Płodność (Zola)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.

PŁODNOŚĆ.


WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“.
Drukiem „Przeglądu Tygodniowego“, Czysta № 4.
1900.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Ноября 1900 г.





KSIĘGA PIERWSZA.

I.

Dzisiejszego poranku Mateusz śpieszył się, by wyjść z pawilonu, leżącego na skraju lasu, w którym od miesiąca zamieszkiwał z żoną i z dziećmi; był w obawie opóźnienia się z przybyciem na dworzec kolei żelaznej, codziennie go wiozącej o godzinie siódmej z Janville do Paryża. Była teraz już godzina wpół do siódmej, a z pawilonu do Janville miał przeszło dwa kilometry pieszej drogi. Koleją jechał trzy kwadranse, a z paryskiego dworca kolei Północnej miał jeszcze conajmniej drugie trzy kwadranse, by stanąć na bulwarze Grenelle; tym sposobem przybywał do biura zaledwie o godzinie wpół do dziewiątej.
Na szczęście dzieci dziś spały, gdy je pocałował na pożegnanie; inaczej, byłyby go zatrzymały, zarzucając mu rączki na szyję, śmiejąc się, szczebiocząc, całując. Wracając z ich pokoju do sypialni, zastał Maryannę, swoją żonę, jeszcze w łóżku, ale już się przebudziła i wstawała. Pobiegła teraz ku oknu, odsłoniła firankę i wesołe, majowe słońce opromieniło całą jej młodzieńczą postać. Miała lat dwadzieścia cztery, on był o trzy lata od niej starszy i bardzo w niej rozkochany.
— Wiesz, moja droga, bardzo się śpieszę, boję się, że spóźnię się na pociąg. Więc myślisz, że starczysz dziś z pieniędzmi? Masz zaledwie trzydzieści susów? Wszak masz tyle?
Maryanna się roześmiała, a śliczną była z obnażonemi ramionami, cała opłynięta długiemi zwojami bujnych czarnych włosów. Pomimo, że żyli w ciągłym niedostatku, pozostała równie wesołą, jak w pierwszym roku po zamążpójściu, gdy miała lat siedemnaście, a on dwadzieścia. Odtąd, dochowali się aż czworga dzieci.
— Dziś jest ostatni dzień miesiąca, zatem wieczorem przywieziesz mi swoją pensyę. Jutro poopłacam drobne długi w Janville. Nie lubię być winną małżeństwu Lepailleur, bo, dając mi na kredyt mleko i jaja, robią minę zaniepokojoną, jakby w obawie, że ich okradnę... Ale mam na dziś trzydzieści susów, więc bądź o nas spokojny, mój najdroższy, wyprawimy sobie hulankę, co się zowie!
Mówiąc, śmiała się i podawała mu ramiona do pożegnalnych pocałunków, jak zwykle każdego poranku.
— No, idź, idź kiedy ci tak pilno... Wieczorem będę na ciebie czekała na moście.
— Nie, nie, połóż się wcześnie, nie czekaj na mnie. Wiesz, że dzisiaj wrócę późno, bo w najlepszym razie, jeżeli zdążę wsiąść do wagonu o kwadrans przed jedenastą, to przyjadę do Janville o wpół do dwunastej w nocy. To dzień będę miał dzisiaj. Obiecałem państwu Morange, że będę u nich na śniadania w południe, a wieczorem Beauchêne wyprawia obiad jednemu ze swoich klieatów i muszę dotrzymywać im towarzystwa. Zatem, nie czekaj dziś na mnie, połóż się wcześnie do łóżka i śpij, to czas nie będzie ci się dłużył...
Potrząsnęła figlarnie główką, nie zobowiązując się żadnem przyrzeczeniem. A po chwili rzekła:
— Ale nie zapomnij wstąpić do właściciela i powiedz mu, że deszcz zalewa w pokoju dzieci. Pan Seguin du Hordel, jest milionerem, ale kiedy nam wynajął pawilon za sześćset franków rocznie, to niech dba, jak każdy inny kamienicznik, by lokatorom woda nie płynęła na głowy z sufitu.
— Dobrze, żeś mi przypomniała, byłbym zapomniał. Pójdę do niego, możesz być spokojna, że pójdę.
Objął żonę ramionami, tulił do siebie i całował, zapominając o naglącej godzinie wyjścia. Śmiała się, głośno go nawzajem całując. Nigdy dość nacieszyć się sobą nie mogli, miłując się całkowitością zdrowia i młodości ciał swoich, których jedność zlewała się z jednością dusz ich obojga.
— Idź już sobie, idź mój najdroższy. Ach, pamiętaj także powiedzieć Konstancji, że obiecała przyjechać tu do nas której niedzieli z Maurycym, pierwej nim wyjedzie gdzie na letnie miesiące.
— Dobrze, dobrze, powiem jej. A więc, do widzenia, żegnaj mi jedyna.
Jeszcze raz odedrzwi zawrócił, porwał ją w objęcia, mocno do siebie przycisnął, ucałował i uciekł z pokoju, by nie uledz nowej pokusie pieszczoty.
W Paryżu przestrzeń pomiędzy dworcem kolei Północnej a bulwarem Grenelle, przebywał zwykle omnibusem, lecz gdy w domu było tak jak dzisiaj tylko trzydzieści susów, szedł do biura piechotą. Prawda, że drogę miał piękną przez ulicę Lafayette, obok Opery, przez Wielkie Bulwary, ulicę Royale, a przeciąwszy plac Zgody szedł bulwarem Cours la Reine, mostem Alma i nadbrzeżem d’Orsey.
Zakład przemysłowy pana Beauchêne znajdował się na samym końcu nadbrzeża d’Orsay, pomiędzy ulicą de la Féderation a bulwarem Grenelle. Jeden z rogów czworobocznego gruntu rozległej posiadłości, wysuwał się ka rzece i stał na nim ładny, obszerny pałacyk, wystawiony przez Leona Beauchêne, ojca Aleksandra, teraz niejszego właściciela. Z balkonów był daleki widok po za Sekwanę, na wzgórza Passy, pokryte domami i zielonością, na prawo zaś, tuż blizko na wysokie wieże pałacu Trocadero, zaś bliżej jeszcze, bo wzdłuż ulicy de la Féderation, ciągnął się ogród, otaczający niewielki domek, niegdyś siedlisko rodziny Beauchêne, gdy skromnie mieszkając i oszczędnie żyjąc, pracą zdobyli majątek. Z tylu, po za ogrodem, znajdowały się budynki fabryczne, składy, podszopia, mnóstwo starych, nizkich budowli, nad któremi sterczały dwa wysokie, murowane kominy. Od strony bulwaru Grenelle, posesya kończyła oię grubym marun bez żadnego okna. Zakład przemysłowy Beauchêne wyrabiał przeważnie maszyny i narzędzia rolnicze, począwszy od najprostszych, do najbardziej złożonych. Prócz kilkuset mężczyzn, codziennie tutaj pracujących, fabryka zatrudniała przeszło pięćdziesiąt kobiet, polerowniczek.
Do fabryki i do biur wchodziło się bramą, od ulicy de la Fédération. Brukowane, olbrzymie podwórze było zwykle pokryte czarnym, węglanym pyłem, a rynsztokami odpływała ku ściekom, gorąca, parująca woda. Z wysokich kominów buchały gęste kłęby dymów, a z nad dachów, z zakrzywionych rur, wydobywała się biała para, idąca od maszyn, napełniających powietrze przygłuszonem warczeniem. Ziemia, ściany i dachy drżały natężoną siłą ruchu, panującego wewnątrz budynków.
Wielki zegar na środkowej fasadzie wskazywał pięć minut po wpół do dziewiątej, gdy Mateusz przeszedłszy pod bramą, skierował się podwórzem do pracowni rysowniczej, której był głównym zarządzającym. Pracował tutaj od lat ośmiu. Miał lat dziewiętnaście, gdy skończywszy techniczne wykształcenie, wstąpił jako rysownik do zakłada Beauchêne, otrzymując miesięcznie sto tranków pensyi. Ojciec jego, Piotr Froment, mając z żony swej, Maryi, czterech synów: Jana, Matensza, Marka i Łukasza, pozostawił im wolność obrania sobie zawodu, wymagając wszakże, by każdy znał dokładnie jakieś rzemiosło.
Ody Mateusz wstąpił do zakładu Beauchêne, jako rysownik, było to w rok po śmierci Leona, ojca teraźniejszego właściciela, który dopiero co ożenił się z Konstancyą, córką bogatego fabrykanta obić papierowych. Mateusz był więc pod rozkazami człowieka bardzo jeszcze młodego, zaledwie o lat pięć starszego od siebie. Bywając u niego w domu, poznał Maryannę, szesnastoletnią, ubogą kuzynkę Aleksandra, a w rok później został jej mężem.
Maryanna od dwunastego roku życia była wychowywana w domu i na łasce swego stryja, Leona Beauchêne. Brat jego, Feliks, po wielu niepowodzeniach, przeniósł się z żoną i z córką do Algeryi; założone tu rolne gospodarstwo poszło pomyślnie, lecz nagle wybuchły rozruchy pomiędzy krajowcami, kolonię splądrowali, budynki spalili, mieszkańców wymordowali, tylko Maryanna cudem pozostała przy życiu, a jedynem miejscem przytułku dla sieroty był dom stryja Leona, który do końca życia okazywał względem niej szczere przywiązanie. Maryanna rosła w towarzystwie nieco ociężałego Aleksandra i młodej jego siostry Serafiny, dziewczyny narwanej i złej, lecz która na szczęście, prawie zaraz, dom rodzicielski opuściła, uciekłszy, mając zaledwie lat osiemnaście, z jakimś baronem de Lowetzow, baronem autentycznym, ale oszustem i awanturnikiem. By skandal zakończyć, wydano Serafinę za niego zamąż z posagiem trzystu tysięcy franków. Zaraz po śmierci ojca i Aleksander się ożenił. Poślubił on Konstancyę nie z miłości, ale dla pieniędzy, jedynie dla tego, że wniosła mu gotówką pół miliona franków. Od tej chwili Maryanna poczuła się obcą w tym domu przy swej nowej kuzynce, kobiecie oschłego serca i despotycznego charakteru. Lecz Mateusz był tutaj, a już po kilku miesiącach znajomości, pokochali się wzajemnie, nie tą gwałtowną, namiętną miłością, rzucającą kochanków w objęcia, lecz miłością, opierającą się na serdecznem przywiązaniu, szacunku i pewności szczęścia z wzajemnego daru samych siebie, a co w tych warunkach rzeczywiście stanowi nierozerwalne małżeństwo. Z radosnem upojeniem pobrali się nie mając grosza majątku, ale wieczyste bogactwo serc sobie oddanych. Mateusz otrzymał podwyższenie pensyi, zarabiał teraz dwieście franków na miesiąc, Aleksander dał mu przytem do zrozumienia, że z czasem, w dalekiej przyszłości, może mieć nadzieję zostania wspólnikiem zakładu.
Powoli Mateusz zaczął się stawać nieodzownie potrzebnym w fabryce, która przeszła kryzys grożący upadkiem. Posag, jaki ojciec musiał wypłacić dla kupienia męża swojej córce, inne grube wydatki, spowodowane rozrzutnością i lekkomyślnością Serafiny, zmusiły go do zmniejszenia obrotowego kapitału w zakładzie. Gdy umarł, spostrzeżono, iż przez niedbałość, wzorem wielu innych, nie zrobił testamentu, Serafina zaś natychmiastowo i natarczywie dopominała się u brata spłaty przypadającego na nią działu, pragnąc go zrujnować i zmusić do sprzedania fabryki. Zarobiony przez ojca majątek, łatwo mógł się teraz zmarnować, nieledwie w niwecz obrócić. Aleksander Beauchêne po wielu latach nie mógł spokojnie myśleć o dniach trwogi, jakie wtedy przeżywał. Zdołał wreszcie zgromadzić dość pieniędzy, by zaspokoić żądania siostry, lecz poderwał swój kredyt i dla oczyszczenia się z zaciągniętych długów, ożenił się z Konstaucyą, kobietą brzydką, nieledwie że wstrętną dla niego, jako dla mężczyzny i tak płaską, chudą, że jeszcze przed ślubem nazywał ją „suchą kością“. W kilka lat później interesa fabryki stały świetnie, przynosząc zdwojone dochody, a Mateusz, który był jednym z najgorliwszych i najzdolniejszych współpracowników, został mianowany głównym rysownikiem z pensyą czterech tysięcy dwustu franków rocznie.
Morange, główny buchalter, którego biuro było w sąsiedztwie, wyjrzał, usłyszawszy nadejście Mateusza, zasiadającego przed rysowniczym stołem i zawołał:
— Panie Froment, a nie zapominaj, że dziś w południe jesteś zaproszony do nas na śniadanie!
— Pamiętam, pamiętam, kochany panie Morange. Wyjdziemy ztąd razem.
Mateusz zabrał się do przeglądania planu młockarni parowej swojego pomysłu, która obok wielkiej prostoty, posiadała cenne strony praktyczne. Pracował nad nią oddawna, a dziś właśnie po południu miał ją oglądać pan Firon Badinier, bogaty właściciel ziemski, ze środkowych okolic Francyi.
Drzwi od gabinetu pryncypała otworzyły się i wszedł Aleksander Beauchêae. Był wysokiego wzrostu o twarzy rumianej, wązkiom czole i wypukłych oczach. Miał nos wielki, usta o grubych wargach i wielką, czarną brodę, bardzo starannie utrzymaną, równie jak włosy, które zaczesywał w tył, by przysłonić łysinę dość znaczną, zwłaszcza jak na człowieka, mającego zaledwie lat trzydzieści dwa. Od samego rana nosił tużurek, wszedł paląc cygaro, a silny organ jego głosu, ruchliwość, wesołość, czynność, świadczyły o dobrym stanie zdrowia. Był egoistą nieżałującym pieniędzy na swoje przyjemności, a pieczę o dobre procentowanie kapitału za pomocą pracy innych, uważał za najważniejszy cel życia.
— Plan gotowy... Wszak tak?... Pan Firon Badinier powtórnie napisał, donosząc, że przyjdzie dzisiaj o godzinie trzeciej. Wszak ci mówiłem, że cię wezmę do restauracyi na obiad, który mu wyprawiam?... Takich panów, jak on najskuteczniej się popycha do dania dobrych obstalunków, gdy się im postawi przednie wina za stołem. W domu nie mogę urządzać takich przyjęć, bo Konstancya tego nie lubi... Czyś uprzedził Maryannę, że dziś później wrócisz do siebie na wieś?...
— Tak, powiedziałem jej, że wyjadę z Paryża dopiero o trzy kwadranse na jedenastą.
Beauchêne rzucił się ociężale na krzesło.
— Ach, wiesz, jestem zmordowany! Byłem wczoraj na obiedzie w mieście i położyłem się spać o godzinie pierwszej w nocy. A wstałem jak zwykle, wiedząc, że mam mnóstwo roboty od samego rana. By żyć w takich warunkach, trzeba mieć żelazne zdrowie!
Beauchêae rzeczywiście bardzo czynnie zajmował się swoim zakładem. Dawał dowody niepospolitej energii, a przytem posiadał spryt do przeprowadzania korzystnych interesów. Zrana, pierwszy był na nogach, wszystko widział, wszystko umiał powiedzieć i dzięki zapobiegliwości, corocznie zdwajał cyfrę swoich dochodów. Jednakże od pewnego czasu zaczynało mu dokuczać znużenie. Obok pracy zawodowej lubił hulanki, o niektórych mówił jawnie, inne zaś starannie ukrywał, lecz wracał z nich zmęczony i „bokami wtedy robił“, jak sam się wyrażał.
Wpatrzył się w Mateusza.
— Dzielnie wyglądasz... Powiedz mi, jak się urządzasz, by nigdy po tobie nie znać było zmęczenia?...
Mateusz stał teraz przed swoim stołem i rzeczywiście wyglądał zdrowo i silnie, jak młody dąb pełem żywotnych soków. Był wysoki, szczupły, czoło miał wyniosłe, w kształcie wieży, co było charakterystycznem znamieniem rodu Froment. Gęste włosy nosił krótko przystrzyżone, równie jak brodę, zakończoną szpiczasto. Oczy miał głęboko osadzone, jasne, żywe, a zarazem myślące i prawie zawsze uśmiechnięte. Był to człowiek czynny i rozważny, pełen prostoty, pełen wesołości i wielkiej dobroci.
— O ja! — odrzekł śmiejąc się — dobrze wygłądam, bo prowadzę się statecznie.
Beauchêne zaprotestował.
— Nie mów tego! Ty się wcale statecznie nie prowadzisz! Najlepszy dowód żeś zdążył już być ojcem czworga dzieci, mając lat dwadzieścia siedem! A na początek wystąpiłeś z bliźniętami! Twój Błażej i Dyonizy jednego dnia się urodzili! A zaraz, niedługo zjawił się Ambroży, a niedawno Rózia! Już nie licząc córeczki, która umarła zaraz po przyjściu na świat, gdyby nie to, miałbyś ich teraz pięcioro! Nie, mój kochany, to nie ty, ale ja statecznie się prowadzę! mam tylko jednego syna i jako człowiek rozsądny, nie chcę mieć więcej dzieci!
Był to zwykły temat fartów ze strony Beauchêne. Niejednokrotnie oburzał się nawet na młode małżeństwo nie mające majątku, a płodzące coraz liczniejsze potomstwo, co nazywał skandaliczną niedorzecznością.
Mateusz zbywał to śmiechem, nieodpowiadając, jak zwykle. Wtem wszedł do biura ojciec Moineaud, robotnik, którego nazywano „ojcem“, chociaż miał zaledwie lat czterdzieści trzy. Był nizki, barczysty, o głowie okrągłej, o karku potężnym, jak u byka, o twarzy i rękach zniszczonych ćwierćwiekową, ustawiczną i ciężką pracą mechanika. Przyszedł zawiadomić pryncypała o wynikłej trudności w zestawieniu budującej się żniwiarki. Lecz ten, nie dając mu przyjść do słowa, wzburzony przeciwko zbyt licznym familiom, spytał:
— A ty, ojcze Moineaud, ile masz dzieci?
— Siedmioro, proszę pana, a troje mi umarło — odpowiedział robotnik, nieco zadziwiony tem niespodziewanem pytaniem.
— Więc, gdyby tamci żyli, miałbyś dziesięcioro! Ładna czereda! Jakże w takich warunkach ludzie mają nie zdychać z głodu!
Moineaud roześmiał się z wesołością paryzkiego robotnika, żyjącego z dnia na dzień, a którego jedynem używaniem jest pieszczota z żoną, zwłaszcza po wypiciu paru dodatkowych kieliszków wina. Dzieciska się sypały sam nie wiedział kiedy, a kochał je wszystkie, zwłaszcza dopóki nie wyfrunęły z rodzicielskiego domu. Wreszcie dzieci wcześnie zaczynają zarabiać zwiększając dochody rodziny. Na zakończenie swoich wywodów, rzekł to, co uważał za rzeczywistą prawdę:
— Proszę pana to nie ja, ale moja żona je fabrykuje!
Wszyscy trzej się roześmieli, a gdy Moineaud wreszcie objaśnił, co go sprowadziło do biura, poszli razem, by osobiście się przekonać, jaką poprawkę należało zrobić w żniwiarce. Już weszli na korytarz, lecz Beauchêne, zamiast iść prosto, otworzył drzwi do pracowni kobiet, by jak zwykle rzucić i tutaj okiem na robotę. Pracownia składała się z obszernej, długiej sali, w której polerowniczki, ubrane w długie, czarne, wełniane bluzy, siedziały dwoma rzędami przy warsztatach i przygotowane przez siebie sztuki, podawały do oszlifowania. Prawie wszystkie były młode, wiele pomiędzy niemi było ładnych, lecz przeważnie miały w sobie coś pospolitego, gminnego. Czuć było tutaj woń zwierząt i jełkiej oliwy.
Regulamin nakazywał milczenie podczas roboty. Ale wszystkie paplały pomiędzy sobą. Glosy milkły dopiero w chwili, gdy wchodził pryncypał. Lecz teraz jedna z robotnic, mając głowę odwróconą w przeciwną stronę, nie wiedziała o jego obecności i w dalszym ciąga zajadle kłóciła się z inną. Były to dwie siostry i właśnie córki ojca Moineaud. Eufrazya, młodsza, ta, która teraz krzyczała była chudą, siedemnastoletnią dziewczyną o jasnych, wypłowiałych włosach, o twarzy długiej, szpiczastej, była brzydka i zła; starsza zaś, Norma, miała lat dziewiętnaście, włosy blond, złotawego koloru, płeć białą jak mleko, była tłusta, tęga, o rozrosłych ramionach i biodrach, o twarzy młodością jaśniejącej jak słońce, o czarnych oczach błyszczących z pod kędzierzawej powodzi rozwiewających się pukli, był to świeży paryzki buziaczek ponętny krasą, jak wiosna.
Chytrością powodowana Norina nie dała znaku siostrze o przybyciu pryncypała, ciesząc się, że Eufrazya, z którą bezustannie się sprzeczała, zostanie teraz złapana na gorącym uczynku. I rzeczywiście, dopiero za odezwaniem się Beauchêne’a zamilkła. Był on bardzo surowy w obejściu z robotnicami wiernym pozostając teoryi, że pryncypał jest zgubiony, jeżeli się śmieje i żartuje w pracowni kobiet. Pomimo, że uchodził za człowieka wiele pozwalającego sobie po za domem, nigdy nie zdołano spostrzedz, by wyróżnił, chociażby chwilowo którą z młodych dziewczyn, pracujących u niego w zakładzie.
— Cóż to znaczy? — zawołał. — Proszę milczeć panno Eufrazyo... Prowadzisz się panna nieprzyzwoicie, przekraczasz przepisy, będziesz więc miała wytrącone dwadzieścia susów kary, a jeżeli jeszcze kiedy się to powtórzy, to przez tydzień nie będzie ci wolno przyjść do roboty.
Dziewczyna z przerażeniem odwróciła się ku mówiącemu. Dusząc się ze złości, rzuciła mściwym wzrokiem na siostrę, lecz ta spokojnie uśmiechnięta, ufna w swoją urodę, patrzała wprost na pryncypała, pewna, że nic jej nie może zarzucić. Oczy się ich spotkały i zatrzymały w sobie przez chwilę. Beauchêne się odwrócił i z czerwieńszemi policzkami rzekł do wszystkich:
— Gdy tylko dozorczyni wyjdzie, chociażby na chwilę, gadacie jak sroki. Radzę wam, byście się strzegły, bo kara was nie minie.
Moineaud stał milcząc, obojętny, jakby nie były jego córkami, te dwie robotnice, z których jedną ukarano, bo druga, na przekorę siostrze, nie przestrzegła jej o wejściu pryncypała. Przeszedłszy wzdłuż pracownię, trzej mężczyźni wyszli, pozostawiając po za sobą głuche milczenie wśród monotonnego warczenia małych toczydeł.
Załatwiwszy się z trudnościami, zaszłemi przy zestawieniu żniwiarki, wydawszy różne rozporządzenia, Beauchêae powrócił do swego prywatnego mieszkania, zabrawszy z sobą Mateusza, który chciał złożyć zaproszenie Konstaucyi, jak ma to zaleciła Maryanna. Owęglone budynki zakładu były połączone z wytwornym pałacykiem szeroką oszkloną galeryą. Znaleźli Konstancyę w saloniku, wybitym żółtym atłasem. Siedziała przy kanapie, na której leżał Maurycy, jedyny i ukochany jej siedmioletni synek.
— Czy on chory? — zapytał Mateusz, witając się.
Chłopczyk był silnie zbudowany, bardzo podobny do ojca, lecz z dolną szczęką więcej rozwiniętą. Leżał teraz blady, z nabrzmiałemi i nieco podsiniałemi powiekami. Matka, owa „sucha kość“ była nizkiego wzrostu brunetką, o brzydkiej cerze i już zwiędnięta, pomimo, że miała dopiero lat dwadzieścia sześć. Patrząc na syna z egoistycznem zadowoleniem, odpowiedziała:
— O, nie! on nigdy nie choruje! Ale narzeka na ból w nogach. Więc położyłam go na kanapie, by się wyciągnął i czekam na doktora Boutan, bo napisałam do niego wczoraj wieczorem, prosząc by przyszedł dziś rano.
— Ach te kobiety! — zawołał Beauchêne, wybuchnąwszy śmiechem. Zawsze się muszą o coś niepokoić. Dość spojrzeć, by wiedzieć, że nasz chłopak jest mocny i zdrów, jak rzadko które dziecko! Obciąłbym kogo znaleść, ktoby mi za przeczył!
W tejże chwili nadszedł doktor Boutan. Był niski, tłusty z oczyma przenikliwemi i patrzącemi rozumnie, twarz miał wygoloną, dobrą, a lat musiał mieć około czterdziestu. Zbliżywszy się do dziecka, zbadał je dokładnie, zeskultował i rzekł ze zwykłą sobie łagodnością, ale z powagą:
— Nic mu nie grozi, nie mu nie jest. Rośnie. A blady jest, bo przebył zimę w Paryżu, w zamkniętych pokojach, nabierze zdrowej cery, gdy przez kilka miesięcy będzie na wsi, na świeżem powietrzu.
— A co? nie mówiłem! — zawołał Beauchêne tryumfująco.
Konstancya trzymała w dłoniach rączkę swego syna, który znów się położył i jakby ze zmęczenia przymknął powieki. Zadowolona ze słów doktora, uśmiechała się, stając się mniej brzydką. Zaś doktór rozsiadł się na fotela, lubiąc gawędzić w przyjaznych sobie domach. Był akuszerem i leczył przeważnie kobiece choroby i dziecinne, przywykł, że go uważano za naturalnego spowiednika, znał wszystkie tajemnice i w każdej rodzinie u klijentów był jakby u siebie. Był przy połogu Konstancyi oraz przy wszystkich połogach Maryanny.
Mateusz stał dotąd, nie mając sposobności wywiązania się z polecenia, danego przez żonę. Odezwał się teraz:
— Jeżeli ma pani niedługo wyjechać na wieś, to może pierwej zechce pani nas odwiedzić. Może w tę niedzielę? Moja żona pragnie pani pokazać nasze obozowisko.
Zaczął żartobliwie opisywać odludny pawilon, w którym zamieszkiwali, opowiadając, że już mają około tuzina talerzy i pięć czarek do jaj na miękko. Beauchêne znał pawilon i całą okolicę, bo każdej zimy często tam polował, będąc jednym z akcyonaryuszów na prawo polowania po rozległych lasach i pustkowiach, w ten sposób pokaźne dających dochody właścicielowi gruntu.
— Séguin jest moim przyjacielem... Jadłem z nim śniadanie w teraźniejszym waszym pawilonie. Ale to nie pawilon, tylko buda!
Konstancy a pogardliwie się uśmiechnęła nad nędzą takiej rezydencyi, przypominając sobie, że coś jej o tem opowiadała pani Séguin, Walentyna, jak ją nazywała. Tak, ów pawilon, to zupełna rudera. Doktór odezwał się z uśmiechem:
— Pani Séguin jest jedną z moich pacyentek. Po ostatnim połogu radziłem jej, by zamieszkała w tym pawilonie. Powietrze jest tam wyborne i dzieci muszą rosnąć, jak grzyby po deszczu!
