Płodność (Zola)/Księga pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Morange główny buchalter, był człowiekiem lat trzydziestu ośmiu, lecz był już łysy, siwiejący. Brodę miał ciemną, nosił ją szeroko, wachlarzowato przystrzyżoną i był dumny z jej piękności. Oczy miał okrągłe, przejrzyste, nos prosty, usta ładnie zarysowane, chociaż nieco zawielkie, w młodych latach uchodził za urodziwego młodzieńca. Niezmiernie dbał o swoją powierzchowność, ubierał się starannie; zawsze w cylindrze na ulicy, miał typowy wygląd przyzwoitego urzędnika.
— Jeszcze nie byłeś w naszem nowem mieszkaniu — rzekł do Mateusza, idąc obok niego chodnikiem. — Bardzo miłe mieszkanie, zobaczysz! Mamy wygodną sypialnię, Regina ma swój pokój, a przy tem blizko od zakładu, cztery minuty drogi, już nieraz to sprawdziłem, patrząc na zegarek.
Morange był synem drobnego handlowego urzędnika, który umarł przy biurku po czterdziestu latach ślęczenia nad rachunkowemi księgami. Po śmierci ojca ożenił się z Waleryą Duchemin, także córką urzędnika, który miał aż cztery córki, wychowane nieledwie że w ubóstwie i przywykłe do słyszenia swarów pomiędzy rodzicami, zgorzkniałymi ciągłym niedostatkiem. Walerya była najstarszą, a będąc ładną, znalazła sobie męża, który zakochawszy się w niej, nie uważał na brak posagu. Marzeniem Waleryi było rozwijanie ambicyi w małżonku, osądziła bowiem, że jako człowiek zdolny i pracowity powinien dojść do stanowiska dozwalającego jej zerwać ze światem drobno urzędniczym. Z góry postanowiła, że jej syn będzie adwokatem, albo doktorem, ale spotkał ją zawód, bo urodziła córkę. Drżeć poczęła na myśl, że może jak matka będzie miała kilka córek z rzędu. Obawą powodowana zdecydowała się poprzestać tylko na jednem dziecku, popychać męża ku zdobyciu dobrej posady, by uzbierawszy posag dla Reginy, wydać ją świetnie zamąż i tym sposobem znaleść wreszcie wstęp do wyższej towarzyskiej sfery, co było jej najnamiętniejszem pragnieniem. Morange był uległego usposobienia, a będąc zakochanym w swojej żonie, podzielał wszystkie jej zapatrywania i równie gorąco jak ona, roił plany zdobycia jaknajświetniejszej przyszłości. Od ośmiu lat był buhalterem w zakładzie Aleksandra Beauchêne i pobierał teraz pięć tysięcy franków rocznej pensyi, ale to niezadawaliło pożądań tak jego, jak żony, bo nie przedstawiało możliwości dojścia do majątku.
Gdy uszli z jakie dwieście metrów po bulwarze Grenelle, Morange zawołał;
— Widzisz ten nowy dom na rogu ulicy?... Tam obecnie mieszkamy. Prawda, że wygląda jak pałac?
Mateusz spojrzał na wysoki dom z balkonami i rzeźbieniami, które go wyróżniały od nizkich starych dworków ubogiej dzielnicy. Dla sprawienia przyjemności koledze rzekł:
— Tak, rzeczywiście, jest wspaniały, jak pałac!
— To jeszcze nic, zapewniał rozpromieniony Morange. Zobaczysz wejście, wschody... Mieszkamy co prawda na piąłem piętrze... ale idąc po takich schodach, nie czuje się zmęczenia!
Weszli do sieni, na którą Morange spoglądał jak na mury najwspanialszej świątyni. Ściany wyłożone stiukiem połyskiwały, dywan leżał na schodach, a w oknach były witraże. Gdy stanęli na piątem piętrze, otworzył drzwi swoim kluczem i wprowadzając Mateusza, powtarzał, mrugając znacząco:
— Zobaczysz dalej... zobaczysz... to nie koniec...
Walerya i Regina niezawodnie wyczekiwały ich przybycia. Przybiegły się witać. Walerya miała lat trzydzieści dwa, wyglądała bardzo młodo i była rzeczywiście ładna — brunetka, o twarzy okrągłej, ponętnie uśmiechniętej i otoczonej bujnemi, falistemi włosami, była może zbyt bogatych kształtów figury, lecz ramiona miała niezwykle piękne i Morange dumnym był, patrząc na swoją żonę w wyciętej sukni. Regina miała lat dwanaście i była uderzająco podobna do matki, ta sama twarz, tylko nieco ściąglejsza, uśmiechała się z pod takich samych, ciemnych włosów.
— Serdecznie jestem panu wdzięczna za stawienie się na nasze zaprosiny, mówiła z ożywieniem, podając do uścisku obie ręce gościowi. Jaka szkoda, że pani Froment nie może odstąpić swoich dzieci. Regino, poproś pana, by ci powierzył swój kapelusz.
