<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Dobrze więc, dobrze; rzucę panów, rzucę;
Lecz nie ja będę, jeśli znów nie wrócę.
Szekspir.

Na widok nagłej śmierci jednego z pomiędzy siebie, Huronowie stanęli jak wryci; a kiedy szukali oczyma śmiałka, co był tak pewny strzału, że nie lękał się zamiast nieprzyjaciela, ratowanego trafie, imie Długi Karabin wychodząc razem z ust wszystkich, oznajmiło majorowi kto był jego zbawcą. W tejże chwili wielki krzyk odpowiedział im blizko miejsca gdzie leżały ich strzelby, i pozbawieni przystępu do broni ognistej dzicy, wściekając się ze złości, zaryczeli znowu.
Sokole Oko nie miał cierpliwości nabić po raz drugi swojej rusznicy znalezionej pod krzakiem, i wielkim pędem wyskoczył z siekierą w ręku; ale jakkolwiek biegł szybko, wyprzedził go młody Indyanin śpieszący za nim, i z ogromnym tomahawkiem w jednej, a z nożem w drugiej dłoni, stanął przed Korą. Tuż po nich trzeci, umalowany w straszliwe godła śmierci, ukazał się z niemniej groźnym zamachem. Wściekłe wycia Huronów zamieniły się na wykrzykniki podziwienia i wnet imiona — Jeleń Rączy! Wąż Wielki! — kolejno wymówione zostały.
Magua najpierwszy wyszedł z osłupienia, w jakie ich tak niespodziany wypadek wprawił, i skoro postrzegł że tylko trzech nieprzyjaciół grozi, głosem i przykładem zagrzewając towarzyszów, uzbrojony w nćż tylko, z przeraźliwym wrzaskiem skoczył do Szyngaszguka, który zatrzymał się na przyjęcie jego. Było to hasło ogólnej potyczki, i ponieważ Huronowie nie mogli, a Mohikanie dla pośpiechu Strzelca, nie zdołali wziąść broni ognistej, zręczność więc i siła członków zwycięztwo stanowić miała.
Unkas, jako najbliższy nieprzyjaciół, naprzód napadniony został i pierwszemu co się do niego posunął, roztrzaskał tomahawkiem głowę. Zwycięztwo to zrównało liczbę stron obu; odtąd każdy jednego przeciwnika miał tylko. Hejward widząc że dziki leciał do niego z nożem, wyrwał na swą obronę siekierę Magui, będącą w drzewie nad głową Aliny.
Ciosy sypały się gradem i z równąż prawie zręcznością odpierane były. W krótce jednak siła Sokolego Oka pokazała swą wyższość: przeciwnik jego ugodzony tomahawkiem padł bez życia.
Tymczasem Hejward uniesiony zbyt porywczym zapałem, nie czekając póki jego napastnik zbliży się dosyć, cisnął siekierę. Trafiony w czoło dziki posłonił się na bok i zatrzymał się w biegu. Popędliwy major tym pozorem zwycięztwa zagrzany jeszcze bardziej, bez broni rzucił się do niego; lecz natychmiast poznał, jak nierozważnie uczynił, bo musiał użyć całej przytomności umysłu, całej mocy ciała, żeby uniknąć natarczywych pchnięć nieprzyjacielskiego noża. Nie mając innego sposobu ratunku, chwycił Hurona w objęcia i przycisnął go mocno do siebie; ale to wytężenie sił nie mogło trwać długo: czuł już nawet że wkrótce dziki uczyni z nim co zechce, kiedy w tem grzmiący głos zawołał mu nad uchem:
— Śmierć i wytępienie! Nie masz pardonu przeklętym Mingóm!
W tejże chwili ciężka kolba rusznicy strzeleckiej zwalając się na ogoloną głowę Hurona, wyprawiła go do towarzystwa poległych jego rodaków.