Beauchêne parsknął śmiechem, zadowolony z okazyi do zwykłych żartów.
— No, Mateuszu! strzeż się! Kiedyż będzie piąte?...
— Ach! toż to byłoby prawdziwem szaleństwem! zawoła Konstancya z oburzeniem. Mam nadzieję, że Maryanna poprzestanie aa tem, co jat ma... Inaczej, to byłoby grzechem nie do darowania.
Mateusz wiedział, o ile te słowa były skierowane do niego. Konstancya drwiła wraz z mężem z niego i z Maryanny, litowała się nad nimi, albo wprost gniewała, nie pojmując, jak można ii taką lekkomyślnością skazywać się na biedę. Wszak urodzenie się Rózi, ich ostatniego dziecka, zmusiło ich do wyprowadzenia się na wieś i zamieszkania w norze, jak nędzarze. I pomimo takiej ostateczności jeszcze chcą się dalej narażać na nieostrożność? Doprawdy możnaby przypuścić, że się nie lękają piątego dziecka, chociaż nie mają nic, ani jednego grosza kapitału, ani jednej piędzi ziemi pod słońcem! Krygując się z wymuszoną pruderyą, dodała:
— Wreszcie, to byłoby wprost obrzydliwością... Gdy widzę małżeńskie pary, wiodące za sobą bandę dzieciarni, odwracam się ze wstrętem jak od pijaków. Jeden nałóg wart drugiego i niewiem, który paskudniejszy!
Beauchêne znów głośno się roześmiał, chociaż prawdopodobnie miał on inne na to poglądy. Mateusz słuchał obojętnie. Mafyanna i Konstaneya w niczem nie mogły się z sobą porozumieć, bo były pod każdym względem od siebie odmienne, on zaś uśmiechem zbywał wszystkie napaści, nie chcąc wywoływać sprzeczki, mogącej się zakończyć zerwaniem stosunków a więc i utratą miejsca w zakładzie. Naglony, by coś odpowiedział, rzekł:
— Ma pani słuszność, że to byłoby nierozsądnie.. Ale, jeżeli piąte dziecko się urodzi, wszak nie będzie można je odesłać z powrotem.
— Ale można się od niego zabezpieczyć! — zawołał Beauchêne.
— Zabezpieczyć!... zabezpieczyć! — powtarzał doktór Boutan, który dobrodusznie przysłuchiwał się rozmowie. Wszystkie sposoby, jakie znam, są zbrodnicze i szkodliwe.
Beauchêne zaczynał się zapalać, bo zdawało mu się, że kwestyę tę, łączącą się z obniżającym się przyrostem ludności we Francyi, znał bardzo gruntownie i rozstrzygał decydująco z miną mówcy. Wiedząc, że Boutan jest zwolennikiem licznych familii, odmówił mu głosu, żartując, że jako akuszer, nie może mieć w tym kierunku bezinteresownej opinii. Przyzwał na pomoc pobieżnie znane wieści o Malthusie, geometryczny przyrost ludności, a arytmetyczny przyrost pożywienia, ziemię przeludnioną, a za dwa wieki i ogólny pomór głodowy. Ludzie ubodzy sami sobie są winni, jeżeli przymierają z nędzy, powinni umieć się ograniczyć i płodzić tylko tyle dzieci, ile mogą wyżywić. Bogacze, którym bezzasadnie przypisują krzywdzenie społeczeństwa, nietylko że nie są przyczyną panującej nędzy, lecz przeciwnie, dają oni z siebie samych przykład, ograniczając się w liczbie potomstwa, a tem samem pouczając, jak powinien postępować każdy uczciwy obywatel kraju. Z tryumfującą miną utrzymywał, że osobiście nic nie ma sobie do wyrzucenia, bo dorabiając codzień majątku, ma spokojne sumienie, że nie powiększy liczby nędzarzy, a zatem, niechaj każdy w ten sposób postępuje! Nie warto dbać o nędzarzy, bo oni dobrowolnie w nędzę się pogrążają!
Na próżno doktór wołał, że hipoteza Malthusa już nie ma obecnie żadnej naukowej podstawy, że Malthus opierał swoje obliczenia na możliwym przyroście, a nie na przyroście rzeczywistym; napróżno doktór dowodził, że obecny kryzys ekonomiczny pochodzi z wadliwego rozkładu bogactw, że przyczyną nędzy jest ucisk, wywierany przez wszechwładny ustrój kapitalistyczny, a że z dniem, kiedy praca zostanie prawidłowo rozłożona i sprawiedliwie przez każdego wyzyskana, okaże się, że ziemia jest w stanie wyżywić ludność dziesięć razy liczniejszą.
Beauchêne uśmiechał się z pobłażliwą wyższością, nazywał te dowodzenia mrzonkami, wreszcie, cóż go to może obchodzić? Był zadowolony, że jest bogaty, a ci, którzy mają ochotę zdobyć bogactwa, niechaj go naśladują!
— Zatem, zgadzasz się pan na koniec Francyi? — spytał szyderczo Boutan. Przyrost ludności w Anglii, w Niemczech, w Rossyi, wciąż się wzmaga, podczas gdy we Francyi również stopniowo i stale się obniża. Liczebnie, już dziś jesteśmy na niższym rzędzie państw europejskich; a liczba ma obecnie ważniejsze, aniżeli kiedykolwiek znaczenie. Obliczono, że każda familia powinna mieć, przecięciowe czworo dzieci, by ludność wzrastała, a tem samem świadczyła o żywotnej sile narodu. Masz pań tylko jedno dziecko, zatem jesteś złym patryotą!
Beauchêe wybuchnął, dławiąc się z gniewu:
— Ja! Ja mam być złym patryotą! ja, który zabijam się pracą, ja, który sprzedaję moje maszyny nawet zagranicą! Prawda, że pomiędzy naszymi znajomymi są tacy, którzy mogą sobie pozwolić nawet na czworo dzieci, i ci, mogąc to uczynić, są do pewnego stopnia winni, tego nie robiąc... Ale ja, ja nie mogę! znasz doktorze różne okoliczności, które dostatecznie mnie tłomaczą. Ja, w mojem położeniu nie mogę mieć więcej nad jedno dziecko.
Po raz sety przedstawił swoje przyczyny: przecież zakład o mało co nie wyślizgnął mu się z ręki z powodu, że chciało nieszczęście, by miał siostrę. Serafina szkaradnie względem niego postąpiła: trzeba było jej dać posag, a po śmierci ojca zażądała natychmiastowego równego działu. Wymagania siostry nieledwie że go zrujnowały, a przynajmniej na długo powstrzymały rozwój pomyślnie idącego przemysłowego przedsiębiorstwa. Nauczony doświadczeniem, nie popełni on nieostrożności, jakiej się dopuścił jego ojciec! Dając brata, albo siostrę swojemu jedynakowi, naraziłby go na śmiertelne kłopoty, przez jakie sam ledwo że przebrnął! Nie! nie! zanadto on dba o szczęście swojego dziecka, by go narazić na podział spadku, do czego byłby przymuszony źle ustanowionemi prawami! Maurycy będzie wyłącznym posiadaczem majątku, który rozpoczęty przez dziadka, w dziesięcioro zostanie przysporzony przez ojca. Tak, on kocha swojego syna, marzy dla niego o bogactwie, o kolosalnych dochodach, bo tylko pieniądz dziś zapewnia władzę.
Konstancya, nie wypuszczając ręki syna, patrzała na bladą jego twarz ze wzrastającą pychą, z tą pychą dorobkiewiczów, dumnych z posiadania pieniędzy, jak niegdyś szlachta ze starożytności rodu. On, jej syn, niechaj będzie jedynym dziedzicem majątku rodziców, by stać się potężnym i być królem, albo księciem w świecie przemysłowym, dzierżącym pierwszeństwo w teraźniejszym ustroju społecznym.
— Bądź spokojny, mój maleńki — rzekła pochylając się nad synem. Nie będziesz miał, ani brata, ani siostry. Twoi rodzice ciebie kochają i zabezpieczą cię od tego. A jeżeliby ojciec kiedy chwilowo o tem zapomniał, to ja, twoja matka potrafię go dopilnować.
Ostatnie słowa żony przywróciły mężowi zwykłą, hałaśliwą wesołość. Dobrze on wiedział, że jest ona jeszcze zawziętszą od niego w postanowieniu ograniczenia się ni jednem tylko dziecka. On miał naturę brutalną, zmysłową i niezręcznie się stosował do wymagań, otwierających mu małżeńską alkowę, szukał więc realniejszych zadowolnień po za domem; ona musiała o tem wiedzieć, lecz z pobłażliwością zamykała oczy.
Teraz i on się pochylił, by pocałować leżące dziecko.
— Czy słyszałeś malcze? Mama powiedziała prawdę, nie pójdziemy szukać w kapuście ani brata, ani siostry dla ciebie!
A obróciwszy się w stronę doktora, dodał:
— Kobiety mają różne swoje sposoby, żeby ustrzedz się od tego, czego nie chcą...
— Niestety! wiem coś o tem — odrzekł doktór łagodnie. Niedawno leczyłem jedną, lecz niemogłem jej uratować, umarła.
Od tej chwili Beauchêne stał się jeszcze hałaśliwiej wesoły, podczas, gdy Konstancya, czując się obrażoną, udawała, że nie nie rozumie. Mateusz nie wtrącał się do rozmowy, ale słuchał poważnie, bo kwestya obniżania się przyrostu ludności we Francyi miała wielką wagę w jego oczach. Wogóle kwestya ta wydawała mu się najważniejszą, decydującą o całej ludzkości i świecie. Każdy krok cywilizacyjnego postępu był spowodowany przyrostem ludności. Narody podatniejsze rozwojowem ewolucyom szybko się rozmnażały, rozsypując się po wszystkich zakątkach ziemi. A ewolucya jutrzejsza, ku prawdzie i sprawiedliwości, czyż się ona nie uskuteczni pod naporem warstwy najludniejszej, roboczego ludu, warstwy już dzisiaj płodnej w rewolucyjny ferment najbliższej przyszłości.
Mateusz myślał nad tem często, lecz od bliższych dociekań i jaśniejszego formułowania poglądów w tym kierunku, był powstrzymywany ciągłemi drwinkami państwa Beauchêne; nieraz czuł się zakłopotany, wprost zawstydzony że ma aż czworo dzieci. Najczęściej wszakże odczuwał w myśli dawane przez nich rady przezorności i wierzył w dobro życia, w konieczność jego pełni, dla pełni szczęścia. Każda istota rodzi się wyłącznie w celu tworzenia istot sobie podobnych, przedłużania i przekazywania życia swojego gatunku, a doznawana w tej funkcyi rozkosz, czyż nie jest tylko zadowoleniem robotnika spełniającego swoje przeznaczenie.
Korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie, spytał się Konstancyi:
— Zatem w przyszłą niedzielę pani do nas przyjedzie do Janville? Wszak możemy na to liczyć?...
Ledwo to wymówił, wszedł służący, oznajmiając, że jakaś kobieta z dzieckiem na ręku, pragnie widzieć się z panią. Beauchêne wyjrzał, a poznawszy żonę ojca Moineaud, swojego mechanika, skinął, by weszła. Doktór już się miał żegnać, lecz został jeszcze, ciekawością powodowany.
Żona ojca Moineaud była nizką, krępą, czterdziestoletnią kobietą, z wygląda przypominającą męża. Przedwcześnie sterana, miała twarz szarą, oczy wyblakłe, włosy rzadkie i bezbarwne, usta o zatraconym rysunku, a po za niemi brakujące, zepsute zęby. Liczne połogi zniszczyły kształty jej ciała, stała się ociężałą i niedbałą o swoją powierzchowność.
— Cóż moja dobra kobieto życzycie sobie odemnie? — zapytała Konstancya.
Pani Moineaud była nieco wystraszona, niespodziewała się, że zastanie tutaj tyle osób. Nie śmiała się odezwać, przypuszczając, że będzie mogła się z panią rozmówić sam na sam.
— To wasze ostatnie dziecko? — zapytał Beauchêne, patrząc na blade, mizerne niemowlę, które miała na ręku.
— Tak panie, to mój Alfredek... ma dziesiąty miesiąc... musiałam go odstawić od piersi, bo mleko mi zanikło. Przed nim miałam dziewięcioro, ale troje z nich umarło. Najstarszy Eugeniusz, jest gdzieś na końcu świata, w Tonkinie. W zakładzie u państwa pracują moje dwie najstarsze córki, Norina i Eufrazya... Troje mam jeszcze w domu... Wiktor ma lat piętnaście... Cecylia dziesięć, a Irma siedm... Myślałam, że Irma będzie ostatnią, bo przez kilka lat przestałam znosić dzieci, jak kura jaja... Byłam z tego zadowolona... Ale wtem, znów zaszłam w ciążę i urodził się ten malec... Doprawdy, że w moim wieka, bo mam już lat czterdzieści, możnaby się spodziewać spokoju pod tym względem, ale widocznie Bóg nas opuścił, mnie i mojego męża.
Beauchêne się roześmiał, mówiąc:
— A czy wiecie, co wasz mąż utrzymuje?... Oto powiada, że nie on, ale wy dzieci fabrykujecie.
— Tak... to jego zwykłe gadanie... Naturalnie, że on nie wielką ma przytem robotę... Ale ja, to co innego, i doprawdy wyrzekłabym się całego tego kłopotu. W pierwszych latach po zamąż pójściu strasznie się martwiłam, zachodząc w ciążę.. — Lecz cóż było robić?... musiałam się poddać losowi... i nie opierałam się, bo przecież nie chciałam, by mi się mąż włóczył za innemi kobietami... Wreszcie, to poczciwy człowiek, pracowity, nie upija się na zabój, jak tylu innych, więc kiedy w tem jednem ma upodobanie, to przecież, jako żona, nie mogę go od siebie odpędzać.
Doktór Boutan, spokojnie na nią patrząc, zapytał:
— A czyście nie wiedzieli, że można męża nie odpędzać, ale zachować pewne ostrożności?
— Proszę pana to nie zawsze można się z tem uładzić... Jak mąż wróci do domu podchmielony, bo wypił parę szklanek wina za dużo w towarzystwie kolegów, to wtedy sam nie wie, co robi... Wreszcie, mój stary powiada, że to mu psuje całą przyjemność... Więc mu ustępuję i niech się dzieje, co chce.
Odtąd doktór stawiał jej pytania, unikając spojrzeć w stronę państwa Beauchêne, lecz oczy jego błyszczały tajoną przekornością, znać było, że się bawił umyślnem podtrzymywaniem zasad, które dopiero co obalał, gdy je głosił bogaty właściciel zakładu, oburzający się przeciwko niepowściągliwej płodności. Doktór udawał teraz, że jest zgorszony i nieledwie że wymawiał pani Moineaud jej dziesięcioro dzieci. Bo jakiż los mogła tym dzieciom zabezpieczyć? Rodziła chłopców, by zgnili w koszarach, rodziła dziewczęta, by zgniły w publicznych domach! a obciążając się tak liczną rodziną, skazywała siebie i męża na ciągłą nędzę; chcąc módz zebrać jakie takie oszczędności, nie można sobie na kark sprowadzać bandy dzieciaków. Biedna kobieta ze smutkiem przyznawała, że słuszność jest po jego stronie, ale co prawda, to ani jej, ani też jej mężowi nigdy na myśl nie przyszło, by mogli uzbierać jakikolwiek majątek. Moineaud przecież nie może się spodziewać, by go mianowano ministrem! zatem jedno dziecko mniej albo więcej, nic w rzeczywistości nie zmieniało ich materyalnego położenia, a nawet spora gromada dzieci jest pomocą dla rodziców, bo wcześnie zaczynają pracować i przynoszą do domu zarobione pieniądze.
Beauchêne milcząc przechadzał się zwolna po pokoju. Zapanował jakby jakiś chłód wzrastastający z każdą chwilą. Konstancja, chcąc przerwać nieprzyjemne wrażenie, znów się zapytała:
— Ale czegoście odemnie chcieli, moja dobra kobieto? Cóż mogę dla was uczynić?...
— Ach, proszę pani, przyszłam ja z wielką prośbo... Jest to coś, o co mój mąż nie śmiał prosić pana Beauchêne... A ja myślałam, że panią zastanę samą i poproszę, by się za nami wstawiła... Oto pragniemy oboje i wielką wdzięczność mielibyśmy dla państwa, gdyby nasz Wiktor mógł wstąpić do roboty do pańskiego zakładu.
— Ale on ma dopiero piętnaście lat — rzekł Beauchêne. — Poczekajcie, aż skończy lat szesnaście, prawo nie pozwala wcześniej.
— Wiemy o tem. Ale możeby można coś skłamać?.. Bo tak bardzo chcemy, aby Wiktor już pracował...
— Nie, moja kobieto, z prawem się nie żartuje... to jest niemożliwe.
Łzy stanęły w oczach matki Wiktora, Przy słuchujący się rozmowie Mateusz, czuł się teraz niezmiernie wzruszony. Ach, nieszczęśni ci niewolnicy pracy! sami przychodzą żebrać, by ich wyzyskiwano, gotowi kłamać, prawo opiekuńcze oszukać, pchani ku temu głodem, nędzą!
Gdy stroskana pani Moineaud wyszła, doktór zaczął mówić o pracy kobiet i dzieci. Zaraz od pierwszego połogu kobieta powinna porzucać swoje zajęcie w fabryce, a nawet wcześniej, bo na kilka miesięcy przed urodzeniem się dziecka inaczej szkodzi swojemu zdrowiu, oraz zdrowiu niemowlęcia; chcąc go karmić, jest wraz z niem przykuta w ciasnocie swojego mieszkania. Dzieci w tych warunkach zrodzone i chowane, są zwykle anemiczne, często niedołężne, a zbyt wcześnie zmuszone zarabiać, pracują po zniżonej cenie i wywołują ogólną obniżkę płacy robotników. Zaczął się zastanawiać nad płodnością najbiedniejszej warstwy ludności, która nic nie ryzykując stracić, a nie mając możności rozwijania ambitnych pożądań, rozmnaża się bez żadnej oględności. Cóż ztąd wynika? Oto że coraz więcej jest głodomorów i ludzi buntujących się przeciwko obecnemu ustrojowi społecznemu.
— Widzę do czego zmierzasz doktorze, zawołał Beauchêne, zatrzymując się w dotychczasowej przechadzce po saloniku. Pragniesz złapać mnie na sprzeczności z samym sobą, chcesz, bym wyznał, że Moineaud dobrze robi, płodząc liczne potomstwo, które ja wyzyskuję, zapędzając do roboty w mojej fabryce, a że sam jestem egoistą, zadawalniającym się jednym tylko synem, bo pragnę mu przekazać majątek w całości, bez żadnego dzielenia się z rodzeństwem. Nie wypieram się tego, bo tak jest rzeczywiście... Lecz nie ja jeden postępuję w ten sposób! Francya już dzisiaj jest nazywana krajem familii o synach jedynakach. Ale kochany doktorze, to kwestya niesłychanie złożona, a pewien jestem, że racya jest po mojej stronie.
Wdał się w nowe objaśnienia swoich przekonań. Bijąc się pięścią w piersi, zapewniał, że jest liberałem, demokratą, gotowym żądać radykalnych ulepszeń społecznych. Tak, ale kraj potrzebuje żołnierzy a fabryki robotników, dobrze jest więc że są warstwy ludności nie powstrzymujące się od licznego potomstwa. Ale klasy będące czołem narodu, mają odmienne od tamtych obowiązki. Całe jego rezonowanie dowodziło, iż rodziny bogate powinny przedewszystkiem czuwać, by posiadany, zdobyty przez nie majątek nie marniał, rozdrabniając się podziałami.
Mateusz zrozumiał teraz brutalną prawdę: kapitał, chcąc mieć zapewnione zyski, pożądał płodności klas pracujących. Dla dobra kapitalizmu trzeba, aby był nadmiar ludzi poszukujących pracy, bo wtedy opłata robotników ulega obniżce. Spekulowanie tego rodzaju wydało mu się, że odejmuje pracy całą jej szlachetność. Zamiast być największem dobrem, stawała się najgorszą plagą i cierpieniem, rakiem pożerającym cały organizm społeczny. W krajach równości politycznej a nierówności ekonomicznej, przewaga kapitału, wadliwy rozkład bogactw, wytwarza brak równowagi w przyroście ludności i podczas, gdy posiadający ograniczają do jednego liczbę potomstwa, drudzy, rozmnażają się w nieskończoność. Ztąd coraz potworniejsze powstają warunki, coraz niesprawiedliwszy podział bogactwa. By temu zaradzić i przywrócić równowagę, jedna jest tylko droga, a mianowicie, sprawiedliwe szacowanie prac; każdej jednostki i sprawiedliwa opłata każdego wysiłku. Inaczej rewolucja staje się nieuniknioną. Każda godzina przedłużająca stan obecny śle coraz groźniejsze zapowiedzi straszliwego kataklizmu, który zniesie przestarzały ustrój społeczny, niepomny zapobieżeniu własnej zagłady.
Beauchêne sam tylko teraz mówił i tryumfował. Stawał się myślicielem o szerokich poglądach. Zastanawiał się nad przyczynami obniżania się przyrostu ludności we Francyi i winił o to alkoholizm militaryzm, śmiertelność niemowląt, dodając, że wiele innych jest jeszcze powodów. By temu zaradzić, proponował, jako niezawodne środki: zmniejszenie podatków, cła akcyzne, w które nie wierzył, rozciąglejszą swobodę przekazywania majątku, przejrzenie praw, odnoszących się do instytucyi małżeństwa, dochodzenie ojcowstwa.
Boutan przerwał mu wreszcie:
— Żadne prawa i środki nic na to nie poradzą. Zmienić nam należy nasze obyczaje, pojęcia o moralności i o pięknie. Jeżeli Francya się wyludnia, to dla tego, że tak chce. Trzeba więc by przestała tego chcieć. Praca to nie mała, bo wszystko od początku należy przerobić.
Mateusz zawołał z zapałem:
— A więc wszystko przerobimy, ja od siebie rozpocząłem tę robotę!
Konstancja z miną niezadowoloną uśmiechała się podczas tej rozmowy. Odezwała się teraz wprost do Mateusza, że chociaż bardzo pragnie odwiedzić ich w Janville, prawdopodobnie nie będzie miała czasu tego uczynić przed odjazdem na całe lato. Przed odejściem, doktór zbliżył się do kanapy, na której leżał rozdrzemany Maurycy i poklepał go pieszczotliwie po twarzy. Beauchêne jeszcze raz zażartował mówiąc, do syna:
— Więc słyszałeś chłopcze?... rzecz postano wioną... Mama idzie jutro na targ i kupi kapustę, byś miał siostrzyczkę.
Maurycy zaczął płakać i krzyczeć:
— Nie chcę!... nie chcę!
Konstancya zwykle sztywna i zimna, rzuciła się gorączkowo w stronę syna, i całując go w głowę, zawołała:
— Uspokój się mój maleńki! Papo żartuje, wierzaj mi, że tylko żartem tak powiedział. Nigdy, nigdy nie będziesz miał ani siostrzyczki, ani braciszka, przysięgam ci, że nigdy!
Beauchêne przeprowadzał doktora przez pokoje aż do sieni, żartując, śmiejąc się, szczęśliwy ze swego życia, zadowolony z siebie i z drugich, pewien, że zawsze potrafi tak wszystkiem kierować, by miał najwyższą dozę osobistych przyjemności i coraz większe dochody ze swego zakładu.
— Do widzenia, kochany doktorze... Wszak nie masz do mnie urazy?... Wreszcie kto wie, może się odmienię, a przecież zawsze można mieć dziecko, gdy się ma na to ochotę!
— Nie zawsze, nie zawsze! — odpowiedział Boutan, wychodząc.
Ostatnie jego słowa padły ostro, stanowczo, jakby rąbał siekierą.
Konstancya trzymała czas jakiś syna na kolanach, a potem postawiwszy go na nogi rzekła, by poszedł się bawić.
W kilka minut po wybiciu godziny dwunastej, Mateusz spiesznie powracał z zakładu do swojego biura, by zabrać Morange’a, jak to było pomiędzy nimi umówione. Dla skrócenia drogi przeszedł przez pracownię kobiet. Sala była pusta, wszystkie już wyszły na południowe śniadanie, wtem ujrzał tak niespodziewaną scenę, że osłupiał na razie. Norina nie poszła z koleżankami i pochwycona ramionami Beauchêne’a zawisła w jego objęciach z głową w tył odrzuconą, z omdlewającemi oczyma, nie broniąc się od pocałunków, oddając mu swoje usta. On, jak zgłodniały samiec przyciskał ją namiętnie całem ciałem, goniąc za rozkoszą niedostępną na łonie żony. Szepnęli coś do siebie, zapewne umawiając się o schadzkę. Z przerażeniem spostrzegli Mateusza, który szybko znikł, uciekając niezadowolony, że pomimo woli stał się świadkiem tego sekretu.




II.

Morange główny buchalter, był człowiekiem lat trzydziestu ośmiu, lecz był już łysy, siwiejący. Brodę miał ciemną, nosił ją szeroko, wachlarzowato przystrzyżoną i był dumny z jej piękności. Oczy miał okrągłe, przejrzyste, nos prosty, usta ładnie zarysowane, chociaż nieco zawielkie, w młodych latach uchodził za urodziwego młodzieńca. Niezmiernie dbał o swoją powierzchowność, ubierał się stara ni; zawsze w cylindrze na ulicy, miał typowy wygląd przyzwoitego urzędnika.
— Jeszcze nie byłeś w naszem nowem mieszkaniu — rzekł do Mateusza, idąc obok niego chodnikiem. — Bardzo miłe mieszkanie, zobaczysz! Mamy wygodną sypialnię, Regina ma swój pokój» a przy tem blizko od zakładu, cztery minuty drogi, już nieraz to sprawdziłem, patrząc na zegarek.
Morange był synem drobnego handlowego urzędnika, któóry umarł przy biurku po czterdziestu latach ślęczenia nad rachunkowemi księgami. Po śmierci ojca ożenił się z Waleryą Duchemin, także córką urzędnika, który miał aż cztery córki, wychowane nieledwie że w ubóstwie i przywykłe do słyszenia swarów pomiędzy rodzicami, zgorzkniałymi ciągłym niedostatkiem. Walerya była najstarszą, a będąc ładną, znalazła sobie męża, który zakochawszy się w niej, nie uważał na brak posagu. Marzeniem Waleryi było rozwija nie ambicyi w małżonku, osądziła bowiem, że jako człowiek zdolny i pracowity powinien dojść do stanowiska dozwalającego jej zerwać ze światem drobno urzędniczym. Z góry postanowiła, że jej syn będzie adwokatem, albo doktorem, ale spotkał ją zawód, bo urodziła córkę. Drżeć poczęła na myśl, że może jak matka będzie miała kilka córek z rzędu. Obawą powodowana zdecydowała się poprzestać tylko na jednem dziecku, popychać męża ku zdobyciu dobrej posady, by uzbierawszy posag dla Reginy, wydać ją świetnie zamąż i tym sposobem znaleść wreszcie wstęp do wyższej towarzyskiej sfery, co było jej najnamiętniejszem pragnieniem. Morange był uległego usposobienia, a będąc zakochanym w swojej żonie, podzielał wszystkie jej zapatrywania i równie gorąco jak ona, roił plany zdobycia jaknajświetniejszej przyszłości. Od ośmiu lat był buhalterem w zakładzie Aleksandra Beauchêne i pobierał teraz pięć tysięcy franków rocznej pensyi, ale to uiezadawaliło pożądań tak jego, jak żony, bo nie przedstawiało możliwości dojścia do majątku.