Po chwili dalej mówiła:
— Jak pan widzi, mamy przedpokój bardzo widny... Jeżeli pan zezwoli, to podczas gdy jaja na mięko dojdą w ukropie, pokażę całe nasze mieszkanie.. Trzeba, aby pan je poznał... i wiedział, jak urządziliśmy się na nowej siedzibie...
Wszystko to było powiedziane z miłym uśmiechem, z zachwyconemi, jak zwykle potakiwaniami męża; Mateusz więc bardzo chętnie się zgodził, by dogodzić próżności popisującej się z mieszkaniem parze małżonków. Wprowadzono go do salonu, który stanowił róg domu i był wyklejony perłowo-szarym papierem w złote kwiaty, tandetnie zmeblowany w stylu Ludwika XIV biało lakierowanemi sprzętami, wśród których palisandrowy fortepian, odbijał ciężką, czarną plamą. Pokój Reginy był obok, cały blado niebieski z panieńskiemi mebelkami z werniksowanego bambusu. Sypialnia rodziców była po za salonem i jadalnią, na drugim końcu mieszkania. Był to ciasny pokój, w którym łóżko, lustrzana szafa i stół tualetowy ledwie się mieściły. W jadalni meble były dębowe a nad stołem przygotowanym do śniadania, połyskiwała złocona lampa, rażąc nowością taniego bronzu.
— Ślicznie urządzone mieszkanie! ślicznie! — powtarzał Mateusz, chcąc się okazać grzecznym.
Ojciec, matka i córka, podnieceni temi pochwałami, oprowadzali go powtórnie, dając bliższe objaśnienia, pokazując każdą rzecz zosobna. Mateusz dziwił się w myśli, że chociaż to wszystko po raz pierwszy oglądał, doznawał wrażenia jakby to już widział, zwłaszcza w salonie go to zastanowiło. Nagle wpadł na trop właściwy: państwo Moraoge pragnęli mieć dom urządzony na podobieństwo zbytkownych salonów państwa Beauchêne, których bogactwo wzbudzało w nich poszanowanie połączono z głuchą zazdrością. Jako ludzie ubodzy mogli się puścić tylko na niedołężne naśladownictwo i otoczyć się zbytkiem złego gatunku, chociaż i ta względna taniość tandeciarskich mebli musiała ich ogołocić ze wszystkich oszczędności, jakie zdołali uciułać. Ale głębokie zadowolenie malowało się na ich twarzach, rozglądając się po własnem mieszkaniu, wyobrażali sobie, że ich otacza zbytek przypominający salony wyższej towarzyskiej sfery, ku której z upragnieniem chcieli się zbliżyć.
— A prócz tego, mamy jeszcze to! — rzekł Morangę, otwierając okno w stołowym pokoju.
Balkon otaczał całą długość mieszkania na zewnątrz. Z wysokości piątego piętra widok był rzeczywiście piękny na Sekwanę, na wzgórza Passy, był to ten sam widok co z pałacyku Beauchêne ale znacznie rozleglejszy.
Walerya dała to do zrozumienia:
— Wspaniała panorama co? O wiele wspanialsza aniżeli z pierwszego piętra, bo tam drzewa nadbrzeża wszystko zasłaniają!
Służąca przyniosła jaja na mięko, więc zajęto miejsca przy jadalnym stole, a Morange uszczęśliwiony, że olśnił gościa, objaśniał, że komorne wynosiło tysiąc sześćset franków rocznie. Było to bardzo tanio, chociaż ta suma silnie obciążała budżet domowy; Mateusz zaczął spostrzegać, że go zaproszono na śniadanie wyłącznie w celu popisania się z nowem mieszkaniem i bawił się uszczęśliwiony minami małżonków, pyszniących się przed nim zbytkownością swojej instalacyi. Nie pojmował tego rodzaju przyjemności dla siebie, bo nigdy niczego nikomu nie zazdroszcząc, czuł się szczęśliwy w prostocie swego życia z Maryanną i z dziećmi, dziwił się więc w myśli, jak mogą ludzie tyle trudu sobie zadawać, by żyć na pokaz. Patrzał na Waleryę uśmiechnięty, ale nieco smutny. Miała ona na sobie fularową suknię w żółte kwiatki, a Regina, którą lubiła stroik, była ubrana niebiesko. Śniadanie również mu się wydało za wystawne: po jajach na mięko były ryby, a potem kotlety, szparagi na jarzynę. Rozmawiano teraz o Janville i rodzinie Mateusza.
— A więc wszystkie dzieci są zdrowe? — pytała Walerya. Śliczne są te dzieciaczki! Szczęśliwi państwo jesteście, że mieszkacie na wsi! Ale wyznam, że ja bym się nudziła w tak ustronnem zakątku, tam przecież żadnej nie ma rozrywki? Ale z wizytą pojechać do Janville bardzo nam będzie przyjemnie i szczerze dziękuję pani Froment za jej zaprosiny.