Na początku bitwy piąty Huron nie mając przeciwnika, posunął się zrazu w pomoc Magui walczącemu z Szyngaszgukiem, lecz piekielny duch zemsty wnet inną myśl mu natchnął. Zwróciwszy się nagle, z przeraźliwym krzykiem podskoczył do Kory, i z daleka jeszcze rzucił na nię siekierą, jakby oznajmując co ją czeka. Ostre narzędzie zadrasnęło tylko drzewo i przecięło sploty krępujące brankę. Uwolniona Kora zamiast coby miała uciekać, przybiegła do Aliny i tuląc ją do siebie, drzącemi rękami starała się rozerwać jej więzy. Szlachetny ten rys przywiązania zmiękczyłby każdą inną potworę, prócz Hurona. Chciwy krwi barbarzyniec, dognał Korę i chwyciwszy ją za włosy wolno puszczone po jej szyi i ramionach, odwrócił ją twarzą do siebie, żeby widziała nóż, co tak okrutnym sposobem miał zdjąć tę piękną ozdobę z jej głowy. Ale za ten moment tyrańskiej uciechy ciężko przypłacił morderca. Unkas w tej chwili rozciągnąwszy trupem pierwszego nieprzyjaciela, rzucił wzrok koło siebie, jak rozjuszony lew nowej, szukając zdobyczy i postrzegł to okrótne widowisko. Piorun nic uderzyłby prędzeej od młodego Mohikana. Zamach jego był tak gwałtowny, ze obadwa padli razem. Lecz i obadwa w okamgnieniu zerwali się z ziemi: a chociaż ich zawziętość była równa, chociaż ich krew płynęła wspólnie, potyczka jednak zakończyła się prędko, bo kiedy nóż Unkasa przeszywał serce Hurona, tomahawk Hejwarda i kolba Strzelca zdruzgotały mu czaszkę.

o Walka Wielkiego Węza z Lisem Chytrym nie mogła roztrzygnąć się jeszcze. Dzicy ci bohaterowie godnie odpowiadali znaczeniu danych im przezwisk. Po wielu ciosach z zawziętością śmiertelną wymierzonych i odpartych niebezpiecznie, chwycili jeden drugiego i razem padłszy na ziemię toczyli bój, jak dwa splecione węże.
Kiedy inne potyczki ukończone już zostały, obłok kurzu i suchych liści, jakby wichrem kręcony, ukazał miejsce ich bitwy. Powodowani, każdy z osobna, miłością synowską, przywiązaniem i wdzięcznością, Unkas, strzelec i major pośpieszyli Szyngaszgukowi na pomoc. Ale próżno nóż Unkasa szukał przejścia do serca ojcowskiego nieprzyjaciela; próżno Sokole Oko podnosił i zniżał kolbę swej rusznicy, chcąc go w łeb ugodzić; próżno Hejward upatrywał chwili, żeby złapać rękę lub nogę Hurona: gwałtowne ruchy tarzających się we krwi i piasku zmieniały się tak szybko, iż dwa ich ciała zdawały się jedném. Nikt nie śmiał zadać ciosu lękając się pomylić i zgubę zamiast ratunku przynieść.
Były jednak, chociaż bardzo krótkie chwile, kiedy oczy Hurona straszne, jak owego potworu w bajkach bazyliszkiem zwanego, błyszcząc przez powłokę kurzu, spotykały natężony wzrok nieprzyjaciół grożących; ale nim przeznaczone mu ciosy spaśdź zdołały, już na tém miejscu ukazała się zapalona twarz Mohikana. Plac walki zmieniał się nieznacznie i zapaśnicy zbliżali się nad urwisty brzeg góry. Szyngaszguk nakoniec potrafił ugodzić przeciwnika nożem: Magua opuścił ręce, westchnął ciężko i pozostał bez ruchu, a Mohikan wstając szybko, napełnił lasy okrzykiem tryumfu.
— Górą Delawarowie! górą Mohikanie! — zawołał Sokole Oko, a potem dodał; — z tém wszystkiém nie ujmie to naszemu przyjacielowi czerwonemu, ani sławy, ani prawa da włosów tego łotra, jeżeli człowiek prawdziwie biały dokończy go porządném przypuszczeniem kolby.
To mówiąc podniósł swą rusznicę, ale nim zdołał ugodzić w łeb leżącego na wznak Hurona; Lis Chytry dał koziołka aż nad brzeg płaszczyzny, potoczył się z góry i zniknął w krzakach. Mohikanie najmocniej przekonani dotąd, że ich nieprzyjaciel śmiertelnie był pchnięty, okamienieli na chwilę, a potém z wielkim krzykiem rzucili się w pogoń, jak charty za upuszczonym zwierzem. Lecz strzelec pomimo miłość sprawiedliwości, względem Mingów przesądny zawsze, odwołał ich nazad.