Gdy uszli z jakie dwieście metrów po bulwarze Grenelle, Morange zawołał;
— Widzisz ten nowy dom na rogu ulicy?... Tam obecnie mieszkamy. Prawda, że wygląda jak pałac?
Mateusz spojrzał na wysoki dom z balkonami i rzeźbieniami, które go wyróżniały od nizkich starych dworków ubogiej dzielnicy. Dla sprawienia przyjemności koledze rzekł:
— Tak, rzeczywiście, jest wspaniały, jak pałac!
— To jeszcze nic, zapewniał rozpromieniony Morange. Zobaczysz wejście, wschody... Mieszkamy co prawda na piąłem piętrze... ale idąc po takich schodach, nie czuje się zmęczenia!
Weszli do sieni, na którą Morange spoglądał jak na mury najwspanialszej świątyni. Ściany wyłożone stiukiem połyskiwały, dywan leżał na schodach, a w oknach były witraże. Gdy stanęli na piątem piętrze, otworzył drzwi swoim kluczem i wprowadzając Mateusza, powtarzał, mrugając znacząco:
— Zobaczysz dalej... zobaczysz... to nie koniec...
Walerya i Regina niezawodnie wyczekiwały ich przybycia. Przybiegły się witać. Walerya miała lat trzydzieści dwa, wyglądała bardzo młodo i była rzeczywiście ładna — brunetka, o twarzy okrągłej, ponętnie uśmiechniętej i otoczonej bujnemi, falistemi włosami, była może zbyt bogatych kształtów figury, lecz ramiona miała niezwykle piękne i Morange dumnym był, patrząc na swoją żonę w wyciętej sukni. Regina miała lat dwanaście i była uderzająco podobna do matki, ta sama twarz, tylko nieco ściąglejsza, uśmiechała się z pod takich samych, ciemnych włosów.
— Serdecznie jestem panu wdzięczna za stawienie się na nasze zaprosiny, mówiła z ożywieniem, podając do uścisku obie ręce gościowi. Jaka szkoda, że pani Froment nie może odstąpić swoich dzieci. Regino, poproś pana, by ci powierzył swój kapelusz.
Po chwili dalej mówiła:
— Jak pan widzi, mamy przedpokój bardzo widny... Jeżeli pan zezwoli, to podczas gdy jaja na mięko dojdą w ukropie, pokażę całe nasze mieszkanie.. Trzeba, aby pan je poznał... i wiedział, jak urządziliśmy się na nowej siedzibie...
Wszystko to było powiedziane z miłym uśmiechem, z zachwyconemi, jak zwykle potakiwaniami męża; Mateusz więc bardzo chętnie się zgodził, by dogodzić próżności popisującej się z mieszkaniem parze małżonków. Wprowadzono go do salonu, który stanowił róg domu i był wyklejony perłowo-szarym papierem w złote kwiaty, tandetnie zmeblowany w stylu Ludwika XIV biało lakierowanemi sprzętami, wśród których palisandrowy fortepian, odbijał ciężką, czarną plamą. Pokój Reginy był obok, cały blado niebieski z panieńskiemi mebelkami z werniksowanego bambusu. Sypialnia rodziców była po za salonem i jadalnią, na drugim końcu mieszkania. Był to ciasny pokój, w którym łóżko, lustrzana szafa i stół tualetowy ledwie się mieściły. W jadalni meble były dębowe a nad stołem przygotowanym do śniadania, połyskiwała złocona lampa, rażąc nowością taniego bronzu.
— Ślicznie urządzone mieszkanie! ślicznie! — powtarzał Mateusz, chcąc się okazać grzecznym.
Ojciec, matka i córka, podnieceni temi pochwałami, oprowadzali go powtórnie, dając bliższe objaśnienia, pokazując każdą rzecz zosobna. Mateusz dziwił się w myśli, że chociaż to wszystko po raz pierwszy oglądał, doznawał wrażenia jakby to już widział, zwłaszcza w salonie go to za stanowiło. Nagle wpadł na trop właściwy: państwo Moraoge pragnęli mieć dom urządzony na podobieństwo zbytkownych salonów państwa Beauchêne, których bogactwo wzbudzało w nich poszanowanie połączono z głuchą zazdrością. Jako ludzie ubodzy mogli się puścić tylko na niedołężne naśladownictwo i otoczyć się zbytkiem złego gatunku, chociaż i ta względna taniość tandeciarskich mebli musiała ich ogołocić ze wszystkich oszczędności, jakie zdołali uciułać. Ale głębokie zadowolenie malowało się na ich twarzach, rozglądając się po własnem mieszkaniu, wyobrażali sobie, że ich otacza zbytek przypominający salony wyższej towarzyskiej sfery, ku której z upragnieniem chcieli się zbliżyć.
— A prócz tego, mamy jeszcze to! — rzekł Morangę, otwierając okno w stołowym pokoju.
Balkon otaczał całą długość mieszkania na zewnątrz. Z wysokości piątego piętra widok był rzeczywiście piękny na Sekwanę, na wzgórza Passy, był to ten sam widok co z pałacyku Beauchêne ale znacznie rozleglejszy.
Walerya dała to do zrozumienia:
— Wspaniała panorama co? O wiele wspanialsza aniżeli z pierwszego piętra, bo tam drzewa nadbrzeża wszystko zasłaniają!
Służąca przyniosła jaja na mięko, więc zajęto miejsca przy jadalnym stole, a Morange uszczęśliwiony, że olśnił gościa, objaśniał, że komorne wynosiło tysiąc sześćset franków rocznie. Było to bardzo tanio, chociaż ta suma silnie obciążała budżet domowy; Mateusz zaczął spostrzegać, że go zaproszono na śniadanie wyłącznie w celu popisania się z nowem mieszkaniem i bawił się uszczęśliwiony minami małżonków, pyszniących się przed nim zbytkownością swojej instalacyi. Nie pojmował tego rodzaju przyjemności dla siebie, bo nigdy niczego nikomu nie zazdroszcząc, czuł się szczęśliwy w prostocie swego życia z Maryancą i z dziećmi, dziwił się więc w myśli, jak mogą ludzie tyle trudu sobie zadawać, by żyć na pokaz. Patrzał na Waleryę uśmiechnięty, ale nieco smutny. Miała ona na sobie fularową suknię w żółte kwiatki, a Regina, którą lubiła stroik, była ubrana niebiesko. Śniadanie również mu się wydało za wystawne: po jajach na mięko były ryby, a potem kotlety, szparagi na jarzynę. Rozmawiano teraz o Janville i rodzinie Mateusza.
— A więc wszystkie dzieci są zdrowe? — pytała Walerya. Śliczne są te dzieciaczki! Szczęśliwi państwo jesteście, że mieszkacie na wsi! Ale wyznam, że ja bym się nudziła w tak ustronnem zakątku, tam przecież żadnej nie ma rozrywki? Ale z wizytą pojechać do Janville bardzo nam będzie przyjemnie i szczerze dziękuję pani Froment za jej zaprosiny.
Ale znów zaczęła się rozmowa o familii Beauchêne. Państwo Morange bezustannie się zajmowali szczegółami życia w pałacyku swego pryncypała, podziwiając wszystko, ale zarazem i krytykując z zawistną zazdrością. Walerya, dumną będąc z zaprosin Konstancy i, bywała u niej we wszystkie jej soboty, była nawet parę razy zatrzymana na obiad i odtąd postanowiła mieć dzień przyjęcia u siebie, obrała na to środy i rujnowała się na zakupy ciastek do herbaty. Lecz z większym jeszcze zachwytem Walerya mówiła o pani Seguin du Hordel, mieszkającej we wspaniałym pałacu przy alei d’Autin, a u której była raz na balu, uzyskawszy zaprosiny za pośrednictwem Konstancyi. Ale najchętniej przechwalała się przyjacielskim stosunkiem z Serafiną, którą zwykle tytułowała panią baronową de Łowicz.
— Była u mnie nawet w jedną środę... pani baronowa de Lowicz jest wyjątkowo dobra i miła! Pan ją pamięta z jej panieńskich czasów? bo po zamążpójściu długo nie bywała w domu brata z powodu owych nieszczęśliwych spraw pieniężnych. Wreszcie pani baronowa nigdy nie sympatyzowała z panią Beauchóêne...
Wspomniawszy o tej ostatniej, zaczęła o niej mówić, o Maurycym, że chociaż jest tłustem dzieckiem, ma cerę niezdrową, dając przytem do zrozumienia, jak wielkiem byłoby nieszczęściem dla rodziców stracić tego jedynego syna. Nieoględnie postępują nie starając się o danie ma brata. Udawała, że zwierzano jej różne tajemnice, zatem wie, że żona jeszcze zawziętszą jest od męża w ostrożności, by nie mieć więcej potomstwa. Zaczęła mrugać znacząco oczyma, że nie może mówić o tem wyraźniej ze względu na obecność Reginy, która tymczasem niewinnie wpatrywała się w swój talerz. To nie przeszkodziło Waleryi opowiedzieć, że ma przyjaciółkę, która nie życzy sobie mieć dzieci, podczas gdy mąż tego pragnie, zatem po za jego wiedzą stara się o postawienie na swojem.
— Ale zdaje mi się, że i państwo staracie się o niepowiększenie familii — rzekł z uśmiechem Mateusz.
— My to co innego! — zawołał Morange. — My nie mamy majątku państwa Beauchêne. Niech mi dadzą swój zakład, swoje stanowisko, a zgodzę się mieć całą gromadę bębnów!
— Zbyt wielką mielibyśmy obawę mieś jeszcze jedną córkę! — odezwała się Walerya przejęta dreszczem. Gdyby można mieć pewność, że urodzi się nam chłopiec, to może wzięła by nas pokusa. Ale obawiam się, że mam naturę mojej matki, i że rodziłabym tylko dziewczyny. Moja biedna matka ma ich aż cztery! Pan nie może sobie wyobrazić, jakie to jest okropne!
Przymknęła oczy i sięgnęła pamięcią do lat ubiegłych, widziała ubogie, ciasne mieszkanie swoich rodziców i cztery ich córki całemi miesiącami wyczekujące na nowe trzewiki, na świeży kapelusz, na suknię, a gdy dorosły ciągłe ich umartwienie, że nie znajdą mężów. Chcąc mieć córki, trzeba je mieć czem wyposażyć. Po namyśle dodała:
— Nie, nie! Rozsądek nam wzbrania obciążać nasze położenie. Nie mając majątku, a pragnąc go się dorobić, zbrodnią byłoby płodzenie dzieci. Nie wiem, o ile pan o tem wie, ale jestem bardzo ambitna i najmocniej jestem przekonana, że mój mąż, jeżeli zechce mnie słuchać, to może dojść do wysokiego stanowiska. A więc na myśl, że mogłabym mu w tem przeszkodzić, obsypując go dziećmi, wzdrygam się z przerażenia, nie chcę iść śladami mojej matki, która, mając cztery córki, stała się kulą a nogi nieszczęśliwemu mojemu ojcu... Zaś my, mając tylko jedną Reginę, mam nadzieję, że uzbieramy dla niej posag i sami dostatnio żyć będziemy.
Morange ze wzruszeniem popatrzył na żonę i pocałował ją w rękę. Sam będąc słabego charakteru w niej czerpał energię, za jej przykładem stał się ambitny i tem więcej ją miłował.
— Rzadko kto ma taką żonkę jak moja! Bo u niej jest nie tylko rozum, ale i serce!
Walerya zaczęła snuć plany przyszłość. Gdy dojdą do majątku, będą mieli jeszcze daleko obszerniejsze i ładniejsze mieszkanie, będą bywać w świecie i dawać przyjęcia i będą jak państwo Beauchêne spędzać parę miesięcy nad morzem. Mateusz, patrząc teraz na nieb, zastanawiał się. Ci roją o świetnej przyszłości, nie tak jak ojciec Moineaud, który z góry wie, że nigdy do majątku i do znaczenia nie dojdzie, że nigdy nie będzie ministrem! A może Morange przypuszcza, że żona wykieruje go na ministra? We francuzkiej demokratycznej republice, każdy najdrobniejszy burżua, wiedząc że może, chce wyróść: więc wszyscy tłumnie dążą ku wyższem stanowiskom, jeden po ciele drugiego depcze, byle wspiąć się o stopień wyżej. Ta ogólna żądza wyniesienia się jest naturalnem zjawiskiem w kraju, gdzie obok równości politycznej panuje nierówność ekonomiczna. Wszyscy mają możność dojść do majątku, ale trzeba go zdobyć; ztąd powstaje zawzięta walka wszystkich podnieconych egoizmów, bo każdy z nich pożąda swojej szczęśliwości zasadzającej się na używaniu bogactw, których widok stanowi bezustanną podnietę. Konstytucya demokratyczna powinna iść w parze z prostotą obyczajów i z możliwą równością materyalną.
Inaczej zaś jest nadmiar kandydatów w profesyach liberalnych, walka w zdobywaniu urzędów publicznych, pogarda względem pracy ręcznej, nadmiar wysiłku dla pozyskania dobrobytu, zbytku, stanowiska, z wyłącznym celem łakomego lubowania się w używaniu. I jak słusznie powiedziała Walerya, nie można się obciążać dziećmi, mając żądzę zdobycia majątku, trzeba być lekkim w pościgu, okrutnym jak wojna, gdy podczas bitwy każda jednostka, dbając o swoje tylko dobro, po trupach innych dosięga zwycięztwa.
Mateusz myślał także nad niedorzecznością potrzeby naśladownictwa, któremu ulegają najbiedniejsi w chęci kopiowania bogatszych. Ileż niedostatku, niewygody, wysiłku w tak marnym celu, jak udawanie pożądanego wystawniejszego życia! Dla zaspokojenia zachcianek dyktowanych przez próżność, ileż rzeczywistych potrzeb bywa pomijanych. Określenie, że chleba nie dostaje, nie dość ścisłe daje pojęcie o nędzy, bo ludziom dzisiejszym przedewszystkiem nie dostaje zbytku, wolą się głodzić, byle się nie wyrzec urojonej potrzeby pozorów, których zachowanie jest ustawiczną ich męczarnią.
Podczas deseru, gdy służąca wszystko postawiwszy odeszła, Morange zadowolony ze smacznego śniadania, stał się pochopnym do zwierzeń. Spojrzał na żonę i mrugnięciem wskazując gościa, rzekł:
— Jemu można zaufać, więc pomówmy z nim o naszych zamiarach.
A gdy Walerya zgodziła się, Morange zabrał głos zwróciwszy się w stronę Mateusza:
— Wiesz mój drogi, że może niedługo przestaniemy z sobą kolegować, może opuszczę zakład... Jeszcze nie ma nic straconego, ale ciągle o tem myślę... Od dawna, a zwłaszcza od kilku miesięcy. Zaraz ci powiem dla czego. W zakładzie pana Beauchêne po ośmiu latach uciążliwej pracy doszłam do pięciu tysięcy franków dochodu, lecz cyfra ta już się nie zwiększy, a przynajmniej nie o wiele... zatem na stanowisku, jakie dziś zajmuję, nigdybym nie zdołał uzbierać majątku, więc przyszłość moja byłaby zwichnięta.
— Tak, byłaby zwichnięta — zawołała z mocą Walerya. — Zatem byłoby potwornem, gdyby mój mąż nie postarał się o inne stanowisko. Lepiej sobie głowę rozbić o mur, aniżeli wyrzec się dojścia do czegoś odpowiedniejszego z naszemi pragnieniami.
— Jak widzisz, moja żona życzy sobie, bym opuścił zakład, zacząłem więc rozglądać się za czem innem. Czy pamiętasz Michaud’a?... tego młodego, inteligentnego urzędnika, który przed sześciu laty był moim pomocnikiem? Otóż Michaud zaraz potem wstąpił jako urzędnik do banku Kredytu Narodowego i czy wiesz, ile obecnie zarabia. Dwanaście tysięcy franków, słyszysz? Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi!
Dwukrotnie powtórzona ta cyfra brzmiała, jak nawoływanie ku zdobyciu takiego stanowiska. Małżonkowie wsłuchiwali się w nią za każdym, razem i oczy się im zaokrąglały pożądliwością. Nawet Regina zwykle się czerwieniła, gdy przy niej o tem mówiono.
Morange po pauzie mającej wywołać efekt, mówił dalej:
— Na początku marca spotkałem się przypadkowo z Michaud, który mi to wszystko opowiedział, okazując mi przytem wiele życzliwości. Wreszcie doszło do tego, że mi zaproponował miejsce pod swoim zwierzchnictwem, tak, iż teraz nie ja jego, ale on mnie popychałby naprzód. Chętnie bym się zgodził na propozycyę Michaud’a, tylko powstrzymuje mnie pewna chwilowa trudność, oto na początek miałbym w Banku Kredytu Narodowego nie więcej jak trzy tysiące sześćset franków rocznej pensyi. Michaud zapewnia, że wkrótce zostałbym podwyższony, by dojść stopniowo do bardzo wysokiej cyfry... Ale trzy tysiące sześćset franków! jak żyć za taką sumę, zwłaszcza teraz z tem mieszkaniem!
Walerya mu przerwała, mówiąc gwałtownie:
— Kto się umie ryzykować, ten nigdy do niczego nie dochodzi! Ileż razy trzeba ci to powtarzać! Wiem, że trzeba się rządzić ostrożnością i nigdy cię nie popchnę ku nadwyrężeniu naszej przyszłości. Ale czyż mogę się zgodzić, byś swoje zdolności zagrzebywał w zakładzie pana Beauchêne? Stanowisko, jakie tam zajmujesz nie jest dla ciebie odpowiednie... jesteś wart czegoś więcej.
— Więc państwo jesteście zdecydowani? — spytał Mateusz.
— Prawie, moja żona porobiła jut wszystkie obliczenia, i tak, jesteśmy zdecydowani, chyba, że zajdzie coś nieprzewidzianego. Wreszcie mamy jeszcze czas do namysłu, bo dopiero w październiku będzie wolna dla mnie posada w Banku... Ale prosimy ciebie o dochowanie nam tajemnicy, bo nie trzeba, aby Beauchêne o tem wiedział, bardzo nam zależy być z nim obecnie w jaknajlepszych stosunkach.
Spojrzał na zegarek, będąc pilnym i akuratnym urzędnikiem. Do biura wracał o godzinie wpół do drugiej, więc zawołano by coprędzej została podana czarna kawa i popijano resztę z filiżanek, gdy służąca oznajmiła pani niespodziewaną wizytę, która zniweczyła punktualność zwykłego tryku życia. Walerya aż zarumieniła się z radości i wstając pospiesznie od stołu, zawołała:
— Ach, to pani baronowa de Lowiez!
Serafina miała obecnie lat dwadzieścia dziewięć. Była wysoka, piękna, ryża, elegancka, a biust jej słynął z kształtności i był podziwiany przez cały Paryż. Czerwone jej usta śmiały się wyzywająco, a w ciemnych oczach o złotawych iskierkach palił się płomień niehamowanych namiętności.
— Niechaj wam nie przeszkadzam, drodzy państwo, kończyć śniadanie — zawołała, wchodząc do stołowego pokoju. — Wasza służąca chciała mnie koniecznie prowadzić do salonu, ale uparłam się, by wejść prosto tutaj, bo czas nagli... Przyszłam zabrać waszą śliczną Reginę na popołudniowe przedstawienie w cyrku.
Znów nastąpił wybuch radości i podziękowań ze strony Waleryi. Regina aż osłupiała z ukontentowania, a matka potokiem słów wyrażała swoją wdzięczność.
— Ach, pani baronowo, pani nas psuje swoją dobrocią, pani rozpieszcza naszą córeczkę. Ale ona musi się przebrać, najmocniej przepraszam, że pani baronowa będzie zmuszone, nieco poczekać z tego powodu... Regino, chodź prędzej... pomogę ci... Za dziesięć minut przyprowadzę ją ubraną, ręczę, że nie dłużej jak za dziesięć minut...
Pozostawszy w towarzystwie dwóch mężczyzn, Serafina, która ze zdziwieniem ujrzała Mateusza, zbliżyła się ku niemu i jak dobra, dawna znajoma, podała rękę na powitanie, mówiąc:
— Cóż u pana słychać? Wszystko dobrze?
— Dziękuję, tak, wszystko dobrze.
Usiadła tuż obok niego, on zaś niezadowolony ze spotkania, prawie mimowolnie odsunął nieco swoje krzesełko.
Mateusz, znał ją kiedyś aż nadto blisko i wiedział, jak dalece była ona gwałtownej, namiętnej natury, nie zatrzymującej się nad niczem dla zaspokojenia cielesnych pożądań. Wyrosła ona prawie bez niczyjej opieki, ojciec bowiem był pochłonięty pracą w zakładzie, a brat, Aleksander uprawiający krańcowy egoizm, nie pomyślał nawet o przyjaźnieniu się z siostrą. Kuzynkę swoją Maryannę uważała za dobrą, zdrową istotę nic mogącą z nią mieć żadnych wspólnych myśli. Samej sobie oddana, Serafina niezmiernie rychło zaczęła się rozciekawiać ku tajemnym stronom życia. Ogólnie o tem mówiono, że mając lat pięt naście, i będąc na balu, oddała się jednemu ze swoich tancerzy. Wkrótce potem nastąpiła skandaliczna awantura jej małżeństwa, nieodzownego ponieważ uciekła ze swoim kochankiem, a późniejszym mężem, baronem de Lowicz, który był znanym łotrem, lecz niezwykle pięknej, ujmującej powierzchowności. W rok po ślubie urodziła nieżywe dziecko, a jak mówiono przedwcześnie przez nią samą na śmierć skazane. Lubiąc pieniądze jako środek do zaspakajania zbytkownych zamiłowań, Serafina zagarnęła spadek po ojcu we własne ręce a dopominającego się o to męża, wypędziła z domu. Baron wyjechał do Berlina i nagłą śmiercią padł w jakiejś szulerni. Od tej chwili Serafina uszczęśliwiona, że żyć maże bez niczyjej kontroli, używała swobody w całym zakresie swych światowych i zmysłowych zamiłowań. Wszędzie ją można było spotkać gdzie tylko się bawiono, a każdy miał o niej do opowiadania mnóstwo najdziwaczniejszych wybryków; prócz tego szeptano sobie o jej chwilowych miłostkach, o jej napastniczem wybieraniu kochanków, o których przypuszczała, że zdołają zadowolnić niezdrowe instynkty jej popędów. Jednakże zachowywała dotąd pozory, nie afiszowała się z nikim, więc też wszędzie była ochoczo przyjmowana, jako młoda wdowa, bardzo bogata, bardzo piękna, bardzo kochana.
— Pan mieszka obecnie na wsi? — spytała Mateusza, pochylając się ku niemu.
— Tak... od miesiąca.
— Konstancya mi o tem wspominała... Spotkałam się z nią temi dniami u pani Seguin Obecnie jestem w jaknajlepszych stosunkach z Konstancyą... zapewne jest mi wdzięczna za dobre rady, jakich nie szczędzę jej mężowi.
Serafina wiedziała, że Konstancja jej nienawidzi, więc bawiła się, opowiadając, że są z sobą jak siostry. Z przyzwyczajenia zwykle drwiła ze wszystkiego i ze wszystkich. Mówiła teraz dalej:
— Rozmawiano o doktorze Gaude, wiecie o nim panowie?..! To ów sławny chirurg, używający radykalnego środka, by kobiety zabezpieczyć od macierzyństwa. Była chwila, gdy myślałam, że Konstancja zapyta się o jego adres. Nie zrobiła tego, bo zabrakło jej odwagi.
— Tak, słyszałem o doktorze Gaude — odezwał się Morange. Jedna ze znajomych mówiła o nim mojej żonie. Podobno że robi jakieś nadzwyczajne operacye, wprost cudowne. Otwiera brzuchy, jakby otwierał szafy; przegląda, wyjmuje rzeczy niepotrzebne, zamyka napowrót i kobiety są uzdrowiona, nie zdając sobie sprawy jakim sposobem. Zdumiewający człowiek!
Zaczął dawać bliższe objaśnienia o klinice doktora Gaude przy szpitalu Marboeuf. Modą teraz było asystować w owej klinice podczas operacyi, tłoczono się jak na najciekawsze widowisko. Doktór był chciwym na pieniądze i wysokie żądał honorarya od bogatych klientek, lecz za punkt honoru sobie postawił, by mu się udawały próbne, najtrudniejsze operacje, jakie wykonywał na ubogich kobietach, leczących się w klinice. Dzienniki bezustannie o nim mówiły, podając słowa doktora o tych próbach; był to zręczny sposób robienia sobie reklamy, zachęcającej bogate panie do poddania się operaeyi, szczęśliwie udanej na innych. Pesymista, a zarazem człowiek wesoły, doktór Gaude wycinał kobietom organ bez żadnych skrupułów, mówiąc: nie będą miały dzieci, zatem o tyle mniej będzie nieszczęśliwych istot na świecie!
Serafina roześmiała się, pokazując białe zęby, które dziko błysnęły pomiędzy krwistemi ustami; była zabawiona przerażeniem Mateusza. A Morange mówił dalej:
— Różne bywają poglądy i pomiędzy doktora mi. Znany nam doktór Boutan, jako środek leczniczy na wszystkie choroby doradza swojem pacyentkom, by miały dziecko.
— Wydziwić się nie mogę, że Konstancya leczy się u tego doktora Boutan — rzekła Serafina. — Wszak ona w ciągłej żyje obawie, aby ponownie nie zostać matką... Podzielam jej zdanie.. Bo czyż może być coś wstrętniejszego.
Morange śmiał się przez grzeczność, dla okazania jej, że ma te same poglądy. Zaczął się niecierpliwić, te Walerya jeszcze nie ubrała Reginy i że pani baronowa może się zapóźnić do cyrku. Wstał więc i, przeprosiwszy, poszedł, by przyśpieszyć ubieranie się córki.
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Serafina badawczo się w niego wpatrzyła swemi błyszczącemi, ciemnemi oczyma o złotych iskierkach. Śmiała się, ale inaczej. Namiętna jej twarz miała teraz wyraz lubieżny, naumyślnie milczała przez chwilę, chcąc go tem pewniej wyprowadzić z równowagi. Nie spuszczając z niego płomiennego wzroku, zapytała:
— Czy Maryanna, moja kochana kuzynka jest zawsze w kwitnącym stanie zdrowia?
— Jest zupełnie zdrowa, dziękuję.
