Płodność (Zola)/Księga pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Po południu w zakładzie, Mateusz śpieszył się z wykonaniem roboty, bo chciał wyjść wcześnie, by módz stosownie do polecenia Maryanny, przed obiadem w restauracyi wstąpić do właściciela pawilonu. Prawie że się nie spotkał z Beauchêne’m i był z tego zadowolony, bo czuł się zakłopotany mimowolnem podpatrzeniem jego całusów z Noriną. Zdawało mu się, że Beauchêne będzie się tego wstydził przed nim, jednakże z paru słów jakie z sobą zamienili, Mateusz nie zauważył w nim żadnej zmiany. Beauchêne tak jak zwykle był czynny w zakładzie, cały oddany pilnowaniu swoich interesów, popędzając ich powodzenie wysiłkiem swojej inteligencyi i niezwykłego handlowego sprytu. Poranne zmęczenie znikło, mówił i śmiał się głośno, jak człowiek miłujący się w pracy i uznający życie za najwyższe dobro.
O godzinie w pół do szóstej, to jest pół godziny wcześniej niż zwykle, Mateusz wyszedł z pracowni i wszedł do biura kasjera po swoją miesięczną pensyę, która wynosiła trzysta piędziesiąt franków. Ale w styczniu wziął naprzód pięćset franków, uiszczając się z długu odtrącaniem z pensyi miesięcznej po piędziesiąt franków, otrzymał więc dziś tylko trzysta. Przeliczył pieniądze i z zadowoleniem wsunął do kieszeni, mówiąc do Morange’a:
— W samą porę to przychodzi... bo żona w domu pozostała tylko z trzydziestoma susami!
Było już po godzinie szóstej, gdy Mateusz stanął przed wspaniałym pałacem państwa Séguin du Hordel przy alei d’Antin. Dziadek pana Séguin był drobnym rolnikiem, posiadającym kawałek gruntu w Janville. Syn jego stał się dostawcą armii i dorobił się znacznego majątku. Zaś wnuk, już wychowany na panicza, pędził życie bezczynne, wielko światowe, wytworne, był członkiem w klubach, miał namiętność do koni, udawał zamiłowanie sztuki i literatury, starał się uchodzić za światłego, postępowego amatora, a ulegając modzie, sprzyjał najbardziej krańcowym kierunkom. Dla pychy, ożenił się z panną prawie bez posagu, ale ze starego szlacheckiego rodu. Żona jego Walentyna de Vaugelade była delikatnego zdrowia a wychowana przez matkę podług pobożnych, katolickich zasad, uczęszczała do kościoła ale przedewszystkiem była spragniona uciech światowych. Séguin, od czasu jak się ożenił, spełniał obowiązki religijne dla dobrego tonu. Dziadek jego, ów chłop z Janville miał dziesięcioro dzieci; ojciec, dostawca dla armii, ograniczył się sześciorgiem potomstwa; on zaś spłodziwszy syna i córkę, jawnie zaznaczał, że na tej dwójce się zatrzyma, dodając, że i tak popełnił czyn karygodny, sprowadzając na świat dwie nieszczęśliwe istoty, które nie wyraziły mu swej woli pojawienia się pomiędzy ludźmi.
Prócz innych posiadłości, Séguin był właścicielem pięciuset hektarów lasu i odłogów, zakupionych pod Janville przez ojca, gdy ten dorobiwszy się wielkiego majątku, przestał się zajmować interesami. Kupienie tych gruntów było długoletniem marzeniem starego Séguin, który pragnął stać się bogaczem w wiosce, zkąd wyszedł ubogim chłopcem. Miał właśnie zacząć stawiać pałac wśród obszernego parku, gdy umarł niespodziewanie. Maź Walentyny odziedziczył po ojcu prawie że całość posiadanych przez niego gruntów pod Janville i ciągnął z nich zyski, utworzywszy pięciuset frankowe akcye na prawo polowania. Był to najpraktyczniejszy sposób zużytkowania tego obszaru, złożonego z lasu, z bagien, z wydm piasku i kamienistych polanek. Ogólnie uznawano w Janville, że te grunta nie opłaciłoby się uprawiać, stary Séguin je kupił przez próżność, marząc o królewskim pałacu i parku, ale przedewszystkiem skłoniła go ku temu stara, waląca się baszta zamkowa, gdyż skoro tylko stał się jej właścicielem, wyrobił sobie pozwolenie przyłączenia do swego nazwiska jej nazwy i odtąd podpisywał się Séguin de Hordel.
Beauchêne był jednym z akcyonaryuszów polowania i zapoznał Mateusza z Séguin’em. Wśród lasów i odłogów posiadanych przez tego ostatniego pod Janville, Mateusz upodobał sobie pawilon, służący czasami na punkt zborny dla myśliwych. Séguin zgodził s<ę wynająć mu ten domek pod lasem, a Walentyna przez uprzejmość względem Maryanny, którą widywała u Konstancyi, odwiedziła ją zaraz w pierwszych czasach osiedlin. Zaczęła się unosić nad poetycznem położeniem całej miejscowości, żałując, że dotąd była nieświadomą właścicielką tak uroczego ustronia. Lecz godziny by nie wytrzymała, gdyby kazano jej tutaj zamieszkać. Z zapałem oddawała się ona gorączkowemu, światowemu życiu w Paryżu, biorąc udział wraz z mężem we wszystkich uroczystościach i modnych zebraniach literackich, artystycznych, zwiedzając z nim pracownie malarzy, wystawy, teatra, wszelkie miejsca zabawy, wszystkie piekielne ogniska w popiół zamieniające umysły za słabe, by się otrząsnąć od ich rozkładowego wpływu. On, pragnąc, odgrywać rolę człowieka wyższego polotu, bywał z nią wszędzie, chociaż umierał ze znudzenia, bo dobrze mu było tylko w stajni wśród koni, tylko tam czuł się swobodny. Pomimo swoich pretensyj do literatury, do filozofii jutrzejszej, pomimo zbiorów sztuki jeszcze nie zrozumiałej dla burżuazów, pomimo stylizowanych mebli, fajansów, cyn, a przedewszystkiem opraw książkowych, z których niesłychanie był dumny. Żonę urabiał na swoją modłę, narzucił jej przesadnie krańcowe opinje a znalazłszy ją skłonną ku wszelkim spaczeniom, nie wahał się kalać ją towarzystwem osób ekscentrycznej kategoryi, znajdując, że takie śmiałe zrywanie z przesądami, nadaje im obojgu cechę oryginalnej wytworności. Walentyna, z nieśmiałej dewotki przemieniała się stopniowo w istotę, gotową się dopuścić wszelkiego szaleństwa; chodziła jeszcze do spowiedzi, lecz nie unikała grzechów, oswajała się z myślą wiarołomstwa. Mąż sam ją ku temu popychał, będąc dość niedorzecznym, by z niej często szydzić a nawet często brutalizować, za co miała do niego żal i zatracała dawne przywiązanie, marząc coraz częściej o rozkoszy kochania, pieszczenia się inaczej, z większą tkliwością i słodyczą.