— Dajcie mu pokój. — rzecze, — gdzież chcecie go znaleść? pewno już wpadł do nory jakiej. Prawdziwie, nie darmo przezwano go Lisem! O, podły oszust! Uczciwy Delawar będąc zwyciężony w otwartej walce, bez oporu pozwoliłby się dobić; a te zbójcy Makwy to są jak dzikie koty; trzeba ich zaijać po dwa razy, żeby bydź pewnym, że nie odżyją. Dajcie mu pokój, niech sobie idzie! Cóż on nam zrobić może? Sam jeden, bez strzelby, bez tomahawku, daleko od Francuzów i od swoich, jest teraz jak wąż pozbawiony jadowitych zębów. Przynajmniej wprzód będziemy na bezpiecznem miejscu, nim on nam zaszkodzić potrafi. Ale, Unkas, — dodał po delawarsku, — oto już twój ojciec żnie włosy. Nie zawadzi, mnie się zdaje, obejrzeć tych łotrów, czy każdy doprawdy nieżyje, bo gdyby wszyscy zaczęli powstawać jak tamten, mielibyśmy do czynienia na nowo.
To rzekłszy, poczciwy, lecz nieubłagany strzelec poszedł kolejno od jednego do drugiego trupa, i wszystkich pięciu poruszając nogą, albo nawet próbując końcem noża, zapewniał się czy nie żyje który, tak obojętnie, jak ów rzeźnik co ćwiartki baranów własną porżniętych ręką porządkuje na stole. Szyngaszguk nie mniej pilnie pozbierał z ich głów pamiątki zwycięztwa.
Unkas tymczasem odstępując swego zwyczaju, a może i skłonności nawet, delikatniejszém powodowany uczuciem, poszedł za majorem i pomagał mu uwalniać Alinę z więzów, czego Kora dokazać nie mogła. Zaledwo pękł ostatni skręt gałęzi, dwie siostry rzuciły się w objęcia jedna drugiej.
Próżnobyśiny usiłowali opisywać uniesienia wdzięczności dwóch czułych istot, dla najwyższego Sprawcy wszech zdarzeń, co im teraz niespodzianie powrócił życie i nadzieję zobaczenia ojca. Modły ich były uroczyste lecz nieme. Alina z objęć siostry padła na kolana i znowu po chwili ręce wzniesione do nieba opuściła na jej szyję; a kiedy wśrzód tkliwych pieszczot oddawanych sowicie, ze łkaniem wymówiła imie ojca, iskra odżywionej nadziei błyszcząc w jej oczach zalanych łzami, całej twarzy nadała jakiś niebieski wyraz.
— Jesteśmy więc ocalone! — zawołała — jesteśmy ocalone! Uściśniemy jeszcze naszego ojca: strata córek nie rozedrze jemu serca. Koro! droga siostro, więcej niż siostro dla mnie! ty mi powrócona jesteś, i Duukan, — dodała poglądając na niego z niewinnością anielską, — kochany, waleczny nasz Dunkan, także z niebezpieczeństwa wyrwany został!
Na te słowa wymówione z zapałem obłąkania prawie, Kora tylko serdeczném uściśnieniem odpowiedziała siestrze; Hejward nie mógł się od łez wstrzymać; a Unkas zbroczony krwią nieprzyjaciół i własną, chociaż miał postawę obojętnego widza tej rozrzewniającej sceny, z jego spojrzeń jednak można było poznać, że już o wiele wieków podobno wyprzedził w uczuciu dzikich swych rodaków.
Tymczasem Sokole Oko upewniwszy się dostatecznie, iż żaden z nieprzyjaciół rozciągniętych na ziemi szkodzić już nie zdoła, zbliżył się do Dawida z przykładną cierpliwością znoszącego niewolą i porozrzynał jego więzy.