— A dzieci zawsze jej przybywa?
— Mamy czworo dzieci.
— A pan? Pan jesteś szczęśliwym ojcem licznej rodziny i zadowolony życiem na wsi?
— Jestem zadowolony i szczęśliwy.
Znów zamilkła a tylko wzrokiem nie przestawała go palić coraz namiętniej, znając czar, jaki wywierała takiem niemem wypowiadaniem swej myśli. Ryże włosy opromieniały jej twarz jak by słonecznym blaskiem. Znów nieco się pochyliła ku niemu i rzekła powoli.
— A więc pomiędzy mną a tobą wszystko już skończone?
Skinął głową na znak, że tak, że wszystko skończone. Wspomnienia ich stosunku sięgały lat bardzo dawnych. Mateusz miał wtedy lat dziewiętnaście, a ona dwadzieścia jeden i była już mężatką, gdy pewnego wieczora niespodziewanie rzuciła mu się w objęcia. Był od niej młodszy, nie umiejący zapanować nad zmysłami rozbudzonemi znieuacka, lecz zerwał z nią miłosny stosunek, pokochawszy Maryannę.
— Skończone?... naprawdę?... zupełnie, ale to zupełnie skończone? — pytała go, czarując zalotnością uśmiechu.
Była rzeczywiście piękną w swej roli uwodzicielki. Jeszcze nigdy jej nie widział w takiej pełni urody i tak roznamiętnionej żądzą chociażby natychmiastowej rozkoszy zmysłów. Dar mu z siebie robiła z królewską wyniosłością, wiedząc o sile swych wdzięków, któremi mogła dowolnie rozporządzać, proponowała mu wymianę pieszczot, mając pewność, że daje więcej, aniżeli otrzyma. Życie tylko ten jeden posiadało dla niej urok. Ale kusząc Mateusza podnieconą była przewrotnością swego dyabelskiego usposobienia, bawiła ją bowiem myśl pochwycenia tego mężczyzny z objęć kochającej żony, tej biednej, głupiej kuzynki, która łzami by się zalewała nad niewiernością męża.
Mateusz milczał, obojętnie patrząc w inną stronę. Postanowiła dalej trwać w roli rozkochanej kobiety.
— Wolę, że mi nie odpowiadasz, wolę, że usta twoje nie mówią mi, że już wszystko pomiędzy nami skończone. Wreszcie, nie byłaby to prawda, bo zemną nie może być skończone, jeżeli ja sobie tego nie życzę. Wiedz o tem, że będę znów twoją, kiedy zechcesz, dziś wieczorem jutro, każdego dnia i o której chcesz godzinie możesz przyjść do mnie... Pragnę tego, zatem wiem, że tak się stanie, że tak być musi. Wiesz gdzie teraz mieszkam?... zatem pamiętaj, że czekać będę twojego przybycia.
Płomień przebiegł po twarzy Mateusza. Zamknął oczy, by nie widzieć tej żyjącej pokusy, nęcącej go czarem urody, miłosnym wyrazem twarzy, upajającą wonią ciała. Zapuszczone mając powieki, przypominał sobie mieszkanie Serafiny, w którem był przed paru laty z Maryanną, chcącą odwiedzić kuzynkę. Zajmowała parter własnej kamienicy przy ulicy Marignau. Wejście do jej mieszkania było oddzielne, pokoje wysłane puszystemi dywanami, a na ścianach draperowania z ciężkich bogatych makat. Usługa była wy łącznie kobieca. Służące wprowadzały gości milcząc i znikały jak cienie. Mateusz i Maryanna zastali Serafinę w małym saloniku o niewidzialnych oknach, głuchym i głębokim jak grób, z zapalonemi świecami w kandelabrach, chociaż był dzień jasny, słoneczny i zaledwie trzecia godzina po południu. Mateusz dotąd pamiętał zapach, jaki się tam unosił w powietrza. Był to zapach przejmujący, ciepły, który go prawie obezwładnił.
— Czekać będę na ciebie!... — powtarzała przyciszonym głosem ustami nieledwie że muskającemi jego usta.
Cofnął się, drżąc, niewypowiedzianie zły, że musiał grać śmieszną rolę mężczyzny, opierającego się ponętnej kobiecie. Przypuszczając, że jej powie, że już wszystko pomiędzy nimi skończone, położyła mu rękę na ustach, a była to rączka ładna, wysmukła, pieszczotliwa.
— Nie mówi... ale oto oni już idą. A pamiętaj, że ja niepotrzebuję żadnych doktorów Gaudę, albo innych.
Państwo Morange wprowadzili Reginę, gotową do wyjścia. Matka ją ufryzowała i dziewczynka była rzeczywiście śliczna w różowej jedwabnej sukience z białemi koronkami, w wielkim kapeluszu z tego samego materyału co suknia. Okrągła, delikatna buzia tylko z kwiatem przedziwnej świeżości mogła być porównaną.
— Ach jaka ona zachwycająca! — zawołała Serafina — chcąc zrobić przyjemność rodzicom. Mam ochotę ją zabrać i nigdy jej wam nie oddać!
Zaczęła całować Reginę z uniesieniem, grając rolę kobiety wzruszonej i żałującej, że nie jest matką.
— Ach zazdrość porywa, patrząc, że inni posiadają taki skarbi Gdyby można wiedzieć, że Bóg ześlę taką śliczną istotę, to odrazu pragnęłoby się chociażby samą siebie narazić.. Ale nie dla mnie takie szczęście... więc ukradnę ją wam i nie odwiozę!
Państwo Morange śmieli się uszczęśliwieni, a Mateusz, dobrze ją znając, słuchał z osłupieniem. Ileż razy podczas ich miłosnego stosunku z nienawi8tnem oburzeniem mówiła o dzieciach jak o wstrętnem paskudztwie, które groźbą pojawienia się terroryzuje rozkosz uniesień. Wieczna obawa, by nie zostać matką, psuje i ogranicza miłosne porywy zatrważającą myślą, iż ulotna godzina szału może przynieść długie miesiące cierpienia i kłopot baz końca; zniweczyć całą przyjemność życia. Dzieci, rodząc się, okradają matkę z urody, psują kształty jej ciała, kobieta nagle się starzeje, więdnie i staje się przedmiotem obrzydzenia dla mężczyzn. Natura głupią jest nakładając haracz macierzyństwa miłości. Od czasu jak zaszedłszy w ciążę szczęśliwie ją przerwała poronieniem. Serafina wzdrygała się na samo wspomnienie przebytego niebezpieczeństwa, gotowa dopuścić się zbrodni, byle uniknąć dziecka, które uważała za groźnie zaczajoną bestyę, trzymającą ją na wodzy, niedozwalającą oddać się, jakby tego pragnęła, poszukiwaniom coraz to nowych miłosnych wrażeń.
Spostrzegłszy zdziwienie Mateusza, uśmiechnęła się a dla własnej zabawy rzekła z chytrą ironią:
— Dopiero co mówiłam panu Froment, że od czasu jak zostałam wdową, szukam rozrywek, chcąc się pocieszyć i nie myśleć o mojem smutnem położeniu, skazującem mnie na wieczne osamotnienie i bezdzietność.
Znów gorący płomień przebiegł po twarzy Mateusza, wiedział, że jej słowa były przypomnieniem danej mu obietnicy i miłosnych, uniesień. Ach, używała ona teraz bezkarnie, oddawała się w całości, bezgranicznie, w wiecznej pogoni zaprzepaszczania się w ekstazach. Twarz Serafiny zapłonęła namiętnością wszystkich pożądań, żywcem się paliła w katuszy niezaspokojonej żądzy, a to rozkiełznanie się natury, odmawiającej się krzewieniu życia, stawało się u niej dokuczliwem cierpieniem.
Regina patrzała na nią z zachwytem, zadowolona w budzącej się próżności niewieściej, że tak piękna pani obsypuje ją pochwałami. W uniesieniu wdzięczności rzuciła się w objęcia Serafiny, mówiąc:
— Jaka pani dobra! jak ja panią za to kocham!
Małżonkowie Morange odprowadzili baronową de Lowicz aż do schodów, z dumą patrząc na Reginę, idącą za nią. Jeszcze raz najczulszemi słowami wyrazili pani baronowej swoją wdzięczność, uszczęśliwieni, że zbytek którego pożądali, otoczy chociażby przez godzinę wypieszczoną ich jedynaczkę. Gdy wrócili do mieszkania, Walerya zawołała, drzwi zamykając:
— Chodźmy na balkon! zobaczymy je odjeżdżające!
Morange, zapomniawszy już o godzinie biurowej, poszedł za żoną i, przywołując, zmusił Mateusza, by wraz z nimi pochylił się nad poręczą balkonu. Na ulicy przed domem stał otwarty piękny powóz, zaprzężony wzorowo, ze wspaniałym stangretem nieruchomym na koźle. Widok ten ostatecznie rozegzaltował małżonków Morange. A gdy Serafina, usadziwszy Reginę, zajęła obok niej miejsce, słów nie znajdując, głośno śmieli się uboje.
Regina... nasza Regina... jaka śliczna... jaka szczęśliwa... powtarzali z roztkliwieniem.
Dziewczynka, zapewne domyślając się, że rodzice na nią patrzą, podniosła głowę do góry, uśmiechnęła się, ukłoniła. Serafina uczyniła to samo, podczas gdy konie, ruszywszy kłusem, zawróciły na rogu alei. Walerya w tejże chwili mówiła z przejęciem:
— Patrzcie panowie na nią! patrzcie! Jaka ona urocza! Ma dwanaście lat a jest tak niewinna jak nowonarodzone dziecko! Ja nigdy jej nikomu nie powierzam... Ale powiedzcie, czyż ona nie wygląda na księżniczkę, przyzwyczajoną do jeżdżenia swoim powozem?...
Morange, pochwycony rojeniami o zdobyciu majątku, rzekł:
— Przypuszczam, a nawet przekonany jestem, że gdy wyjdzie zamąż będzie miała swój własny powóz... Pozwól mi objąć posadę w banku Kredytu Narodowego, a wszystko o czem marzysz zostanie urzeczywistnione.
Zwróciwszy się do Mateusza, dodał:
— Powiedz teraz, kiedy nas tutaj widziałeś i znasz nasze zamiary, czyż nie byłoby zbrodnią obarczać się drugien dzieckiem?... Jest nas troje i bardzo musimy się liczyć z pieniędzmi, które zarabiam ciężką pracą... Cóż byłoby, gdyby za miast troje było nas czworo! Nie, nie... lepiej pilnować się i strzedz w chwilach uroczych... A przecież to nam nie przeszkadza ubóstwiać się wzajemnie... wszak tak, moja najdroższa Waleryo?...




III.

Po południu w zakładzie, Mateusz śpieszył się z wykonaniem roboty, bo chciał wyjść wcześnie, by módz stosownie do polecenia Maryanny, przed obiadem w restauracyi wstąpić do właściciela pawilonu. Prawie że się nie spotkał z Beauchêne’m i był z tego zadowolony, bo czuł się zakłopotany mimowolnem podpatrzeniem jego całusów z Noriną. Zdawało mu się, że Beauchêne będzie się tego wstydził przed nim, jednakże z paru słów jakie z sobą zamienili, Mateusz nie zauważył w nim żadnej zmiany. Beauchêne tak jak zwykle był czynny w zakładzie, cały oddany pilnowaniu swoich interesów, popędzając ich powodzenie wysiłkiem swojej inteligencyi i niezwykłego handlowego sprytu. Poranne zmęczenie znikło, mówił i śmiał się głośno, jak człowiek miłujący się w pracy i uznający życie za najwyższe dobro.
O godzinie w pół do szóstej, to jest pół godziny wcześniej niż zwykle, Mateusz wyszedł z pracowni i wszedł do biura kasjera po swoją miesięczną pensyę, która wynosiła trzysta piędziesiąt franków. Ale w styczniu wziął naprzód pięćset franków, uiszczając się z długu odtrącaniem z pensyi miesięcznej po piędziesiąt franków, otrzymał więc dziś tylko trzysta. Przeliczył pieniądze i z zadowoleniem wsunął do kieszeni, mówiąc do Morange’a:
— W samą porę to przychodzi... bo żona w domu pozostała tylko z trzydziestoma susami!
Było już po godzinie szóstej, gdy Mateusz stanął przed wspaniałym pałacem państwa Séguin du Hordel przy alei d’Antin. Dziadek pana Séguin był drobnym rolnikiem, posiadającym kawałek gruntu w Janville. Syn jego stał się dostawcą armii i dorobił się znacznego majątku. Zaś wnuk, już wychowany na panicza, pędził życie bezczynne, wielko światowe, wytworne, był członkiem w klubach, miał namiętność do koni, udawał zamiłowanie sztuki i literatury, starał się uchodzić za światłego, postępowego amatora, a ulegając modzie, sprzyjał najbardziej krańcowym kierunkom. Dla pychy, ożenił się z panną prawie bez posagu, ale ze starego szlacheckiego rodu. Żona jego Walentyna de Vaugelade była delikatnego zdrowia a wychowana przez matkę podług pobożnych, katolickich zasad, uczęszczała do kościoła ale przedewszystkiem była spragniona uciech światowych. Séguin, od czasu jak się ożenił, spełniał obowiązki religijne dla dobrego tonu. Dziadek jego, ów chłop z Janville miał dziesięcioro dzieci; ojciec, dostawca dla armii, ograniczył się sześciorgiem potomstwa; on zaś spłodziwszy syna i córkę, jawnie zaznaczał, że na tej dwójce się zatrzyma, dodając, że i tak popełnił czyn karygodny, sprowadzając na świat dwie nieszczęśliwe istoty, które nie wyraziły mu swej woli pojawienia się pomiędzy ludźmi.
Prócz innych posiadłości, Séguin był właścicielem pięciuset hektarów lasu i odłogów, zakupionych pod Janville przez ojca, gdy ten dorobiwszy się wielkiego majątku, przestał się zajmować interesami. Kupienie tych gruntów było długoletniem marzeniem starego Séguin, który pragnął stać się bogaczem w wiosce, zkąd wyszedł ubogim chłopcem. Miał właśnie zacząć stawiać pałac wśród obszernego parku, gdy umarł niespodziewanie. Maź Walentyny odziedziczył po ojcu prawie że całość posiadanych przez niego gruntów pod Janville i ciągnął z nich zyski, utworzywszy pięciuset frankowe akcye na prawo polowania. Był to najpraktyczniejszy sposób zużytkowania tego obszaru, złożonego z lasu, z bagien, z wydm piasku i kamienistych polanek. Ogólnie uznawano w Janville, że te grunta nie opłaciłoby się uprawiać, stary Séguin je kupił przez próżność, marząc o królewskim pałacu i parku, ale przedewszystkiem skłoniła go ku temu stara, waląca się baszta zamkowa, gdyż skoro tylko stał się jej właścicielem, wyrobił sobie pozwolenie przyłączenia do swego nazwiska jej nazwy i odtąd podpisywał się Séguin de Hordel.
Beauchêne był jednym z akcyonaryuszów polowania i zapoznał Mateusza z Séguin’em. Wśród lasów i odłogów posiadanych przez tego ostatniego pod Janville, Mateusz upodobał sobie pawilon, służący czasami na punkt zborny dla myśliwych. Séguin zgodził s<ę wynająć mu ten domek pod lasem, a Walentyna przez uprzejmość względem Maryanny, którą widywała u Konstancyi, odwiedziła ją zaraz w pierwszych czasach osiedlin. Zaczęła się unosić nad poetycznem położeniem całej miejscowości, żałując, że dotąd była nieświadomą właścicielką tak uroczego ustronia. Lecz godziny by nie wytrzymała, gdyby kazano jej tutaj zamieszkać. Z zapałem oddawała się ona gorączkowemu, światowemu życiu w Paryżu, biorąc udział wraz z mężem we wszystkich uroczystościach i modnych zebraniach literackich, artystycznych, zwiedzając z nim pracownie malarzy, wystawy, teatra, wszelkie miejsca zabawy, wszystkie piekielne ogniska w popiół zamieniające umysły za słabe, by się otrząsnąć od ich rozkładowego wpływu. On, pragnąc, odgrywać rolę człowieka wyższego polotu, bywał z nią wszędzie, chociaż umierał ze znudzenia, bo dobrze mu było tylko w stajni wśród koni, tylko tam czuł się swobodny. Pomimo swoich pretensyj do literatury, do filozofii jutrzejszej, pomimo zbiorów sztuki jeszcze nie zrozumiałej dla burżuazów, pomimo stylizowanych mebli, fajansów, cyn, a przedewszystkiem opraw książkowych, z których niesłychanie był dumny. Żonę urabiał na swoją modłę, narzucił jej przesadnie krańcowe opinje a znalazłszy ją skłonną ku wszelkim spaczeniom, nie wahał się kalać ją towarzystwem osób ekscentrycznej kategoryi, znajdując, że takie śmiałe zrywanie z przesądami, nadaje im obojgu cechę oryginalnej wytworności. Walentyna, z nieśmiałej dewotki przemieniała się stopniowo w istotę, gotową się dopuścić wszelkiego szaleństwa; chodziła jeszcze do spowiedzi, lecz nie unikała grzechów, oswajała się z myślą wiarołomstwa. Mąż sam ją ku temu popychał, będąc dość niedorzecznym, by z niej często szydzić a nawet często brutalizować, za co miała do niego żal i zatracała dawne przywiązanie, marząc coraz częściej o rozkoszy kochania, pieszczenia się inaczej, z większą tkliwością i słodyczą.
Mateusz wszedłszy na dziedziniec i rzuciwszy wzrokiem po renesansowej fasadzie pałacu o wysokich oknach, o bogatych rzeźbieniach, uśmiechnął się z lekka, rozweselony myślą:
— Małżeństwo tutaj mieszkające nie wyczekuje na trzysta franków z trzydziestoma susami w kieszeni!
Przedsionek był wspaniały, cały z bronzu i marmuru. Na prawo znajdowały się dwa wielkie salony do paradnych przyjęć i jadalnia, na lewo sala bilardowa, fajczarnia i ogród zimowy. Na pierwszem piętrze, wprost szerokich schodów, był gabinet pana domu, mający pięć metrów wysokości, dwanaście długości a osiem szerokości, co zajmowało cały środek pałacu, rozdzielając apartamenta męża od apartamentów żony i dzieci. Na drugiem piętrze stały niezajęte pokoje a przeznaczone dla syna i córki gdy dorosną.
Jeden ze służących, znając już Mateusza, zaprowadził go na gorę do gabinetu pana, prosząc, by chwilę poczekał, bo pan kończy się przebierać. Mateusz, przypuszczając że jest sam, zaczął się ciekawie rozglądać do koła, podziwiając dekoracyjną piękność komnaty. Starożytne witraże lśniły się bogactwem barw a genueńskie aksamity, jedwabne materye haftowane złotem i srebrem zakrywały ściany, wzdłuż których stały nizkie szafy z książkami zbytkownie oprawnemi. Stoły i konsole pociągały oczy kosztownymi drobiazgami ze złota, ze szkła, z bronzu, z marmuru, a pomiędzy niemi był także ów słynny zbiór modnej rzeźbionej cyny. Wschodnie dywany rzucone wszędzie w obfitości, nizkie kanapki, krzesła zachęcające do wypoczynku, zakątki pozostawione pomiędzy wyźszemi meblami i zielonemi ścianami z krzewów, wszystko tu tchnęło zbytkiem i zachęcało ku długim pogawędkom we dwoje.
— Witam cię panie Fromentl! — odezwał się nagle głos od stołu z modernemi cynami.
Młody człowiek, mogący mieć lat około trzydziestu, wysiedl z poza parawanu i z wyciągniętą dłonią zbliżył się na powitanie.
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć przed sobą pana Karola Santezze? — rzekł Mateusz nieco się zawahawszy.
Przypominał sobie teraz, że już spotkał się z nim w tym samym gabinecie pana Séguin. Karol Santezze, słynny powieściopisarz, był młodym mistrzem, ubóstwianym w salonach; miał czoło foremne, ciemne, pieszczotliwe oczy, usta za szerokie, za czerwone, lecz kryjące się za bujnym zarostem, przystrzyżonym po asyryjsku i starannie podfryzowanym. Sławę jego stworzyły i podtrzymywały kobiety. W ich towarzystwie najchętniej przestawał pod pozorem studyi, zręcznie zważając, by umiejętnie je wyzyskać dla jaknajwiększej uciechy cielesnej i zapewnienia sobie materyalnego powodzenia. Mówiono, że był z każdą z nich pokorny, czule wzdychający, dopóki mu nie uległa, a umiał się każdej pozbyć, gdy osądził, że nadal może się bez niej obejść. Z zasady i przez wyrachowanie nie myślał się żenić, przekładając wygrzewać się w cudzych gniazdach, a dla pochlebiania modnemu zepsuciu, obrał sobie w literaturze specyalność poetyzowania niewierności małżeńskiej i opisywania miłosnych szałów bezpłodnej rozkoszy, nie poniżającej się pospolitością potomstwa.
Początkowo oceniał swoje powieści tak jak na to zasługiwały, to jest uważał je za łatwy i przyjemny sposób stworzenia sobie pokaźnych dochodów, dzięki zręcznemu dobieraniu osnowy. Lecz wkrótce dał się unieść pieniężnemu powodzeniu i nabrał przekonania, że posiada talent. We fraku i w białym krawacie grał rolę obserwatora zamierającego świata, głosił krańcowy pesymizm, rozczarowanie, zanik pożądań a z tęsknoty za nicością stworzył kult religijny, doskonalący drogi ku szczęśliwości ostatecznego końca, wynikłego ze wzajemnej powściągliwości popędów płciowych.
— Séguin zaraz przyjdzie — zapewniał z wielką uprzejmością. — Wywożę go dziś z domu wraz z jego żoną na obiad do restauracyi, a potem na pierwsze przedstawienie do małego teatrzyku, gdzie zabawiemy się na pewno, bo będzie sporo hałasu i nie obejdzie się bez bijatyki!
Mateusz teraz dopiero zauważył, że Santezze był we fraku. Zaczęli rozmawiać. Santezze pokazał mu świeżo kupioną przez gospodarza do mu statuetkę z cyny, przedstawiającą nagą, chudą, wydłużoną kobietę leżącą na brzuchu, z głową zatopioną w rozpuszczonych włosach i zapewne płaczącą. Podług powieściopisarza było to arcydzieło, koniec ludzkości, upadek samotnej kobiety, wreszcie i już na zawsze oderwanej od mężczyzny. Santezze był nieledwie że codziennym gościem państwa Séguin i głosząc swoje teorye ze stanowiska sztuki i literatury, wzmagał szaleństwo psujące coraz widoczniej tryb dotychczasowego ich życia.
Nadszedł Séguin. Był rówieśnikiem Santezze’a, ale był wyższy, szczuplejszy. Jasny blondyn miał nos garbaty, oczy szare, usta cienkie i małe wąsiki. Był we fraku gotów do wieczornego wyjścia. Udając lekkie seplenienie w mowie, rzekł zwolna:
— Wiesz, mój drogi, Walentyna się uparła, by włożyć nową suknię... Zatem uzbrójmy się w cierpliwość... bo z godzinę trzeba będzie na nią czekać.
Spostrzegłszy Mateusza, zaczął się uniewinniać z przesadzoną uprzejmością, pełną chłodne dystynkcji i zupełnego oderwania. Gdy ten, którego nazywał „swoim miłym lokatorem“, wyjawił mu przyczynę swej wizyty, to jest zepsucie się dachu w pawilonie skutkiem z ostatnich ulewnych deszczów, natychmiast się zgodził, by jego kosztem sprowadzić z Janville blacharza, który zalutuje rynnę. Lecz gdy Mateusz objaśnił, że to nie będzie dostateczne, że trzeba zmienić dach, Séguin stał się nagle prozaicznym człowiekiem i zapominając o zwykłej sztuczności swego ułożenia, zawołał, że nie może się wdawać w tak znaczne reparacye pawilonu, bo więcej by to kosztowało, aniżeli wynosi roczne komorne, dając przez to do poznania, że kto płaci nędzne sześćset franków za mieszkanie, nie powinien mieć tak wielkich wymagań.
— Zalutowanie będzie dostateczne — powtarzał. — Na zalutowanie zgadzam się z miłą chęcią.
By nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
— Panie Froment pokażę panu cóś cudownego... pan masz gust wyrobiony, więc zdołasz to ocenić!
Miał on rzeczywiście bardzo pochlebną opinję o Mateuszu, wiedział, że jest inteligentny, pomysłowy. Ten poddał się teraz taktyce dywersyi w rozmowie, lecz postanowił nie odejść ztąd dopóki nie otrzyma nowego dachu. Wziął do ręki książkę w bogatej oprawie, którą Séguin wyjąwszy z szafy podawał mu jak relikwię. Na okładce z białej skóry była inkrustowana wielka srebrna lilja a przez nią na ukos rzucona wiązanka fioletowego ostu. W rogu, u samej góry, jakby na tle nieba, widniał tytuł dzieła: „Wiekuiste Piękno“.
— Ach, jakie to ładne w kompozycyi i w kolorycie! — zawołał Mateusz rzeczywiście zachwycony. Oprawa książek staje obecnie na wysokości sztuki.
A zauważywszy tytuł, dodał:
— Ależ to ostatnia powieść pana Santezze!
Séguin z boku śledził twarz powieściopisarza, który się zbliżył, a widząc go wzruszonym pochlebstwem, rzekł do niego:
— Dopiero dzisiaj rano introligator odniósł mi tę książkę... czekałem sposobności, by ją tobie znienacka pokazać. Udana oprawa... uważam ją za perłę w moim zbiorze... Cóż mówisz o pomyśle artysty?... lilja oznacza tutaj tryumfującą czystość, a oset, zwykle rosnący wśród zwalisk, mówi o zatraconym już wreszcie życiu świata, znów oddanego bezgranicznej szczęśliwości. Jak widzisz, duch twojego dzieła został zrozumiany!
— Tak... tak... Ale wy mnie tutaj psujecie... zacznę się pysznić sam sobą...
Mateusz znał tę powieść, pożyczył ją bowiem u pani Beauchêne, by Maryanna przeczytała książkę, o której teraz wszyscy mówili. Oboje byli oburzeni głoszonemi w niej teoryami. Dotychczasowo Santezze w swoich powieściach zajmował się elegantkami, które popołudniowe godziny spędzać zwykły w kawalerskich mieszkaniach kochanków, by z nimi, tak jak to czyniły z mężami, oddając się miłości, pomijać cel jej właściwy. Tym razem Santezze zapragnął wznieść się wyżej w sztuce czystej, stworzyć symbol niezrównanego liryzmu. Opowiadał więc historyę hrabiny Anny Maryi, która brzydząc się swoim mężem pragnącym mieć dzieci, uciekła do Bretanii, by się schronić pod opieką Norberta, artysty o nadziemskiem natchnienia, a obecnie zajętego dekorowaniem kaplicy żeńskiego klasztoru. Norbert przez lat trzydzieści odtwarza własne wizje a ścianach, pędzlem wypowiadając swoje rozmowy i spotkania z aniołami, a przez te lat trzydzieści trwa jego miłość z Anną-Maryą, która żyjąc z nim w związku jałowych pieszczot, pozostaje równie piękną, młodą i świeżą, jak była w pierwszym dniu ich stosunku; trzydzieści lat czystej, bezpłodnej rozkoszy uchroniło ją od zmarszczek, od zwykłej zatraty urody. By lekcya była donioślejszą, autor prócz głównych bohaterów powieści, przedstawił w niej kilka rodzin żyjących w znałem miasteczku; wszystkie te mieszczki mają dzieci a skutkiem tego tracą zdrowie moralne i fizyczne i w młodym wieku stają się potwornej szpetoty.