Ale znów zaczęła się rozmowa o familii Beauchêne. Państwo Morange bezustannie się zajmowali szczegółami życia w pałacyku swego pryncypała, podziwiając wszystko, ale zarazem i krytykując z zawistną zazdrością. Walerya, dumną będąc z zaprosin Konstancyi, bywała u niej we wszystkie jej soboty, była nawet parę razy zatrzymana na obiad i odtąd postanowiła mieć dzień przyjęcia u siebie, obrała na to środy i rujnowała się na zakupy ciastek do herbaty. Lecz z większym jeszcze zachwytem Walerya mówiła o pani Seguin du Hordel, mieszkającej we wspaniałym pałacu przy alei d’Autin, a u której była raz na balu, uzyskawszy zaprosiny za pośrednictwem Konstancyi. Ale najchętniej przechwalała się przyjacielskim stosunkiem z Serafiną, którą zwykle tytułowała panią baronową de Lowicz.
— Była u mnie nawet w jedną środę... pani baronowa de Lowicz jest wyjątkowo dobra i miła! Pan ją pamięta z jej panieńskich czasów? bo po zamążpójściu długo nie bywała w domu brata z powodu owych nieszczęśliwych spraw pieniężnych. Wreszcie pani baronowa nigdy nie sympatyzowała z panią Beauchóêne...
Wspomniawszy o tej ostatniej, zaczęła o niej mówić, o Maurycym, że chociaż jest tłustem dzieckiem, ma cerę niezdrową, dając przytem do zrozumienia, jak wielkiem byłoby nieszczęściem dla rodziców stracić tego jedynego syna. Nieoględnie postępują nie starając się o danie mu brata. Udawała, że zwierzano jej różne tajemnice, zatem wie, że żona jeszcze zawziętszą jest od męża w ostrożności, by nie mieć więcej potomstwa. Zaczęła mrugać znacząco oczyma, że nie może mówić o tem wyraźniej ze względu na obecność Reginy, która tymczasem niewinnie wpatrywała się w swój talerz. To nie przeszkodziło Waleryi opowiedzieć, że ma przyjaciółkę, która nie życzy sobie mieć dzieci, podczas gdy mąż tego pragnie, zatem po za jego wiedzą stara się o postawienie na swojem.
— Ale zdaje mi się, że i państwo staracie się o niepowiększenie familii — rzekł z uśmiechem Mateusz.
— My to co innego! — zawołał Morange. — My nie mamy majątku państwa Beauchêne. Niech mi dadzą swój zakład, swoje stanowisko, a zgodzę się mieć całą gromadę bębnów!
— Zbyt wielką mielibyśmy obawę mieć jeszcze jedną córkę! — odezwała się Walerya przejęta dreszczem. Gdyby można mieć pewność, że urodzi się nam chłopiec, to może wzięła by nas pokusa. Ale obawiam się, że mam naturę mojej matki, i że rodziłabym tylko dziewczyny. Moja biedna matka ma ich aż cztery! Pan nie może sobie wyobrazić, jakie to jest okropne!
Przymknęła oczy i sięgnęła pamięcią do lat ubiegłych, widziała ubogie, ciasne mieszkanie swoich rodziców i cztery ich córki całemi miesiącami wyczekujące na nowe trzewiki, na świeży kapelusz, na suknię, a gdy dorosły ciągłe ich umartwienie, że nie znajdą mężów. Chcąc mieć córki, trzeba je mieć czem wyposażyć. Po namyśle dodała:
— Nie, nie! Rozsądek nam wzbrania obciążać nasze położenie. Nie mając majątku, a pragnąc go się dorobić, zbrodnią byłoby płodzenie dzieci. Nie wiem, o ile pan o tem wie, ale jestem bardzo ambitna i najmocniej jestem przekonana, że mój mąż, jeżeli zechce mnie słuchać, to może dojść do wysokiego stanowiska. A więc na myśl, że mogłabym mu w tem przeszkodzić, obsypując go dziećmi, wzdrygam się z przerażenia, nie chcę iść śladami mojej matki, która, mając cztery córki, stała się kulą a nogi nieszczęśliwemu mojemu ojcu... Zaś my, mając tylko jedną Reginę, mam nadzieję, że uzbieramy dla niej posag i sami dostatnio żyć będziemy.
Morange ze wzruszeniem popatrzył na żonę i pocałował ją w rękę. Sam będąc słabego charakteru w niej czerpał energię, za jej przykładem stał się ambitny i tem więcej ją miłował.
— Rzadko kto ma taką żonkę jak moja! Bo u niej jest nie tylko rozum, ale i serce!
Walerya zaczęła snuć plany przyszłości. Gdy dojdą do majątku, będą mieli jeszcze daleko obszerniejsze i ładniejsze mieszkanie, będą bywać w świecie i dawać przyjęcia i będą jak państwo Beauchêne spędzać parę miesięcy nad morzem. Mateusz, patrząc teraz na nich, zastanawiał się. Ci roją o świetnej przyszłości, nie tak jak ojciec Moineaud, który z góry wie, że nigdy do majątku i do znaczenia nie dojdzie, że nigdy nie będzie ministrem! A może Morange przypuszcza, że żona wykieruje go na ministra? We francuzkiej demokratycznej republice, każdy najdrobniejszy burżua, wiedząc że może, chce wyrość: więc wszyscy tłumnie dążą ku wyższem stanowiskom, jeden po ciele drugiego depcze, byle wspiąć się o stopień wyżej. Ta ogólna żądza wyniesienia się jest naturalnem zjawiskiem w kraju, gdzie obok równości politycznej panuje nierówność ekonomiczna. Wszyscy mają możność dojść do majątku, ale trzeba go zdobyć; ztąd powstaje zawzięta walka wszystkich podnieconych egoizmów, bo każdy z nich pożąda swojej szczęśliwości zasadzającej się na używaniu bogactw, których widok stanowi bezustanną podnietę. Konstytucya demokratyczna powinna iść w parze z prostotą obyczajów i z możliwą równością materyalną.