— No, — rzecze rzucając precz ostatni splot gałęzi, — otoż jeszcze raz możesz swobodnie swojemi członkami władać, chociaż nie lepiej ich używasz, jak je natura kształciła. Jeżeli nie obrazisz się radą człowieka, który lubo nie starszy od ciebie, przyjacielu, ale przepędziwszy większą część życia na pustyni, może rzec śmiało, że więcej ma doświadczenia niżeli lat, powiem ci co myślę. Zrobiłbyś bardzo rozumnie, gdybyś pierwszemu głupcowi, którego spotkasz, przeciął ten instrument, co ci tu wygląda z kieszeni, a za te pieniądze kupił rzecz użyteczniejszą, broń jaką, choćby najlichszy pistolet wreszcie. Tym sposobem przy starania i przemyśle mógłbyś z czasem przydać się na cokolwiek; bo co teraz, mnie się zdaje sam to widzisz, że kruk nawet więcej wart od przedrzeźniacza: pierwszy przynajmniej sprząta ścierwa i trupy, a drugi tylko swoim głosem zwodniczym oszukuje człowieka, kiedy i tak już wiele kłopotów w lesie.
— Broń i trąby do bitew, a śpiew do składania dzięków Najwyższemu dawcy zwycięztw, — odpowiedział uwolniony śpiewak, ze łzami w oczach podając strzelcowi szczupłą i delikatną rękę. — Dziękuję ci przyjacielu, ze mam jeszcze włosy na głowie; nie są one wprawdzie tak piękne i utrefione ładnie jak u innych, ale dla mnie bardzo dobre. Jeżeli nie pomagałem wam walczyć, nie mojej woli to wina; byłem związany. Ty dałeś dowody zręczności i męztwa, i zaiste godzien jesteś pochwał, kiedy chrześcijanin odłożywszy świętszą powinność, składa ci dzięki.
— Nie uczyniłem nic osobliwego, — odpowiedział Sokole Oko poglądając na Gammę mnie] obojętnie, skoro ten w niewątpliwych wyrazach oświadczył mu wdzięczność; — nierazbyś to zobaczył, gdybyś dłużej pobył z nami. Ale ot znalazłem dawną towarzyszkę, danielówkę moję, — dodał uderzając po rurze swej strzelby, — i tego staje mi za zwycięztwo. Irokańczycy są przebiegli jak szatani, ale na ten raz opuściła ich przebiegłość: złożyli broń ognistą trochę za daleko od siebie. Gdyby Unkas i jego ojciec mieli rozum, a wzięli strzelby jak ja, trzema kulami powitalibyśmy tych łotrów, a wtedy i ten co uszedł, równy dział mógłby dostać. Ale kiedy taka wola Bożka, musi bydź tak lepiej.
— Słusznie mówisz, — odpowiedział Gamma, — przejęty jeste śprawdziwym duchem chrześcijaństwa. Kto ma bydź zbawiony, ten zbawiony, a kto potępiony, ten potępiony będzie. Jest to dla pobożnego chrześcijanina bardzo pocieszająca prawda.
Strzelec zajęty opatrywaniem wszystkich sztuk swojej rusznicy, tak troskliwie, jak gdyby to ojciec oglądał członki dziecka po niebezpiecznym szwanku, podniósł oczy na psalmistę z wyraźném nieukontentowaniem i nie pozwolił mu kończyć.
— Prawda, czy nieprawda, — rzecze, — jednak poczciwy człowiek powinien myślić inaczej. Mogę ja wierzyć, ze ten Huron z mojej ręki miał zginąć, bo sam go ubiłem. Ale że on otrzyma nagrodę w niebie, równie jak że Szyngaszguk, co stoi tutaj, w dzień strasznego sądu potępiony zostanie, temu wtenczas chyba uwierzę, kiedy sam będę tego świadkiem.
— Nauka twoja, równie jak jest zuchwała, tak też na niczém się nie opiera, niczém jej ustalić nie możesz, — zawołał Dawid napojony temi subtelnościami rozróżnień metafizycznych, co w owym czasie, a mianowicie w jego prowincji ojczystej, ćmiły świetną prostotę religii objawionej; — kościół twój zbudowałeś na piasku i lada wicher wzruszy go z posady. Pytam, czém możesz wesprzeć tak nielitościwe zdanie? Powiedz mi gdzie jest podobny text pisma świętego: zacytuj wiersz, rozdział i księgę.