Mateusz buntował się podczas czytania przeciwko niedorzecznej i zbrodniczej teoryi miłości z celowym unikaniem dziecka, oraz przeciwko przyznawaniu piękna, szlachetności uczuć wyłącznie dziewictwu. Więc teraz, nie mógł się powstrzymać od postawienia autorowi pytania:
— Książka pana jest bardzo zajmująca... zwróciła powszechną uwagę... Ale racz mi pan powiedzieć, coby się stało, gdyby Norbert i Anna-Marya doczekali się potomstwa.
Santezze przerwał mu zadziwiony, urażony:
— Gdyby zaszła w ciążę?... Czyż kobieta może zajść w ciążę, jeżeli jest kochana przez mężczyznę z wyższej towarzyskiej sfery!...
Séguin wyciągnąwszy się w fotelu rzekł do siebie:
— A wiecie panowie co mnie do najwyższego stopnia oburza?... Oto głupi zarzut czyniony katolicyzmowi, że popycha ku rozmnażaniu się gatunku, tej zwierzęcej funkcji, uwłaczającej godności człowieka. Lecz próżne oszczerstwo przeciwko religii! rad jestem, że właśnie i to po mistrzowsku zaznaczyłeś w swoim dziele! Tak mój drogi, tak, stworzyłeś nieśmiertelne stronnice i jako dobry katolik szczerze ci tego winszuję!
— Chciałem uwydatnić niektóre prawdy — odrzekł Santezze, rzucając się pomiędzy poduszki wschodniej kanapy. Gdzież odnajdziemy w Nowym Testamencie słowa genezy: „Mnóżcie się i zaludniajcie ziemię“?... Chrystus nie ma ani ojczyzny, ani własności, ani rzemiosła, ani familii, ani żony, ani dziecka. Jest on uosobioną bezpłodnością. Dlatego też pierwsze chrześciańskie sekty pogardzały małżeństwem. Święci, uważali kobietę za plugawą istotę, stworzoną ku pokuszeniu i zatraceniu ciała i duszy mężczyzny. Pragnący się doskonalić żyli w czystości. Człowiek żyjący myślowo stawał się samotnikiem pracującym nad własnem zbawieniem. Dziewica stała się ideałem kobiety a nawet macierzyństwa. Później dopiero katolicyzm ujrzał się zmuszony do ustępstw i ustanowił małżeństwo, spostrzegłszy, że nie wszyscy mężczyźni i nie wszystkie kobiety mogą się utrzymać w stanie pożądanej anielskości. Małżeństwo jest więc rodzajem regulaminu, mającego strzedz moralność natur zmysłowych, jest to instytucja tolerowana, stan dozwolony z konieczności i pod niektóremi warunkami... lecz każdy dobry chrześcianin powinien zdobyć się na bohaterstwo i dążyć ku stanowi zupełnej świętości... A tacy są... I dziś, równie jak przed osiemnastu wiekami, człowiek prawdziwej wiary i obdarzony łaską stroni od kobiety, potępia ją i usuwa.. Są to niepokalane lilje Maryi, których woń prawdziwa raduje niebiosa...
Mateusz patrzał na mówiącego, chcąc zbadać o ile był szczery. Czy tylko szydził?... Uśmiechał się dwuznacznie, lecz to było niedostrzegalne dla Séguin’a, który przytwierdzając, zaczął się zapalać.
— Masz słuszność!... najzupełniejszą słuszność!... Piękno jest zawsze zwycięskie, wiekuiste piękno, o którem mówisz w twej książce. Promienieje ono z każdej stronicy przez ciebie napisanej. Jest ono niepokalaną dziewicą, kwiatem nietkniętym nawet oddechem, wyrazem czystości, ku której dążymy, niwecząc wstrętne rozpładnianie gatunku.. Czy jest coś więcej odrażającego, jak widok kobiety ciężarnej, splugawionej płodnością, wiodącej przy sobie czeredę potomstwa jak samica ze stadem swoich małych... Ale pocieszającem jest, że zdrowy zmysł publiczności traktuje taką panię jak należy, wymierzając słuszną sprawiedliwość, kpiąc z niej głośno, śmiejąc się i wskazując na ogólną pogardę...
Mateusz postanowił być oględnym, jednakże pozwolił sobie na zrobienie uwagi:
— Pojęcie piękna jest różne. Panowie widzicie je w niepłodności kobiety i chcecie by miała kształty wydłużone, wątłe, biodra i łono w zaniku. W epoce Odrodzenia piękna kobieta była silną i zdrową, o szerokich biodrach, o rozwiniętych piersiach. U Rubensa, u Tycyana, a nawet u Rafaela, kobieta jest zbudowana potężnie, Marya jest rzeczywiście matką... I zauważcie panowie, że gdyby przywróconem zostało takie pojęcie piękna, to z odebraniem pierwszeństwa od dawanego dzisiaj kobiecie w zaniku, mielibyśmy znów liczne rodziny i płodność stałaby się pięknością.. Byłby to jedyny środek, by przykrócić wzrastające zło obniżania się cyfry urodzin we Francyi, co jest dla nas jako dla narodu zastraszającą groźbą.
Obadwaj patrzeli na niego z politowaniem ze znającem swą wyższość.
— Upatrujesz pan zło w wyludnianiu się! — zawołał Séguin. — Jak człowiek tak inteligentny może mówić takie potworności. Pan chyba nigdy się nie zastanawiałeś nad tą kwestyą?... Własny rozsądek da ci najlepszą odpowiedź.
— Jesteś pan ofiarą nieszczęsnego optymizmu! — dorzucił Santezze. — Powiedz pan sobie przedewszystkiem, że natura działa na oślep i że ktokolwiek jej nie poprawia, pada jej ofiarą!
Pouczając Mateusza, mówili jeden po drugim a nawet równocześnie. Podbudzali się i upajali ciemnemi obrazami swej wyobraźni. Postęp według nich nie istniał. Wszak w końcu XVIII stulecia Condorcet w dziełach swoich zapowiadał otwierającą się złotą epokę, równość, pokój pomiędzy ludźmi i narodami: szlachetna iluzya opłynęła serca, utopia odsłaniała niebo nadziejom; zaledwie wiek jeden upłynął a w jaką to wszystko runęło niepamięć! Koniec XIX wieku zaznacza się upadkiem wszystkich tych rojeń, bankructwem wiedzy, wolności, sprawiedliwości, dogorywa w krwi i błocie, rzucając nas w groźne nieznane wieku przyszłego! Wreszcie, już nie jedno doświadczenie przebyliśmy i wiedzieć nam należy, co sądzić o dotychczasowych próbach. Złotą epokę poganie upatrywali po za sobą, chrześcianie naznaczyli ją po za doczesnością a socyaliści dopatrzeć chcą jej możliwość za życia. Są to trzy iluzye. Absolutne szczęście jest tylko w nicości. Jako dobrzy katolicy nie mogą zachęcać ku tępieniu istot, mających już byt na ziemi, ale mogą szerzyć doktryny ograniczania się w płodności, Zdaniem ich Schopenhauer a nawet Hartman już się zużyli. Przekładają poglądy Nietzsche’go i godzą się tymczasowo na stopniowe zmniejszanie się ludności, złożonej z arystokratycznej elity, odżywiającej się wyborowemi pokarmami, uprawiającej wyrafinowane ideje; kobiety będą wtedy piękniejsze i człowiek dojdzie do doskonałości, stanie się nad-człowiekiem, umiejącym używać z potęgowanych rozkoszy. Jeszcze są teraz pewne trudność, by to się stało rzeczywistością, lecz one same przez się ustąpią, a oni dwaj żyjący myślą w przyszłości, za jedyną troskę mają baczną pieczę, by jak się wyrażali: być zawsze w stanie piękna. Malthus’a uznawali, znając jego zasady, z równą pobieżnością, jak Beauchêne, i ceniąc jego hypotezę jedynie ze względu, że czyni nędzarzy odpowiedzialnymi za nędzę w jakiej są pogrążonymi, co odejmowało bogaczom nieprzyjemność zgryzoty i odpowiedzialności za winy. Prawo Malthusa jeżeli zaleca powściągliwość, to nie zaleca oszukiwania natury, zaś Séguin i Santezie przedewszystkiem nad tem rozmyślając i wielbiąc bezpłodność, podniecali swą wyobraźnię, wynajdując coraz to potworniejsze uciechy ciała, będące wprost krańcową rozpustą. Upajając się czarną poezyą i życzeniami końca świata, pragnęli by to nastąpiło w nieznanym dotąd spazmie tak spotęgowanej rozkoszy, by śmiercią darzyła w ostatniem tchnieniu.
— Wiesz pan niezawodnie — rzekł Santezze do Mateusza z chłodną wyższością — że proponowano w Niemczech, by pewien procent nowonarodzonych dzieci ubogich rodziców skazywać na bezpłodność za pomocą operaeyi... Byłby to niezły sposób powstrzymania idyotycznego rozmnażania się warstw najbiedniejszych.
Pesymizm literacki tych dwóch ludzi, których miał przed sobą, nie mógł zachwiać przekonań Mateusza, bawiło go to a jednakże z trwogą myślał, jak nieszczęsny wpływ mogą wywierać powieści takiego Santezze’a, głoszącego nienawiść życia a w zamian pożądanie nicości. W domu tym panowała w całej pełni niedorzeczna moda znudzenia, przesytu życiowego, wypływającego z ducha epoki niewiadomego jutra; w niepewności, chorobliwie rozwiniętej szukano rozrywki igrając ze śmiercią. Który z tych dwóch ludzi, zatruwających się wzajemnie więcej kłamał?... i świadomiej popychał drugiego ku szaleństwu?... Każdy prawdziwy pesymista jest w grocie człowiekiem ułomnym, zniedołężniałym. Mateusz był głęboko przekonany, iż naród nie mający wiary w życie, jest narodem chorym. A jednakże i on miewał chwile powątpiewania nad potrzebą licznego potomstwa; ulegając wrażeniom bieżącej polityki, trudnościom warunków ekonomicznych, pytał sam siebie, czy dziesięć tysięcy szczęśliwych jednostek, nie więcej znaczą dla dobra i sławy narodu, niż sto tysięcy nędzarzy?...
Séguin chcąc go przekonać, zawołał z porywem:
— Nie możesz pan zaprzeczyć, że najbardziej wartościowa warstwa naszego społeczeństwa, najinteligentniejsza, najmniej produkuje dzieci. Dowiedzionem jest, że w miarę wartości mózgu człowieka, osłabia się jego wartość czysto zwierzęca. Płodność, która pana zachwyca, w której chcesz pan dopatrzeć się piękna, staje się dziś wyłączną właściwością barłogów, nędzarzy oraz ich ciemnoty. Sądząc po pańskich teoryach, przypuszczam, że jesteś pan republikaninem?... A więc przypomnij pan sobie, że jest również stwierdzonem, iż tyranja wzmaga ludzi liczebnie, podczas gdy wolność wzmaga ich wartościowo.
To były właśnie jedne ze względów, wywołujących wątpliwość w poglądach Mateusza. A może mylił się, wierząc w dobro nieskończonego rozmnażania się ludzi?... Czyżby naprawdę się mylił, widząc piękno i szczęście w niekrępowanej sile życia?... Pomimo to odpowiedział:
— Są to fakta względnie tylko prawdziwe. Hipoteza Malthns’a została uznaną za fałszywą w praktyce. Gdyby świat cały się zaludnił i gdyby zabrakło pokarmów, to chemja je stworzy z nieorganicznej materyi. Lecz te ewentualności są tak bardzo od naszej epoki odległe, że wszelkie branie ich pod uwagę i obliczenia na zasadzie prawdopodobieństwa, nie mogą mieć podstawy, przedstawiającej jakąkolwiek wartość naukową. Wreszcie my we Francyi, nietylko że nie dążymy naprzód ku temu niebezpieczeństwu, lecz cofamy się w tył z powrotem ku nicości. Francya ludnościowo stanowiła czwartą część Europy, obecnie zaś jest tylko ósmą jej cząstką. Za parę wieków Paryż będzie miastem wymarłem, jak starożytne Ateny, jak starożytny Rzym, a my francuzi, staniemy jako naród na równi z grekami... Paryż chce umrzeć!
Santezze zaprzeczył:
— Ale nie!... nie!... Paryż tylko chce się zatrzymać, a to wprost dla tego, że jest najinteligentniejszem, najwięcej cywilizowanem ze wszystkich miast na świecie. Niechajże pan bierze pod uwagę, że cywilizacyi darząc nieznanemi dotąd źródłami rozkoszy, doskonaląc mózgi i otwierając im coraz szersze pola działalności, faworyzuje jednostkę kosztem gatunku. W miarę cywilizacyi narody zmniejszać się będą liczebnie. Francya przoduje innym narodom, więc właśnie dla tego francuzi pierwsi się spostrzegli, a raczej pierwsi doszli do mądrości, powstrzymującej kraj od zbytecznego, szkodliwego przeludnienia. Dajemy z siebie przykład, będący oznaką wyższej naszej kultury, szerszej inteligencyi oraz praktyczności, a cały cywilizowany świat podług tego wzoru się kształtując, pójdzie za naszym przykładem kolejno, w miarę jak narody dojrzewać będą do naszego stanu doskonałości. Wreszcie, jawiące się wszędzie symptomata najlepszym są tego dowodem.
— Tak będzie nieodzownie! — potwierdził Séguin. A jeżeli są jakieś drugorzędne przyczyny zmniejszania się ludności we Francyi, to inne mają znaczenie jak im przypisują i nie dadzą się one usunąć, jak to wielu przypuszcza. Zjawisko jest ogólne i manifestuje się nietylko u nas. Wszystkie narody zmniejszają się liczebnie, albo zmniejszać się będą, zależnie od stopnia swego cywilizacyjnego rozwoju. W Japonii już się to objawia, a nawet Chiny wejdą na tę drogę z dniem, gdy Europa niemi zawładnie.
Mateusz słuchał teraz uważnie, bo ci dwaj światowej we frakach i w białych krawatach mówili rzeczy rozsądniejsze, aniżeli przed chwilą, gdy wielbili dziewicę o wątłych, niepewnych kształtach ciała, w zaniku cech właściwych jej płci, upatrując ideał ludzkiego piękna. Teraz, poruszyli żywą historyę człowieka, odezwał się więc:
— Zatem panowie nie obawiacie się najścia rasy żółtej, tego mrowiska azyatyckich barbarzyńców, którzy w danej chwili mieli się rozlać po Europie, przekształcić ją i na nowo zapłodnić?... Historyą zwykle rozpoczynała bieg od jakiegoś kataklizmu, czy to od nagłego przelania się oceanów, czy też od najazdu dzikich hord, które przybyciem swem zasilają świeżą krwią gasnące narody. I za każdym razem cywilizacja zakwitała obficiej, wspanialej... Dlaczego Babylon, Niniwa, Memfis w proch się rozsypały, zgasły wraz z ludnością, która jakby na miejscu skonała?... Dlaczego Ateny i Rzym jeszcze dziś widzimy dogorywające, płonne czyniące wysiłki, by odrodzić się z popiołów i zajaśnieć dawniejszą chwałą?... Dlaczego Paryż jest dotknięty śmiercią, chociaż podziwiamy go w niezrównanym blasku?... Pomimo wszystko, co możecie mi panowie powiedzieć, że Paryż wzorem poprzednich stolic świata umiera z przesytu kultury, inteligencyi, cywilizacyi, to rzeczy nie zmienia, Paryż, stolica Francyi o słabnącej płodności, umiera, a jego blask i potęga w spadku się dostanie innemu, świeżemu narodowi... Paryż nie może się utrzymać w równowadze tem, czem jest dzisiaj, bo nic nie może stać niewzruszenie na miejscu, rozwój nie potęgując się maleje i znika. A więc jeżeli Paryż chce umrzeć, to umrze i ojczyzna konać będzie z nim razem.
— Ha, mój Boże — rzekł Santezze, wchodząc napowrót w rolę salonowego pesymisty, jeżeli Paryż chce umierać nie przeszkadzam mu umrzeć. Osobiście zaś uczynię co będę mógł, by mu w tem dopomódz.
— Bezdzietność, oto co nakazuje uczciwość i mądrość! — zawołał Séguin, który głoszeniem tej zasady chciał uzyskać przebaczenie, iż był ojcem dwojga dzieci.
Mateusz, jakby nie słysząc tego co rzekli, mówił dalej:
— Czytałem Spencera, więc znam jego prawo. W teoryi ma ono nieco słuszności. Prawdą jest, że cywilizacya jest hamulcem płodności, zatem można sobie wyobrazić seryę ewolucyi społecznych, z powstrzymanem lub też nadmiernem rozmnażaniem się ludzi, aż nastąpi ostateczna równowaga, spowodowana dobrobytem i kulturą świata całkowicie zaludnionego i ucywilizowanego. Lecz któż z nas może przewidzieć drogę ku temu zmierzającą i wśród jakich wstrząśnięć i cierpień przebywać ją będziemy?... Narody dziś istniejące znikną zastąpione innemi, a ileż tysięcy lat przeminie, zaczem ludzkość dosięgnie ostatecznego swego rozwoju, by żyć w prawdzie i spokoju wreszcie zdobytym?.. Lęk aż ogarnia i rozum się waha zmierzyć dzielącą nas jeszcze przestrzeń!
Zapadło milczenie. Mateusz czuł się zachwiany w wierze, w dobre potęgi życia, nie wiedział kto ma większą słuszność, czy on w swojej prostocie, czy też ci dwaj światowcy w pół leżący w fotelach.
W tem, weszła Walentyna, roztrzpiotana, łobuzowata, co wyrobiła w sobie z niemałą trudnością.
— Czekaliście na mnie! ale nie miejcie urazy! Ta Celestyna guzdrze się ubierając mnie!... guzdrze się bez końca!...
Walentyna miała lat dwadzieścia pięć, była chuda, bardzo ożywiona, małego wzrostu, z wyglądu i z ułożenia przypominała wyemancypowanego podlotka. Rysy miała drobne, oczy wesołe, nos trochę zadarty, włosy jasno blond, nie była ładna, ale zabawna, a nawet śliczna. Oprowadzana przez męża po najniemożliwszych miejscach hulanek, przybrała luźne wyrażenia, używane w świecie artystów i pisarzy, bywających u niej w domu, zaś o rodzie swym, o tem, że była ostatnią ze starożytnego szlacheckiego domu de Vaugelade, przypominała sobie tylko wtedy, gdy przebrano miarę i zbyt dotkliwie jej ubliżono. Wtenczas odrazu stawała się lodowatą i umiejącą pagardzać.
— Pan Froment! gość niespodziewany! — zawoła uprzejmie i zbliżywszy się do Mateusza, podała mu rękę z koleżeńskim giestem. Jak zdrowie pani Froment?... a dzieci?... czy zawsze takie śliczne i zuchowate?...
Séguin przypatrywał się jej sukni, z białego jedwabiu z niewarowemi koronkami i naraz wybuchnął z szorstką uwagą, co mu się niejednokrotnie zdarzało, pomimo udawanego zamiłowania do wyszukanej grzeczności:
— Więc dla ubrania się w tę szmatę kazałaś nam tak długo na siebie czekać?... Szpetne to jak dalej nie idzie!
A Walentyna była przekonana, że zachwycać się tutaj będą jej strojem! Opanowywała się, by nie zacząć płakać a drobna jej buzia zachmurzyła się, wyrażając bunt i chęć zemsty. Zwolna zwróciła oczy w stronę przyjaciela, który patrzał na nią z zachwytem i z pokorą niewolnika, chcąc tem wyjawić bezgraniczność swego poddańczego uwielbienia.
— Jesteś pani czarująca, a ta suknia jest prawdziwem arcydziełem!
Séguin roześmiał się, słysząc te słowa i zaczął szydzić z Santezze’a, że zbyt się płaszczy schlebiając kobietom. Walentyna pocieszona pochwałą, odnalazła swoją trzpiotowatość i zaczęła szczebiotać, dowodząc, że każdy mężczyzna doprowadzi ją gdzie zechce, byle miłych słów używał. Wszczęła się rozmowa, która doborem wyrażeń, rozwiązłością, przeraziła Mateusza, był zakłopotany, że się tu znajduje, zapragnął odejść, lecz wstrzymał się, chcąc wpierwej uzyskać od właściciela pawilonu naprawę dachu.
— Słowami możesz używać, pozwalam ci na zupełną rozpustę — rzekł mąż na zakończenie. — Ale jeżelibyś się poważyła zakochać się w kim innym jak we mnie, to cię zabiję zaraz na miejscu.
Séguin był rzeczywiście bardzo zazdrosny. Walentyna przebłagana tem wyznaniem miłości, pogodziła się z mężem i z przymileniem rzekła jak przywiązana żona i matka:
— Poczekaj chwilkę... powiedziałam Celestynie, by przyprowadziła dzieci... trzeba je ucałować przed wyjściem z domu...
Mateusz chciał skorzystać z chwili wyczekiwania, by pomówić o sprawie, która go tutaj przyprowadziła. Lecz Walentyna znów szczebiotała przebierając pomiędzy restauracyami, chciała bo, wiem jeść obiad w jakim miejscu źle uczęszczanem, dopytywała się, jakiego rodzaju będzie przedstawienie w teatrze i co mianowicie wygwizdano wczoraj podczas próby. Stosując się do poglądów męża i Santezze’a, posuwała ich opinje do krańcowości, tak w sztuce jak w literaturze, a zwłaszcza w pesymizmie, wywołując śmiech nawet w swoich mistrzach. Podług niej przeceniano Wagnera, był on już przestarzały, i żądała muzyki bezprzedmiotowej, wolnej harmonii przelotnych wiatrów. Lubiła się popisywać ze stroną moralną swoich poglądów, utrzymywała, że przeżyła istnienie wszystkich bohaterek Ibsena, lecz obecnie ideałem jej była kobieta niedotykalna. Stworzona zaś przez Santezze’a Anna Marya raziła ją jako zbyt materyalna, upadła, bo autor na jednej ze stronic poważył się powiedzieć, że pocałunki Norberta pozostawiały ślad na jej czole. Santezze zaczął się bronić, zaprzeczać, więc rzuciła się na książkę, by wyszukać opis tej zdrożności. Zrozpaczony autor rzekł na swoją obronę:
— Ale uniknąłem poniżyć ją dzieckiem...
— A tylko by tego brakowało! — zawołała z naganą. My wszystkie tego unikamy, więc nie ma w tem nic heroicznego, to codzienne dzieje każdego małżeństwa... Anna-Marya, jeżeli ma być dla nas wzorem i wywyższać nasze serca, to powinna być niepokalanym marmurem i pocałunki Norberta nie mogą pozostawiać na niej śladów...
Dalsze dowodzenia zostały przerwane wejściem Celestyny, wysokiej brunetki o końskiej głowie, o grubych rysach, lecz przyjemnym wyrazie twarzy. Przyprowadziła dzieci, pięcioletniego Gastona i trzyletnią Łucyę. Były podobne do matki. Chłopczyk miał włosy ryżawe a dziewczynka wiele jaśniejsze, płowe jak owies, oczy mieli niebieskie, a owale twarzy przypominały ojca chociaż były ściąglejsze. Delikatne, wątłe ich postacie i buzie robiły wrażenie bladych róż kwitnących w cieniu. Dzieci były wyfryzowane, ubrane biało, z wielką starannością i zbytkiem, podobne do żywych lalek, z któremi trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Takiemi jak były pochlebiały światowej próżności rodziców, więc kazali im teraz odegrać właściwe role.
— Cóż to, nie witacie się z nikim?...
Dzieci były przyzwyczajone do pokazywania się gościom, zatem bez onieśmielenia patrzały prosto w oczy i z wolna, ociągając się przez wrodzone lenistwo, zbliżyły się, by je pocałowano.
— Dobry wieczór panie Santezze...
Zawahały się, patrząc na Mateusza, lecz ojciec przypomniał im nazwisko tego pana, którego już parę razy widziały.
— Dobry wieczór panie Froment...
Walentyna podniosła w górę każde; po kolei i namiętnie je całując, utrzymywała, że je ubóstwia. Ale raz spuściwszy je z kolan, najzupełniej zapominała o ich istnieniu.
— Mamo, więc znów dziś wychodzisz na cały wieczór? — zapytał chłopczyk.
— Tak mój skarbie... Przecież wiesz, że mama i papo mają mnóstwo zajęć po za domem...
— Mamo, więc obiad będziemy jedli bez ciebie?...
Nie odpowiedziawszy, zwróciła się do panny służącej, która czekała na rozkazy.
— Celestyno, proszę, byś ani na chwilę od nich nie odeszła... pamiętaj że nie chcę, aby dzieci zachodziły do kuchni. A już się to zdarzało... otóż nie chcę tego. Niech zjedzą obiad o godzinie w pół do ósmej a o dziewiątej rozbierzesz je i położysz spać. I niechaj zaraz zasną!
Celestyna słuchała rozkazów pani z pokorną i posłuszną miną, chociaż dwuznaczny uśmiech dawał się odczuwać na jej wązkich ustach. Nie na próżno była już od pięciu lat w służbie w Paryżu, by nie wiedzieć jak się postępuje z dziećmi, gdy państwo wyjdą z domu.
— Proszę pani — rzekła z prostotą — panna Łucya jest trochę niezdrowa.. znów miała wymioty.
— Co?... znów wymiotowała! — krzyknął niezadowolony ojciec. Ciągle tylko o tem słyszę! czyż te dzieci bez przerwy wymiotują?... I zawsze się o tem dowiaduję w chwili, gdy wychodzimy z domu! Droga Walentyno, trzeba koniec temu położyć... to bardzo nieprzyjemna rzecz o tem ciągle słyszeć... wreszcie życzę sobie, aby nasze dzieci chowały się zdrowo.
Matka zniecierpliwionym ruchem dała do zrozumienia, że nie jest w możności temu zaradzić. Dzieci były rzeczywiście bardzo wątłego zdrowia, przebyły mnóstwo chorób i prawie stale miały katar i gorączkę. Małomówne, jakby przygnębione, miały wszystkie cechy dzieci pozostawionych na łasce służby.
— Więc naprawdę byłaś chora?... — spytała Walentyna schylając się ku córce. — Ale teraz już nic ciebie nie boli?... Nie... wszak prawda że nic ciebie nie boli?... Pocałuj mnie moja maleńka... Pocałuj papę i poproś, by się nie martwił z twojego powodu.