Inaczej zaś jest nadmiar kandydatów w profesyach liberalnych, walka w zdobywaniu urzędów publicznych, pogarda względem pracy ręcznej, nadmiar wysiłku dla pozyskania dobrobytu, zbytku, stanowiska, z wyłącznym celem łakomego lubowania się w używaniu. I jak słusznie powiedziała Walerya, nie można się obciążać dziećmi, mając żądzę zdobycia majątku, trzeba być lekkim w pościgu, okrutnym jak wojna, gdy podczas bitwy każda jednostka, dbając o swoje tylko dobro, po trupach innych dosięga zwycięztwa.
Mateusz myślał także nad niedorzecznością potrzeby naśladownictwa, któremu ulegają najbiedniejsi w chęci kopiowania bogatszych. Ileż niedostatku, niewygody, wysiłku w tak marnym celu, jak udawanie pożądanego wystawniejszego życia! Dla zaspokojenia zachcianek dyktowanych przez próżność, ileż rzeczywistych potrzeb bywa pomijanych. Określenie, że chleba nie dostaje, nie dość ścisłe daje pojęcie o nędzy, bo ludziom dzisiejszym przedewszystkiem nie dostaje zbytku, wolą się głodzić, byle się nie wyrzec urojonej potrzeby pozorów, których zachowanie jest ustawiczną ich męczarnią.
Podczas deseru, gdy służąca wszystko postawiwszy odeszła, Morange zadowolony ze smacznego śniadania, stał się pochopnym do zwierzeń. Spojrzał na żonę i mrugnięciem wskazując gościa, rzekł:
— Jemu można zaufać, więc pomówmy z nim o naszych zamiarach.
A gdy Walerya zgodziła się, Morange zabrał głos zwróciwszy się w stronę Mateusza:
— Wiesz mój drogi, że może niedługo przestaniemy z sobą kolegować, może opuszczę zakład... Jeszcze nie ma nic straconego, ale ciągle o tem myślę... Od dawna, a zwłaszcza od kilku miesięcy. Zaraz ci powiem dla czego. W zakładzie pana Beauchêne po ośmiu latach uciążliwej pracy doszłem do pięciu tysięcy franków dochodu, lecz cyfra ta już się nie zwiększy, a przynajmniej nie o wiele... zatem na stanowisku, jakie dziś zajmuję, nigdybym nie zdołał uzbierać majątku, więc przyszłość moja byłaby zwichnięta.
— Tak, byłaby zwichnięta — zawołała z mocą Walerya. — Zatem byłoby potwornem, gdyby mój mąż nie postarał się o inne stanowisko. Lepiej sobie głowę rozbić o mur, aniżeli wyrzec się dojścia do czegoś odpowiedniejszego z naszemi pragnieniami.
— Jak widzisz, moja żona życzy sobie, bym opuścił zakład, zacząłem więc rozglądać się za czem innem. Czy pamiętasz Michaud’a?... tego młodego, inteligentnego urzędnika, który przed sześciu laty był moim pomocnikiem? Otóż Michaud zaraz potem wstąpił jako urzędnik do banku Kredytu Narodowego i czy wiesz, ile obecnie zarabia. Dwanaście tysięcy franków, słyszysz? Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi!
Dwukrotnie powtórzona ta cyfra brzmiała, jak nawoływanie ku zdobyciu takiego stanowiska. Małżonkowie wsłuchiwali się w nią za każdym, razem i oczy się im zaokrąglały pożądliwością. Nawet Regina zwykle się czerwieniła, gdy przy niej o tem mówiono.
Morange po pauzie mającej wywołać efekt, mówił dalej:
— Na początku marca spotkałem się przypadkowo z Michaud, który mi to wszystko opowiedział, okazując mi przytem wiele życzliwości. Wreszcie doszło do tego, że mi zaproponował miejsce pod swoim zwierzchnictwem, tak, iż teraz nie ja jego, ale on mnie popychałby naprzód. Chętnie bym się zgodził na propozycyę Michaud’a, tylko powstrzymuje mnie pewna chwilowa trudność, oto na początek miałbym w Banku Kredytu Narodowego nie więcej jak trzy tysiące sześćset franków rocznej pensyi. Michaud zapewnia, że wkrótce zostałbym podwyższony, by dojść stopniowo do bardzo wysokiej cyfry... Ale trzy tysiące sześćset franków! jak żyć za taką sumę, zwłaszcza teraz z tem mieszkaniem!
