Płodność (Zola)/Księga pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Gdy Mateusz przybył o godzinie w pół do ósmej na plac Magdaleny do oznaczonej restauracyi, już zastał tam Beaucbêne’a ze swoim klijentem, p. Firou-Badinier. Rozmawiając popijali kieliszek przedobiadowej madery. Obiad był wyborny, złożony z licznych doborowych dań, z najlepszych win, któremi raczono się obficie. Lecz Mateusz nie tyle podziwiał sam obiad i apetyt dwóch biesiadników, jedzących i pijących po bohatersku, ile umiejętną prostoduszność swojego pryncypała, który z niezrównaną inteligencyą i wesołością umiał przygotować i zażyć swojego klijenta. Już podczas pieczystego p. Firou-Badioier nie tylko dał obstalunek na młockarnię nowego modelu, lecz zgodził się na cenę żniwiarki. O dwadzieścia minut po dziewiątej miał odjechać koleją żelazną do Evreux; Beauchêne pragnąc go się pozbyć teraz jaknajprędzej, wmówił w niego, że powinien co prędzej wsiąść do dorożki, bo jest godzina dziewiąta, zatem może się opóźnić na pociąg; tamten go usłuchał, chociaż do dworca Saint-Lazare było bardzo blizko.
Gdy odjechał, Beauchêne stojąc z Mateuszem na chodniku, zdjął kapelusz, by głowę orzeźwić chłodem pogodnego, majowego wieczora i rzekł śmiejąc się:
— No, skończone! szczęśliwie skończone! Ale przyszło nie bez trudu! Trzeba było tę bestyę pomarem podlewać, by skłonić do ostatecznej decyzyi. A prócz tego, wciąż bałem się, że mu się zachce dziś zostać w Paryżu... nie miałem na to ochoty, bo byłbym przepuścił umówioną schadzkę.
Ostatnie słowa wymknęły mu się z ust w pół pijanych, lecz nagle zdecydowały go do bliższych zwierzeń. Włożył kapelusz, zapalił drugie cygaro i wziąwszy Mateusza pod rękę, zaczął iść drobnemi krokami wśród gorączkowego tłumu i rzęsiście oświetlonych bulwarów, mówiąc:
— Jeszcze nic pilnego... mamy czas... czekać na mnie będą o wpół do dziesiątej... tu w pobliżu... Może chcesz cygaro? Ach, ty nigdy nie palisz...
— Nie, nigdy.
— Otóż, głupio byłoby przed tobą ukrywać, bo widziałeś, co zaszło dziś rano... Wiem, że wdaję się w niepotrzebne rzeczy, bo niedorzecznem jest, gdy pryncypał bałamuci którą ze swoich robotnic. Jest to nieoględnie a nawet do pewnego stopnia nieuczciwie. Zawsze takie figle dają się we znaki, a nawet mogą poderwać znaczenie handlowego domu, dotychczas się tego ustrzegłem i daję ci słowo, że z żadną z pracujących u mnie dziewczyn nie wdawałem się w umizgi. Jak widzisz, surowo siebie krytykuję, że zachciało mi się odstąpić od prawidła. Ale, cóż chcesz?... ta jasnowłosa dyablica rozpaliła mi krew w żyłach swojem pulchnem, białem ciałem, swoim dziwnym chichotem, jakby ją wiecznie łechtano.
Poraz pierwszy zwierzał się w ten sposób przed Mateuszem, dotąd był powściągliwy w tym przedmiocie, jak pijak, unikający rozmowy o trunkach. Od czasu jak Mateusz został jego kuzynem, żeniąc się z Maryanną, Beauchêne znał szczegółowo jego życie, wiedział, jak serdecznie i całkowicie jest przywiązany do żony, zatem osądził go za niewłaściwego powiernika swoich pozadomowych hulanek, uważał go za źle przygotowanego do pobłażliwości a tem mniej do bawienia się z nim razem. Lecz teraz czuł potrzebę zwierzenia się przed nim, więc go silniej przytrzymał ramieniem i zaczął mu zcicha spowiadać się, chociaż język trochę mu się plątał. Mówił do ucha, jakby w obawie, że go przechodnie bulwarowi mogą podsłuchać:
— Domyślasz się, że to się rozpoczęło w sposób nieznaczny... prawie nie zważałem na jej kręcenie się około mnie... poprostu wabiła mnie oddawna.. Mówiłem nawet sam do siebie, gdym dostrzegł jej manewra: „Ty, moja kochana, próżno czas tracisz, nic z tego nie będzie... dość jest kobiet włóczących się po ulicach, bym sobie brał z pomiędzy nich, gdy mam na to ochotę. A jednak postawiła na swojem, rzuciłem się na nią dzisiaj, jakeś to widział na własne oczy... zatem wszystko się odbędzie za chwilę, bo zgodziła się przyjść do mojego mieszkania, które mi jest potrzebne w takich razach... Wiem, że robię głupstwo, ale trudno, mam na nią ochotę, a przecież nie jestem z drzewa... Mam taką naturę, że gdy mi jaka kobieta wpadnie w oko, to muszę ją mieć, bo inaczej chybabym zwaryował. Chociaż blondynki dotąd nie bardzo na mnie działały, ale ta... no, ciekaw jestem, jaką jest... Co?... jak ty myślisz?... ona musi być bardzo zajmująca...
Wtem, nagle, jakby sobie przypomniał o rzeczy niesłychanie ważnej:
— A wiesz, ja nie pierwszy tam będę... Wybadałem ją... Otóż, mając lat szesnaście, miała kochanka. Obałamucił ją, czy też ona zbałamuciła syna szynkarza, w którego domu mieszka rodzina Moineaud, kupiąc się w trzech małych izdebkach. Niewiniątek nie pożądam, dziewic nie poszukuję... nie lubię tego, zbyt trzeba się mieć z tem na baczności, bo można sobie sprowadzić więcej kłopotu na kark, aniżeli wszystko było warte.
Mateusz słuchał z zakłopotaniem, wyprowadzało go to z równowagi moralnej i cielesnej, więc spytał:
— A cóż na to mówi twoja żona?...