Już się roześmiała, zapomniała o zdrowiu dziecka i zaczęła mówić o czem innem, lecz spostrzegłszy wzrok Mateusza, rzekła wprost do niego:
— Ach te ukochane małe stworzonka! ile to kłopotu rodzice z niemi miewają!... Jak pan widzisz ubóstwiamy naszego syna i córkę, chociaż oboje z mężem jesteśmy zdania, że dla własnego ich szczęścia lepiej byłoby, gdyby się nie urodzili... Ale nawet pan nie możesz mi zrobić zarzutu, iż się wyłamałam z pod obowiązku macierzyństwa... jestem w porządku w obec ojczyzny... mam aż dwoje, czyż można odemnie więcej żądać?...
Mateusz odpowiedział jej tym samym żartobliwym tonem:
— Pozwalam sobie na zaprzeczenie... pani bynajmniej nie jesteś w porządku... Dobro ojczyzny wymaga od nas conajmniej czworo potomstwa... Zapewne pani pamięta słowa doktora Boutan, który każdej ze swoich pacyentek nie mającej czworga dzieci, powtarza: Jeszcze liczba nie pełna!“
— Czworo dzieci! czworo! — krzyknął gniewnie Séguin. Otóż gdyby się nam urodziło trzecie, uważałbym się za zbrodniarza!... Mogę pana zapewnić, że robimy wszystko, by uniknąć tak okropnego nieszczęścia!
Walentyna zaś dodała ze śmiechem:
— Zgodzi się pan, że w moim wieku powinnam dbać o jaknajdłuższe przechowanie resztek młodości... Nie mogę się dobrowolnie skazywać na szpetotę... nie chcę być przedmiotem obrzydzenia dla mojego męża.
— Pani powinna o tem pomówić z doktorem Boutan... Ja nie śmiem mówić w tej kwestyi... jestem nieukiem... Ale on utrzymuje, że ciąża nie niszczy urody niewieściej... lecz przeciwnie że kobiety unikające jej szybko się starzeją...
Słowa Mateusza wywołały tłuste żarty, sprośne aluzye, w czem lubowano się w domu państwa Séguin. A gdy Mateusz uczynił uwagę, że oszukiwanie natury jest szkodliwe, wybuchnięto śmiechem, pozwalając sobie na tem wyuzdańsze dowcipy. Jakby powiewem sadyzmu podnieceni, mąż i żona zamieniali z sobą wymowne spojrzenia, odsłaniające tajemnice małżeńskiej alkowy, lubieżne pieszczoty, które dzięki jego doświadczeniu, uczyniły z Walentyny biegłą kapłankę skrajnej rozpusty.
Ale to jej nie przeszkadzało marzyć w swym salonie o Annie-Maryi, znieważonej śladem pocałunków, składanych przez Norberta na białem jej czole.
Santezze nie krępował się w wyrażeniach i chętnie podtrzymując tego rodzaju rozmowy, rzekł:
— Ach wykręty bezpłodnej miłości!... bawią mnie ci, którzy przeciwko nim powstają! Jakiś doktór z głębokiej prowincyi postanowił je zwalczyć, pisząc o nich książkę i wyszczególniając potępiał je w skutkach. Jakiż się okazał tego rezultat?... Oto że nauczył najwstrętniejszych nawet wykrętów tych wszystkich, którzy poznać je pragnęli, lecz nie mieli ku temu okazyi... Nawet chłopi teraz o tem wiedzą... i książka owego doktora nie mało się przyczyniła do rozpowszechnienia bezdzietnych małżeństw...
Rozmawiano, nie zważając na obecność Celestyny, która stała przy dzieciach udając że nie słyszy. Zabawiona anegdotką, Walentyna śmiejąc się i dalej żartując, dała znak do wyjścia. Już zeszedłszy ze schodów, w przedsionku, wreszcie Mateusz uzyskał od Séguin obietnicę, że na pawilonie zostanie położony nowy dach. by deszcz nie padał na głowy lokatorów.
Powóz już czekał na dziedzińcu. Gdy państwo Séguin i Santezze pożegnawszy Mateusza wsiedli i odjechali, spojrzał raz jeszcze na fasadę pałacu, W jednem z okien stała Celestyna z dziećmi, zapewne pragnąc naocznie się upewnić, że odzyskała swobodę działania. Mateusz przypomniał sobie Reginę, odjeżdżającą i żegnaną przez rodziców, patrzących na nią z zachwytem. Lecz tutaj było inaczej. Gaston i Łucya stali nieruchomie, z powagą i ze znużeniem, a ani ojciec, ani matka, nie pomyśleli, by spojrzeć w ich stronę.




IV.

Gdy Mateusz przybył o godzinie w pół do ósmej na plac Magdaleny do oznaczonej restauracyi, już zastał tam Beaucbêne’a ze swoim klijentem, p. Firou-Badinier. Rozmawiając popijali kieliszek przedobiadowej madery. Obiad był wyborny, złożony z licznych doborowych dań, z najlepszych win, któremi raczono się obficie. Lecz Mateusz nie tyle podziwiał sam obiad i apetyt dwóch biesiadników, jedzących i pijących po bohatersku, ile umiejętną prostoduszność swojego pryncypała, który z niezrównaną inteligencyą i wesołością umiał przygotować i zażyć swojego klijenta. Już podczas pieczystego p. Firou-Badioier nie tylko dał obstalunek na młockarnię nowego modelu, lecz zgodził się na cenę żniwiarki. O dwadzieścia minut po dziewiątej miał odjechać koleją żelazną do Evreux; Beauchêne pragnąc go się pozbyć teraz jaknajprędzej, wmówił w niego, że powinien co prędzej wsiąść do dorożki, bo jest godzina dziewiąta, zatem może się opóźnić na pociąg; tamten go usłuchał, chociaż do dworca Saint-Lazare było bardzo blizko.
Gdy odjechał. Beauchêne stojąc z Mateuszem na chodniku, zdjął kapelusz, by głowę orzeźwić chłodem pogodnego, majowego wieczora i rzekł śmiejąc się:
— No, skończone! szczęśliwie skończone! Ale przyszło nie bez trudu! Trzeba było tę bestyę pomarem podlewać, by skłonić do ostatecznej decyzyi. A prócz tego, wciąż bałem się, że mu się zachce dziś zostać w Paryżu... nie miałem na to ochoty, bo byłbym przepuścił umówioną schadzkę.
Ostatnie słowa wymknęły mu się z ust w pół pijanych, lecz nagl6 zdecydowały go do bliższych zwierzeń. Włożył kapelusz, zapalił drugie cygaro i wziąwszy Mateusza pod rękę, zaczął iść drobnemi krokami wśród gorączkowego tłumu i rzęsiście oświetlonych bulwarów, mówiąc:
— Jeszcze nic pilnego... mamy czas... czekać na mnie będą o wpół do dziesiątej... tu w pobliżu... Może chcesz cygaro? Ach, ty nigdy nie palisz...
— Nie, nigdy.
— Otóż, głupio byłoby przed tobą ukrywać, bo widziałeś, co zaszło dziś rano... Wiem, że wdaję się w niepotrzebne rzeczy, bo niedorzecznem jest, gdy pryncypał bałamuci którą ze swoich robotnic. Jest to nieoględnie a nawet do pewnego stopnia nieuczciwie. Zawsze takie figle dają się we znaki, a nawet mogą poderwać znaczenie handlowego domu, dotychczas się tego ustrzegłem i daję ci słowo, że z żadną z pracujących u mnie dziewczyn nie wdawałem się w umizgi. Jak widzisz, surowo siebie krytykuję, że zachciało mi się odstąpić od prawidła. Ale, cóż chcesz?... ta jasnowłosa dyablica rozpaliła mi krew w żyłach swojem pulchnem, białem ciałem, swoim dziwnym chichotem, jakby ją wiecznie łechtano.
Poraz pierwszy zwierzał się w ten sposób przed Mateuszem, dotąd był powściągliwy w tym przedmiocie, jak pijak, unikający rozmowy o trunkach. Od czasu jak Mateusz został jego kuzynem, żeniąc się z Maryanną, Beauchêne znał szczegółowo jego życie. wiedział, jak serdecznie i całkowicie jest przywiązany do żony, zatem osądził go za niewłaściwego powiernika swoich pozadomowych hulanek, uważał go za źle przygotowanego do pobłażliwości a tem mniej do bawienia się z nim razem. Lecz teraz czuł potrzebę zwierzenia się przed nim, więc go silniej przytrzymał ramieniem i zaczął mu zcicha spowiadać się, chociaż język trochę mu się plątał. Mówił do ucha, jakby w obawie, że go przechodnie bulwarowi mogą podsłuchać:
— Domyślasz się, że to się rozpoczęło w sposób nieznaczny... prawie nie zważałem na jej kręcenie się około mnie... poprostu wabiła mnie oddawna.. Mówiłem nawet sam do siebie, gdym dostrzegł jej manewra: „Ty, moja kochana, próżno czas tracisz, nic z tego nie będzie... dość jest kobiet włóczących się po ulicach, bym sobie brał z pomiędzy nieb, gdy mam na to ochotę. A jednak postawiła na swojem, rzuciłem się na nią dzisiaj, jakeś to widział na własne oczy... zatem wszystko się odbędzie za chwilę, bo zgodziła się przyjść do mojego mieszkania, które mi jest potrzebne w takich razach... Wiem, że robię głupstwo, ale trudno, mam na nią ochotę, a przecież nie jestem z drzewa... Mam taką naturę, że gdy mi jaka kobieta wpadnie w oko, to muszę ją mieć, bo inaczej chybabym zwaryował. Chociaż blondynki dotąd nie bardzo na mnie działały, ale ta... no, ciekaw jestem, jaką jest... Co?... jak ty myślisz?... ona musi być bardzo zajmująca...
Wtem, nagle, jakby sobie przypomniał o rzeczy niesłychanie ważnej:
— A wiesz, ja nie pierwszy tam będę... Wybadałem ją... Otóż, mając lat szesnaście, miała kochanka. Obałamucił ją, czy też ona zbałamuciła syna szynkarza. w którego domu mieszka rodzina Moineaud, kupiąc się w trzech małych izdebkach. Niewiniątek nie pożądam, dziewic nie poszukuję... nie lubię tego, zbyt trzeba się mieć z tem na baczności, bo można sobie sprowadzić więcej kłopotu na kark, aniżeli wszystko było warte.
Mateusz słuchał z zakłopotaniem, wyprowadzało go to z równowagi moralnej i cielesnej, więc spytał:
— A cóż na to mówi twoja żona?...
Beauchêne tak się zdziwił tem pytaniem, że aż przystanął na chodniku i po krótkim namyśle odrzekł:
— Jakto, moja żona?... co chcesz przez to powiedzieć?... ja nie rozumiem, dlaczego wspominasz z tego powodu o mojej żonie? Ona jest u siebie w domu, zaraz się położy do łóżka i będzie na mnie czekała, upewniwszy się że nasz Maurycy zasnął i śpi smacznie, jak zupełnie zdrowe dziecko... Moja żona jest uczciwą kobietą, więc cóż innego mogę ci o niej powiedzieć?...
Spożyty obficie obiad i wypite wytrawne wina, czule uspasabiały Be»uchêae’a, a gwar i światła bulwarów, przyczyniając się do ostatecznego odurzenia jego umysłu, skłaniały go do coraz poufalejszych zwierzeń:
— Słuchaj no, bądź rozsądny, przecież nie jesteśmy dziećmi... A cóż u licha!... życie jest życiem i tyle naszego, co się użyje... To moja stała zasada. Moja żoua! niema na świecie osoby, którąbym więcej od niej szanował. Gdy się z nią żeniłem, spowodowany gwałtowną potrzebą pieniędzy, wyznam ci, że jej nie kochałem, to jest nie miałem ku niej żadnego cielesnego pociągu. Przecież w niczem jej nie ubliżam, mówiąc, że dla mnie była za chuda... ona to dobrze odczuła i wszelkiemi sposobami starała się nabrać tuszy, ale biedaczce wcale się to nie udało, wszystkie próby poszły na marne... Ale żona to nie jest to samo, co kochanka... nikt się przecież nie żeni z kobietą z postanowieniem zrobienia jej swoją metresą. A więc uważaj: Mam dla niej szacunek, jaki każdy dobry ojciec ma dla matki swojego syna. Ognisko domowe to rzecz święta i nie godzi się kalać swojego gniazda. Prawda, że nie jestem wzorowo wiernym mężem, ale za to mam tę zaletę, iż nigdy sobie nie pozwoliłem nawet myślą na zaprawianie mojej żony ku rozpustnym obyczajom, jak to czynią niektórzy... Ponieważ oboje nie chcemy mieć więcej dzieci, a ja nie pozwoliłbym sobie wymagać od niej innych zadowoleń, zatem, mojem zdaniem, daję jej dowód szacunku, zaspakajając zwierzęce instynkta bez jej wiedzy... a czynić tak muszę, bo taką już mam naturę, że wszelki post doprowadza mnie do choroby...
Śmiał się w przekonaniu, że wypowiedział w wyszukanej formie swoje skryte sprawy do mowę. Mateusz znów zapytał:
— A czy kuzynka Konstancya zna te twoja teorye?... czy z jej pozwoleniem w czyn je wprowadzasz?...
Pytanie Mateusza wywołało wybuch śmiechu Beauchêae’a, zawołał więc szczerze rozweselony:
— Nie, nie! ona nic o tem nie wie i wiedzieć nie powinna! Trzeba ci wyznać, że Konstancya była o ranie niezmiernie zazdrosną w pierwszych czasach po ślubie. Nie wyobrazisz sobie, ile naopowiadałem jej zmyślonych bredni, by módz się wyswobodzić i chociaż od czasu do czasu mieć wieczór do swojego rozporządzenia. A byłem wtedy jeszcze o wiele skorszy od szukania pozadomowych rozrywek, bo do rozpaczy mnie doprowadzała moja bardzo zacna, lecz niezmiernie nudna żona. Wiesz przecież, jak ją nazywałem?.. i rzeczywiście była to tylko sucha kość w małżeńskiem łożu... nie mam wszakże do niej żalu., i w niczem jej to nie ubliża, przeciwnie, daje mi pewność, że jest ona najuczciwszą kobietą na świecie. Po niedługim czasie zrozsądniała i zauważyłem. że poddała się temu, co było nieuniknione, to jest. że zamykała oczy na to, o czem wiedzieć nie była powinna. Któregoś razu prawie mnie złapała na gorącym uczynku i to z jedną ze swoich bliskich znajomych; otóż tyle okazała taktu, że nigdy mi o tem nie wspomniała ani jednem słówkiem. A przecież, gdy to ma miejsce z którą z jej znajomych, niezawodnie czuje się ona zadraśniętą, podczas gdy upolowana przeżerania jaka dziewczyna na ulicy, po za jej otoczeniem, pozostaje dla niej obojętnym przedmiotem i Konstancya najmniejszej do tego nie przywiązuje wagi. Naprzykład dzisiejsza schadzka, rozumiesz, że niema dla niej żadnego znaczenie! Przecież nie kocham tej dziewczyny, z którą mam się spotkać; biorę ją, bo tak się zdarzyło, ale z równą łatwością porzucę, a te moje chwilowe fantazje tak nic wspólnego nie mają z uczuciami, jakie mam dla mojej żony, odbywa się to tak dalece po za nią i poniżej jej, że nie widzę możności, by mogło to w czemkolwiekbądź ujmę jej czynić... Bo muszę ci wszystko wyznać. Konstancya ma swoje winy a nawet wielkie winy. Prawda, że stanowczo zgadzam się z nią, iż nie powinniśmy mieć drugiego dziecka. Nasz Maurycy powinien być jedynakiem, ile słyszałeś dziś rano, co sama mówiła?... Powiadam ci, że ona jeszcze więcej się strzeże odemnie... Nie wyobrazisz sobie, jakich używa środków bezpieczeństwa, by nie zostać powtórnie matką... toby odstręczyło każdego mężczyznę.
Gryzł cygaro i sapał coraz głośniej, w miarę jak w zwierzeniach zagłębiał się w tajniki swego domowego pożycia z żoną, a sam przedmiot rozmowy działał na niego podniecająco, ostatecznie krew mu zapalając. Lecz nie cofnął się przed odsłonięciem każdego szczegółu swej alkowy i opowiadał wszystko z wielką dokładnością. Mówił o sobie, że nie jest rozpustnikiem i niema zwyrodniałych pociągów, zadawala się prawami naturalnemi, ale cierpi, nie zaspakajając wymagań swego apetytu, który jakkolwiek obficie obsłużony, zawsze go głodnym pozostawia. Zatem, drobne igraszki i nie dające się spożyć dania domowe nie mogą nasycić tego wciąż nurtującego go głodu. Konstaacya, znając obowiązki małżeńskie, siliła się wypełniać je, pragnąc utrzymać męża przy sobie. Zgadzała się, poddawała, chociaż ją to denerwowało do bólu, z czem wszakże kryła się, nie chcąc ostatecznie do siebie zrażać męża, który, czuła, że wychodzi z jej objęć zły, nienasycony. Zawsze się to powtarzało i zawsze cierpiała z powodu gwałtowności i wymagań jego zmysłów; wiedziała, że nie naraża się na macierzyństwo, lecz to wieczne oszukiwanie natury było nużące, wyczerpujące dla nich obojga. Znali wszelkie wykręty, będące w użycia pomiędzy szanującemi się stadłami małżeńskiemi, lecz wszystkie te ograniczenia łatwo mogą się sprzykrzyć a warunkowa powściągliwość, bynajmniej nie wykluczająca ilościowych nadużyć, zwykle się kończy chorobami żon, których połowa ulega zupełnemu zniedołężnieniu organizmu.
— Zatem, widzisz teraz jasno, jak sprawy stoją i rozumiesz, że człowiek trzydziestodwuletni łatwo sobie uprzykrzy monotonną strawę domową — a może zadawalałbym się tą domową strawą, ale pod warunkiem, by mi się ona przedstawiała ponętnie i bym mógł zawsze dość się nasycić...
I zwierzył się kuzynowi na ucho, parskając śmiechem, dusząc się, zatykając, z pobłażliwością litując się nad tą biedną swoją Konstancyą, która myślała, że wpadła na wyborny pomysł.
— A więc nie!... nie... Przecież każdy łatwo pojmie, że mnie to nie może zadowolić! Zły nie jestem, więc nie chcę jej robić przykrości i pragnę, by nie wiedziała, co robię po za domem. Rad jestem, że jest inteligentną kobietą i że zaczyna zamykać na to oczy, rozumiejąc różne nieuniknione konieczności. A wreszcie, wszystkie moje zachcianki zaspakajam po za domem w sposób przyzwoity i niezbyt kosztowny, zatem pytam się, jaka ztąd wyniknąćby mogła dla niej krzywda?... Jeden z moich dobrych znajomych ma żonę wielce szanowną, kobietę niezwykle dystyngowaną, otóż, nieraz mówi mu ona wprost z własnego popędu: „Idź, idź, zabaw się, wrócisz uspokojony i w lepszym humorze“. Co?... wszak mądra kobieta! jak dobrze zna życie, boć to prawda, absolutna prawda! Ja naprzykład, gdym się zadowolił poza domem, wracam do żony wesoły jak ptaszek, zwykle przynoszę jej wtedy jaki podarunek i mam spokój na trzy dni. Wszyscy więc korzystają w takich okolicznościach, a przytem zechciej zauważyć, że to najpewniejszy sposób, by żonę zabezpieczyć od ciąży, a wiesz, jak dalece Konstancja tego się lęka.
Argument zabezpieczania w ten sposób żony wydał mu się tak dowcipny, że śmiał się teraz do łez, niewymownie zadowolony ze swej osoby.
— Ale, mój kochany — rzekł Mateusz — dziecko, którego unikasz w domu, możesz mieć po za domem z którą z dziewczyn upatrzonych na ulicy. A jeżeli i z niemi używasz środków ostrożności, to nie widzę upragnionej przez ciebie odmiany.
Beauchêne spoważniał, zdziwiony tą uwagą, której nie mógł przewidzieć.
— Zapewne, że człowiek uczciwy nie chce dziewczyny narazić na kłopot... Ale wiadomem jest, że te dziewczyny nigdy nie mają dzieci... Wreszcie, płaci się im, zatem to już ich sprawa urządzić się jak chcą i przewidzieć ryzyko swojego rzemiosła. Zastanów się i nad tem, że taką dziewczynę traci się zaraz z oczu, zatem nie wie się nawet, czy zaszła w ciążę... a jeżeli się ją spotka później wypadkowo i jest ciężarna, to nie może udowodnić, kto jest tego sprawcą, bo sama nie wie, komu ojcowstwo ma przypisać. Dziecko takich, kobiet jest niczyje, wreszcie, to nigdy się z niemi nie zdarza...
Uspokojony, upewniony własnemi słowami, niezdolny do skrupułów, gdy szło o zaspokojenie rozbudzonego szału, przystanął na rogu ulicy Caumartin. W jednym z domów przy tej ulicy, w głębi podwórza, miał wynajęty pokój dla dogodności schadzek, a stróżka trudniła się utrzymywaniem w nim porządku. Uznając, że nie warto się krępować z własną robotnicą, kazał Norinie czekać na chodniku przed bramą.
Mateusz już zdaleka poznał Norinę, stojącą pod gazową latarnią. Stała nieruchoma, w jasnej, letniej sukni, a światło rzucało złote blaski na jej piękne blond włosy, wysuwające się z pod okrągłego kapelusza.
Twarz Beauchêne’a rozpromieniła się, gdy ją dostrzegł i natychmiast pożegnał swego towarzysza, podając tmu rękę i ściskając dłoń jego w sposób znaczący:
— A więc do jutra, mój drogi! Dobranoc!
Lecz jeszcze zatrzymał się chwilę, by mu szepnąć do ucha:
— Wiesz, sprytna z niej dziewczyna... Powiada w takich razach ojcu, że idzie do teatru z jedną ze swoich przyjaciółek. Tym sposobem ma czas swobodny do pierwszej godziny w nocy.
Mateusz pozostał sam na skraju chodnika. Ostatnie słowa Beauchêne’a, którego teraz widział, znikającego pod bramą z Noriną, przywiodły mu aa pamięć obraz Moineanda, jej ojca. Widział jego chropowatą twarz i ręce zniszczone pracą, widział go stojącego obojętnie i w milczeniu w pracowni kobiet, podczas nagany dawanej przez pryncypała jego młodszej córce Eufrazyi, ku zadowoleniu starszej, tej ładnej, jasnowłosej dyablicy, śmiejącej się skrycie. Dzieci biednego jak on robotnika, dorósłszy, stają się żerem wojny, albo prostytucyi, a ojciec, znużony ciężacm nędznego swojego życia, nie troszczy się nawet, w jaką otchłań wiatr rzucił pisklęta jego, wypadłe z gniazda.
Była teraz godzina wpół do dziesiątej, Mateusz miał więc całą godzię, by dojść do dworca kolei północnej. Nie spieszył się zatem, szedł powoli, zatrzymując się, jak inni spacerujący, wzdłuż linii bulwarów. Czuł, że zbyt wiele jadł, zbyt wiele pił, a zwierzenia, które dopiero co słyszał, jeszcze dźwięczały mu w uszach, odbierając mu przytomność, pogrążając go w jakiś głuchy stan pijaństwa. Ręce mu pałały, płomienie przebiegały po twarzy. Wieczór był rozkosznie ciepły, Bulwary jaśniały olśniewającemi lampami elektrycznemi, a tłum roił się gorączkowo, wymijano się a trudnością wśród gwaru rozmów, wśród nieustannie buczącego turkotu dorożek i omnibusów. Była to jakby rzeka, kipiąca życiem i zmierzająca ku blizkiej nocy; dał się unieść jej prądowi, podążał naprzód wśród tchu ludzkiego, ślizgającego się po nim żarem żądz utajonych.
W majaczącej myśli przedstawił mu się cały dzień dzisiaj przebyty. Odnalazł się najpierw w mieszkaniu państwa Beauchêne. Ojciec i sm«tka, w porozumieniu z sobą żyjący wspólnicy statecznie powziętego postanowienia, pochylali się nad synem jedynakiem, bladym jak wosk Maurycym, drzemiącym na kanapie. A teraz Konstancya zapewne już zamierza położyć się do łóżka, pierwej otuliwszy kołdrami śpiącego syna; sama nie zaśnie; czekać będzie do późnej godziny na powrót męża. On zaś, samiec, zgłodniały dotrzymywaniem zawartej z żoną umowy, brutalnie szuka odszkodowania po za domem i ryzykuje zapłodnić obcą kobietę, uczynić ją matką dziecka, którego nie chce mieć Konstancya. Lecz spokojną jest ona w swojem sumieniu; wszak poddaje się wymaganiom obowiązków małżeńskich, a jeżeli konieczność ograniczeń nie może zaspokoić dokuczającego mu głodu, czeka na niego w samotności, by, ulegając potrzebie, szedł rzucać nasienie, gdzie nadarzy mu się okazya, gdzie los zechce je skierować. Konstancya czuje, że powinna stać na straży, by zakład nie uległ niebezpieczeństwu podziału między rodzeństwem, chce, by Maurycy był jedynym dziedzicem milionów zebranych przez ojca, chce, by jej syn mógł być jednym z książąt przemysłu. Zatem pochwala swoją oględność, przecież nie zepsucie skłania ją ku oszukiwaniu natury, jest do tego zmuszona dla dobra syna, dla przyszłego jego wywyższenia. Wszak nie ona jedna zamyka oczy na miłostki męża. Mateusz zdawał sobie sprawę, że takie układy istnieją pomiędzy małżeństwami wśród bogatej burżuazyi, zastępującej dzisiaj dawny stan szlachecki. Burzuazya ta wznawia na swój użytek prawo starszeństwa, które sama niegdyś zniosła we Francyi i ogranicza się na synie jedynaku, wbrew wszelkiej moralności, wbrew wszelakiemu zdrowiu.
Nawoływania sprzedawaczy dzienników, biegnących ze stosami ostatniej, wieczornej edycyi, z pomieszczonym rezultatem wygrywających numerów wartościowych papierów kredytu narodowego, zmieniło kierunek myśli Mateusza. Nagle przypomniał sobie małżonków Morange w nowem mieszkaniu, rojących o dorobieniu się majątku, gdy mąż porzuciwszy Beauchêne’a wstąpi na służbę do jednego z wielkich banków, gdzie za sługa bywa hojnie wynagradzana. Małżonków tych pożerała ambicya i drżeli, by jedyna ich córka nie była zmuszona wyjść za mąż za jakiego drobnego urzędnika, pragnęli bowiem za pośrednictwem jej małżeństwa wspiąć się o stopień wyżej w hierarchii społecznej, ulegając w tem zarazliwej gorączce demokracyi, wytrąconej z równowagi równością polityczną wobec nierówności ekonomicznej. Bogactwo innych rozniecało w nich zazdrość, gotowi byli zaciągać długi, byle chociażby zdaleka módz naśladować elegancyę klasy wyższej, a uniesieni szaleństwem tych drobnych ambicyj, zatracali wrodzone swoje przymioty, psuli posiadane szczęście. O tej porze już musieli być w łóżku, bo Morange nigdy wieczorem nie wychodził, z domu a Walerya do skąpstwa posuwała oszczędzanie świec i oleju w lampach, by módz się wystroić w niedzielę. Mateusz, wiedząc, że się kochają, wyobrażał ich sobie w ciemnym pokoju, przytulonych do siebie, pieszczących się jak para kochanków, ale zarazem pilnie czuwających nad sobą w obawie przed dzieckiem, bo byłoby ono dla nich śmiertelnym kłopoterm, przeszkodą w podążaniu ku zdobyciu upragnionego majątku. Więc i ci oszukują naturę i ci używają wykrętów praktykowanych przez tu wszystkie niepłodne małżeństwa, lecz kochają się, więc pozostają sobie wiernymi, zdecydowani zadawalać się tem, co nie przedstawia niebezpieczeństwa — a jednak zdarza się, że ogarnia ich lęk wielki, popełnili nieostrożność, więc żyją w niepewności, licząc dni, wyczekując epoki, która ma im przynieść uspokojenie. Regina, w swoim pokoiku po drugiej stronie mieszkania, zapewne jeszcze nie śpi, wzruszona wrażeniami dnia przebytego z baronową de Lowicz, z tą piękną panią, która była dla niej taką dobrą; olśniona widzianym zbytkiem, Regina marzy o owym bogatym mężu, obiecanym jej przez rodziców, którzy pilnie się strzegą dania jej braciszka, albo siostrzyczki.