— Księgę! — powtórzył Sokole Oko tonem najdumniejszej wzgardy. — Cóż to, uważasz mnie za żaka przyczepionego do fartucha którejś tam babulki waszej? Czy ta prawdziwa rusznica, co leży na mych kolanach wydała ci się piórem gęsim? Czy sądzisz że ten rożek jest z atramentem, nie z prochem, a w tej torbie noszę dla siebie obiad do szkoły? Księgę! i na cóż te księgi człowiekowi, co jest wojownikiem pustyni, chociaż ma krew czystą? Jednę ja znam tylko księgę: jej słowa tak jasne i proste, iż lubo pochlubić się mogę, że czterdzieści lat czytam ją ciągle, nigdy jeszcze nie potrzebowałem ni tłumaczeń ni wykładów.
— Jakiż jej tytuł? — zapytał psalmista, biorąc w prostém znaczeniu przenośne słowa Sokolego Oka.
— Masz ją otwartą przed twojemi oczyma, — odpowiedział strzelec; — właściciel jej niezazdrośny: wszystkim pozwala czytać. Słyszałem że są tacy którym ksiąg potrzeba, żeby się przekonali o bytności Boga. Może w osadach ludzie tak potwornie przekształcili jego dzieła, że co jest jasnem i widoczném na pustyni stało się wątpliwém śrzód kupców i księży. Ale jeżeli jest choć jeden niedowiarek taki, niech tylko od wschodu do zachodu słońca pochodzi ze mną po tych lasach, przekonam go, że głupi, a jego głupstwo największe, że chce stanąć na równi z istotą, której dobroci i władzy nigdy nawet wyrachować nie zdoła.
Skoro Dawid postrzegł, że jego przeciwnik opiera się tylko na zdrowym rozsądku i pogardza subtelnościami metafizyki, nie widząc dla siebie ani zaszczytu ani korzyści z takiej dysputy, zaniechawszy jej wprzód, nim strzelec przestał mówić, usiadł spokojnie, dobył swoje kantyczki, włożył okulary w żelazo oprawne, i gotował się wypełnić powinność, której nie odwlekałby tak długo, gdyby jego prawowierny sposób myślenia nie odebrał nagłego ciosu.
Dawid Gamma był istnym minstrelem, lecz nowego świata; daleko nowszej daty, od owych wieszczów natchnionych, co niegdyś w starym świecie głosili sławę baronów i książąt. Jako bard zatém prawdzie wie stosowny do ducha swojego czasu i kraju, miął teraz opiewać albo raczej błogosławić świeżo odniesione zwycięztwo, i zaczekawszy cierpliwie póki strzelec nie skończył mówić, odezwał się podnosząc głos i oczy.
— Wzywam was bracia, żebyście przykładnie wysłuchali śpiewu na cześć nieba za wybawienie nas z rąk barbarzyńców, niewiernych.
To rzekłszy, powiedział tytuł hymnu i liczbę stronicy, jak gdyby słuchacze w podobnych książkach mieli go szukać, i przegrawszy swoim zwyczajem na instrumencie dla dobrania tonu, zaczął śpiewać tak poważnie, jak gdyby siedział w ławkach kościelnych; a chociaż, tą razą żaden głos nie towarzyszył jemu, bo obie siostry były zajęte sobą, nie zrażając się tą obojętnością pozorną kończył bez przerwy.
Strzelec opatrując swą rusznicę słuchał go pilnie; lecz śpiew Dawida nie robił teraz na nim takiego wrażenia, jak w jaskini. Słowem> nigdy minstrel nie popisywał się, ze swoim talentem przed mniej czułem zebraniem; lubo zważając na jego pobożność i świątobliwy zapał, godzi się mniemać, że nigdy śpiew barda nie wzniósł się tak blizko najwyższego tronu. Sokole Oko powstał nakoniec, skinął głową i mrucząc cóś pod nosem, z czego dwa słowa tylko — Irokańczyk i gardło — zrozumieć można było, poszedł obejrzeć zbrojownię Huronów: Prócz strzelb Szyngaszguka i Unkasa, znaleziono tu jeszcze w co uzbroić Hejwarda i Dawida nawet; a nadto taki podostatek kul i prochu, iż nie można było lękać się, aby broń stała się nieużyteczną.