Walerya mu przerwała, mówiąc gwałtownie:
— Kto nie umie ryzykować, ten nigdy do niczego nie dochodzi! Ileż razy trzeba ci to powtarzać! Wiem, że trzeba się rządzić ostrożnością i nigdy cię nie popchnę ku nadwyrężeniu naszej przyszłości. Ale czyż mogę się zgodzić, byś swoje zdolności zagrzebywał w zakładzie pana Beauchêne? Stanowisko, jakie tam zajmujesz nie jest dla ciebie odpowiednie... jesteś wart czegoś więcej.
— Więc państwo jesteście zdecydowani? — spytał Mateusz.
— Prawie, moja żona porobiła już wszystkie obliczenia, i tak, jesteśmy zdecydowani, chyba, że zajdzie coś nieprzewidzianego. Wreszcie mamy jeszcze czas do namysłu, bo dopiero w październiku będzie wolna dla mnie posada w Banku... Ale prosimy ciebie o dochowanie nam tajemnicy, bo nie trzeba, aby Beauchêne o tem wiedział, bardzo nam zależy być z nim obecnie w jaknajlepszych stosunkach.
Spojrzał na zegarek, będąc pilnym i akuratnym urzędnikiem. Do biura wracał o godzinie wpół do drugiej, więc zawołano by coprędzej została podana czarna kawa i popijano resztę z filiżanek, gdy służąca oznajmiła pani niespodziewaną wizytę, która zniweczyła punktualność zwykłego trybu życia. Walerya aż zarumieniła się z radości i wstając pospiesznie od stołu, zawołała:
— Ach, to pani baronowa de Lowicz!
Serafina miała obecnie lat dwadzieścia dziewięć. Była wysoka, piękna, ryża, elegancka, a biust jej słynął z kształtności i był podziwiany przez cały Paryż. Czerwone jej usta śmiały się wyzywająco, a w ciemnych oczach o złotawych iskierkach palił się płomień niehamowanych namiętności.
— Niechaj wam nie przeszkadzam, drodzy państwo, kończyć śniadanie — zawołała, wchodząc do stołowego pokoju. — Wasza służąca chciała mnie koniecznie prowadzić do salonu, ale uparłam się, by wejść prosto tutaj, bo czas nagli... Przyszłam zabrać waszą śliczną Reginę na popołudniowe przedstawienie w cyrku.
Znów nastąpił wybuch radości i podziękowań ze strony Waleryi. Regina aż osłupiała z ukontentowania, a matka potokiem słów wyrażała swoją wdzięczność.
— Ach, pani baronowo, pani nas psuje swoją dobrocią, pani rozpieszcza naszą córeczkę. Ale ona musi się przebrać, najmocniej przepraszam, że pani baronowa będzie zmuszona, nieco poczekać z tego powodu... Regino, chodź prędzej... pomogę ci... Za dziesięć minut przyprowadzę ją ubraną, ręczę, że nie dłużej jak za dziesięć minut...
Pozostawszy w towarzystwie dwóch mężczyzn, Serafina, która ze zdziwieniem ujrzała Mateusza, zbliżyła się ku niemu i jak dobra, dawna znajoma, podała rękę na powitanie, mówiąc:
— Cóż u pana słychać? Wszystko dobrze?
— Dziękuję, tak, wszystko dobrze.
Usiadła tuż obok niego, on zaś niezadowolony ze spotkania, prawie mimowolnie odsunął nieco swoje krzesełko.
Mateusz, znał ją kiedyś aż nadto blisko i wiedział, jak dalece była ona gwałtownej, namiętnej natury, nie zatrzymującej się nad niczem dla zaspokojenia cielesnych pożądań. Wyrosła ona prawie bez niczyjej opieki, ojciec bowiem był pochłonięty pracą w zakładzie, a brat, Aleksander uprawiający krańcowy egoizm, nie pomyślał nawet o przyjaźnieniu się z siostrą. Kuzynkę swoją Maryannę uważała za dobrą, zdrową istotę nie mogącą z nią mieć żadnych wspólnych myśli. Samej sobie oddana, Serafina niezmiernie rychło zaczęła się rozciekawiać ku tajemnym stronom życia. Ogólnie o tem mówiono, że mając lat piętnaście, i będąc na balu, oddała się jednemu ze swoich tancerzy. Wkrótce potem nastąpiła skandaliczna awantura jej małżeństwa, nieodzownego ponieważ uciekła ze swoim kochankiem, a późniejszym mężem, baronem de Lowicz, który był znanym łotrem, lecz niezwykle pięknej, ujmującej powierzchowności. W rok po ślubie urodziła nieżywe dziecko, a jak mówiono przedwcześnie przez nią samą na śmierć skazane. Lubiąc pieniądze jako środek do zaspakajania zbytkownych zamiłowań, Serafina zagarnęła spadek po ojcu we własne ręce a dopominającego się o to męża, wypędziła z domu. Baron wyjechał do Berlina i nagłą śmiercią padł w jakiejś szulerni. Od tej chwili Serafina uszczęśliwiona, że żyć może bez niczyjej kontroli, używała swobody w całym zakresie swych światowych i zmysłowych zamiłowań. Wszędzie ją można było spotkać gdzie tylko się bawiono, a każdy miał o niej do opowiadania mnóstwo najdziwaczniejszych wybryków; prócz tego szeptano sobie o jej chwilowych miłostkach, o jej napastniczem wybieraniu kochanków, o których przypuszczała, że zdołają zadowolnić niezdrowe instynkty jej popędów. Jednakże zachowywała dotąd pozory, nie afiszowała się z nikim, więc też wszędzie była ochoczo przyjmowana, jako młoda wdowa, bardzo bogata, bardzo piękna, bardzo kochana.