Mateusz wszedłszy na dziedziniec i rzuciwszy wzrokiem po renesansowej fasadzie pałacu o wysokich oknach, o bogatych rzeźbieniach, uśmiechnął się z lekka, rozweselony myślą:
— Małżeństwo tutaj mieszkające nie wyczekuje na trzysta franków z trzydziestoma susami w kieszeni!
Przedsionek był wspaniały, cały z bronzu i marmuru. Na prawo znajdowały się dwa wielkie salony do paradnych przyjęć i jadalnia, na lewo sala bilardowa, fajczarnia i ogród zimowy. Na pierwszem piętrze, wprost szerokich schodów, był gabinet pana domu, mający pięć metrów wysokości, dwanaście długości a osiem szerokości, co zajmowało cały środek pałacu, rozdzielając apartamenta męża od apartamentów żony i dzieci. Na drugiem piętrze stały niezajęte pokoje a przeznaczone dla syna i córki gdy dorosną.
Jeden ze służących, znając już Mateusza, zaprowadził go na górę do gabinetu pana, prosząc, by chwilę poczekał, bo pan kończy się przebierać. Mateusz, przypuszczając że jest sam, zaczął się ciekawie rozglądać do koła, podziwiając dekoracyjną piękność komnaty. Starożytne witraże lśniły się bogactwem barw a genueńskie aksamity, jedwabne materye haftowane złotem i srebrem zakrywały ściany, wzdłuż których stały nizkie szafy z książkami zbytkownie oprawnemi. Stoły i konsole pociągały oczy kosztownymi drobiazgami ze złota, ze szkła, z bronzu, z marmuru, a pomiędzy niemi był także ów słynny zbiór modnej rzeźbionej cyny. Wschodnie dywany rzucone wszędzie w obfitości, nizkie kanapki, krzesła zachęcające do wypoczynku, zakątki pozostawione pomiędzy wyższemi meblami i zielonemi ścianami z krzewów, wszystko tu tchnęło zbytkiem i zachęcało ku długim pogawędkom we dwoje.
— Witam cię panie Froment! — odezwał się nagle głos od stołu z modernemi cynami.
Młody człowiek, mogący mieć lat około trzydziestu, wyszedł z poza parawanu i z wyciągniętą dłonią zbliżył się na powitanie.
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć przed sobą pana Karola Santezze? — rzekł Mateusz nieco się zawahawszy.
Przypominał sobie teraz, że już spotkał się z nim w tym samym gabinecie pana Séguin. Karol Santezze, słynny powieściopisarz, był młodym mistrzem, ubóstwianym w salonach; miał czoło foremne, ciemne, pieszczotliwe oczy, usta za szerokie, za czerwone, lecz kryjące się za bujnym zarostem, przystrzyżonym po asyryjsku i starannie podfryzowanym. Sławę jego stworzyły i podtrzymywały kobiety. W ich towarzystwie najchętniej przestawał pod pozorem studyi, zręcznie zważając, by umiejętnie je wyzyskać dla jaknajwiększej uciechy cielesnej i zapewnienia sobie materyalnego powodzenia. Mówiono, że był z każdą z nich pokorny, czule wzdychający, dopóki mu nie uległa, a umiał się każdej pozbyć, gdy osądził, że nadal może się bez niej obejść. Z zasady i przez wyrachowanie nie myślał się żenić, przekładając wygrzewać się w cudzych gniazdach, a dla pochlebiania modnemu zepsuciu, obrał sobie w literaturze specyalność poetyzowania niewierności małżeńskiej i opisywania miłosnych szałów bezpłodnej rozkoszy, nie poniżającej się pospolitością potomstwa.
Początkowo oceniał swoje powieści tak jak na to zasługiwały, to jest uważał je za łatwy i przyjemny sposób stworzenia sobie pokaźnych dochodów, dzięki zręcznemu dobieraniu osnowy. Lecz wkrótce dał się unieść pieniężnemu powodzeniu i nabrał przekonania, że posiada talent. We fraku i w białym krawacie grał rolę obserwatora zamierającego świata, głosił krańcowy pesymizm, rozczarowanie, zanik pożądań a z tęsknoty za nicością stworzył kult religijny, doskonalący drogi ku szczęśliwości ostatecznego końca, wynikłego ze wzajemnej powściągliwości popędów płciowych.
— Séguin zaraz przyjdzie — zapewniał z wielką uprzejmością. — Wywożę go dziś z domu wraz z jego żoną na obiad do restauracyi, a potem na pierwsze przedstawienie do małego teatrzyku, gdzie zabawiemy się na pewno, bo będzie sporo hałasu i nie obejdzie się bez bijatyki!
Mateusz teraz dopiero zauważył, że Santezze był we fraku. Zaczęli rozmawiać. Santezze pokazał mu świeżo kupioną przez gospodarza domu statuetkę z cyny, przedstawiającą nagą, chudą, wydłużoną kobietę leżącą na brzuchu, z głową zatopioną w rozpuszczonych włosach i zapewne płaczącą. Podług powieściopisarza było to arcydzieło, koniec ludzkości, upadek samotnej kobiety, wreszcie i już na zawsze oderwanej od mężczyzny. Santezze był nieledwie że codziennym gościem państwa Séguin i głosząc swoje teorye ze stanowiska sztuki i literatury, wzmagał szaleństwo psujące coraz widoczniej tryb dotychczasowego ich życia.