Kiedy strzelec z Szyngaszgukiem wybrali co im było potrzebne i opatrzyli towarzyszów, pierwszy z nich zapowiedział ze czas ruszać w drogę. Śpiew Dawida już się zakończył, a obie siostry zaczynamy bydź paniami swych uczuć. Hejward i Unkas sprowadzili je z góry, na którą przed kilku godzinami wszedłszy śladem przewodników daleko innych nie spodziewały się zejść z niej nigdy. Chociaż konie wypoczęły i napasły się dosyć, na to jednak tylko były potrzebne kobiétom, żeby brod suchą nogą przebydź mogły, ledwo bowiem, idąc za nowym przewodnikiem, co w tak okropnych razach tyle gorliwości i przywiązania okazał dla nich, ujechały ćwierć mili, Sokole Oko porzuciwszy ścieszkę, którą Huronowie wiedli swe ofiary, wziął się na prawo, przebrnął niewielki strumyk i zatrzymał się na małej dolinie ocienionej kilka wiązami.
Indyanie i strzelec znali zapewne to miejsce, bo zaraz postawiwszy strzelby przy drzewach, zaczęli odmiatać suche liście z pod trzech wierzb płaczących, a kiedy nożami otworzyli ziemię wytrysnęło źrzódło przezroczystej wody. Sokole Oko natenczas rzucił spojrzenie w stronę i jakby nie znajdując czegoś oglądał się na około.
— Już to nie inaczej, — rzecze, — te łotry Mohawki, albo ich bracia Tuskarory czy Onondagi, przychodzili pić tutaj i zabrali czerpach z sobą. Otóż rób dobrze tym psom szkodliwym. Bóg wyciągnął rękę na tę pustynię i z wnętrzności ziemi dobył dla ich użytku źrzódło tak ożywiającej wody, iż zanic przy nie] wszystkie apteki; a ci hultaje zatkali je darniem, i patrz ich, bestye! nie jak ludzie, ale jak bydła udeptali ziemię!
Kiedy strzelec tak złorzeczył, Unkas nic nie mówiąc podał mu czerpach znaleziony pod gałęźmi wierzby, gdzie go niecierpliwy towarzysz nie dostrzegł, Sokole Oko zaczerpnął wody, i z wielkiém upodobaniem wychyliwszy do dna, zaczął skwapliwie wydobywać z torby resztki żywności po Huronach zabranej.
— Dziękuję, — rzecze oddając Unkasowi wypróżnione naczynie. — Obaczemyż teraz jak te włóczęgi żyją w drodze. Widzisz ich! znają się łotry na lepszych sztukach jelonka; mógłby kto powiedzieć ze umieją nawet jak najdoskonalszy kucharz rozebrać i upiec zwierzynę, a przecież wszystko surowe: Irokanin zawsze jest prawdziwym dzikim. Unkas, weź moje krzesiwko i roznieć ogień; zraz pieczystego nie zaszkodzi po tylu poniesionych dziś trudach.
Hejward widząc, że przewodnik nie żartem zabierał się do popasu, radził towarzyszkom pozsiadać z koni i umieścić się w cieniu na trawie, a kiedy przygotowania kuchenne szły swoim porządkiem, zbliżył się do strzelca, chcąc zaspokoić ciekawość, jakim szczęśliwym trafem trzej przyjaciele tak w porę przybyli na ratunek.
— Jak się to stało, mój zacny przyjacielu, — rzecze, — żeśmy się znowu zobaczyli tak prędko, i ze nie przyprowadziliście pomocy z twierdzy Edwarda?
— Gdybyśmy przepłynęli zakręt rzeki, przyszlibyśmy w porę na pokrycie liśćmi ciał waszych, ale zapóźno na ocalenie włosów. Zamiast więc cośmy mieli daremnie tracić czas i siły biegle do twierdzy, woleliśmy zrobić zasadzkę nad brzegiem i śledzić kroki Huronów.
— Widzieliście zatem wszystko co się działo?
— Bynajmniej. Indyanie nie takie mają oczy, Łeby ujść ich wzroku; musieliśmy kryć się jak najstaranniej. Ale największa bieda była utrzymać w spokojności tego młodzika. Oj! Unkas, postąpiłeś tym razem, jak ciekawa kobieta, a nie jak wojownik twojego narodu.