— Pan mieszka obecnie na wsi? — spytała Mateusza, pochylając się ku niemu.
— Tak... od miesiąca.
— Konstancya mi o tem wspominała... Spotkałam się z nią temi dniami u pani Seguin. Obecnie jestem w jaknajlepszych stosunkach z Konstancyą... zapewne jest mi wdzięczna za dobre rady, jakich nie szczędzę jej mężowi.
Serafina wiedziała, że Konstancja jej nienawidzi, więc bawiła się, opowiadając, że są z sobą jak siostry. Z przyzwyczajenia zwykle drwiła ze wszystkiego i ze wszystkich. Mówiła teraz dalej:
— Rozmawiano o doktorze Gaude, wiecie o nim panowie?..! To ów sławny chirurg, używający radykalnego środka, by kobiety zabezpieczyć od macierzyństwa. Była chwila, gdy myślałam, że Konstancya zapyta się o jego adres. Nie zrobiła tego, bo zabrakło jej odwagi.
— Tak, słyszałem o doktorze Gaude — odezwał się Morange. Jedna ze znajomych mówiła o nim mojej żonie. Podobno że robi jakieś nadzwyczajne operacye, wprost cudowne. Otwiera brzuchy, jakby otwierał szafy; przegląda, wyjmuje rzeczy niepotrzebne, zamyka napowrót i kobiety są uzdrowiona, nie zdając sobie sprawy jakim sposobem. Zdumiewający człowiek!
Zaczął dawać bliższe objaśnienia o klinice doktora Gaude przy szpitalu Marboeuf. Modą teraz było asystować w owej klinice podczas operacyi, tłoczono się jak na najciekawsze widowisko. Doktór był chciwym na pieniądze i wysokie żądał honorarya od bogatych klientek, lecz za punkt honoru sobie postawił, by mu się udawały próbne, najtrudniejsze operacje, jakie wykonywał na ubogich kobietach, leczących się w klinice. Dzienniki bezustannie o nim mówiły, podając słowa doktora o tych próbach; był to zręczny sposób robienia sobie reklamy, zachęcającej bogate panie do poddania się operaeyi, szczęśliwie udanej na innych. Pesymista, a zarazem człowiek wesoły, doktór Gaude wycinał kobietom organ bez żadnych skrupułów, mówiąc: nie będą miały dzieci, zatem o tyle mniej będzie nieszczęśliwych istot na świecie!
Serafina roześmiała się, pokazując białe zęby, które dziko błysnęły pomiędzy krwistemi ustami; była zabawiona przerażeniem Mateusza. A Morange mówił dalej:
— Różne bywają poglądy i pomiędzy doktorami. Znany nam doktór Boutan, jako środek leczniczy na wszystkie choroby doradza swojem pacyentkom, by miały dziecko.
— Wydziwić się nie mogę, że Konstancya leczy się u tego doktora Boutan — rzekła Serafina. — Wszak ona w ciągłej żyje obawie, aby ponownie nie zostać matką... Podzielam jej zdanie.. Bo czyż może być coś wstrętniejszego.
Morange śmiał się przez grzeczność, dla okazania jej, że ma te same poglądy. Zaczął się niecierpliwić, te Walerya jeszcze nie ubrała Reginy i że pani baronowa może się zapóźnić do cyrku. Wstał więc i, przeprosiwszy, poszedł, by przyśpieszyć ubieranie się córki.
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Serafina badawczo się w niego wpatrzyła swemi błyszczącemi, ciemnemi oczyma o złotych iskierkach. Śmiała się, ale inaczej. Namiętna jej twarz miała teraz wyraz lubieżny, naumyślnie milczała przez chwilę, chcąc go tem pewniej wyprowadzić z równowagi. Nie spuszczając z niego płomiennego wzroku, zapytała:
— Czy Maryanna, moja kochana kuzynka jest zawsze w kwitnącym stanie zdrowia?
— Jest zupełnie zdrowa, dziękuję.
— A dzieci zawsze jej przybywa?
— Mamy czworo dzieci.
— A pan? Pan jesteś szczęśliwym ojcem licznej rodziny i zadowolony życiem na wsi?
— Jestem zadowolony i szczęśliwy.
Znów zamilkła a tylko wzrokiem nie przestawała go palić coraz namiętniej, znając czar, jaki wywierała takiem niemem wypowiadaniem swej myśli. Ryże włosy opromieniały jej twarz jak by słonecznym blaskiem. Znów nieco się pochyliła ku niemu i rzekła powoli.
— A więc pomiędzy mną a tobą wszystko już skończone?