Nadszedł Séguin. Był rówieśnikiem Santezze’a, ale był wyższy, szczuplejszy. Jasny blondyn miał nos garbaty, oczy szare, usta cienkie i małe wąsiki. Był we fraku gotów do wieczornego wyjścia. Udając lekkie seplenienie w mowie, rzekł zwolna:
— Wiesz, mój drogi, Walentyna się uparła, by włożyć nową suknię... Zatem uzbrójmy się w cierpliwość... bo z godzinę trzeba będzie na nią czekać.
Spostrzegłszy Mateusza, zaczął się uniewinniać z przesadzoną uprzejmością, pełną chłodnej dystynkcji i zupełnego oderwania. Gdy ten, którego nazywał „swoim miłym lokatorem“, wyjawił mu przyczynę swej wizyty, to jest zepsucie się dachu w pawilonie skutkiem ostatnich ulewnych deszczów, natychmiast się zgodził, by jego kosztem sprowadzić z Janville blacharza, który zalutuje rynnę. Lecz gdy Mateusz objaśnił, że to nie będzie dostateczne, że trzeba zmienić dach, Séguin stał się nagle prozaicznym człowiekiem i zapominając o zwykłej sztuczności swego ułożenia, zawołał, że nie może się wdawać w tak znaczne reparacye pawilonu, bo więcej by to kosztowało, aniżeli wynosi roczne komorne, dając przez to do poznania, że kto płaci nędzne sześćset franków za mieszkanie, nie powinien mieć tak wielkich wymagań.
— Zalutowanie będzie dostateczne — powtarzał. — Na zalutowanie zgadzam się z miłą chęcią.
By nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
— Panie Froment pokażę panu cóś cudownego... pan masz gust wyrobiony, więc zdołasz to ocenić!
Miał on rzeczywiście bardzo pochlebną opinję o Mateuszu, wiedział, że jest inteligentny, pomysłowy. Ten poddał się teraz taktyce dywersyi w rozmowie, lecz postanowił nie odejść ztąd dopóki nie otrzyma nowego dachu. Wziął do ręki książkę w bogatej oprawie, którą Séguin wyjąwszy z szafy podawał mu jak relikwię. Na okładce z białej skóry była inkrustowana wielka srebrna lilja a przez nią na ukos rzucona wiązanka fioletowego ostu. W rogu, u samej góry, jakby na tle nieba, widniał tytuł dzieła: „Wiekuiste Piękno“.
— Ach, jakie to ładne w kompozycyi i w kolorycie! — zawołał Mateusz rzeczywiście zachwycony. Oprawa książek staje obecnie na wysokości sztuki.
A zauważywszy tytuł, dodał:
— Ależ to ostatnia powieść pana Santezze!
Séguin z boku śledził twarz powieściopisarza, który się zbliżył, a widząc go wzruszonym pochlebstwem, rzekł do niego:
— Dopiero dzisiaj rano introligator odniósł mi tę książkę... czekałem sposobności, by ją tobie znienacka pokazać. Udana oprawa... uważam ją za perłę w moim zbiorze... Cóż mówisz o pomyśle artysty?... lilja oznacza tutaj tryumfującą czystość, a oset, zwykle rosnący wśród zwalisk, mówi o zatraconym już wreszcie życiu świata, znów oddanego bezgranicznej szczęśliwości. Jak widzisz, duch twojego dzieła został zrozumiany!
— Tak... tak... Ale wy mnie tutaj psujecie... zacznę się pysznić sam sobą...
Mateusz znał tę powieść, pożyczył ją bowiem u pani Beauchêne, by Maryanna przeczytała książkę, o której teraz wszyscy mówili. Oboje byli oburzeni głoszonemi w niej teoryami. Dotychczasowo Santezze w swoich powieściach zajmował się elegantkami, które popołudniowe godziny spędzać zwykły w kawalerskich mieszkaniach kochanków, by z nimi, tak jak to czyniły z mężami, oddając się miłości, pomijać cel jej właściwy. Tym razem Santezze zapragnął wznieść się wyżej w sztuce czystej, stworzyć symbol niezrównanego liryzmu. Opowiadał więc historyę hrabiny Anny Maryi, która brzydząc się swoim mężem pragnącym mieć dzieci, uciekła do Bretanii, by się schronić pod opieką Norberta, artysty o nadziemskiem natchnienia, a obecnie zajętego dekorowaniem kaplicy żeńskiego klasztoru. Norbert przez lat trzydzieści odtwarza własne wizje a ścianach, pędzlem wypowiadając swoje rozmowy i spotkania z aniołami, a przez te lat trzydzieści trwa jego miłość z Anną-Maryą, która żyjąc z nim w związku jałowych pieszczot, pozostaje równie piękną, młodą i świeżą, jak była w pierwszym dniu ich stosunku; trzydzieści lat czystej, bezpłodnej rozkoszy uchroniło ją od zmarszczek, od zwykłej zatraty urody. By lekcya była donioślejszą, autor prócz głównych bohaterów powieści, przedstawił w niej kilka rodzin żyjących w małem miasteczku; wszystkie te mieszczki mają dzieci a skutkiem tego tracą zdrowie moralne i fizyczne i w młodym wieku stają się potwornej szpetoty.
Mateusz buntował się podczas czytania przeciwko niedorzecznej i zbrodniczej teoryi miłości z celowym unikaniem dziecka, oraz przeciwko przyznawaniu piękna, szlachetności uczuć wyłącznie dziewictwu. Więc teraz, nie mógł się powstrzymać od postawienia autorowi pytania:
— Książka pana jest bardzo zajmująca... zwróciła powszechną uwagę... Ale racz mi pan powiedzieć, coby się stało, gdyby Norbert i Anna-Marya doczekali się potomstwa.
Santezze przerwał mu zadziwiony, urażony:
— Gdyby zaszła w ciążę?... Czyż kobieta może zajść w ciążę, jeżeli jest kochana przez mężczyznę z wyższej towarzyskiej sfery!...