Beauchêne tak się zdziwił tem pytaniem, że aż przystanął na chodniku i po krótkim namyśle odrzekł:
— Jakto, moja żona?... co chcesz przez to powiedzieć?... ja nie rozumiem, dlaczego wspominasz z tego powodu o mojej żonie? Ona jest u siebie w domu, zaraz się położy do łóżka i będzie na mnie czekała, upewniwszy się że nasz Maurycy zasnął i śpi smacznie, jak zupełnie zdrowe dziecko... Moja żona jest uczciwą kobietą, więc cóż innego mogę ci o niej powiedzieć?...
Spożyty obficie obiad i wypite wytrawne wina, czule uspasabiały Beauchêae’a, a gwar i światła bulwarów, przyczyniając się do ostatecznego odurzenia jego umysłu, skłaniały go do coraz poufalejszych zwierzeń:
— Słuchaj no, bądź rozsądny, przecież nie jesteśmy dziećmi... A cóż u licha!... życie jest życiem i tyle naszego, co się użyje... To moja stała zasada. Moja żona! niema na świecie osoby, którąbym więcej od niej szanował. Gdy się z nią żeniłem, spowodowany gwałtowną potrzebą pieniędzy, wyznam ci, że jej nie kochałem, to jest nie miałem ku niej żadnego cielesnego pociągu. Przecież w niczem jej nie ubliżam, mówiąc, że dla mnie była za chuda... ona to dobrze odczuła i wszelkiemi sposobami starała się nabrać tuszy, ale biedaczce wcale się to nie udało, wszystkie próby poszły na marne... Ale żona to nie jest to samo, co kochanka... nikt się przecież nie żeni z kobietą z postanowieniem zrobienia jej swoją metresą. A więc uważaj: Mam dla niej szacunek, jaki każdy dobry ojciec ma dla matki swojego syna. Ognisko domowe to rzecz święta i nie godzi się kalać swojego gniazda. Prawda, że nie jestem wzorowo wiernym mężem, ale za to mam tę zaletę, iż nigdy sobie nie pozwoliłem nawet myślą na zaprawianie mojej żony ku rozpustnym obyczajom, jak to czynią niektórzy... Ponieważ oboje nie chcemy mieć więcej dzieci, a ja nie pozwoliłbym sobie wymagać od niej innych zadowoleń, zatem, mojem zdaniem, daję jej dowód szacunku, zaspakajając zwierzęce instynkta bez jej wiedzy... a czynić tak muszę, bo taką już mam naturę, że wszelki post doprowadza mnie do choroby...
Śmiał się w przekonaniu, że wypowiedział w wyszukanej formie swoje skryte sprawy domowe. Mateusz znów zapytał:
— A czy kuzynka Konstancya zna te twoja teorye?... czy z jej pozwoleniem w czyn je wprowadzasz?...
Pytanie Mateusza wywołało wybuch śmiechu Beauchêae’a, zawołał więc szczerze rozweselony:
— Nie, nie! ona nic o tem nie wie i wiedzieć nie powinna! Trzeba ci wyznać, że Konstancya była o mnie niezmiernie zazdrosną w pierwszych czasach po ślubie. Nie wyobrazisz sobie, ile naopowiadałem jej zmyślonych bredni, by módz się wyswobodzić i chociaż od czasu do czasu mieć wieczór do swojego rozporządzenia. A byłem wtedy jeszcze o wiele skorszy od szukania pozadomowych rozrywek, bo do rozpaczy mnie doprowadzała moja bardzo zacna, lecz niezmiernie nudna żona. Wiesz przecież, jak ją nazywałem?.. i rzeczywiście była to tylko sucha kość w małżeńskiem łożu... nie mam wszakże do niej żalu., i w niczem jej to nie ubliża, przeciwnie, daje mi pewność, że jest ona najuczciwszą kobietą na świecie. Po niedługim czasie zrozsądniała i zauważyłem. że poddała się temu, co było nieuniknione, to jest, że zamykała oczy na to, o czem wiedzieć nie była powinna. Któregoś razu prawie mnie złapała na gorącym uczynku i to z jedną ze swoich bliskich znajomych; otóż tyle okazała taktu, że nigdy mi o tem nie wspomniała ani jednem słówkiem. A przecież, gdy to ma miejsce z którą z jej znajomych, niezawodnie czuje się ona zadraśniętą, podczas gdy upolowana przezemnie jaka dziewczyna na ulicy, po za jej otoczeniem, pozostaje dla niej obojętnym przedmiotem i Konstancya najmniejszej do tego nie przywiązuje wagi. Naprzykład dzisiejsza schadzka, rozumiesz, że niema dla niej żadnego znaczenia! Przecież nie kocham tej dziewczyny, z którą mam się spotkać; biorę ją, bo tak się zdarzyło, ale z równą łatwością porzucę, a te moje chwilowe fantazje tak nic wspólnego nie mają z uczuciami, jakie mam dla mojej żony, odbywa się to tak dalece po za nią i poniżej jej, że nie widzę możności, by mogło to w czemkolwiekbądź ujmę jej czynić... Bo muszę ci wszystko wyznać. Konstancya ma swoje winy a nawet wielkie winy. Prawda, że stanowczo zgadzam się z nią, iż nie powinniśmy mieć drugiego dziecka. Nasz Maurycy powinien być jedynakiem, ile słyszałeś dziś rano, co sama mówiła?... Powiadam ci, że ona jeszcze więcej się strzeże odemnie... Nie wyobrazisz sobie, jakich używa środków bezpieczeństwa, by nie zostać powtórnie matką... toby odstręczyło każdego mężczyznę.