Zbity tłum przechodniów tamował przejście na chodniku, Mateusz spostrzegł, że jest przed teatrem, w którym dziś jakaś sztuka jest poraz pierwszy wystawiana. Był to jeden z tych wielkich teatrzyków, gdzie dawano skandaliczne farsy, a dziś pozwolono sobie postawić przed drzwiami afisz, wyobrażający w podwójnej wielkości miejscową gwiazdę, cienką, wydłużoną, ryżą dziewczynę, nagą i płaską, symbolizującą bezpłodny erotyzm; ta lilia zatruta i sprośna pociągała ku sobie przechodzącą publiczność. Robiono głośne, nieprzyzwoite uwagi. Mateusz przypomniał sobie, że właśnie do tego teatru Santerre miał dzisiaj zaprowadzić państwo Seguin, których zachęciły wieści z ostatniej próby; treść sztuki była rozpustna i do tego stopnia idyotyczna, że dopuszczona na próbę publiczność, jakkolwiek pozbawiona skrupułów, oburzyła się i nie wiele brakowało, by nie połamano ławek. Podczas gdy rodzice stukają tutaj wrażeń, dzieci Gaston i Łucya, pozostali w pałacu przy alei d’Autin, pod opieką Celestyny, która położyła ich spać, a sama czemprędzej zeszła do kuchni, gdzie czekała na nią pani Menoux, sklepikarka z sąsiedztwa. Gaston spał, bo opił się czystem winem, a Łucya trzęsła się ze strachu i z bólu, bo znów miała boleści żołądka; nie śmiała wszakże zawołać Celestyny, wiedząc, że w takim razie będzie przez nią zfukana. Około drugiej godziny w nocy małżonkowie wrócą do swego pałacu, po kolacyi zaofiarowanej przyjacielowi; oboje będą podnieceni treścią rozwięzłej, rozpalającej farsy w teatrze, rozmowy przy jedzeniu ostryg w nocnej restauracji, gdzie się zetknęli z nierządnicami; odnajdą się w małżeńskiem ognisku, trawieni wszystkiemi żądzami modnego zepsucia, odurzeni prądami literatury, z kału ciągnącej zyski, obałamuceni sztucznością głupich frazesów; ta para małżonków, oszukując naturę, doszukiwać się będzie nawet w krańcowej rozpuście wytworności złączonej z pesymizmem, od którego odstąpić uważaliby za uchybienie samym sobie. Podług nich, płodność równała się zbrodni a spazm bezowocny przyśpieszał pożądany koniec świata. Wszelkie praktyki, byle uniknąć dziecka, wszelka rozpusta, chociażby niewiernością przyszło zdobyć jej naukę!... Tymczasem Santerre spokojnie powracał do siebie, sypiał samotnie i wyczekując godziny przewidzianego zwycięztwa, bawił się dawaniem hasła do szaleństw nadwerężających mózgi, osobiście oszczędzając się i szanując swoje zdrowie...
Przerzuciwszy w myśli wrażenia dnia dzisiejszego, Mateusz zdumionym był, przychodząc do wniosku, że wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał od rana, wysilają się, by oszukiwać naturę, by unikać dziecka. Wszyscy, którzy go otaczali, wszyscy, których znał, ten mieli cel, wszyscy się wyłamywali z pod życiowego prawa, nie chcąc być życiodawcami, postępując na tej drodze uparcie, zawzięcie z obliczeń egoistycznych a jednak bez wyrzekania się uciech zmysłowych. Trzy małżeństwa, które dziś spotkał, każde z innych powodów, lecz z takąż samą gorliwością, uprawiały bezdzietność. Chociaż wiedział o tem już poprzednio, zastanawiało go wszakże to zestawienie powściągliwości z odmiennych przyczyn i czuł się strwożony, zachwiany w swojej wierze w potrzebę miłości życia; zaczęło go nurtować zwątpienie we wszystko, w co niezachwianie wierzył jeszcze dzisiaj zrana.
Zatrzymał się, odetchnął głęboko, chciał się opanować i odpędzić od siebie wzrastające obawy. Zdawał sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Minął plac Opery i doszedł do ulicy Drouot. A może gorączka, panująca na bulwarach w wieczornem oświetleniu i gwarze, wzmagała w nim poobiednie objawy pijaństwa?... W restauracyach jeszcze pełno było ucztujących, kawiarnie żarzyły się światłami, padającemi aż na ulicę, a tłum siedzącej przed niemi publiczności, utrudniał przejście na chodnikach. Zdawało się, że cały Paryż wyległ na bulwary, by użyć rozkosznego, majowego wieczoru. Ścisk był tak wielki, że ciała z konieczności ocierały się o siebie, a oddechy łączyły. Spacerujące pary zatrzymywały się przed wystawami sklepów, a rodziny burżuazne w gronie przyjaciół znikały pod łukami lamp elektrycznych, zdobiących wejścia do sal koncertowych, obiecujących na afiszach podejrzane zabawy, szansonetki śpiewane przez wpół nagie dziewczyny. Setki kobiet ciągnęły szeregiem w nadziei, że będą zaczepione, a wreszcie decydowały się same zaczepiać mężczyzn, szepcząc coś do nich z obiecującymi uśmiechami. Mężczyźni, którzy wyszli na polowanie, gardzili niemi, szukając czegoś nadzwyczajnego, upatrując kobiety uczciwej a przypadkowo tu zabłąkanej, młodej robotnicy, powracającej spiesznie do domu i zoczywszy podobną postać, rzucali się w trop za blondynką albo brunetką, kusząc ją słowami rozbudzonej namiętności. Pary małżeńskie, prawe lub nieprawe, wiekowe albo młode, znające się oddawna lub chwilowo złączone, wsiadały do dorożek, każąc się wieść ku wiadomej lub niewiadomej alkowie. W otwartych powozach widać było milczących mężczyzn obok kobiet wpół leżących, zamyślonych, ukazujących się naprzemian w świetle lub w cieniu. Ruchliwa ludzka rzeka płynęła pomiędzy wysokimi, rzęsiście oświetlonymi domami, wśród zgiełku tłumu i turkotu kół, a noc miała ich wszystkich pochłonąć nieskończonością swego morza; na wszystkie te istoty oczekuje łóżko, w którem legną, by zasnąć parami, złączone w ostatnim uścisku.
Mateusz znów szedł naprzód, ulegając prądowi, uniesiony wraz z innymi, ogarnięty tą samą co oni gorączką, wywołaną wrażeniami dnia, obyczajami ludzi, z którymi się dziś spotkał. Ale zdawał sobie sprawę, że nie tylko małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin oddawali się wzbronionej rozpuście, oszukiwaniu natury, lecz że cały Paryż był w tejże samej co oni zmowie. Wyrozumowana powściągliwość w płodności stawała się prawem, władała całą ludnością miasta, wszystkimi mieszkańcami bulwarów, ulic, zaułków, pałaców i domów.
Gdy tylko noc zapadła ponad gorącym brukiem Paryża, rozpalonym całodzienną życia, pogonią za zdobyciem pieniędzy, Paryż stawał się kamienistem polem, spieczoną ziemią, na której marniało i schło nasienie rzucane na wolę wiatrów w nienawiści plonu. O tej wyrozumowanej bezpłodności wszystko zdawało się tutaj świadczyć, wszystko ją głosiło, objaśniało, afiszowało z tryumfującym bezwstydem. Wyziewy alkoholu, ulatujące z okien i drzwi restauracyj, kawiarni, barów — rozprzęgały nerwy mężczyzn i kobiet, zatruwając płód w samym zarodku. Prostytutki, słaniające się stadami i nęcące byle kogo, aby pomnożyć zdobycze; ileż skalanego, zmarnowanego życia ciekło ku kloakom ze zlewanych przez nie kubłów czy to w pachnących, czy zatęchłych umywalniach! Wszystkie te dorywczo kojarzące się pary, umawiające się wśród zgiełku ulic, przy wyjściu z teatrów, z kawiarni, powodowane potrzebą zarobku z jednej strony a chwilowym szałem zmysłów z drugiej i dążące nasycić się naprędce — czy to w atłasach drogocennych, czy też w brudnych stancyach ostatniorzędnych oberży — popełniają zbrodnie, tępią życie, plując je bezecnie w błoto rynsztoków. Prostytucya stawała się więc najogólniejszą krzewicielką rozmijania się z celami natury, mistrzynią zbrodni, tępicielką zarodków, które niszczyła z mściwą zaciekłością, jako wrogów, mogących rozwinięciem się zniweczyć zwykły tryb codziennego bytu. Z lekcyi tej korzystał cały Paryż każdego wieczoru. Bezdzietność stawała się celem płci obojga. Para wysokiej kultury, dotknięta literacką newrozą, fanfaronująca krańcowością opinii, spłacała dług swego przerafinowania, u= chylając się od obowiązków rodzicielstwa. Para z bogatego, przemysłowego, handlowego świata, utrzymywała księgę rachunkową swych nocy, jak księgę rachunkową swego zakładu lub sklepu. Stadła z klasy średniej, kupcy, urzędnicy, adwokaci, doktorzy — wszystkie pary zachowywały środki ostrożności a tem ściślejsze, im miały większe pole do rozwijania próżności i zdobywania pieniędzy; nawet robotnicy poczynali iść za tym przykładem i z każdym dniem nabywali umiejętności w praktykowaniu rozkoszy z uniknięciem dziecka. Groza możliwości potomstwa strachem napełniała mieszkańców Paryża. Małżonkowie zmawiali się pomiędzy sobą, by się uchronić od niebezpieczeństwa, a nawet pary kochanków, ogarnięte szałem miłości, strzegły się troskliwie pieszczotliwych zapomnień. Gdyby jednym ruchem ręki odsłonić było można naraz wszystkie alkowy, ujrzanoby je uprawiające bezpłodność przez rozpustę, przez ambicję, przez dumę. Ulegali tym obyczajom zarówno ludzie zacni jak i inni, przekształcając poziomość wyrachowania w piękno cnoty, egoizm zwał się wtedy rozumną przezornością a brak wiary w życie uczciwością społeczną. Takim był Paryż, chcący umierać, każdej nocy trwoniący życie, odwracający ziarno od właściwego mu gruntu, rzucający go na marne zaprzepaszczenie, Paryż źle zasiany, nie wydający obfitego, zdrowego plonu, jaki powinien był rodzić.
W myśli Mateusza stanęły słowa owego wielkiego zdobywcy i wodza, który patrząc wieczorem po bitwie na pole zasłane trupami, rzekł, iż jedna noc w Paryżu wystarczy, by powetować tę stratę ludzi. A zatem tylko dzisiejszy Paryż nie chce zapełniać rzedniejących szeregów poległych?... Podczas gdy zbrojny pokój pochłania setki milionów franków, Francya rok rocznie przegrywa bitwy, nie chcąc rodzić stu tysięcy dzieci, brakujących do normalnego przyrostu jej ludności. Wspomniał także o czterystu tysięcach młodych mężczyzn, śpiących samotnie w koszarach, ulegających zepsuciu otoczenia nie płodzących potomstwa w dobie najodpowiedniejszego ku temu rozkwitu młodości i siły. Marnował się więc kwiat rasy, bo tyleż młodych dziewczyn próżno wyczekiwało na mężów, których nigdy nie będą miały, jeżeli nie posiadają posagów, lub też wyjdą za mąż za ludzi wyczerpanych fizycznie, schorzałych, niezdolnych być ojcami zdrowych, licznych rodzin.
Mateusz skronie miał rozpalone i znów się zatrzymał, by rozejrzeć się dokoła. Doszedł bulwarami do ulicy Montmartre, gdzie na rogu bywa zwykle największy tłok ludzi i powozów. Musiał chwilę poczekać, by módz przejść na ulicę Faubourg Montmartre, którą zamierzał się skierować w stronę dworca kolei północnej. Ściśnięty, popychany, znalazł się w środowisku zbitego tłumu; zatrzymanego stadem kobiet, zwykle tu wyczekujących na przechodniów; było to jakby targowisko, podniecające i zachęcające ku bezpłodnej nocy.
Mateusz zastanawia! się nad tem czasami, lecz nigdy nie przedstawiło mu się to z taką oczywistością, jak olbrzymi zasób ludzkiego zasiewu marnieje, ile ziarna ginie, by jedno zakiełkowało. Zarodki miliardami płynęły, obfitość ich wzbierała potokami, kąpiącemi całość materyi organicznej, przewidująca natura w niewyczerpanej swej hojności jakby przewidziała, że nasiona roślin, oraz istot powinny nieskończonością zasobów gwarantować straty. Słońce wysusza ziarno zbyt wielka wilgoć niszczy je przegniciem. Morskie wichry zmiatają całe ławy zapłodnionej ikry, wiosenne burze otrząsają gniazda, druzgocząc jajka w nieb zniesione, Każdy krok człowieka niszczy całe światy, miażdży nieskończone ilości drobnoustrojów. To przerażająco obfite marnowanie jestestw może być porównane tylko z przewyższającą je obfitością zarodczych pyłów, podnoszących łono ziemi i wody, wypełniających przestrzenie powietrza, drgających w życiodajnem cieple promieni słońca. A każde zniszczone jestestwo staje się znów życiem, fermentuje w nowym kipiątku, rozwija się w nowym zastępie tworów i tak w nieskończoność. Ale tylko człowiek Wiednie żąda swego zniszczenia, obmyśla je. wykonywa, w celu egoistycznym, dla własnej swej wygody i przyjemności. On jeden wysila się, by umniejszyć moc twórczą na swoją korzyść, stara się ją nawet powstrzymać, ograniczając liczbę swej potomności, wyrzekając się jej zupełnie by tylko pomnożyć osobiste swe używanie. Jeżeli wicher zmiata zapłodnioną ikrę, złożoną na piaskach wybrzeży, jeżeli wiosenne burze niszczą gniazda, mające chronić pisklęta, jeden tylko człowiek dobrowolnie tępi własne swoje ziarna, zaciekając się w potwornej żądzy nicości, w rozkoszy spazmu organu, którego funkcyę unicestwia, Jest w tem wiele zbrodni, wiele głupoty, bo czemuż nie pomyśleć o potędze i sile rasy ludzkiej, rozpędzającej się swobodnie, zaludniającej obszary ziemi, która dotąd posiada prawie pustynne kontynentu! Czyż może być kiedy za wiele życia?... Czyż największa możliwa ilość życia nie jest równocześnie zapewnieniem największej możliwej potęgi, największego bogactwa, największej szczęśliwości?... Cała kula ziemska jest temi obietnicami ciężarna, drgająca, brzemienna, jak łono kobiety przed rozwiązaniem. Soki żywotne aż rozsadzają świat, na którym żyjemy, jest on w bezustannem przygotowaniu przyszłości i dość jest zasobny, by wyżywić rasę człowieka, naród jestestw najdoskonalszych, które z siebie wydał, po nieobliczalnej ilości tysięcy lat nieznanych przekształceń.
Gorączkowy, wieczorny nastrój bulwarów, cielesna żądza, uwidoczniona aa wszystkich twarzach, mimowoli wywołała w umyśle Mateusza obraz Serafiny. Uczuł teraz jakby płomień palący mu oczy i usta, ten sam płomień, który mu przebiegł po twarzy, gdy dziś w południe ta kobieta, spotkana u Morange’ów, pochyliła się ku niemu, odurzając go swoją pięknością i zapachem. Zapewne że bezwiednie, lecz musiał coś z tego unieść z sobą i temu powinien był przypisać wzrastające teraz gorączkowe podniecenie; prawda, że podczas obiadu był zmuszony jeść i pić nad zwykłą miarę, a potem wysłuchiwać zwierzeń Beauchêne’a, spacer zaś po bulwarach, wśród tego tłumu, podążającego ku rozkoszom bezpłodnej nocy, nie mógł oddziałać uspakajają co; jednakże, dlaczegóż jego rozmyślania zakończyły się wywołaniem postaci Serafiny i widzi ją śmiejącą się, ponętną i oddającą się raz jeszcze?... Nigdy mu się dotychczas nie zdarzyło przebyć w jednym dniu tylu wrażeń, tylu z sobą walk stoczyć; był zachwiany, nie wiedział, na czem polega mądrość i prawda. Wszystko, w co dotychczas wierzył, zdawało się pierzchać i stał, jakby na bezdrożu, palony niepewnościami, kuszony ponętą kultu egoistycznej rozkoszy. A może nie on, ale małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin — mają słuszność, uprawiając tylko rozkosz aktu z przezornem unikaniem skutku?... Wreszcie wszyscy postępują tak jak oni, cały Paryż zgodnie pragnął bezpłodności. Przeraził się z obawy, że może był dotąd tylko igraszką swej naiwności. Postępować odmiennie niż wszyscy było niewątpliwie upartą zarozumiałością. I widział przed sobą Serafinę o bujnych ryżych, włosach, o wonnych ramionach, obiecującą nieznane mu rozkosze bez niebezpieczeństwa i wyrzutów sumienia.
Miał w kieszeni trzysta franków, to jest całomiesięczny zarobek. Te trzysta franków powinny mu wystarczyć aż do przyszłej pensyi, a przecież już miał długi, zatem ledwie że ma za co kupić jaki drobny podarek Maryannie i trochę konfitur dla dzieci.
Z wyjątkiem Morange’ów, małżeństwa, u których był dzisiaj gościem, posiadały bogactwa. Z goryczą rozpamiętywał ich majątek. Beauchêne był właścicielem olbrzymiego zakładu, którego budynki pokrywały przestronny kawał gruntu, a ciżba robotników z każdym dniem przysparzała mu zysku; mieszkał w ładnym pałacyku i miał jedynego syna, rosnącego pod okiem matki, marzącej o przyszłem jego możnowładztwie. Małżonkowie Seguin byli jeszcze bogatsi. Mieszkali we wspaniałym pałacu o marmurowym przedsionku, o monumentalnych schodach, prowadzących do olbrzymiej sali, pełnej wyrafinowanego zbytku, kosztownych sprzętów i dzieł sztuki, prowadzili życie wystawne, światowe; córce dadzą książęcy posag, synowi zapewnią miliony.
A on, Mateusz Froment, ubogi, nie posiadający chociażby kamienia przy drodze, zapewne całe życie spędzi w ubóstwie, nie będzie posiadał przemyślowego zakładu ani pałacu przy jednej z pierwszorzędnych ulic Paryża — i to on pozwala sobie na liczne potomstwo, podczas gdy tamci ograniczają się z rozumną przezornością. Więc oni mają słuszność a nie on, nieoględny w ubóstwie, jakby sobie poprzysiągł, że umrze w nędzy na barłogu wraz z zabiedzoną swoją czeredą dzieci. Tamci mogliby sobie pozwolić na liczniejsze rodziny, lecz niedowierzając życiu, chcą chociażby bogactwo zapewnić swoim dzieciom, więc ograniczają ich liczbę. Trwoga coraz to większa opanowała mu serce, uważał tamtych za ludzi rozumnych, a sobą nieledwie że pogardzał, utwierdzając się w przekonaniu, że był dotąd ofiarą niedorzecznej ułudy.
Piękna postać Serafiny narzucała mu się z coraz większą natarczywością, rozbudzając w nim coraz namiętniejszą cielesną żądzę. Dreszcz go przebiegł, gdy ujrzał oświetlony dworzec kolei północnej. Tam, na wsi, czeka na niego Maryanna, a podniecony dzisiejszym dniem w Paryżu, czyż zdoła się ustrzedz od zwykłej z nią pieszczoty?... A więc ryzykuje mieć z nią piąte dziecko! — ależ to byłoby szaleństwem, skazaniem się na dozgonną i zasłużoną biedę! Przecież już ma czworo dzieci, więc nawet doktór Boutan powiedziałby mu, że „liczba jest pełna“. Dlaczego ma trwać dalej w swej dotychczasowej nieoględności?... Dlaczego nie ma pójść dziś wieczorem za przykładem Beauchêne’a, który sobie niczego nie odmawia?... Podczas gdy Konstancja wyczekuje jego powrotu, on zabawia się z Noriną, spokojny, że to nie pociągnie za sobą żadnych złych skutków. Religia rozkoszy jest najlepszą ze wszystkich religij. Serafina była teraz dla niego jakby ucieleśnioną żądzą całego miasta, rzucającego się w hulaszcze objęcia nocy, przyzywała go, nęcąc obietnicami rozkoszy tylko dla rozkoszy, zwyciężała go i brała darem siebie, zapewnieniem bezgranicznego szału, bezpłodnego spazmu, spotęgowaniem zabijającego dziecko.
Już dłużej nie mógł się opierać pokusie. Zawrócił z powrotem ku bulwarom. Doraźne szaleństwo, żądza posiadania tej kobiety chwyciła go i unosiła. Ciało mu pałało na myśl, że się zapozna z temi szatańskiemi wymysłami namiętności, które mu zgruchotają członki w porywie bezpłodnych jej uścisków. Cały się wyrywał ku tej czarodziejce okrutnej a pięknej, znającej tajemnice niezrównanych rozkoszy, darzącej niemi kochanków, szalejących w odurzającym zapachu jej ryżych włosów, jej kształtnego, królewskiego, ryżego ciała. Rzekła mu, że czekać na niego będzie którego chce wieczoru, przyobiecała mu się dzisiaj, sama mu się ofiarując ze zwykłą swoją spokojną zuchwałością. Zatem, dlaczegóż nie ma z tego skorzystać i stawić się przed jej domem przy ulicy Marignan, kiedy wie, że otworzą się przed nim drzwi jej mieszkania, cichego, dyskretnego, jak miłosna alkowa. Przypominał sobie jej salonik w głębi mieszkania. Nie było w nim okien, był głuchy, jak grób, a dziesiątki świec jarzyły się w kandelabrach, wywołując sztuczne wrażenie wieczornego oświetlenia, podczas gdy słońce jaśniało na niebie. Raz tylko widział Serafinę w tym saloniku, lecz i to stało się nową ponętą, przyśpieszył kroku, coraz szybciej ku niej podążając. Zaczął wywoływać jeszcze dawniejsze wspomnienia, z przed laty, gdy była jego kochanką. Prawie że o tem zapomniał, nigdy nie zatrzymywał się nad tem myślą, teraz zaś wszystko naraz stanęło mu w pamięci, podbudzając do szaleństwa, rozpalając w nim ogień, zmuszający do natychmiastowego szukania i pozyskania sprawdzającej rzeczywistości. Ulegając pokusie, nie opierając się żądzy popędu, układał bajkę, jaką jutro opowie Maryannie: obiad z Beauchêne’m przeciągnął się, a skutkiem tego, on spóśnił się na ostatni pociąg, zatrzymujący się w Jauvllle.
Ruch powozów przeszkodził mu przejść ulicę; rozejrzał się i spostrzegł, że już doszedł do bulwarów. Tłum nocnych przechodniów był teraz jeszcze gęstszy, przepływając i omijając go stojącego na chodniku, gorączka tych wszystkich ludzi wzmagała się w miarę zbliżającej się nocy i obiecywanych z nią rozkoszy. Czuł silne pulsowanie pałających skroni i nieprzytomnie powtarzał w myśli; używać życia jak inni używają, być ostrożnym, gardzić celami natury, jak inni nimi pogardzają i nigdy już nie płodzić dzieci! Niecierpliwiły go te powozy, jadące bez końca i zagradzające ma drogę; stał nieruchomy, lecz nagle owładnęło nim osłabienie woli, zaczął chwiać się w swych myślach, żądza zmysłowa była jakby przerwana niespodziewaną przeszkodą, utrudniającą mu przejście. Wtem inny obraz stanął mu przed oczyma; obraz Maryanny, czekającej na niego z ufnością wśród cichej nocy w ustronnej wiejskiej siedzibie. Dlaczego nie miał przed nią wyjawić swoich postanowień... Wytłomaczy jej, jak wielką z ich strony byłoby niedorzecznością narażać się na piąte dziecko. Przysiągł sobie, że niedorzeczności zwiększenia rodziny już nigdy nie popełni i śpiesznie zawrócił w stronę dworca kolei północnej, zaniepokojony, że spóźni się na pociąg. Stał się głuchy na ponętne obietnice Serafiny, nie chciał widzieć roznamiętnionego paryzkiego tłumu i zdążył na czas, by wpaść do wagonu, który natychmiast ruszył z miejsca. Odbył drogę z głową wychyloną przez okno, jakby chciał w chłodnym powiewie nocy skąpać się i oczyścić od żądz, jakie nim zawładnęły a teraz cichły, zamierając, w miarę jak się oddalał od płonących świateł i rojnych ulic Paryża.




V.

Noc była bezksiężycowa, lecz gwiazdy świeciły tak jasnem i czystem światłem, że widzieć można było całą okolicę niezmiernie daleko, widnokrąg zdawał się rozszerzać w miękiem niebieskawem świetle. O godzinie dwadzieścia minut po jedenastej Maryanna już była na moście rzeczki Yense, na połowie drogi pomiędzy stacyą Janville i Chantebled, pawilonem, jaki zamieszkiwała z mężem i z dziećmi. Teraz już cała ich czwórka spała pod opieką Zoe, chłopki, pomagającej Maryannie w domowem gospodarstwie. Pozostawiła Zoe z pończochą w ręku przy lampie, której światło można było widzieć zdaleka, błyszczące jak iskierka wśród ciemnej linii lasu.
