżno sprzeczać się dłużej, major niby usłuchał rady strzelca i usiadłszy przy starej twierdzy, oparł się plecami o ścianę, w mocnem postanowieniu jednak, ani zmrużyć oka póki nie odda Munrowi drogiego przedmiotu swych starań. Strzelec sądząc że Dunkan umieścił się do spania, zasnął wkrótce i znowu głucha cichość pustyni powróciła w to ustronie.
Przez niejakiś czas udawało się Hejwardowi mieć otwarte oczy i uszy czujne na najmniejszy szelest. Kiedy przyświecały mu gwiazdy, rozróżniał jeszcze dwóch towarzyszów rozciągniętych na ziemi i Szyngaszguka stojącego pod lasem tak bez ruchu, jak drzewo o które był oparty; lecz w miarę przybywających cieniów nocy, wzrok jego zaczął ćmie się co raz bardziej. Wkrótce spadły ociężałe powieki i zdawało mu się ze przez lekką zasłonę patrzy na gwiazdy. W tym stanie jednak, słyszał łagodny oddech towarzyszek śpiących o kilka kroków za nim, szmer liści poruszanych od wiatru i żałobny krzyk sowy. Niekiedy gwałtem otworzywszy oczy, wlepiał je w krzak niedaleki i po chwili znowu mimowolnie zamykał, sądząc ze widział swojego towarzysza bezsenności. Nakoniec głowa jego skłoniła się na ramię, ramię oparło się o ziemię, słowem zasnął smaczno i śnił że jest rycerzem błędnym, ze stoi na straży przy namiocie księżniczki wybawionej przez się, że pewno pozyska jej łaskawe względy za taką gorliwość i czujność.
Jak długo zostawał w tych słodkich marzeniach, tego i sam nie mógł powiedzieć nigdy, to pewna tylko, że spał bardzo spokojnie, i kto wie kiedyby się obudził, gdyby nie poczuł dotknięcia obcej ręki. Przestraszony tym hasłem, w oka mgnieniu stanął na nogach, zaledwo niewyraźnie pamiętając o tém, co postanawiał z wieczora.
— Kto tu? — zawołał chwytając się do szpady; — przyjaciel, czy nie?
— Przyjaciel, — odpowiedział Szyngaszguk pocichu i ukazując mu palcem promień króla nocy świecący ukośnie przez drzewa, dodał złą angielszczyzną: — Księżyc już przyszedł; twierdza człowieka białego jeszcze daleko, bardzo daleko. Trzeba iść póki sen zamyka oboje oczu Francuza.
— Słusznie mówisz, — rzecze major, — obudź twoich przyjaciół i posiodłaj konie, a ja tymczasem powiem kobietom, żeby się przygotowały do podróży.
— Już my nie śpiemy, Duukanie, — odezwał się za ścianą słodki głos Aliny, — wypoczęłyśmy dosyć i jesteśmy gotowe jechać; ale sam, jestem pewna, że całą noc czuwałeś nad nami, jeszcze po dniu tak okropnym!
— Powiedz raczej Alino ze chciałem czuwać, ale zdradziły mię nieposłuszne me oczy, — odpowiedział Hejward. — już drugi raz pokazałem, ze jestem niegodzien opiekować się wami.
— Nie zapieraj się Dunkanie, — rzecze Alina z uśmiechem, w całej świeżości wdzięków, ożywionych snem posilnym, wychodząc na blask księżyca, — ja wiem, ze zapominasz się czasami kiedy chodzi o ciebie samego, ale o bezpieczeństwo innych zawsze jesteś troskliwy. Czy nie możemy zaczekać tu kilka godzin, żebyś wypoczął trochę, równie jak ci poczciwi ludzie. Kora i ja staniemy teraz na straży, i z przyjemnością najpilniej odbędziemy naszą kolej.
— Gdyby wstyd snu pozbawiał, całe życie nie zmrużyłbym oka, — odpowiedził młody oficer, nie rad już trochę, i podejrzliwie spójrzał na Alinę czy nie chciała hartować z niego, lecz postrzegłszy w jej twarzy samą otwartość i szczerość, dodał: — Nie dość ze przez moją zbyt nieroztropną ufność naraziłem was na niebezpieczeństwa, ale nawet nie wypełniłem powinności żołnierza strzegąc was w nocy.