Gryzł cygaro i sapał coraz głośniej, w miarę jak w zwierzeniach zagłębiał się w tajniki swego domowego pożycia z żoną, a sam przedmiot rozmowy działał na niego podniecająco, ostatecznie krew mu zapalając. Lecz nie cofnął się przed odsłonięciem każdego szczegółu swej alkowy i opowiadał wszystko z wielką dokładnością. Mówił o sobie, że nie jest rozpustnikiem i niema zwyrodniałych pociągów, zadawala się prawami naturalnemi, ale cierpi, nie zaspakajając wymagań swego apetytu, który jakkolwiek obficie obsłużony, zawsze go głodnym pozostawia. Zatem, drobne igraszki i nie dające się spożyć dania domowe nie mogą nasycić tego wciąż nurtującego go głodu. Konstaacya, znając obowiązki małżeńskie, siliła się wypełniać je, pragnąc utrzymać męża przy sobie. Zgadzała się, poddawała, chociaż ją to denerwowało do bólu, z czem wszakże kryła się, nie chcąc ostatecznie do siebie zrażać męża, który, czuła, że wychodzi z jej objęć zły, nienasycony. Zawsze się to powtarzało i zawsze cierpiała z powodu gwałtowności i wymagań jego zmysłów; wiedziała, że nie naraża się na macierzyństwo, lecz to wieczne oszukiwanie natury było nużące, wyczerpujące dla nich obojga. Znali wszelkie wykręty, będące w użycia pomiędzy szanującemi się stadłami małżeńskiemi, lecz wszystkie te ograniczenia łatwo mogą się sprzykrzyć a warunkowa powściągliwość, bynajmniej nie wykluczająca ilościowych nadużyć, zwykle się kończy chorobami żon, których połowa ulega zupełnemu zniedołężnieniu organizmu.
— Zatem, widzisz teraz jasno, jak sprawy stoją i rozumiesz, że człowiek trzydziestodwuletni łatwo sobie uprzykrzy monotonną strawę domową — a może zadawalałbym się tą domową strawą, ale pod warunkiem, by mi się ona przedstawiała ponętnie i bym mógł zawsze dość się nasycić...
I zwierzył się kuzynowi na ucho, parskając śmiechem, dusząc się, zatykając, z pobłażliwością litując się nad tą biedną swoją Konstancyą, która myślała, że wpadła na wyborny pomysł.
— A więc nie!... nie... Przecież każdy łatwo pojmie, że mnie to nie może zadowolić! Zły nie jestem, więc nie chcę jej robić przykrości i pragnę, by nie wiedziała, co robię po za domem. Rad jestem, że jest inteligentną kobietą i że zaczyna zamykać na to oczy, rozumiejąc różne nieuniknione konieczności. A wreszcie, wszystkie moje zachcianki zaspakajam po za domem w sposób przyzwoity i niezbyt kosztowny, zatem pytam się, jaka ztąd wyniknąćby mogła dla niej krzywda?... Jeden z moich dobrych znajomych ma żonę wielce szanowną, kobietę niezwykle dystyngowaną, otóż, nieraz mówi mu ona wprost z własnego popędu: „Idź, idź, zabaw się, wrócisz uspokojony i w lepszym humorze“. Co?... wszak mądra kobieta! jak dobrze zna życie, boć to prawda, absolutna prawda! Ja naprzykład, gdym się zadowolił poza domem, wracam do żony wesoły jak ptaszek, zwykle przynoszę jej wtedy jaki podarunek i mam spokój na trzy dni. Wszyscy więc korzystają w takich okolicznościach, a przytem zechciej zauważyć, że to najpewniejszy sposób, by żonę zabezpieczyć od ciąży, a wiesz, jak dalece Konstancja tego się lęka.
Argument zabezpieczania w ten sposób żony wydał mu się tak dowcipny, że śmiał się teraz do łez, niewymownie zadowolony ze swej osoby.
— Ale, mój kochany — rzekł Mateusz — dziecko, którego unikasz w domu, możesz mieć po za domem z którą z dziewczyn upatrzonych na ulicy. A jeżeli i z niemi używasz środków ostrożności, to nie widzę upragnionej przez ciebie odmiany.
Beauchêne spoważniał, zdziwiony tą uwagą, której nie mógł przewidzieć.
— Zapewne, że człowiek uczciwy nie chce dziewczyny narazić na kłopot... Ale wiadomem jest, że te dziewczyny nigdy nie mają dzieci... Wreszcie, płaci się im, zatem to już ich sprawa urządzić się jak chcą i przewidzieć ryzyko swojego rzemiosła. Zastanów się i nad tem, że taką dziewczynę traci się zaraz z oczu, zatem nie wie się nawet, czy zaszła w ciążę... a jeżeli się ją spotka później wypadkowo i jest ciężarna, to nie może udowodnić, kto jest tego sprawcą, bo sama nie wie, komu ojcowstwo ma przypisać. Dziecko takich, kobiet jest niczyje, wreszcie, to nigdy się z niemi nie zdarza...
Uspokojony, upewniony własnemi słowami, niezdolny do skrupułów, gdy szło o zaspokojenie rozbudzonego szału, przystanął na rogu ulicy Caumartin. W jednym z domów przy tej ulicy, w głębi podwórza, miał wynajęty pokój dla dogodności schadzek, a stróżka trudniła się utrzymywaniem w nim porządku. Uznając, że nie warto się krępować z własną robotnicą, kazał Norinie czekać na chodniku przed bramą.
Mateusz już zdaleka poznał Norinę, stojącą pod gazową latarnią. Stała nieruchoma, w jasnej, letniej sukni, a światło rzucało złote blaski na jej piękne blond włosy, wysuwające się z pod okrągłego kapelusza.
Twarz Beauchêne’a rozpromieniła się, gdy ją dostrzegł i natychmiast pożegnał swego towarzysza, podając mu rękę i ściskając dłoń jego w sposób znaczący:
— A więc do jutra, mój drogi! Dobranoc!
Lecz jeszcze zatrzymał się chwilę, by mu szepnąć do ucha:
— Wiesz, sprytna z niej dziewczyna... Powiada w takich razach ojcu, że idzie do teatru z jedną ze swoich przyjaciółek. Tym sposobem ma czas swobodny do pierwszej godziny w nocy.
Mateusz pozostał sam na skraju chodnika. Ostatnie słowa Beauchêne’a, którego teraz widział, znikającego pod bramą z Noriną, przywiodły mu na pamięć obraz Moineanda, jej ojca. Widział jego chropowatą twarz i ręce zniszczone pracą, widział go stojącego obojętnie i w milczeniu w pracowni kobiet, podczas nagany dawanej przez pryncypała jego młodszej córce Eufrazyi, ku zadowoleniu starszej, tej ładnej, jasnowłosej dyablicy, śmiejącej się skrycie. Dzieci biednego jak on robotnika, dorósłszy, stają się żerem wojny, albo prostytucyi, a ojciec, znużony ciężarem nędznego swojego życia, nie troszczy się nawet, w jaką otchłań wiatr rzucił pisklęta jego, wypadłe z gniazda.