Séguin wyciągnąwszy się w fotelu rzekł do siebie:
— A wiecie panowie co mnie do najwyższego stopnia oburza?... Oto głupi zarzut czyniony katolicyzmowi, że popycha ku rozmnażaniu się gatunku, tej zwierzęcej funkcji, uwłaczającej godności człowieka. Lecz próżne oszczerstwo przeciwko religii! rad jestem, że właśnie i to po mistrzowsku zaznaczyłeś w swoim dziele! Tak mój drogi, tak, stworzyłeś nieśmiertelne stronnice i jako dobry katolik szczerze ci tego winszuję!
— Chciałem uwydatnić niektóre prawdy — odrzekł Santezze, rzucając się pomiędzy poduszki wschodniej kanapy. Gdzież odnajdziemy w Nowym Testamencie słowa genezy: „Mnóżcie się i zaludniajcie ziemię“?... Chrystus nie ma ani ojczyzny, ani własności, ani rzemiosła, ani familii, ani żony, ani dziecka. Jest on uosobioną bezpłodnością. Dlatego też pierwsze chrześciańskie sekty pogardzały małżeństwem. Święci, uważali kobietę za plugawą istotę, stworzoną ku pokuszeniu i zatraceniu ciała i duszy mężczyzny. Pragnący się doskonalić żyli w czystości. Człowiek żyjący myślowo stawał się samotnikiem pracującym nad własnem zbawieniem. Dziewica stała się ideałem kobiety a nawet macierzyństwa. Później dopiero katolicyzm ujrzał się zmuszony do ustępstw i ustanowił małżeństwo, spostrzegłszy, że nie wszyscy mężczyźni i nie wszystkie kobiety mogą się utrzymać w stanie pożądanej anielskości. Małżeństwo jest więc rodzajem regulaminu, mającego strzedz moralność natur zmysłowych, jest to instytucja tolerowana, stan dozwolony z konieczności i pod niektóremi warunkami... lecz każdy dobry chrześcianin powinien zdobyć się na bohaterstwo i dążyć ku stanowi zupełnej świętości... A tacy są... I dziś, równie jak przed osiemnastu wiekami, człowiek prawdziwej wiary i obdarzony łaską stroni od kobiety, potępia ją i usuwa.. Są to niepokalane lilje Maryi, których woń prawdziwa raduje niebiosa...
Mateusz patrzał na mówiącego, chcąc zbadać o ile był szczery. Czy tylko szydził?... Uśmiechał się dwuznacznie, lecz to było niedostrzegalne dla Séguin’a, który przytwierdzając, zaczął się zapalać.
— Masz słuszność!... najzupełniejszą słuszność!... Piękno jest zawsze zwycięskie, wiekuiste piękno, o którem mówisz w twej książce. Promienieje ono z każdej stronicy przez ciebie napisanej. Jest ono niepokalaną dziewicą, kwiatem nietkniętym nawet oddechem, wyrazem czystości, ku której dążymy, niwecząc wstrętne rozpładnianie gatunku.. Czy jest coś więcej odrażającego, jak widok kobiety ciężarnej, splugawionej płodnością, wiodącej przy sobie czeredę potomstwa jak samica ze stadem swoich małych... Ale pocieszającem jest, że zdrowy zmysł publiczności traktuje taką panię jak należy, wymierzając słuszną sprawiedliwość, kpiąc z niej głośno, śmiejąc się i wskazując na ogólną pogardę...
Mateusz postanowił być oględnym, jednakże pozwolił sobie na zrobienie uwagi:
— Pojęcie piękna jest różne. Panowie widzicie je w niepłodności kobiety i chcecie by miała kształty wydłużone, wątłe, biodra i łono w zaniku. W epoce Odrodzenia piękna kobieta była silną i zdrową, o szerokich biodrach, o rozwiniętych piersiach. U Rubensa, u Tycyana, a nawet u Rafaela, kobieta jest zbudowana potężnie, Marya jest rzeczywiście matką... I zauważcie panowie, że gdyby przywróconem zostało takie pojęcie piękna, to z odebraniem pierwszeństwa od dawanego dzisiaj kobiecie w zaniku, mielibyśmy znów liczne rodziny i płodność stałaby się pięknością.. Byłby to jedyny środek, by przykrócić wzrastające zło obniżania się cyfry urodzin we Francyi, co jest dla nas jako dla narodu zastraszającą groźbą.
Obadwaj patrzeli na niego z politowaniem ze znającem swą wyższość.
— Upatrujesz pan zło w wyludnianiu się! — zawołał Séguin. — Jak człowiek tak inteligentny może mówić takie potworności. Pan chyba nigdy się nie zastanawiałeś nad tą kwestyą?... Własny rozsądek da ci najlepszą odpowiedź.
— Jesteś pan ofiarą nieszczęsnego optymizmu! — dorzucił Santezze. — Powiedz pan sobie przedewszystkiem, że natura działa na oślep i że ktokolwiek jej nie poprawia, pada jej ofiarą!