— Tylko sam Dunkan może Dunkanowi takie wymówki czynić, — rzecze Alina w stałem przekonaniu, ze jej kochanek niczém się nie różnił od wzoru doskonałości, jaki sobie w młodej wyobraźni kreśliła; — posłuchaj mię zatém, idź, zaśnij trochę i bądź pewny, że ja i Kora wypełniemy powinność najczujniejszej straży.
Hejward zmięszany jeszcze bardziej, chciał tłumaczyć się na nowo, ale wtem Szyngaszguk dobitnym, chociaż ostrożnym, głosem dał hasło trwogi i wnet Unkas zerwawszy się nagle, przybrał postawę słuchającego z natężeniem.
— Mohikanie posłyszeli nieprzyjaciół, — rzecze strzelec stojący już w gotowości do drogi; — wiatr donosi im o jakiemś niebezpieczeństwie.
— Niech Bóg strzeże! — zawołał major, — dosyć już i tak krwi rozlanej. — Mimo to jednak, gotów poświęceniem życia na obronę towarzyszek, zatrzeć swoję winę, wziął strzelbę i zbliżył się do lasu, a posłyszawszy wkrótce szmer oddalony, szepnął strzelcowi na ucho: — To jakiś źwierz drapieżny upędza się za zdobyczą.
— Cicho! — odpowiedział Sokole Oko, — to stąpanie ludzkie: poznaję już, nie mając nawet słuchu Indyan. Ten łotr Huron co nam uszedł, musiał spotkać którąkolwiek bandę dzikich przodkujących wojskom Montkalma, opowiedział wszystko i doszli nas tropem. Co do mnie, nie chciałbym drugi raz w tém miejscu rozlewać krwi ludzkiej, — dodał ozierając się niespokojnie, — ale jeżeli trzeba, to trzeba. Unkas, wprowadź konie do twierdzy, i państwo schrońcie się w niej takie. Jakkolwiek stary to łom, zawsze jednak siaka taka zasłona; te ściany oswojono z ogniem ręcznej broni.
Usłuchano go natychmiast. Mohikanie wprowadzili konie do budynku. Kobiéty z Dawidem weszły za nimi i siedziały jak najciszej.
Tymczasem szelest zbliżył się znacznie i można już było niewątpliwie rozpoznać chód człowieczy; a wkrótce dały się słyszeć głosy ludzi, zwołujących się po indyjsku.
Strzelec przyłożywszy usta do ucha Hejwarda szepnął mu, ze z języka poznaje Huronów. Kiedy przyszli na miejsce, gdzie konie weszły w gęste zarośle, widocznie zmięszali się nie znajdując dalszego śladu.
Jak się zdawało z liczby głosów, było ich ze dwudziestu, i wszyscy razem dawali zdanie w którą stronę wziąść się nalepy.
— Łotry wiedzą że nas nie wielu, — rzecze strzelec, wyglądając spólnie z Hejwardem przez szparę, między pniami dwóch drzew zbliżonych; — inaczej czybyto rozprawiali oni napróżno jak skwawy? Słuchaj pan, ktoby pomyślił, że każdy z nich ma dwa języki a jedne tylko nogę.
Hejward zawsze odważny, a niekiedy nawet zuchwały do potyczek, w chwili dręczącej niespokojności nie mógł odpowiedzieć towarzyszowi ani słowa. Ścisnął tylko strzelbę w ręku i zbliżył bardziej oko do szczeliny, jak gdyby śrzód nocy i gęstego lasu chciał równie widzieć jak słyszał Huronów.
W tém dzicy umilkli i jeden tylko, wódz zapewne, mówił jeszcze czas niejakiś poważnym i rozkazującym głosem. W kilka chwil potém szelest liści i trzask gałęzi oznajmił, że Huronowie na wszystkie strony rozeszli się szukać utraconego śladu. Szczęściem, blask księżyca, słabo oświecający dolinę, nie przenikał we wnątrz gęstej puszczy, a szlak kędy podróżni przybyli do starej warowni był tak krótki, że dzicy go nie postrzegli, chociaż we dnie pewno jakikolwiek znak przejścia nieuszedłby ich wzroku.