Była teraz godzina wpół do dziesiątej, Mateusz miał więc całą godzię, by dojść do dworca kolei północnej. Nie spieszył się zatem, szedł powoli, zatrzymując się, jak inni spacerujący, wzdłuż linii bulwarów. Czuł, że zbyt wiele jadł, zbyt wiele pił, a zwierzenia, które dopiero co słyszał, jeszcze dźwięczały mu w uszach, odbierając mu przytomność, pogrążając go w jakiś głuchy stan pijaństwa. Ręce mu pałały, płomienie przebiegały po twarzy. Wieczór był rozkosznie ciepły, Bulwary jaśniały olśniewającemi lampami elektrycznemi, a tłum roił się gorączkowo, wymijano się a trudnością wśród gwaru rozmów, wśród nieustannie buczącego turkotu dorożek i omnibusów. Była to jakby rzeka, kipiąca życiem i zmierzająca ku blizkiej nocy; dał się unieść jej prądowi, podążał naprzód wśród tchu ludzkiego, ślizgającego się po nim żarem żądz utajonych.
W majaczącej myśli przedstawił mu się cały dzień dzisiaj przebyty. Odnalazł się najpierw w mieszkaniu państwa Beauchêne. Ojciec i matka, w porozumieniu z sobą żyjący wspólnicy statecznie powziętego postanowienia, pochylali się nad synem jedynakiem, bladym jak wosk Maurycym, drzemiącym na kanapie. A teraz Konstancya zapewne już zamierza położyć się do łóżka, pierwej otuliwszy kołdrami śpiącego syna; sama nie zaśnie; czekać będzie do późnej godziny na powrót męża. On zaś, samiec, zgłodniały dotrzymywaniem zawartej z żoną umowy, brutalnie szuka odszkodowania po za domem i ryzykuje zapłodnić obcą kobietę, uczynić ją matką dziecka, którego nie chce mieć Konstancya. Lecz spokojną jest ona w swojem sumieniu; wszak poddaje się wymaganiom obowiązków małżeńskich, a jeżeli konieczność ograniczeń nie może zaspokoić dokuczającego mu głodu, czeka na niego w samotności, by, ulegając potrzebie, szedł rzucać nasienie, gdzie nadarzy mu się okazya, gdzie los zechce je skierować. Konstancya czuje, że powinna stać na straży, by zakład nie uległ niebezpieczeństwu podziału między rodzeństwem, chce, by Maurycy był jedynym dziedzicem milionów zebranych przez ojca, chce, by jej syn mógł być jednym z książąt przemysłu. Zatem pochwala swoją oględność, przecież nie zepsucie skłania ją ku oszukiwaniu natury, jest do tego zmuszona dla dobra syna, dla przyszłego jego wywyższenia. Wszak nie ona jedna zamyka oczy na miłostki męża. Mateusz zdawał sobie sprawę, że takie układy istnieją pomiędzy małżeństwami wśród bogatej burżuazyi, zastępującej dzisiaj dawny stan szlachecki. Burżuazya ta wznawia na swój użytek prawo starszeństwa, które sama niegdyś zniosła we Francyi i ogranicza się na synie jedynaku, wbrew wszelkiej moralności, wbrew wszelakiemu zdrowiu.
Nawoływania sprzedawaczy dzienników, biegnących ze stosami ostatniej, wieczornej edycyi, z pomieszczonym rezultatem wygrywających numerów wartościowych papierów kredytu narodowego, zmieniło kierunek myśli Mateusza. Nagle przypomniał sobie małżonków Morange w nowem mieszkaniu, rojących o dorobieniu się majątku, gdy mąż porzuciwszy Beauchêne’a wstąpi na służbę do jednego z wielkich banków, gdzie zasługa bywa hojnie wynagradzana. Małżonków tych pożerała ambicya i drżeli, by jedyna ich córka nie była zmuszona wyjść za mąż za jakiego drobnego urzędnika, pragnęli bowiem za pośrednictwem jej małżeństwa wspiąć się o stopień wyżej w hierarchii społecznej, ulegając w tem zarazliwej gorączce demokracyi, wytrąconej z równowagi równością polityczną wobec nierówności ekonomicznej. Bogactwo innych rozniecało w nich zazdrość, gotowi byli zaciągać długi, byle chociażby zdaleka módz naśladować elegancyę klasy wyższej, a uniesieni szaleństwem tych drobnych ambicyj, zatracali wrodzone swoje przymioty, psuli posiadane szczęście. O tej porze już musieli być w łóżku, bo Morange nigdy wieczorem nie wychodził, z domu a Walerya do skąpstwa posuwała oszczędzanie świec i oleju w lampach, by módz się wystroić w niedzielę. Mateusz, wiedząc, że się kochają, wyobrażał ich sobie w ciemnym pokoju, przytulonych do siebie, pieszczących się jak para kochanków, ale zarazem pilnie czuwających nad sobą w obawie przed dzieckiem, bo byłoby ono dla nich śmiertelnym kłopoterm, przeszkodą w podążaniu ku zdobyciu upragnionego majątku. Więc i ci oszukują naturę i ci używają wykrętów praktykowanych przez tu wszystkie niepłodne małżeństwa, lecz kochają się, więc pozostają sobie wiernymi, zdecydowani zadawalać się tem, co nie przedstawia niebezpieczeństwa — a jednak zdarza się, że ogarnia ich lęk wielki, popełnili nieostrożność, więc żyją w niepewności, licząc dni, wyczekując epoki, która ma im przynieść uspokojenie. Regina, w swoim pokoiku po drugiej stronie mieszkania, zapewne jeszcze nie śpi, wzruszona wrażeniami dnia przebytego z baronową de Lowicz, z tą piękną panią, która była dla niej taką dobrą; olśniona widzianym zbytkiem, Regina marzy o owym bogatym mężu, obiecanym jej przez rodziców, którzy pilnie się strzegą dania jej braciszka, albo siostrzyczki.