Skinął głową na znak, że tak, że wszystko skończone. Wspomnienia ich stosunku sięgały lat bardzo dawnych. Mateusz miał wtedy lat dziewiętnaście, a ona dwadzieścia jeden i była już mężatką, gdy pewnego wieczora niespodziewanie rzuciła mu się w objęcia. Był od niej młodszy, nie umiejący zapanować nad zmysłami rozbudzonemi znienacka, lecz zerwał z nią miłosny stosunek, pokochawszy Maryannę.
— Skończone?... naprawdę?... zupełnie, ale to zupełnie skończone? — pytała go, czarując zalotnością uśmiechu.
Była rzeczywiście piękną w swej roli uwodzicielki. Jeszcze nigdy jej nie widział w takiej pełni urody i tak roznamiętnionej żądzą chociażby natychmiastowej rozkoszy zmysłów. Dar mu z siebie robiła z królewską wyniosłością, wiedząc o sile swych wdzięków, któremi mogła dowolnie rozporządzać, proponowała mu wymianę pieszczot, mając pewność, że daje więcej, aniżeli otrzyma. Życie tylko ten jeden posiadało dla niej urok. Ale kusząc Mateusza podnieconą była przewrotnością swego dyabelskiego usposobienia, bawiła ją bowiem myśl pochwycenia tego mężczyzny z objęć kochającej żony, tej biednej, głupiej kuzynki, która łzami by się zalewała nad niewiernością męża.
Mateusz milczał, obojętnie patrząc w inną stronę. Postanowiła dalej trwać w roli rozkochanej kobiety.
— Wolę, że mi nie odpowiadasz, wolę, że usta twoje nie mówią mi, że już wszystko pomiędzy nami skończone. Wreszcie, nie byłaby to prawda, bo zemną nie może być skończone, jeżeli ja sobie tego nie życzę. Wiedz o tem, że będę znów twoją, kiedy zechcesz, dziś wieczorem jutro, każdego dnia i o której chcesz godzinie możesz przyjść do mnie... Pragnę tego, zatem wiem, że tak się stanie, że tak być musi. Wiesz gdzie teraz mieszkam?... zatem pamiętaj, że czekać będę twojego przybycia.
Płomień przebiegł po twarzy Mateusza. Zamknął oczy, by nie widzieć tej żyjącej pokusy, nęcącej go czarem urody, miłosnym wyrazem twarzy, upajającą wonią ciała. Zapuszczone mając powieki, przypominał sobie mieszkanie Serafiny, w którem był przed paru laty z Maryanną, chcącą odwiedzić kuzynkę. Zajmowała parter własnej kamienicy przy ulicy Marignau. Wejście do jej mieszkania było oddzielne, pokoje wysłane puszystemi dywanami, a na ścianach draperowania z ciężkich bogatych makat. Usługa była wyłącznie kobieca. Służące wprowadzały gości milcząc i znikały jak cienie. Mateusz i Maryanna zastali Serafinę w małym saloniku o niewidzialnych oknach, głuchym i głębokim jak grób, z zapalonemi świecami w kandelabrach, chociaż był dzień jasny, słoneczny i zaledwie trzecia godzina po południu. Mateusz dotąd pamiętał zapach, jaki się tam unosił w powietrza. Był to zapach przejmujący, ciepły, który go prawie obezwładnił.
— Czekać będę na ciebie!... — powtarzała przyciszonym głosem ustami nieledwie że muskającemi jego usta.
Cofnął się, drżąc, niewypowiedzianie zły, że musiał grać śmieszną rolę mężczyzny, opierającego się ponętnej kobiecie. Przypuszczając, że jej powie, że już wszystko pomiędzy nimi skończone, położyła mu rękę na ustach, a była to rączka ładna, wysmukła, pieszczotliwa.
— Nie mów!... ale oto oni już idą. A pamiętaj, że ja niepotrzebuję żadnych doktorów Gaudę, albo innych.
Państwo Morange wprowadzili Reginę, gotową do wyjścia. Matka ją ufryzowała i dziewczynka była rzeczywiście śliczna w różowej jedwabnej sukience z białemi koronkami, w wielkim kapeluszu z tego samego materyału co suknia. Okrągła, delikatna buzia tylko z kwiatem przedziwnej świeżości mogła być porównaną.
— Ach jaka ona zachwycająca! — zawołała Serafina — chcąc zrobić przyjemność rodzicom. Mam ochotę ją zabrać i nigdy jej wam nie oddać!
Zaczęła całować Reginę z uniesieniem, grając rolę kobiety wzruszonej i żałującej, że nie jest matką.
— Ach zazdrość porywa, patrząc, że inni posiadają taki skarb! Gdyby można wiedzieć, że Bóg ześlę taką śliczną istotę, to odrazu pragnęłoby się chociażby samą siebie narazić.. Ale nie dla mnie takie szczęście... więc ukradnę ją wam i nie odwiozę!