Z tém wszystkiém, nim upłynęło parę minut, stąpania kilku Huronów dały się słyszeć w zaroślach kasztanowych, ledwo o dziesiątek kroków od brzegu.
— Już przychodzą, — rzecze Hejward cofając się w tył, żeby wysunąć koniec strzelby pomiędzy drzewa; — dajmy ognia do pierwszego co się pokaże.
— Nie rób tego; — odpowiedział Sokole Oko; — za pierwszym błyskiem z panewki cała zgraja, jak gromada zgłodniałych wilków, rzuciłaby się na nas. Jeżeli już tak Bóg przeznaczył, żebyśmy walczyli w obronie naszych włosów, spuść się pan na ludzi, którzy lepiej znają obroty dzikich i nie gotowi przed lada krzykiem wojennym uchodzić z miejsca.
Dunkan spojrzał za siebie i postrzegł w najgłębszym końcu budowy dwie siostry przytulone jedna do drugiej, a po obu stronach drzwi, Mohikanów stojących w cieniu ze strzelbami w ręku, lecz wyprężonych i nieruchomych jak słupy. Pohamowawszy swój zapał i postanowiwszy czekać hasła od tych, co lepiej znali się na tym sposobie toczenia bitew, schylił się do otworu, chcąc zobaczyć co się przed nim działo. Ogromny Huron uzbrojony w tomahawk i strzelbę, wyszedł z lasu i posunął się kilka kroków naprzód. Przy świetle księżyca można było widzieć na jego twarzy podziwienie i ciekawość, kiedy postrzegł budynek. W tejże chwili wydał głos, jakim Indyanin zwykle pierwsze z tych uczuć wyrażaj wnet drugi Huron ukazał się przy nim.
Dwaj ci mieszkańcy lasów długo oglądali starą warownię, żwawo rozprawiając w języku swego pokolenia; a potém zaczęli zbliżać się do niej zwolna i zastanawiając się co krok, jak przestraszono daniele, których jednak ciekawość prowadzi do przedmiotu ich trwogi. Jeden z nich zawadził nogę o wspomnianą już mogiłę i szybko schylił się ku ziemi, a natychmiast dobitne jego poruszenia dały poznać, iż się domyślał, co ten wzgórek ukrywał. W tej chwili Hejward postrzegłszy, że strzelec probował czy nóż łatwo z pochew wychodzić może i czy krzemień u strzelby dosyć pewny, przygotował się również do nieuchronnej już bitwy.
Dzicy byli tak blizko, iż najmniejsze poruszenie któregokolwiek konia nie uszłoby ich słuchu, lecz skoro ujrzeli i poznali mogiłę, zdawało się że ona tylko, całą zajmowała ich uwagę. Odtąd zaczęli rozmawiać cichym i uroczystym głosem, jak gdyby religijnem uszanowaniem lub jakąś niepojętą trwogą przejęci byli. Odeszli potem rzucając jeszcze bojaźliwe spojrzenia na zwaliska, skąd lękali się zepewne ujrzeć wychodzące mary pogrzebionych tu nieboszczyków, i swoją drogą ostróżnie powrócili do lasu.
Sokole Oko opuścił rusznicę kolbą na ziemię i odetchnął mocno, jak gdyby przez ostróżność dech wstrzymując czuł wielką potrzebę świeżego powietrza.
— Tak, — rzecze — szanują oni umarłych i to im, a może i nam samym, ocaliło teraz życie.
Hejward nic nie odpowiedział na to: cała jego uwaga zajęta była Huronami, których chociaż nie widział, ale jeszcze słyszał niedaleko. W krótce można było poznać, że się wszyscy zgromadzili i z powagą indyjską słuchali ich opowiadania. Po kilku minutach mniej gwarliwej niż pierwsza rozmowy, ruszyli z miejsca: tentent ich kroków oddalał się nieznacznie i nakoniec zniknął w głębi lasu; Strzelec czekał jednak nim Szyngaszguk nie dał znaku że już są zupełnie bezpieczni, a potém rozkazał Unkasowi wyprowadzić konie i prosił majora, żeby zalecił pośpiech kobietóm. Wkrótce cała gromadka udała się w podróż i dwie siostry wjeżdżając do lasu przeciwległego zaroślom kasztanowym, rzuciły ostatnie spojrzenie na zwaliska warowni i grobowiec Mohawków.