Zbity tłum przechodniów tamował przejście na chodniku, Mateusz spostrzegł, że jest przed teatrem, w którym dziś jakaś sztuka jest poraz pierwszy wystawiana. Był to jeden z tych wielkich teatrzyków, gdzie dawano skandaliczne farsy, a dziś pozwolono sobie postawić przed drzwiami afisz, wyobrażający w podwójnej wielkości miejscową gwiazdę, cienką, wydłużoną, ryżą dziewczynę, nagą i płaską, symbolizującą bezpłodny erotyzm; ta lilia zatruta i sprośna pociągała ku sobie przechodzącą publiczność. Robiono głośne, nieprzyzwoite uwagi. Mateusz przypomniał sobie, że właśnie do tego teatru Santerre miał dzisiaj zaprowadzić państwo Seguin, których zachęciły wieści z ostatniej próby; treść sztuki była rozpustna i do tego stopnia idyotyczna, że dopuszczona na próbę publiczność, jakkolwiek pozbawiona skrupułów, oburzyła się i nie wiele brakowało, by nie połamano ławek. Podczas gdy rodzice stukają tutaj wrażeń, dzieci Gaston i Łucya, pozostali w pałacu przy alei d’Autin, pod opieką Celestyny, która położyła ich spać, a sama czemprędzej zeszła do kuchni, gdzie czekała na nią pani Menoux, sklepikarka z sąsiedztwa. Gaston spał, bo opił się czystem winem, a Łucya trzęsła się ze strachu i z bólu, bo znów miała boleści żołądka; nie śmiała wszakże zawołać Celestyny, wiedząc, że w takim razie będzie przez nią zfukana. Około drugiej godziny w nocy małżonkowie wrócą do swego pałacu, po kolacyi zaofiarowanej przyjacielowi; oboje będą podnieceni treścią rozwięzłej, rozpalającej farsy w teatrze, rozmowy przy jedzeniu ostryg w nocnej restauracji, gdzie się zetknęli z nierządnicami; odnajdą się w małżeńskiem ognisku, trawieni wszystkiemi żądzami modnego zepsucia, odurzeni prądami literatury, z kału ciągnącej zyski, obałamuceni sztucznością głupich frazesów; ta para małżonków, oszukując naturę, doszukiwać się będzie nawet w krańcowej rozpuście wytworności złączonej z pesymizmem, od którego odstąpić uważaliby za uchybienie samym sobie. Podług nich, płodność równała się zbrodni a spazm bezowocny przyśpieszał pożądany koniec świata. Wszelkie praktyki, byle uniknąć dziecka, wszelka rozpusta, chociażby niewiernością przyszło zdobyć jej naukę!... Tymczasem Santerre spokojnie powracał do siebie, sypiał samotnie i wyczekując godziny przewidzianego zwycięztwa, bawił się dawaniem hasła do szaleństw nadwerężających mózgi, osobiście oszczędzając się i szanując swoje zdrowie...
Przerzuciwszy w myśli wrażenia dnia dzisiejszego, Mateusz zdumionym był, przychodząc do wniosku, że wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał od rana, wysilają się, by oszukiwać naturę, by unikać dziecka. Wszyscy, którzy go otaczali, wszyscy, których znał, ten mieli cel, wszyscy się wyłamywali z pod życiowego prawa, nie chcąc być życiodawcami, postępując na tej drodze uparcie, zawzięcie z obliczeń egoistycznych a jednak bez wyrzekania się uciech zmysłowych. Trzy małżeństwa, które dziś spotkał, każde z innych powodów, lecz z takąż samą gorliwością, uprawiały bezdzietność. Chociaż wiedział o tem już poprzednio, zastanawiało go wszakże to zestawienie powściągliwości z odmiennych przyczyn i czuł się strwożony, zachwiany w swojej wierze w potrzebę miłości życia; zaczęło go nurtować zwątpienie we wszystko, w co niezachwianie wierzył jeszcze dzisiaj zrana.
Zatrzymał się, odetchnął głęboko, chciał się opanować i odpędzić od siebie wzrastające obawy. Zdawał sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Minął plac Opery i doszedł do ulicy Drouot. A może gorączka, panująca na bulwarach w wieczornem oświetleniu i gwarze, wzmagała w nim poobiednie objawy pijaństwa?... W restauracyach jeszcze pełno było ucztujących, kawiarnie żarzyły się światłami, padającemi aż na ulicę, a tłum siedzącej przed niemi publiczności, utrudniał przejście na chodnikach. Zdawało się, że cały Paryż wyległ na bulwary, by użyć rozkosznego, majowego wieczoru. Ścisk był tak wielki, że ciała z konieczności ocierały się o siebie, a oddechy łączyły. Spacerujące pary zatrzymywały się przed wystawami sklepów, a rodziny burżuazne w gronie przyjaciół znikały pod łukami lamp elektrycznych, zdobiących wejścia do sal koncertowych, obiecujących na afiszach podejrzane zabawy, szansonetki śpiewane przez wpół nagie dziewczyny. Setki kobiet ciągnęły szeregiem w nadziei, że będą zaczepione, a wreszcie decydowały się same zaczepiać mężczyzn, szepcząc coś do nich z obiecującymi uśmiechami. Mężczyźni, którzy wyszli na polowanie, gardzili niemi, szukając czegoś nadzwyczajnego, upatrując kobiety uczciwej a przypadkowo tu zabłąkanej, młodej robotnicy, powracającej spiesznie do domu i zoczywszy podobną postać, rzucali się w trop za blondynką albo brunetką, kusząc ją słowami rozbudzonej namiętności. Pary małżeńskie, prawe lub nieprawe, wiekowe albo młode, znające się oddawna lub chwilowo złączone, wsiadały do dorożek, każąc się wieść ku wiadomej lub niewiadomej alkowie. W otwartych powozach widać było milczących mężczyzn obok kobiet wpół leżących, zamyślonych, ukazujących się naprzemian w świetle lub w cieniu. Ruchliwa ludzka rzeka płynęła pomiędzy wysokimi, rzęsiście oświetlonymi domami, wśród zgiełku tłumu i turkotu kół, a noc miała ich wszystkich pochłonąć nieskończonością swego morza; na wszystkie te istoty oczekuje łóżko, w którem legną, by zasnąć parami, złączone w ostatnim uścisku.