Pouczając Mateusza, mówili jeden po drugim a nawet równocześnie. Podbudzali się i upajali ciemnemi obrazami swej wyobraźni. Postęp według nich nie istniał. Wszak w końcu XVIII stulecia Condorcet w dziełach swoich zapowiadał otwierającą się złotą epokę, równość, pokój pomiędzy ludźmi i narodami: szlachetna iluzya opłynęła serca, utopia odsłaniała niebo nadziejom; zaledwie wiek jeden upłynął a w jaką to wszystko runęło niepamięć! Koniec XIX wieku zaznacza się upadkiem wszystkich tych rojeń, bankructwem wiedzy, wolności, sprawiedliwości, dogorywa w krwi i błocie, rzucając nas w groźne nieznane wieku przyszłego! Wreszcie, już nie jedno doświadczenie przebyliśmy i wiedzieć nam należy, co sądzić o dotychczasowych próbach. Złotą epokę poganie upatrywali po za sobą, chrześcianie naznaczyli ją po za doczesnością a socyaliści dopatrzeć chcą jej możliwość za życia. Są to trzy iluzye. Absolutne szczęście jest tylko w nicości. Jako dobrzy katolicy nie mogą zachęcać ku tępieniu istot, mających już byt na ziemi, ale mogą szerzyć doktryny ograniczania się w płodności, Zdaniem ich Schopenhauer a nawet Hartman już się zużyli. Przekładają poglądy Nietzsche’go i godzą się tymczasowo na stopniowe zmniejszanie się ludności, złożonej z arystokratycznej elity, odżywiającej się wyborowemi pokarmami, uprawiającej wyrafinowane ideje; kobiety będą wtedy piękniejsze i człowiek dojdzie do doskonałości, stanie się nad-człowiekiem, umiejącym używać z potęgowanych rozkoszy. Jeszcze są teraz pewne trudności, by to się stało rzeczywistością, lecz one same przez się ustąpią, a oni dwaj żyjący myślą w przyszłości, za jedyną troskę mają baczną pieczę, by jak się wyrażali: być zawsze w stanie piękna. Malthus’a uznawali, znając jego zasady, z równą pobieżnością, jak Beauchêne, i ceniąc jego hypotezę jedynie ze względu, że czyni nędzarzy odpowiedzialnymi za nędzę w jakiej są pogrążonymi, co odejmowało bogaczom nieprzyjemność zgryzoty i odpowiedzialności za winy. Prawo Malthusa jeżeli zaleca powściągliwość, to nie zaleca oszukiwania natury, zaś Séguin i Santezze przedewszystkiem nad tem rozmyślając i wielbiąc bezpłodność, podniecali swą wyobraźnię, wynajdując coraz to potworniejsze uciechy ciała, będące wprost krańcową rozpustą. Upajając się czarną poezyą i życzeniami końca świata, pragnęli by to nastąpiło w nieznanym dotąd spazmie tak spotęgowanej rozkoszy, by śmiercią darzyła w ostatniem tchnieniu.
— Wiesz pan niezawodnie — rzekł Santezze do Mateusza z chłodną wyższością — że proponowano w Niemczech, by pewien procent nowonarodzonych dzieci ubogich rodziców skazywać na bezpłodność za pomocą operacyi... Byłby to niezły sposób powstrzymania idyotycznego rozmnażania się warstw najbiedniejszych.
Pesymizm literacki tych dwóch ludzi, których miał przed sobą, nie mógł zachwiać przekonań Mateusza, bawiło go to a jednakże z trwogą myślał, jak nieszczęsny wpływ mogą wywierać powieści takiego Santezze’a, głoszącego nienawiść życia a w zamian pożądanie nicości. W domu tym panowała w całej pełni niedorzeczna moda znudzenia, przesytu życiowego, wypływającego z ducha epoki niewiadomego jutra; w niepewności, chorobliwie rozwiniętej szukano rozrywki igrając ze śmiercią. Który z tych dwóch ludzi, zatruwających się wzajemnie więcej kłamał?... i świadomiej popychał drugiego ku szaleństwu?... Każdy prawdziwy pesymista jest w grocie człowiekiem ułomnym, zniedołężniałym. Mateusz był głęboko przekonany, iż naród nie mający wiary w życie, jest narodem chorym. A jednakże i on miewał chwile powątpiewania nad potrzebą licznego potomstwa; ulegając wrażeniom bieżącej polityki, trudnościom warunków ekonomicznych, pytał sam siebie, czy dziesięć tysięcy szczęśliwych jednostek, nie więcej znaczą dla dobra i sławy narodu, niż sto tysięcy nędzarzy?...
Séguin chcąc go przekonać, zawołał z porywem:
— Nie możesz pan zaprzeczyć, że najbardziej wartościowa warstwa naszego społeczeństwa, najinteligentniejsza, najmniej produkuje dzieci. Dowiedzionem jest, że w miarę wartości mózgu człowieka, osłabia się jego wartość czysto zwierzęca. Płodność, która pana zachwyca, w której chcesz pan dopatrzeć się piękna, staje się dziś wyłączną właściwością barłogów, nędzarzy oraz ich ciemnoty. Sądząc po pańskich teoryach, przypuszczam, że jesteś pan republikaninem?... A więc przypomnij pan sobie, że jest również stwierdzonem, iż tyranja wzmaga ludzi liczebnie, podczas gdy wolność wzmaga ich wartościowo.
To były właśnie jedne ze względów, wywołujących wątpliwość w poglądach Mateusza. A może mylił się, wierząc w dobro nieskończonego rozmnażania się ludzi?... Czyżby naprawdę się mylił, widząc piękno i szczęście w niekrępowanej sile życia?... Pomimo to odpowiedział:
— Są to fakta względnie tylko prawdziwe. Hipoteza Malthus’a została uznaną za fałszywą w praktyce. Gdyby świat cały się zaludnił i gdyby zabrakło pokarmów, to chemja je stworzy z nieorganicznej materyi. Lecz te ewentualności są tak bardzo od naszej epoki odległe, że wszelkie branie ich pod uwagę i obliczenia na zasadzie prawdopodobieństwa, nie mogą mieć podstawy, przedstawiającej jakąkolwiek wartość naukową. Wreszcie my we Francyi, nietylko że nie dążymy naprzód ku temu niebezpieczeństwu, lecz cofamy się w tył z powrotem ku nicości. Francya ludnościowo stanowiła czwartą część Europy, obecnie zaś jest tylko ósmą jej cząstką. Za parę wieków Paryż będzie miastem wymarłem, jak starożytne Ateny, jak starożytny Rzym, a my francuzi, staniemy jako naród na równi z grekami... Paryż chce umrzeć!
Santezze zaprzeczył:
— Ale nie!... nie!... Paryż tylko chce się zatrzymać, a to wprost dla tego, że jest najinteligentniejszem, najwięcej cywilizowanem ze wszystkich miast na świecie. Niechajże pan bierze pod uwagę, że cywilizacyi darząc nieznanemi dotąd źródłami rozkoszy, doskonaląc mózgi i otwierając im coraz szersze pola działalności, faworyzuje jednostkę kosztem gatunku. W miarę cywilizacyi narody zmniejszać się będą liczebnie. Francya przoduje innym narodom, więc właśnie dla tego francuzi pierwsi się spostrzegli, a raczej pierwsi doszli do mądrości, powstrzymującej kraj od zbytecznego, szkodliwego przeludnienia. Dajemy z siebie przykład, będący oznaką wyższej naszej kultury, szerszej inteligencyi oraz praktyczności, a cały cywilizowany świat podług tego wzoru się kształtując, pójdzie za naszym przykładem kolejno, w miarę jak narody dojrzewać będą do naszego stanu doskonałości. Wreszcie, jawiące się wszędzie symptomata najlepszym są tego dowodem.