Przenikliwe oczy Unkasa zwróciły się na strzelca, lecz ani odpowiedział, ani okazał najmniejszego upokorzenia; owszem, jak Hejwardowi zdało się przynajmniej, twarz młodego Mohikana malowała dumę i wzgardę. Jeżeli zaś milczał na ten zarzut, to zapewne albo przez poszanowanie dla osób obecnych, albo przez zwykły uległość dla towarzysza białego.
— Ale postrzegliście ze nas odkryto? — dodał major.
— Posłyszeliśmy, — odpowiedział z przyciskiem Sokole Oko; — wycie dzikich jest mowy dosyć zrozumiałą dla tych, co pędzą życie w lasach. Lecz kiedyście państwo wysiadali z łódki, natenczas musieliśmy jak węże cisnąć się pod krzaki żeby nas nie postrzelono, i odtąd nie ujrzeliśmy już was aż tam przy tych drzewach, gdzie uwiązani mieliście po indyjsku zginąć.
— To sama Opatrzność ocalić nas raczyła, — rzecze Hejwaird; — cud prawie, ze nie inną poszliście drogą; bo Huronowie rozdzielili się na dwie gromady, i tak jedni jak drudzy wzięli po parę koni.
— Ale, ale! — zawołał strzelec, jakby przypominając wielki kłopot; — z tej przyczyny tylko cośmy nie stracili tropu, jednak domyślając się, i jak się pokazało słusznie, że ci zbójcy nie poprowadzą jeńców na północ, wzięliśmy się w tę stronę. Lecz kiedy uszedłszy mil kilka, nie znalazłem żadnej gałązki złamanej, o co odchodząc prosiłem, zacząłem już wątpić nie żartem, tem bardziej, że wszystkie ślady jakie postrzedz mógłem były od mokassińów.
— Huronowie mieli ostrózność, obuć nas po swojemu, — rzecze Dunkan podnosząc nogę i pokazując indyjskie obuwie.
— Jestto koncept prawdziwie dzikich; ale my nie tak mało mamy doświadczenia, żeby podobny wybieg mógł nam zamydlić oczy.
— Czemuż więc dziękować winniśmy, żeście nie zmienili drogi?
— Temu, co człowiek biały ani jednej kropelki krwi indyjskiej nie mający w żyłach, ze wstydem wyznać musi: zdaniu młodego Mohikana o takiej rzeczy, na którejby mnie daleko lepiej znać się należało, a której i teraz zaledwo jeszcze wiarę dać mogę, chociaż na własne przekonałem się oczy.
— Cóś dziwnego! Cóż to było przecie?
— Oto Unkas śmiał nam dowodzić, — rzecze strzelec z ciekawością i podziwieniem rzucając wzrok na konie stojące niedaleko; — że wierzchowce tych pań, stawią nogi nie na przemian, lesz po dwie razem z jednej strony, co jest rzeczy przeciwną chodowi wszystkich zwierząt czworonożnych jakie znałem dotąd, prócz niedźwiedzia. Przekonałem się jednak na własne oczy, że ta para koni chodzi w ten sposób, jak pokazywały nam ślady, których trzymaliśmy się przez dobrych mil dwadzieścia.
— Jestto szczególna ich zaleta i dla tego sprowadzono je aż z nad zatoki Narragansetu, z małej prowincyi osad Opatrzności. Są one bardzo wytrwałe i niezmiernie lekko noszą; chociaż można i inne konie nauczyć takiego chodu.
— Bydź to może, — rzecze strzelec wysłuchawszy tego objaśnienia z uwagą osobliwszą; — nic to niepodobnego; bo ja, chociaż ani kropli krwi zmięszanej nie mam, lepiej jednak znam się na danielach i bobrach, niż na bydlętach domowych. Major Effingham ma wyborne konie; ale żaden z nich nie chodzi tak szczególnym krokiem.
— Zapewne, — odpowiedział Dunkan, — bo on innych przymiotów w koniach szuka. Te wszakże nie mniej są z gatunku szacownego, i najczęściej mają zaszczyt służyć takim jeźdźcom, — dodał wskazując na kobiéty.