Mateusz znów szedł naprzód, ulegając prądowi, uniesiony wraz z innymi, ogarnięty tą samą co oni gorączką, wywołaną wrażeniami dnia, obyczajami ludzi, z którymi się dziś spotkał. Ale zdawał sobie sprawę, że nie tylko małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin oddawali się wzbronionej rozpuście, oszukiwaniu natury, lecz że cały Paryż był w tejże samej co oni zmowie. Wyrozumowana powściągliwość w płodności stawała się prawem, władała całą ludnością miasta, wszystkimi mieszkańcami bulwarów, ulic, zaułków, pałaców i domów.
Gdy tylko noc zapadła ponad gorącym brukiem Paryża, rozpalonym całodzienną życia pogonią za zdobyciem pieniędzy, Paryż stawał się kamienistem polem, spieczoną ziemią, na której marniało i schło nasienie rzucane na wolę wiatrów w nienawiści plonu. O tej wyrozumowanej bezpłodności wszystko zdawało się tutaj świadczyć, wszystko ją głosiło, objaśniało, afiszowało z tryumfującym bezwstydem. Wyziewy alkoholu, ulatujące z okien i drzwi restauracyj, kawiarni, barów — rozprzęgały nerwy mężczyzn i kobiet, zatruwając płód w samym zarodku. Prostytutki, słaniające się stadami i nęcące byle kogo, aby pomnożyć zdobycze; ileż skalanego, zmarnowanego życia ciekło ku kloakom ze zlewanych przez nie kubłów czy to w pachnących, czy zatęchłych umywalniach! Wszystkie te dorywczo kojarzące się pary, umawiające się wśród zgiełku ulic, przy wyjściu z teatrów, z kawiarni, powodowane potrzebą zarobku z jednej strony a chwilowym szałem zmysłów z drugiej i dążące nasycić się naprędce — czy to w atłasach drogocennych, czy też w brudnych stancyach ostatniorzędnych oberży — popełniają zbrodnie, tępią życie, plując je bezecnie w błoto rynsztoków. Prostytucya stawała się więc najogólniejszą krzewicielką rozmijania się z celami natury, mistrzynią zbrodni, tępicielką zarodków, które niszczyła z mściwą zaciekłością, jako wrogów, mogących rozwinięciem się zniweczyć zwykły tryb codziennego bytu. Z lekcyi tej korzystał cały Paryż każdego wieczoru. Bezdzietność stawała się celem płci obojga. Para wysokiej kultury, dotknięta literacką newrozą, fanfaronująca krańcowością opinii, spłacała dług swego przerafinowania, uchylając się od obowiązków rodzicielstwa. Para z bogatego, przemysłowego, handlowego świata, utrzymywała księgę rachunkową swych nocy, jak księgę rachunkową swego zakładu lub sklepu. Stadła z klasy średniej, kupcy, urzędnicy, adwokaci, doktorzy — wszystkie pary zachowywały środki ostrożności a tem ściślejsze, im miały większe pole do rozwijania próżności i zdobywania pieniędzy; nawet robotnicy poczynali iść za tym przykładem i z każdym dniem nabywali umiejętności w praktykowaniu rozkoszy z uniknięciem dziecka. Groza możliwości potomstwa strachem napełniała mieszkańców Paryża. Małżonkowie zmawiali się pomiędzy sobą, by się uchronić od niebezpieczeństwa, a nawet pary kochanków, ogarnięte szałem miłości, strzegły się troskliwie pieszczotliwych zapomnień. Gdyby jednym ruchem ręki odsłonić było można naraz wszystkie alkowy, ujrzanoby je uprawiające bezpłodność przez rozpustę, przez ambicję, przez dumę. Ulegali tym obyczajom zarówno ludzie zacni jak i inni, przekształcając poziomość wyrachowania w piękno cnoty, egoizm zwał się wtedy rozumną przezornością a brak wiary w życie uczciwością społeczną. Takim był Paryż, chcący umierać, każdej nocy trwoniący życie, odwracający ziarno od właściwego mu gruntu, rzucający go na marne zaprzepaszczenie, Paryż źle zasiany, nie wydający obfitego, zdrowego plonu, jaki powinien był rodzić.
W myśli Mateusza stanęły słowa owego wielkiego zdobywcy i wodza, który patrząc wieczorem po bitwie na pole zasłane trupami, rzekł, iż jedna noc w Paryżu wystarczy, by powetować tę stratę ludzi. A zatem tylko dzisiejszy Paryż nie chce zapełniać rzedniejących szeregów poległych?... Podczas gdy zbrojny pokój pochłania setki milionów franków, Francya rok rocznie przegrywa bitwy, nie chcąc rodzić stu tysięcy dzieci, brakujących do normalnego przyrostu jej ludności. Wspomniał także o czterystu tysięcach młodych mężczyzn, śpiących samotnie w koszarach, ulegających zepsuciu otoczenia nie płodzących potomstwa w dobie najodpowiedniejszego ku temu rozkwitu młodości i siły. Marnował się więc kwiat rasy, bo tyleż młodych dziewczyn próżno wyczekiwało na mężów, których nigdy nie będą miały, jeżeli nie posiadają posagów, lub też wyjdą za mąż za ludzi wyczerpanych fizycznie, schorzałych, niezdolnych być ojcami zdrowych, licznych rodzin.
Mateusz skronie miał rozpalone i znów się zatrzymał, by rozejrzeć się dokoła. Doszedł bulwarami do ulicy Montmartre, gdzie na rogu bywa zwykle największy tłok ludzi i powozów. Musiał chwilę poczekać, by módz przejść na ulicę Faubourg Montmartre, którą zamierzał się skierować w stronę dworca kolei północnej. Ściśnięty, popychany, znalazł się w środowisku zbitego tłumu; zatrzymanego stadem kobiet, zwykle tu wyczekujących na przechodniów; było to jakby targowisko, podniecające i zachęcające ku bezpłodnej nocy.