— Tak będzie nieodzownie! — potwierdził Séguin. A jeżeli są jakieś drugorzędne przyczyny zmniejszania się ludności we Francyi, to inne mają znaczenie jak im przypisują i nie dadzą się one usunąć, jak to wielu przypuszcza. Zjawisko jest ogólne i manifestuje się nietylko u nas. Wszystkie narody zmniejszają się liczebnie, albo zmniejszać się będą, zależnie od stopnia swego cywilizacyjnego rozwoju. W Japonii już się to objawia, a nawet Chiny wejdą na tę drogę z dniem, gdy Europa niemi zawładnie.
Mateusz słuchał teraz uważnie, bo ci dwaj światowcy we frakach i w białych krawatach mówili rzeczy rozsądniejsze, aniżeli przed chwilą, gdy wielbili dziewicę o wątłych, niepewnych kształtach ciała, w zaniku cech właściwych jej płci, upatrując ideał ludzkiego piękna. Teraz, poruszyli żywą historyę człowieka, odezwał się więc:
— Zatem panowie nie obawiacie się najścia rasy żółtej, tego mrowiska azyatyckich barbarzyńców, którzy w danej chwili mieli się rozlać po Europie, przekształcić ją i na nowo zapłodnić?... Historyą zwykle rozpoczynała bieg od jakiegoś kataklizmu, czy to od nagłego przelania się oceanów, czy też od najazdu dzikich hord, które przybyciem swem zasilają świeżą krwią gasnące narody. I za każdym razem cywilizacja zakwitała obficiej, wspanialej... Dlaczego Babylon, Niniwa, Memfis w proch się rozsypały, zgasły wraz z ludnością, która jakby na miejscu skonała?... Dlaczego Ateny i Rzym jeszcze dziś widzimy dogorywające, płonne czyniące wysiłki, by odrodzić się z popiołów i zajaśnieć dawniejszą chwałą?... Dlaczego Paryż jest dotknięty śmiercią, chociaż podziwiamy go w niezrównanym blasku?... Pomimo wszystko, co możecie mi panowie powiedzieć, że Paryż wzorem poprzednich stolic świata umiera z przesytu kultury, inteligencyi, cywilizacyi, to rzeczy nie zmienia, Paryż, stolica Francyi o słabnącej płodności, umiera, a jego blask i potęga w spadku się dostanie innemu, świeżemu narodowi... Paryż nie może się utrzymać w równowadze tem, czem jest dzisiaj, bo nic nie może stać niewzruszenie na miejscu, rozwój nie potęgując się maleje i znika. A więc jeżeli Paryż chce umrzeć, to umrze i ojczyzna konać będzie z nim razem.
— Ha, mój Boże — rzekł Santezze, wchodząc napowrót w rolę salonowego pesymisty, jeżeli Paryż chce umierać nie przeszkadzam mu umrzeć. Osobiście zaś uczynię co będę mógł, by mu w tem dopomódz.
— Bezdzietność, oto co nakazuje uczciwość i mądrość! — zawołał Séguin, który głoszeniem tej zasady chciał uzyskać przebaczenie, iż był ojcem dwojga dzieci.
Mateusz, jakby nie słysząc tego co rzekli, mówił dalej:
— Czytałem Spencera, więc znam jego prawo. W teoryi ma ono nieco słuszności. Prawdą jest, że cywilizacya jest hamulcem płodności, zatem można sobie wyobrazić seryę ewolucyi społecznych, z powstrzymanem lub też nadmiernem rozmnażaniem się ludzi, aż nastąpi ostateczna równowaga, spowodowana dobrobytem i kulturą świata całkowicie zaludnionego i ucywilizowanego. Lecz któż z nas może przewidzieć drogę ku temu zmierzającą i wśród jakich wstrząśnięć i cierpień przebywać ją będziemy?... Narody dziś istniejące znikną zastąpione innemi, a ileż tysięcy lat przeminie, zaczem ludzkość dosięgnie ostatecznego swego rozwoju, by żyć w prawdzie i spokoju wreszcie zdobytym?.. Lęk aż ogarnia i rozum się waha zmierzyć dzielącą nas jeszcze przestrzeń!
Zapadło milczenie. Mateusz czuł się zachwiany w wierze, w dobre potęgi życia, nie wiedział kto ma większą słuszność, czy on w swojej prostocie, czy też ci dwaj światowcy w pół leżący w fotelach.
W tem, weszła Walentyna, roztrzpiotana, łobuzowata, co wyrobiła w sobie z niemałą trudnością.
— Czekaliście na mnie! ale nie miejcie urazy! Ta Celestyna guzdrze się ubierając mnie!... guzdrze się bez końca!...
Walentyna miała lat dwadzieścia pięć, była chuda, bardzo ożywiona, małego wzrostu, z wyglądu i z ułożenia przypominała wyemancypowanego podlotka. Rysy miała drobne, oczy wesołe, nos trochę zadarty, włosy jasno blond, nie była ładna, ale zabawna, a nawet śliczna. Oprowadzana przez męża po najniemożliwszych miejscach hulanek, przybrała luźne wyrażenia, używane w świecie artystów i pisarzy, bywających u niej w domu, zaś o rodzie swym, o tem, że była ostatnią ze starożytnego szlacheckiego domu de Vaugelade, przypominała sobie tylko wtedy, gdy przebrano miarę i zbyt dotkliwie jej ubliżono. Wtenczas odrazu stawała się lodowatą i umiejącą pagardzać.
— Pan Froment! gość niespodziewany! — zawoła uprzejmie i zbliżywszy się do Mateusza, podała mu rękę z koleżeńskim giestem. Jak zdrowie pani Froment?... a dzieci?... czy zawsze takie śliczne i zuchowate?...