Państwo Morange śmieli się uszczęśliwieni, a Mateusz, dobrze ją znając, słuchał z osłupieniem. Ileż razy podczas ich miłosnego stosunku z nienawistnem oburzeniem mówiła o dzieciach jak o wstrętnem paskudztwie, które groźbą pojawienia się terroryzuje rozkosz uniesień. Wieczna obawa, by nie zostać matką, psuje i ogranicza miłosne porywy zatrważającą myślą, iż ulotna godzina szału może przynieść długie miesiące cierpienia i kłopot bez końca; zniweczyć całą przyjemność życia. Dzieci, rodząc się, okradają matkę z urody, psują kształty jej ciała, kobieta nagle się starzeje, więdnie i staje się przedmiotem obrzydzenia dla mężczyzn. Natura głupią jest nakładając haracz macierzyństwa miłości. Od czasu jak zaszedłszy w ciążę szczęśliwie ją przerwała poronieniem, Serafina wzdrygała się na samo wspomnienie przebytego niebezpieczeństwa, gotowa dopuścić się zbrodni, byle uniknąć dziecka, które uważała za groźnie zaczajoną bestyę, trzymającą ją na wodzy, niedozwalającą oddać się, jakby tego pragnęła, poszukiwaniom coraz to nowych miłosnych wrażeń.
Spostrzegłszy zdziwienie Mateusza, uśmiechnęła się a dla własnej zabawy rzekła z chytrą ironią:
— Dopiero co mówiłam panu Froment, że od czasu jak zostałam wdową, szukam rozrywek, chcąc się pocieszyć i nie myśleć o mojem smutnem położeniu, skazującem mnie na wieczne osamotnienie i bezdzietność.
Znów gorący płomień przebiegł po twarzy Mateusza, wiedział, że jej słowa były przypomnieniem danej mu obietnicy i miłosnych, uniesień. Ach, używała ona teraz bezkarnie, oddawała się w całości, bezgranicznie, w wiecznej pogoni zaprzepaszczania się w ekstazach. Twarz Serafiny zapłonęła namiętnością wszystkich pożądań, żywcem się paliła w katuszy niezaspokojonej żądzy, a to rozkiełznanie się natury, odmawiającej się krzewieniu życia, stawało się u niej dokuczliwem cierpieniem.
Regina patrzała na nią z zachwytem, zadowolona w budzącej się próżności niewieściej, że tak piękna pani obsypuje ją pochwałami. W uniesieniu wdzięczności rzuciła się w objęcia Serafiny, mówiąc:
— Jaka pani dobra! jak ja panią za to kocham!
Małżonkowie Morange odprowadzili baronową de Lowicz aż do schodów, z dumą patrząc na Reginę, idącą za nią. Jeszcze raz najczulszemi słowami wyrazili pani baronowej swoją wdzięczność, uszczęśliwieni, że zbytek którego pożądali, otoczy chociażby przez godzinę wypieszczoną ich jedynaczkę. Gdy wrócili do mieszkania, Walerya zawołała, drzwi zamykając:
— Chodźmy na balkon! zobaczymy je odjeżdżające!
Morange, zapomniawszy już o godzinie biurowej, poszedł za żoną i, przywołując, zmusił Mateusza, by wraz z nimi pochylił się nad poręczą balkonu. Na ulicy przed domem stał otwarty piękny powóz, zaprzężony wzorowo, ze wspaniałym stangretem nieruchomym na koźle. Widok ten ostatecznie rozegzaltował małżonków Morange. A gdy Serafina, usadziwszy Reginę, zajęła obok niej miejsce, słów nie znajdując, głośno śmieli się uboje.
Regina... nasza Regina... jaka śliczna... jaka szczęśliwa... powtarzali z roztkliwieniem.
Dziewczynka, zapewne domyślając się, że rodzice na nią patrzą, podniosła głowę do góry, uśmiechnęła się, ukłoniła. Serafina uczyniła to samo, podczas gdy konie, ruszywszy kłusem, zawróciły na rogu alei. Walerya w tejże chwili mówiła z przejęciem:
— Patrzcie panowie na nią! patrzcie! Jaka ona urocza! Ma dwanaście lat a jest tak niewinna jak nowonarodzone dziecko! Ja nigdy jej nikomu nie powierzam... Ale powiedzcie, czyż ona nie wygląda na księżniczkę, przyzwyczajoną do jeżdżenia swoim powozem?...
Morange, pochwycony rojeniami o zdobyciu majątku, rzekł:
— Przypuszczam, a nawet przekonany jestem, że gdy wyjdzie zamąż będzie miała swój własny powóz... Pozwól mi objąć posadę w banku Kredytu Narodowego, a wszystko o czem marzysz zostanie urzeczywistnione.
Zwróciwszy się do Mateusza, dodał:
— Powiedz teraz, kiedy nas tutaj widziałeś i znasz nasze zamiary, czyż nie byłoby zbrodnią obarczać się drugien dzieckiem?... Jest nas troje i bardzo musimy się liczyć z pieniędzmi, które zarabiam ciężką pracą... Cóż byłoby, gdyby zamiast troje było nas czworo! Nie, nie... lepiej pilnować się i strzedz w chwilach uroczych... A przecież to nam nie przeszkadza ubóstwiać się wzajemnie... wszak tak, moja najdroższa Waleryo?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.