Mateusz zastanawiał się nad tem czasami, lecz nigdy nie przedstawiło mu się to z taką oczywistością, jak olbrzymi zasób ludzkiego zasiewu marnieje, ile ziarna ginie, by jedno zakiełkowało. Zarodki miliardami płynęły, obfitość ich wzbierała potokami, kąpiącemi całość materyi organicznej, przewidująca natura w niewyczerpanej swej hojności jakby przewidziała, że nasiona roślin, oraz istot powinny nieskończonością zasobów gwarantować straty. Słońce wysusza ziarno zbyt wielka wilgoć niszczy je przegniciem. Morskie wichry zmiatają całe ławy zapłodnionej ikry, wiosenne burze otrząsają gniazda, druzgocząc jajka w nich zniesione, Każdy krok człowieka niszczy całe światy, miażdży nieskończone ilości drobnoustrojów. To przerażająco obfite marnowanie jestestw może być porównane tylko z przewyższającą je obfitością zarodczych pyłów, podnoszących łono ziemi i wody, wypełniających przestrzenie powietrza, drgających w życiodajnem cieple promieni słońca. A każde zniszczone jestestwo staje się znów życiem, fermentuje w nowym kipiątku, rozwija się w nowym zastępie tworów i tak w nieskończoność. Ale tylko człowiek wiecznie żąda swego zniszczenia, obmyśla je. wykonywa, w celu egoistycznym, dla własnej swej wygody i przyjemności. On jeden wysila się, by umniejszyć moc twórczą na swoją korzyść, stara się ją nawet powstrzymać, ograniczając liczbę swej potomności, wyrzekając się jej zupełnie by tylko pomnożyć osobiste swe używanie. Jeżeli wicher zmiata zapłodnioną ikrę, złożoną na piaskach wybrzeży, jeżeli wiosenne burze niszczą gniazda, mające chronić pisklęta, jeden tylko człowiek dobrowolnie tępi własne swoje ziarna, zaciekając się w potwornej żądzy nicości, w rozkoszy spazmu organu, którego funkcyę unicestwia. Jest w tem wiele zbrodni, wiele głupoty, bo czemuż nie pomyśleć o potędze i sile rasy ludzkiej, rozpędzającej się swobodnie, zaludniającej obszary ziemi, która dotąd posiada prawie pustynne kontynenta! Czyż może być kiedy za wiele życia?... Czyż największa możliwa ilość życia nie jest równocześnie zapewnieniem największej możliwej potęgi, największego bogactwa, największej szczęśliwości?... Cała kula ziemska jest temi obietnicami ciężarna, drgająca, brzemienna, jak łono kobiety przed rozwiązaniem. Soki żywotne aż rozsadzają świat, na którym żyjemy, jest on w bezustannem przygotowaniu przyszłości i dość jest zasobny, by wyżywić rasę człowieka, naród jestestw najdoskonalszych, które z siebie wydał, po nieobliczalnej ilości tysięcy lat nieznanych przekształceń.
Gorączkowy, wieczorny nastrój bulwarów, cielesna żądza, uwidoczniona na wszystkich twarzach, mimowoli wywołała w umyśle Mateusza obraz Serafiny. Uczuł teraz jakby płomień palący mu oczy i usta, ten sam płomień, który mu przebiegł po twarzy, gdy dziś w południe ta kobieta, spotkana u Morange’ów, pochyliła się ku niemu, odurzając go swoją pięknością i zapachem. Zapewne że bezwiednie, lecz musiał coś z tego unieść z sobą i temu powinien był przypisać wzrastające teraz gorączkowe podniecenie; prawda, że podczas obiadu był zmuszony jeść i pić nad zwykłą miarę, a potem wysłuchiwać zwierzeń Beauchêne’a, spacer zaś po bulwarach, wśród tego tłumu, podążającego ku rozkoszom bezpłodnej nocy, nie mógł oddziałać uspakajająco; jednakże, dlaczegóż jego rozmyślania zakończyły się wywołaniem postaci Serafiny i widzi ją śmiejącą się, ponętną i oddającą się raz jeszcze?... Nigdy mu się dotychczas nie zdarzyło przebyć w jednym dniu tylu wrażeń, tylu z sobą walk stoczyć; był zachwiany, nie wiedział, na czem polega mądrość i prawda. Wszystko, w co dotychczas wierzył, zdawało się pierzchać i stał, jakby na bezdrożu, palony niepewnościami, kuszony ponętą kultu egoistycznej rozkoszy. A może nie on, ale małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin — mają słuszność, uprawiając tylko rozkosz aktu z przezornem unikaniem skutku?... Wreszcie wszyscy postępują tak jak oni, cały Paryż zgodnie pragnął bezpłodności. Przeraził się z obawy, że może był dotąd tylko igraszką swej naiwności. Postępować odmiennie niż wszyscy było niewątpliwie upartą zarozumiałością. I widział przed sobą Serafinę o bujnych ryżych, włosach, o wonnych ramionach, obiecującą nieznane mu rozkosze bez niebezpieczeństwa i wyrzutów sumienia.
Miał w kieszeni trzysta franków, to jest całomiesięczny zarobek. Te trzysta franków powinny mu wystarczyć aż do przyszłej pensyi, a przecież już miał długi, zatem ledwie że ma za co kupić jaki drobny podarek Maryannie i trochę konfitur dla dzieci.
Z wyjątkiem Morange’ów, małżeństwa, u których był dzisiaj gościem, posiadały bogactwa. Z goryczą rozpamiętywał ich majątek. Beauchêne był właścicielem olbrzymiego zakładu, którego budynki pokrywały przestronny kawał gruntu, a ciżba robotników z każdym dniem przysparzała mu zysku; mieszkał w ładnym pałacyku i miał jedynego syna, rosnącego pod okiem matki, marzącej o przyszłem jego możnowładztwie. Małżonkowie Seguin byli jeszcze bogatsi. Mieszkali we wspaniałym pałacu o marmurowym przedsionku, o monumentalnych schodach, prowadzących do olbrzymiej sali, pełnej wyrafinowanego zbytku, kosztownych sprzętów i dzieł sztuki, prowadzili życie wystawne, światowe; córce dadzą książęcy posag, synowi zapewnią miliony.