Séguin przypatrywał się jej sukni, z białego jedwabiu z niewarowemi koronkami i naraz wybuchnął z szorstką uwagą, co mu się niejednokrotnie zdarzało, pomimo udawanego zamiłowania do wyszukanej grzeczności:
— Więc dla ubrania się w tę szmatę kazałaś nam tak długo na siebie czekać?... Szpetne to jak dalej nie idzie!
A Walentyna była przekonana, że zachwycać się tutaj będą jej strojem! Opanowywała się, by nie zacząć płakać a drobna jej buzia zachmurzyła się, wyrażając bunt i chęć zemsty. Zwolna zwróciła oczy w stronę przyjaciela, który patrzał na nią z zachwytem i z pokorą niewolnika, chcąc tem wyjawić bezgraniczność swego poddańczego uwielbienia.
— Jesteś pani czarująca, a ta suknia jest prawdziwem arcydziełem!
Séguin roześmiał się, słysząc te słowa i zaczął szydzić z Santezze’a, że zbyt się płaszczy schlebiając kobietom. Walentyna pocieszona pochwałą, odnalazła swoją trzpiotowatość i zaczęła szczebiotać, dowodząc, że każdy mężczyzna doprowadzi ją gdzie zechce, byle miłych słów używał. Wszczęła się rozmowa, która doborem wyrażeń, rozwiązłością, przeraziła Mateusza, był zakłopotany, że się tu znajduje, zapragnął odejść, lecz wstrzymał się, chcąc wpierwej uzyskać od właściciela pawilonu naprawę dachu.
— Słowami możesz używać, pozwalam ci na zupełną rozpustę — rzekł mąż na zakończenie. — Ale jeżelibyś się poważyła zakochać się w kim innym jak we mnie, to cię zabiję zaraz na miejscu.
Séguin był rzeczywiście bardzo zazdrosny. Walentyna przebłagana tem wyznaniem miłości, pogodziła się z mężem i z przymileniem rzekła jak przywiązana żona i matka:
— Poczekaj chwilkę... powiedziałam Celestynie, by przyprowadziła dzieci... trzeba je ucałować przed wyjściem z domu...
Mateusz chciał skorzystać z chwili wyczekiwania, by pomówić o sprawie, która go tutaj przyprowadziła. Lecz Walentyna znów szczebiotała przebierając pomiędzy restauracyami, chciała bo, wiem jeść obiad w jakim miejscu źle uczęszczanem, dopytywała się, jakiego rodzaju będzie przedstawienie w teatrze i co mianowicie wygwizdano wczoraj podczas próby. Stosując się do poglądów męża i Santezze’a, posuwała ich opinje do krańcowości, tak w sztuce jak w literaturze, a zwłaszcza w pesymizmie, wywołując śmiech nawet w swoich mistrzach. Podług niej przeceniano Wagnera, był on już przestarzały, i żądała muzyki bezprzedmiotowej, wolnej harmonii przelotnych wiatrów. Lubiła się popisywać ze stroną moralną swoich poglądów, utrzymywała, że przeżyła istnienie wszystkich bohaterek Ibsena, lecz obecnie ideałem jej była kobieta niedotykalna. Stworzona zaś przez Santezze’a Anna Marya raziła ją jako zbyt materyalna, upadła, bo autor na jednej ze stronic poważył się powiedzieć, że pocałunki Norberta pozostawiały ślad na jej czole. Santezze zaczął się bronić, zaprzeczać, więc rzuciła się na książkę, by wyszukać opis tej zdrożności. Zrozpaczony autor rzekł na swoją obronę:
— Ale uniknąłem poniżyć ją dzieckiem...
— A tylko by tego brakowało! — zawołała z naganą. My wszystkie tego unikamy, więc nie ma w tem nic heroicznego, to codzienne dzieje każdego małżeństwa... Anna-Marya, jeżeli ma być dla nas wzorem i wywyższać nasze serca, to powinna być niepokalanym marmurem i pocałunki Norberta nie mogą pozostawiać na niej śladów...
Dalsze dowodzenia zostały przerwane wejściem Celestyny, wysokiej brunetki o końskiej głowie, o grubych rysach, lecz przyjemnym wyrazie twarzy. Przyprowadziła dzieci, pięcioletniego Gastona i trzyletnią Łucyę. Były podobne do matki. Chłopczyk miał włosy ryżawe a dziewczynka wiele jaśniejsze, płowe jak owies, oczy mieli niebieskie, a owale twarzy przypominały ojca chociaż były ściąglejsze. Delikatne, wątłe ich postacie i buzie robiły wrażenie bladych róż kwitnących w cieniu. Dzieci były wyfryzowane, ubrane biało, z wielką starannością i zbytkiem, podobne do żywych lalek, z któremi trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Takiemi jak były pochlebiały światowej próżności rodziców, więc kazali im teraz odegrać właściwe role.
— Cóż to, nie witacie się z nikim?...
Dzieci były przyzwyczajone do pokazywania się gościom, zatem bez onieśmielenia patrzały prosto w oczy i z wolna, ociągając się przez wrodzone lenistwo, zbliżyły się, by je pocałowano.
— Dobry wieczór panie Santezze...
Zawahały się, patrząc na Mateusza, lecz ojciec przypomniał im nazwisko tego pana, którego już parę razy widziały.
— Dobry wieczór panie Froment...
Walentyna podniosła w górę każde; po kolei i namiętnie je całując, utrzymywała, że je ubóstwia. Ale raz spuściwszy je z kolan, najzupełniej zapominała o ich istnieniu.
— Mamo, więc znów dziś wychodzisz na cały wieczór? — zapytał chłopczyk.
— Tak mój skarbie... Przecież wiesz, że mama i papo mają mnóstwo zajęć po za domem...
— Mamo, więc obiad będziemy jedli bez ciebie?...
Nie odpowiedziawszy, zwróciła się do panny służącej, która czekała na rozkazy.
— Celestyno, proszę, byś ani na chwilę od nich nie odeszła... pamiętaj że nie chcę, aby dzieci zachodziły do kuchni. A już się to zdarzało... otóż nie chcę tego. Niech zjedzą obiad o godzinie w pół do ósmej a o dziewiątej rozbierzesz je i położysz spać. I niechaj zaraz zasną!