Mohikanie porzuciwszy na chwilę swoję czynność kucharską słuchali tej rozmowy, a kiedy major przestał mówić, spojrzeli ]eden na drugiego wyrażając podziwienie. Z ust Szyngaszguka wymknął się zwyczajny jego wykrzyknik; strzelec przez minutę prawie był zamyślony, jak ten co szykuje w głowie nowo nabyte wiadomości, a potém rzuciwszy jeszcze raz na konie ciekawe spojrzenie, dodał: — Mnie się zdaje, że daleko dziwniejsze rzeczy można zobaczyć w naszych osadach europejskich, bo człowiek niemiłosiernie przekręca przyrodzenie, kiedy mu się uda wziąść górę nad niem. Ale mniejsza oto jaki jest chód tych koni, zwyczajny czy uczony, prosty czy krzywy; dosyć że Unkas go zauważał i śladem ich przyszliśmy do krzaku, u spodu którego były znaki kopyt, a w górze jedna gałązka złamana tak wysoko, że chyba człowiek na konia mógł jej dosięgnąć, kiedy tymczasem niższe pokruszone i potarte zapewne przez pieszego, dały nam do zrozumienia, iż jeden z tych chytrych łotrów chcąc zatrzeć ślad uczyniony przez którąkolwiek z swych branek, pogniotł i porozchylał gałęzie, jak gdyby dzikie źwierze przeciskało się tędy.
— Nie omyliła was przezorność; to wszystko właśnie tak było.
— Nie potrzeba na to przezorności szczególniejszej; łatwiej to poznać niż chód konia zauważać. Przyszło mi wtenczas na myśl, że Mingowie udadzą się do tego zrzódła, bo ci zbójcy znają dobrze własność tej wody.
— Czy więc to zrzódło tak jest głośne? — zapytał Hejward z większą uwagą przypatrując się samotnej dolinie i zrzódłu otoczonemu ziemią brunatną.
— Mało jest czerwonych, którzyby w podróży na południe lub wschód jezior wielkich, nie słyszeli o zaletach tej wody. Może pan chcesz jej skosztować?
Hejward przyjął podany czerpach, lecz zaledwo wziął do ust kilka kropel wody, oddał go marszcząc się z niesmakiem. Strzelec uśmiechnął się i z miną zadowolenia poruszał głową.
— Jak widzę nie przypadła panu do smaku, — rzecze. — I ja dawniej brzydziłem się nią podobnież; ale teraz piję z upodobaniem i niekiedy z takiém upragnieniem śpieszę do tego źrzódła, jak daniel do rzeki. Najlepsze wina pewno nie tyle smakują państwu, co ta woda dzikiemu, zwłaszcza jeżeli czuje się zwątlonym na siłach, ponieważ jest wzmacniająca. Ale już Unkas upiekł pieczenię: trzeba się posilić trochę, bo jeszcze daleką drogę mamy przed sobą.
Zakończywszy rozmowę tak nagłém przejściem, Sokole Oko zabrał się korzystać z resztek jelonka pozostałych od żarłoczności Huronów. Jedzenie równie podano jak przygotowano po prostu. Strzelec i Mohikanie nasycali się cicho i spiesznie, jak zazwyczaj ludzie, którzy myślą tylko o tém, żeby pokrzepić siły do nowych prac i trudów.
Uczyniwszy zadość potrzebie, wszyscy trzej napili się wody lekarskiej z tego źrzódła, nad które teraz od pięciudziesiąt lat z całej północy Ameryki, piękność, bogactwa i talenta, zbierają się szukać przyjemności i zdrowia.
Sokole Oko zapowiedział potem, że już czas ruszać w drogę. Obie siostry siadły na koń; Dunkan i Dawid wzięli strzelby i szli obok nich albo za niemi, podług tego jak szerokość przejścia pozwalała; strzelec przewodniczył gromadzie, a Mohikanie tylną straż składali. Tym porządkiem spiesznie dążyli ku północy, zostawiwszy wodom źrzódła wolny bieg do bliskiego strumyka, a ciała Huronów niepogrzebione na górze, co tak często spotykało wojowników leśnych, iż ani do litości, ani do żadnych uwag nie mogło, bydź, powodem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.