A on, Mateusz Froment, ubogi, nie posiadający chociażby kamienia przy drodze, zapewne całe życie spędzi w ubóstwie, nie będzie posiadał przemyśłowego zakładu ani pałacu przy jednej z pierwszorzędnych ulic Paryża — i to on pozwala sobie na liczne potomstwo, podczas gdy tamci ograniczają się z rozumną przezornością. Więc oni mają słuszność a nie on, nieoględny w ubóstwie, jakby sobie poprzysiągł, że umrze w nędzy na barłogu wraz z zabiedzoną swoją czeredą dzieci. Tamci mogliby sobie pozwolić na liczniejsze rodziny, lecz niedowierzając życiu, chcą chociażby bogactwo zapewnić swoim dzieciom, więc ograniczają ich liczbę. Trwoga coraz to większa opanowała mu serce, uważał tamtych za ludzi rozumnych, a sobą nieledwie że pogardzał, utwierdzając się w przekonaniu, że był dotąd ofiarą niedorzecznej ułudy.
Piękna postać Serafiny narzucała mu się z coraz większą natarczywością, rozbudzając w nim coraz namiętniejszą cielesną żądzę. Dreszcz go przebiegł, gdy ujrzał oświetlony dworzec kolei północnej. Tam, na wsi, czeka na niego Maryanna, a podniecony dzisiejszym dniem w Paryżu, czyż zdoła się ustrzedz od zwykłej z nią pieszczoty?... A więc ryzykuje mieć z nią piąte dziecko! — ależ to byłoby szaleństwem, skazaniem się na dozgonną i zasłużoną biedę! Przecież już ma czworo dzieci, więc nawet doktór Boutan powiedziałby mu, że „liczba jest pełna“. Dlaczego ma trwać dalej w swej dotychczasowej nieoględności?... Dlaczego nie ma pójść dziś wieczorem za przykładem Beauchêne’a, który sobie niczego nie odmawia?... Podczas gdy Konstancja wyczekuje jego powrotu, on zabawia się z Noriną, spokojny, że to nie pociągnie za sobą żadnych złych skutków. Religia rozkoszy jest najlepszą ze wszystkich religij. Serafina była teraz dla niego jakby ucieleśnioną żądzą całego miasta, rzucającego się w hulaszcze objęcia nocy, przyzywała go, nęcąc obietnicami rozkoszy tylko dla rozkoszy, zwyciężała go i brała darem siebie, zapewnieniem bezgranicznego szału, bezpłodnego spazmu, spotęgowaniem zabijającego dziecko.
Już dłużej nie mógł się opierać pokusie. Zawrócił z powrotem ku bulwarom. Doraźne szaleństwo, żądza posiadania tej kobiety chwyciła go i unosiła. Ciało mu pałało na myśl, że się zapozna z temi szatańskiemi wymysłami namiętności, które mu zgruchotają członki w porywie bezpłodnych jej uścisków. Cały się wyrywał ku tej czarodziejce okrutnej a pięknej, znającej tajemnice niezrównanych rozkoszy, darzącej niemi kochanków, szalejących w odurzającym zapachu jej ryżych włosów, jej kształtnego, królewskiego, ryżego ciała. Rzekła mu, że czekać na niego będzie którego chce wieczoru, przyobiecała mu się dzisiaj, sama mu się ofiarując ze zwykłą swoją spokojną zuchwałością. Zatem, dlaczegóż nie ma z tego skorzystać i stawić się przed jej domem przy ulicy Marignan, kiedy wie, że otworzą się przed nim drzwi jej mieszkania, cichego, dyskretnego, jak miłosna alkowa. Przypominał sobie jej salonik w głębi mieszkania. Nie było w nim okien, był głuchy, jak grób, a dziesiątki świec jarzyły się w kandelabrach, wywołując sztuczne wrażenie wieczornego oświetlenia, podczas gdy słońce jaśniało na niebie. Raz tylko widział Serafinę w tym saloniku, lecz i to stało się nową ponętą, przyśpieszył kroku, coraz szybciej ku niej podążając. Zaczął wywoływać jeszcze dawniejsze wspomnienia, z przed laty, gdy była jego kochanką. Prawie że o tem zapomniał, nigdy nie zatrzymywał się nad tem myślą, teraz zaś wszystko naraz stanęło mu w pamięci, podbudzając do szaleństwa, rozpalając w nim ogień, zmuszający do natychmiastowego szukania i pozyskania sprawdzającej rzeczywistości. Ulegając pokusie, nie opierając się żądzy popędu, układał bajkę, jaką jutro opowie Maryannie: obiad z Beauchêne’m przeciągnął się, a skutkiem tego, on spóśnił się na ostatni pociąg, zatrzymujący się w Jauvllle.
Ruch powozów przeszkodził mu przejść ulicę; rozejrzał się i spostrzegł, że już doszedł do bulwarów. Tłum nocnych przechodniów był teraz jeszcze gęstszy, przepływając i omijając go stojącego na chodniku, gorączka tych wszystkich ludzi wzmagała się w miarę zbliżającej się nocy i obiecywanych z nią rozkoszy. Czuł silne pulsowanie pałających skroni i nieprzytomnie powtarzał w myśli; używać życia jak inni używają, być ostrożnym, gardzić celami natury, jak inni nimi pogardzają i nigdy już nie płodzić dzieci! Niecierpliwiły go te powozy, jadące bez końca i zagradzające mu drogę; stał nieruchomy, lecz nagle owładnęło nim osłabienie woli, zaczął chwiać się w swych myślach, żądza zmysłowa była jakby przerwana niespodziewaną przeszkodą, utrudniającą mu przejście. Wtem inny obraz stanął mu przed oczyma; obraz Maryanny, czekającej na niego z ufnością wśród cichej nocy w ustronnej wiejskiej siedzibie. Dlaczego nie miał przed nią wyjawić swoich postanowień... Wytłomaczy jej, jak wielką z ich strony byłoby niedorzecznością narażać się na piąte dziecko. Przysiągł sobie, że niedorzeczności zwiększenia rodziny już nigdy nie popełni i śpiesznie zawrócił w stronę dworca kolei północnej, zaniepokojony, że spóźni się na pociąg. Stał się głuchy na ponętne obietnice Serafiny, nie chciał widzieć roznamiętnionego paryzkiego tłumu i zdążył na czas, by wpaść do wagonu, który natychmiast ruszył z miejsca. Odbył drogę z głową wychyloną przez okno, jakby chciał w chłodnym powiewie nocy skąpać się i oczyścić od żądz, jakie nim zawładnęły a teraz cichły, zamierając, w miarę jak się oddalał od płonących świateł i rojnych ulic Paryża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.