Celestyna słuchała rozkazów pani z pokorną i posłuszną miną, chociaż dwuznaczny uśmiech dawał się odczuwać na jej wązkich ustach. Nie na próżno była już od pięciu lat w służbie w Paryżu, by nie wiedzieć jak się postępuje z dziećmi, gdy państwo wyjdą z domu.
— Proszę pani — rzekła z prostotą — panna Łucya jest trochę niezdrowa.. znów miała wymioty.
— Co?... znów wymiotowała! — krzyknął niezadowolony ojciec. Ciągle tylko o tem słyszę! czyż te dzieci bez przerwy wymiotują?... I zawsze się o tem dowiaduję w chwili, gdy wychodzimy z domu! Droga Walentyno, trzeba koniec temu położyć... to bardzo nieprzyjemna rzecz o tem ciągle słyszeć... wreszcie życzę sobie, aby nasze dzieci chowały się zdrowo.
Matka zniecierpliwionym ruchem dała do zrozumienia, że nie jest w możności temu zaradzić. Dzieci były rzeczywiście bardzo wątłego zdrowia, przebyły mnóstwo chorób i prawie stale miały katar i gorączkę. Małomówne, jakby przygnębione, miały wszystkie cechy dzieci pozostawionych na łasce służby.
— Więc naprawdę byłaś chora?... — spytała Walentyna schylając się ku córce. — Ale teraz już nic ciebie nie boli?... Nie... wszak prawda że nic ciebie nie boli?... Pocałuj mnie moja maleńka... Pocałuj papę i poproś, by się nie martwił z twojego powodu.
Już się roześmiała, zapomniała o zdrowiu dziecka i zaczęła mówić o czem innem, lecz spostrzegłszy wzrok Mateusza, rzekła wprost do niego:
— Ach te ukochane małe stworzonka! ile to kłopotu rodzice z niemi miewają!... Jak pan widzisz ubóstwiamy naszego syna i córkę, chociaż oboje z mężem jesteśmy zdania, że dla własnego ich szczęścia lepiej byłoby, gdyby się nie urodzili... Ale nawet pan nie możesz mi zrobić zarzutu, iż się wyłamałam z pod obowiązku macierzyństwa... jestem w porządku w obec ojczyzny... mam aż dwoje, czyż można odemnie więcej żądać?...
Mateusz odpowiedział jej tym samym żartobliwym tonem:
— Pozwalam sobie na zaprzeczenie... pani bynajmniej nie jesteś w porządku... Dobro ojczyzny wymaga od nas conajmniej czworo potomstwa... Zapewne pani pamięta słowa doktora Boutan, który każdej ze swoich pacyentek nie mającej czworga dzieci, powtarza: Jeszcze liczba nie pełna!“
— Czworo dzieci! czworo! — krzyknął gniewnie Séguin. Otóż gdyby się nam urodziło trzecie, uważałbym się za zbrodniarza!... Mogę pana zapewnić, że robimy wszystko, by uniknąć tak okropnego nieszczęścia!
Walentyna zaś dodała ze śmiechem:
— Zgodzi się pan, że w moim wieku powinnam dbać o jaknajdłuższe przechowanie resztek młodości... Nie mogę się dobrowolnie skazywać na szpetotę... nie chcę być przedmiotem obrzydzenia dla mojego męża.
— Pani powinna o tem pomówić z doktorem Boutan... Ja nie śmiem mówić w tej kwestyi...jestem nieukiem... Ale on utrzymuje, że ciąża nie niszczy urody niewieściej... lecz przeciwnie że kobiety unikające jej szybko się starzeją...
Słowa Mateusza wywołały tłuste żarty, sprośne aluzye, w czem lubowano się w domu państwa Séguin. A gdy Mateusz uczynił uwagę, że oszukiwanie natury jest szkodliwe, wybuchnięto śmiechem, pozwalając sobie na tem wyuzdańsze dowcipy. Jakby powiewem sadyzmu podnieceni, mąż i żona zamieniali z sobą wymowne spojrzenia, odsłaniające tajemnice małżeńskiej alkowy, lubieżne pieszczoty, które dzięki jego doświadczeniu, uczyniły z Walentyny biegłą kapłankę skrajnej rozpusty.
Ale to jej nie przeszkadzało marzyć w swym salonie o Annie-Maryi, znieważonej śladem pocałunków, składanych przez Norberta na białem jej czole.
Santezze nie krępował się w wyrażeniach i chętnie podtrzymując tego rodzaju rozmowy, rzekł:
— Ach wykręty bezpłodnej miłości!... bawią mnie ci, którzy przeciwko nim powstają! Jakiś doktór z głębokiej prowincyi postanowił je zwalczyć, pisząc o nich książkę i wyszczególniając potępiał je w skutkach. Jakiż się okazał tego rezultat?... Oto że nauczył najwstrętniejszych nawet wykrętów tych wszystkich, którzy poznać je pragnęli, lecz nie mieli ku temu okazyi... Nawet chłopi teraz o tem wiedzą... i książka owego doktora nie mało się przyczyniła do rozpowszechnienia bezdzietnych małżeństw...
Rozmawiano, nie zważając na obecność Celestyny, która stała przy dzieciach udając że nie słyszy. Zabawiona anegdotką, Walentyna śmiejąc się i dalej żartując, dała znak do wyjścia. Już zeszedłszy ze schodów, w przedsionku, wreszcie Mateusz uzyskał od Séguin obietnicę, że na pawilonie zostanie położony nowy dach, by deszcz nie padał na głowy lokatorów.
Powóz już czekał na dziedzińcu. Gdy państwo Séguin i Santezze pożegnawszy Mateusza wsiedli i odjechali, spojrzał raz jeszcze na fasadę pałacu. W jednem z okien stała Celestyna z dziećmi, zapewne pragnąc naocznie się upewnić, że odzyskała swobodę działania. Mateusz przypomniał sobie Reginę, odjeżdżającą i żegnaną przez rodziców, patrzących na nią z zachwytem. Lecz tutaj było inaczej. Gaston i Łucya stali nieruchomie, z powagą i ze znużeniem, a ani ojciec, ani matka, nie pomyśleli, by spojrzeć w ich stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.