Maryanna każdego wieczoru przychodziła tutaj na spotkanie Mateusza, wracającego o godzinie siódmej. Zdarzało się nawet, że brała z sobą dwoje najstarszych dzieci, Błażeja i Denizego będących bliźniętami. Powrót z nimi do domu bywał powolny, bo chłopcy, zmęczeni już przebytem kilometrem, powłóczyły nogami, ponownie go przebywając, zwłaszcza, że teraz trzeba było iść nie z góry w dolinę, ale pod górę. Dziś, chociaż Mateusz miał wrócić późno wieczorem, Maryanna nie mogła się powstrzymać od wyjścia na jego spotkanie i miło jej było czekać na ukochanego wśród pogodnej, uroczej nocy. Zwykle zatrzymywała się tutaj, nigdy nie przekraczając po za most, rzucony po nad wązką rzeczułką. Siadała jak na wiejskiej ławce na szerokim parapecie murowanego mostu, mając przed sobą wielką równinę, ciągnącą się aż do Janville, przeciętą linią kolei żelaznej; Mateusz wracał ku domowi drogą wśród pól ze zbożem i zdaleka mogła widzieć zbliżającą się jego postać.
Dziś siadła na zwykłem swojem miejscu, lecz noc oddawna zapadła, a na obszernem niebie z ciemnego aksamitu połyskiwały nieprzeliczone złote gwiazdy. Wiedziona opiekuńczym instynktem. najpierw spojrzała ku drobnemu światełku, błyszczącemu pod lasem i odczuła spokój sypialni, gdzie się paliła lampa, przy której czuwała służąca nad uśpionemi dziećmi. Powiodła teraz wzrokiem dokoła, po tej ziemi będącej obszernem dziedzictwom państwa Seguin. Pawilon Chantebled znajdował się na skraju wielkiego lasu, ciągnącego się na płasko wzgórzu; a kończącego się oderwanemi gajami, wśród których były dwa odległe od siebie folwarki: Marenil i Lillebonne. Prócz tego, dobra składały się ze stu hektarów bagien, zarośli, odłogów, po zachodniej stronie płaskowzgórza. Urządzano tam polowania na dzikie kaczki. Po wschodniej stronie lasu, aż do linii kolei żelaznej, Seguin posiadał obszerne, nieuprawne grunta, złożone z wydm piaszczystych i kamienistych odłogów. Cała ta okolica, będąca jego własnością, była straconą dla rolnictwa, bo urodzajna ziemia była niedostępną, leżąc wśród lasów i pustek, wydzierżawianych myśliwym. Lecz nadawało to okolicy niezmiernie pociągający pozór pustkowia, dzikości, odosobnienia, co rozkoszą napawało dusze zdrowe, miłujące naturę. Dzisiejsza piękna noc, wyjątkowo się nadawała, by uwydatnić głęboką, jakby zadumaną ciszę okolicy, pachnącej dziką, wiosenną roślinnością.
Maryanna znała już wszystkie dróżki leśne, zarośla nad stawami i bagniskami, kamieniste pola, ciągnące się na spadkach płaskowzgórza. Wpatrywała się w dal, z upodobaniem odnajdując dobrze sobie znane miejsca, ulubione punkta pieszych wycieczek a teraz niewyraźnie pogrążone w cieniu. Głos sowy dolatywał od lasu a z dalekiego bagna odzywało się rechotanie żab, wibrując w powietrzu przygłuszenie, a czysto i lekko, jak kryształ. Lecz ze skraju horyzontu, od strony Paryża, zaczął huczeć grzmot a zbliżając się, potężniał, głusząc wszystkie inne odgłosy, dobiegające z cichych, wiejskich obszarów. Maryanna już tylko w ten grzmiący turkot była wsłuchana. Bieg wszak to był kół po żelaznych relsach, dobrze znany jej hałas, wyczekiwany każdego wieczoru. Z chwilą gdy pociąg opuszczał stacyę w Monval i dążył ku Janville, można było wyróżnić jego turkotania, lecz zrazu było ono tak słabe, iż tylko wprawne ucho mogło je posłyszeć. Maryanna nabrała tej wprawy i począwszy od Monval, towarzyszyła podróży Mateusza, zdawała sobie sprawę, że teraz przejeżdża koło tego drzewa a teraz jedzie tym zagięciem się linii. Lecz nigdy nie słyszała wyraźniej, niż dzisiaj; turkot rozlegał się donośnie wśród cudownej nocy i spokoju uśpionej ziemi. Wyjechał z Monval, przejeżdża wzdłuż cegielni a teraz jest pomiędzy łąkami Saint Georges... Jeszcze dwie minuty a stanie w Janville... Oto już minął gaj topolowy, Maryanna widzi białą latarnię pociągu, pędzącego tuż przy ziemi, słyszy mocny oddech lokomotywy, oddech coraz głośniejszy, przyspieszony, jak cwałującego i zbliżającego się olbrzyma. Równina w tę stronę rozszerzała się i zagłębiała w nieskończoność, ciemniejąc i zanikając pod gwiaździstem niebem, na którego krańcu odbijała się czerwona łuna nocnego Paryża, palącego się i dymiącego w ciemnościach, jak krater wulkanu.
Maryanna powstała z miejsca. Pociąg zatrzymał się w Janville a po chwili znów zahuczał jego turkot, słabł, oddalając i ginąc w stronie ku Vieux-Bourg. Maryanna już nie wsłuchiwała się w ten odgłos, natężając słuch i wzrok ku drodze, której bladawą wstęgę widziała pomiędzy zbożami o zieloności teraz ciemnej, nieledwie czarnej. Mateusz zwykle w dziesięć minut przebywał kilometr pomiędzy dworcem kolei żelaznej w Janville a mostem na rzeczce. Dostrzegała go zdaleka, nieledwie od chwili, jak wysiadał z pociągu. Lecz dziś, skutkiem nocy, pierwej usłyszała jego kroki, aniżeli dostrzegła postać, posuwającą się po odludnej drodze. Gdy nadszedł, zastał ją stojącą, wesołą, zdrową, silną, z wiotką kibicią na kształtnie rozwiniętych biodrach, ponętną ładnie rysującą się piersią, drobną i jak w marmurze wykutą. Płeć miała białą, jak mleko, co uwydatniały czarne, obfite włosy, zwinięte w olbrzymią torsadę i odsłaniające okrągły, powabny karczek. Czarne, wielkie jej oczy patrzały z tkliwością kochanki i matki, świętej spokojem życiodajnej bogini. Jej czoło, nos o liniach prostych, usta i broda ładnego, czystego rysunku, policzki nęcące świeżością owocu, prześliczne, delikatne uszy — wszystko w tej twarzy wyrażało dobroć i miłość zdrowej, młodej kobiety wesołej poczuciem spełniania zadania, pełnej wiary w życie i nieomylną potrzebę miłowania jej nadewszystko.
— Jakto?... więc przyszłaś!... — zawołał Mateusz, podchodząc do mostu. — Nie pamiętasz, że błagałem cię, abyś tak późno nie wyczekiwała na mnie... Więc nie boisz się chodzić po nocy sama, w takiem pustkowiu?...
Roześmiała się, odpowiadając:
— Czegóż się mam lękać, gdy noc taka piękna, cicha, dobroczynna... Ale ty... czyż naprawdę nie miałeś ochoty pocałować mnie o dziesięć minut wcześniej?...
Te proste słowa do łez go wzruszyły. Wszystko, co przed godziną przeżył w Paryżu, wydało mu się teraz wstrętne, poniżające. Objął ją ramionami, przytulił do siebie i wymienili z sobą głęboki, miłosny pocałunek, spleceni w uścisku, wśród wiejskiej ciszy i spokoju wionącego od drzemiącej ziemi. Po palącym bruku Paryża, po dniu wyczerpującej pracy i wrażeń, po olśniewającem świetle lamp elektrycznych, jakże rozkoszną była ta głęboka cisza, poważne milczenie pól i lasów, tonących w miękim, niebieskawym zmroku. Jak wypoczywająco przedstawiały się te olbrzymie równiny, odświeżone tchnieniem wieczora, rozmarzone przyszłą płodnością, w oczekiwaniu jutrzejszego słońca! Ile zdrowia, ile uczciwości i szczęścia promieniowało od tej natury, będącej w ciągłym porodzie, zasypiającej pod nocną rosą, dla tem radośniejszego przebudzenia się z jutrzenką, wciąż odmładzanej strumieniem życia, spływającego aż na najdrobniejsze pyły na drodze!
Zwolna, jakby ociągając, się, Mateusz usiadł z Maryanną na nizkim, szerokim parapecie murowanego mostu. Trzymał ją na sercu, mocno przytuloną do siebie; oboje czuli potrzebę takie go wypoczynku po całodziennej rozłące i słodko im było wspólnie patrzeć na gwiazdy, na wodę, lasy i pola.
— Ach, jakże piękną jest noc dzisiejsza! — szepnął zachwycony. — Jakże miło i dobrze jest być razem, by to podziwiać!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w zachwycie, a także radzi, że słyszą swe serca, bijące tuż przy sobie. Następuje zaczął jej opowiadać bieg dnia dzisiejszego. Zadawała mu pytania, on odpowiadał, zadowolony, że tym sposobem unika kłamstwa.
— Nie, kuzynowie Beauchêne nie przyjadą w niedzielę... mają jakieś przeszkody... wyjazd na lato... Wiesz, że Konstancya nigdy nas bardzo nie lubiła. Ich Maurycy nie domaga na nogi, więc zawezwali doktora Boutan i znów poruszno kwestyę licznego potomstwa,.. Potem ci to opowiem szczegółowo. Ale małżonkowie Morange wybierają się nas odwiedzić... Nie możesz sobie wyobrazić, z jaką radością popisywali się przedemną swojem nowem mieszkaniem... Ale jestem o nich trochę zaniepokojony... zbyt żarliwie pragną dojść do majątku, więc gotowi się dopuścić jakiego głupstwa... Ach, ale nie powiedziałem ci, że byłem u naszego właściciela. Zgodził się, ale po wielkiem ociąganiu, na całkowitą przeróbkę dachu. Jakże wszystko jest dziwu; w urządzeniu życia tych państwa Siguin! Wyszedłem od nich oszałomiony, ale opowiem ci to potem, wraz z innemi sprawami.
Maryanna dość obojętną była na to co się dzieje u innych, bo przedewszystkiem zajmował ją on, ich dzieci, więc nie dopytując się o znajomych, szepnęła:
— Czy ci wypłacono twoją miesięczną pensyę?...
— Tak, bądź spokojna.
— Jestem spokojna, tylko wiesz, że nie lubię długów...
Po chwili znów spytała:
— A obiad z klientem?... Czy wszystko dobrze się załatwiło?... Trochę się bałam, że Beauchêne ciebie przetrzyma: że nie zdążysz na ostatni pociąg...
Czuł, że się rumieni a serce go zabolało wyrzutem, gdy odpowiedział, że tak, wszystko dobrze się załatwiło. By uniknąć rozmowy w tym kierunku, stawił jej pytanie:
— A ty, moja najdroższa, jakże opędziłaś gospodarskie wydatki, mając trzydzieści susów całego majątku?...
— Nie żartuj z moich trzydziestu susów — zawołała, śmiejąc się. — Jedliśmy i pili wszyscy pięcioro, jak udzielni książęta i jeszcze mi pozostało sześć susów!
Opowiedziała, w jaki sposób zeszedł jej dzień z dziećmi a w każdem słowie dźwięczała prawda, czysta jak kryształ a więc co robiła, co mówiła, jak dzieci się sprawiały, najdrobniejsze szczegóły o domu i jego mieszkańcach. Wszystkie dnie płynęły jej jednakowo i każdego poranka rozpoczynała życie tak samo, jak wczoraj i zawsze z równą szczęśliwością.
— Dziś wszakże mieliśmy wizytę — mówiła. — Pani Lepailleur, wiesz, ta młynarka, ot, tutaj z przeciwka, przyszła mi powiedzieć, że ma do sprzedania tłuste kurczęta... Ponieważ winna jej jestem dwanaście franków za jajka i mleko, więc przypuszczam, że tylko zamówiła się w ten sposób, by przyjść zbadać, czy nie spłacę zaraz długu.. Dałam jej do zrozumienia, że jutro do niej pójdę...
Wspomniawszy o młynarce, Maryanna ręką wskazała na czerniące się budynki, poniżej rzeki. W całej okolicy nazywano je młynem, bo stał tam wodny młyn, jeszcze niekiedy mielący mąkę. Rodzina Lepailleur posiadała to dziedzictwo od trzech pokoleń. Teraźniejszy młynarz, Franciszek, uważał się za tęgą głowę a powróciwszy do domu po odbytej służbie wojskowej, rozleniwiony życiem w koszarach, nabrał niechęci do swojego fachu, oraz przekonania, że nie na młynie się wzbogaci, ponieważ ani jego ojciec, ani dziad nie zdołali zbić na nim majątku. Po krótkim namyśle, ożenił się z Wiktoryą Gornu, najstarszą córką rolnika, posiadającego kawałki gruntu nad rzeką. Młoda małżeństwo żyło dostatnio, uprawiając pola, oraz czerpiąc dochód z młyna, do którego chłopi z okolicy, przez przyzwyczajenie, zwozili zboż8 do zmielenia. Niewątpliwie, że dochody młynarzy byłyby o wiele znaczniejsze, gdyby zamiast reperować stary, zużyty mechanizm, zastąpili go nowym, udoskonalonym systemem i gdyby pola uprawiali racjonalnie, porzucając odwieczną rutynę, przyczyniającą się do wyczerpania urodzajności gruntu. Ale Franciszek Lepailleur miał wstręt do pracy, a zarazem pogardę do roli. Był chłopem znużonym wymaganiami tej kochanki, zbyt umiłowanej przez ojców i znienawidził ją za ich trudy, niewdzięcznie przez nią wynagradzane. Już w nią nie wierzył i klął, że przestała być urodzajną, że jest zużytą i złą, jak stare krowy, które się zabija, nie mając z nich pożytku. Narzekał na bankructwo ziemi, na próżne sypanie w nią ziarna, na niebo zaniedbujące się w swoich powinnościach, na pary roku nie stałe w swych naturalnych odmianach, wszystko podług niego się składało, by umyślnie szkodzić rolnikom, wierzył w złe potęgi, które jakby urok zesłały na lud wiejski, głupio zawzinający się, by dogodzić niewdzięcznicy, nie pomnej na trudy zroszone krwią i potem kochanków.
— Wyobraź sobie — mówiła dalej Maryanna — ta pani Lapailleur przyszła ze swoim trzyletnim Antosiem, więc zapytałam się, kiedy mu da brata albo siostrę? Oburzyła się, zapewniając, że ani myśli mieć więcej dzieci. Taka młoda kobieta i już nie chce być matką!... Dopiero co skończyła lat dwadzieścia cztery, a jej mąż ma lat dwadzieścia siedem... Więc i lad wiejski wymawia się od rodzicielstwa! A ja myślałam, że na wsi ludzie postępują po dawnemu i mają tyle dzieci, ile się zdarzy.
Słowa Maryanny rozbudziły w Mateuszu wszystko, o czem dziś tak wiele myślał i nad czem tyle przebolał. Rzekł więc:
— Zapewne powiedziała ci przyczyny?...
— Z nią trudno się dogadać.. Pamiętasz, jak wygląda?... Chuda, z wydłużoną głową i twarzą, piegowata, z ustami zaciśniętemi, jak zwykle u ludzi skąpych, a przytem ograniczona, co się zowie... Podziwia swojego małżonka, bo bił się w Afryce i czyta dzienniki... Więc na moje pytania odpowiadała, powtarzając: dzieci więcej kosztują, aniżeli kiedykolwiek dadzą.. Posądzam, że to mąż wmówił w nią tę zasadę. Wszak go widziałeś?... Wysoki, szczupły, ryży i chudy jak żona, twarz ma kościstą, oczy zielonkawe i wystające kości policzkowa. Zawsze wygląda, jakby się wściekał ze złości. Nie chce mieć więcej dzieci, na przekór teściowi, by módz mu wymawiać, że ma aż trzy córki i syna, co o tyle zmniejsza ilość ziemi, jaka powinna była niepodzielnie przypaść najstarszej córce, a zatem jego żonie. Młyn jest stary, źle utrzymany, często się psuje, więc klnie swój młyn, że nie wzbogacił ojca i dziada, a jego tylko na koszta naraża... więc sobie obiecuje, że Antoniego, gdy dorośnie, pośle do Paryża, bo tam łatwiej się wzbogacić, aniżeli na wsi.
— Wiesz — szepną! Mateusz — zdaje mi się, że ktoś jest nad rzeką pomiędzy wierzbami...
— Wiem kto... — odrzekła Maryanna z wesołym uśmiechem. To zapewne młode małżeństwo, które od dwóch tygodni zamieszkuje w domku nad wodą.. Pani Augelin jest koleżanką Konstancy i... były razem na pensy i...
Państwo Augelin wzbudzali sympatyę w Maryannie; ona miała takie same czarne włosy, ale była trochę wyższą a piękne jej oczy wciąż się śmiały szczęściem i wesołością; on był w wieku Mateusza, szalenie kochał swoją żonę a wyglądem i układem wywoływał wspomnienie o muszkieterach. Pobrali się z miłości, posiadali razem około dwunastu tysięcy franków dochodu od kapitałów a on, jako malarz wachlarzy, mógł drugie tyle zarabiać, lecz wolał czas spędzać w towarzystwie i na pieszczotach z żoną. Tej wiosny sprowadzili się do Janville, przynęceni pustynną okolicą a zatem swobodą kochania się podczas całodziennych wycieczek. Wszędzie ich można było spotkać lub widzieć, szli zawsze przytuleni do siebie, umyślnie wybierając najwęższe ścieżki w lesie, wyszukując ustronne legowiska, kryjówki pomiędzy drzewami i wysoką trawą. Lubili się przechadzać późno wieczorem, pozostając wtedy wśród pól, na łące ponad rzeką, pod cienistemi wierzbami, gdzie zasiadali, by się wsłuchiwać w rozkoszny szmer wody.
— I ta nie chce mieć dzieci — rzekła Maryanna. — Zwierzyła mi się, że nie chce być matką przed trzydziestym rokiem życia, by módz się trochę nacieszyć życiem z mężem, bez obarczania się rodziną, którąby jej za wiele zabierała czasu, przeznaczonego na pieszczoty. Podobno, że mąż jest jeszcze zawziętszy w tem postanowieniu, pragnąc ją mieć wyłącznie dla siebie a przytem po wodowany obawą, by macierzyństwo nie zrobiło krzywdy piękności jej ciała i nie odjęło mu jej podczas ciąży i karmienia dziecka. Więc chociaż pieszczą się bezustannie, urządzili się tak, by rozkosz nie narzucała im skutków. Ale gdy żona skończy lat trzydzieści, będą mieli syna pięknego jak słońce.
Mateusz słuchał z powagą a gdy i teraz nie rzekł ani słowa, Maryanna dodała z prostotą:
— Jeżeli będą mogli mieć dzieci!
Mateusz zamyślił się nad miłością tych młodych małżonków. A może ich życiowa mądrość była najwyższą?... Czyż miłość tylko dla miłości nie jest i nię daje najpożądańszej rozkoszy?... Żyjąc nią wśród odludnej okolicy, może posiedli nieznane innym szczęśliwości?... Przypomniał złożoną przed samym sobą przysięgę, iż nie będzie miał więcej potomstwa.
— Każdy żyje, jak chce... — szepnął nareszcie. — Ale chodźmy ztąd, bo im przeszkadzamy.
Wstali i poszli powoli wązką drogą ku Cbautebled, jakby kierowani światełkiem lampy, palącej się przed jednem z okien pawilonu. Szli milcząc, opanowani ciszą nocy i zbliżając się ku domowi, w którym spały ich dzieci.
Doszedłszy, Mateusz zaryglował po za sobą drzwi sieni i weszli na schody, starając się nie robić hałasu. Dół pawilonu składał się z salonu i z jadalni po prawej stronie sieni, a z kuchni i z wozowni na lewo. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje. Sprzętów było mało, bo meble ich przywiezione z Paryża, znikły w obszernych pokojąch pawilonu. Lecz bynajmniej się tem nie martwili i śmiejąc się, zachwalali przed sobą czerwone firanki, kupione z powodu przeprowadzi, a które zawieszone w oknach, nadawały w ich przekonaniu bogaty wygląd całości mieszkania.
— Zapewne Zoe zasnęła — rzekła Maryanna, nie słysząc żadnego szelestu.
Rzeczywiście tak było. Zoe zasiedla przed lampą w sypialni państwa, by światło nie raziło uśpionych dzieci, lecz zamiast robić pończochę, zdrzemnęła się, nosem wodząc po robocie. Głęboka cisza zalegała pokój dziecinny, od którego drzwi pozostały zupełnie otwarte.
Zbudzili Zoe, powstrzymując jej przepraszania i rozespaną, nieprzytomną posłali spać, zalecając, by cicho się sprawiała. Mateusz wziął lampę i poszedł zobaczyć dzieci, pocałować je, jak zwykle, usiłując nie zbudzić je pieszczotą. Postawił lampę na płycie kominka i patrzał na trzy łóżeczka, gdy nadeszła i Maryanna. W łóżku, w głębi pokoju, spali Błażej i Denizy, sześcioletnie bliźnięta, zwykle śpiące w swych objęciach. W łóżeczku, przy ścianie przeciwległej, spał czteroletni Ambroży, cherubinek, zadziwiającej piękności. W trzeciem łóżeczku spoczywała Rózia, piętnastomiesięczna dziewczynka, dopiero od trzech tygodni odstawiona od piersi; prawie cała się odkryła, pokazując przez sen białe i różowe ciałko. Matka przykryła ją kołdrą skopaną z widocznem zawzięciem. Przez ten czas ojciec poprawił poduszkę, wysuwającą się z pod głowy Ambrożego. Oboje chodząc na palcach, przesuwali się od łóżeczka do łóżeczka, a pochyleni nad uśmiechniętemi buziami śpiących dzieci, wpatrywali się, czy śpią spokojnie. Pocałowali je, lecz zatrzymali się przed odejściem, bo się im wydało, że Błażej czy Denizy, a może obadwaj, zaczęli się budzić. Wreszcie matka pierwsza wziąwszy lampę wyszła, a za nią również po cichu poszedł Mateusz.
Maryanna, postawiwszy lampę na stole w sypialni, rzekła teraz głośno, pomimo drzwi otwartych do dziecinnego pokoju;
— Nie chciałam ciebie niepokoić, opowiadając ci coś przed powrotem do domu... Oto byłam dziś zaniepokojona o Rózię.. majaczyła, była inna, jak zwykle... i dopiero nad wieczorem nabrałam przekonania, że nie jest chora...
Ale dostrzegłszy nagły niepokój i bladość Mateusza, szybko dodała:
— Już jej nic nie grozi... nie... wszak nie byłabym wyszła z domu, gdybym choć troszeczkę była o nią niespokojna... Opowiadam ci teraz, bo już ją widziałeś... Chodźmy spać... już północ dawno minęła.
Zaczęła się rozbierać, chociaż okno było otwarte, bo prócz gwiazd, nikt nie mógł jej wi dzieć. Zdjąwszy suknię, spódnicę, gorset, stanęła przed lustrem, by na noc spleść włosy w jeden luźny warkocz, który był tak długi, że opadał jej poniżej kolan.
Mateusz, zamiast się rozbierać, usiadł przy stole przed lampą. Wypróżniał kieszenie ubrania, wyjął pugilares, w którym miał trzy papierki stofrankowe. Przeliczywszy je, rzekł z odcieniem goryczy:
— Tylko trzy... nie pomnożyły się w drodze... Masz... kładę je w kopercie... jutro rozmienisz, spłacając nasze długi...
Ostatnie słowa nasunęły mu chęć spisania tego, co już było do zapłacenia. Wziął ołówek i zaczął stawiać cyfry na czystej stronicy w swoim notatniku.
— Zatem... dwanaście franków za jaja i za mleko... A ile jesteś dłużna rzeźnikowi?...
Maryanna, siedząc koło łóżka i zdejmując pończochy, odpowiedziała:
— Rzeźnikowi... coś blizko dwadzieścia franków... pisz dwadzieścia franków...
— A w sklepie korzennym i u piekarza?...
— Szczegółowo nie pamiętam... zapisz trzydzieści franków., to i wszystko...
Mateusz zrobił dodawanie.
— Razem sześćdziesiąt dwa franki... Odjąwszy od trzystu sześćdziesiąt dwa, pozostaje dwieście trzydzieści osiem franków... Zaledwie osiem franków dziennie na wszystkie wydatki. Przyszły miesiąc zapowiada się wcale nie świetnie... zwłaszcza jeżeli Rózia nam zachoruje. Z czworgiem dzieci nie łatwo związać końce z końcami, gdy się ma tak małe dochody...
Bose nóżki Maryanny ślicznie się rysowały na ciemnej posadzce pokoju a podniesione w górę obnażone ramiona, kusiły wdziękiem gestu. Patrzała na męża, jakby go przyzywając do pieszczot, ufna w piękność swego zdrowego, młodego ciała. Nieco zdziwiona jego słowami, roześmiała się wesoło, mówiąc:
— Co się tobie stało, mój najdroższy?... Nigdy cię nie słyszałam obliczającego nasz budżet z takim niepokojem... Zwykle bywasz inny i z każdym dniem spodziewasz się szczęśliwej odmiany losu a dzisiaj rozpaczasz, jakbyśmy doznali jakiego zawodu... czyż ci nie wystarcza kochać życie, by być szczęśliwym?... Co do mnie, to nie znam bogatszej i więcej zadowolonej kobiety nademnie... Chodź, połóż się do łóżka, zgaś lampę i zaśnij z myślą, że opływamy w dostatkach!..
Żartując, wskoczyła do łóżka i głowę położywszy na poduszce, przyzywała Mateusza, wyciągając ku niemu ręce. Lecz on, nie patrząc w jej stronę, potrząsał głową i smutnym, powolnym głosem, zaczął wypowiadać myśli powstałe na tle dziś doznanych wrażeń.
— Wiesz, moja najdroższe, że serce mnie boli, gdy wracam do ubogiego naszego domu, napatrzywszy się na dobrobyt i bogactwo. otaczające innych... Nie ulegam zawistnem zazdrościom i nie mam ambicji do zdobywania pieniędzy ani zaszczytów. Ala cóż chcesz!... bywają chwile, gdy cierpię za was, tak, pragnąłbym być bogatym, a przynajmniej módz zabezpieczyć was od nędzy ciebie i nasze dzieci... Kuzynowie Beauchêne mają zakład, dający im wielkie dochody, syna jedynaka chcą wychować jak księcia, a z nas szydzą, że nie mając majątku, już zdążyliśmy się obarczyć czworgiem dzieci.. Państwo Morange o niczem innem nie marzą, jak o uzbieraniu posagu dla córki, rozkoszują się powierzchownym zbytkiem swego nowego umeblowania, mówią o posadzie w banku i dwunastotysięcznych dochodach, a nad nami przyjaźnie ubolewają. A państwo Seguin w swoim pałacu!... ci chełpią się swemi milionami, zbytkiem, jaki ich otacza, ci wprost drwią z naszej licznej rodziny, szczycąc się mądrością, iż potrafili się ograniczyć na jednym synie i jednej córce! Nawet ci Lepailleur, właściciele młyna, stawiają się od nas wyżej i bądź przekonana, że ona przyszła dziś do ciebie z kilkoletnim synkiem i zawiadomiła cię, że nie chce mieć więcej dzieci, byś zrozumiała, że nasze liczne potomstwo wzbudza w niej obawę co do pieniędzy, które jesteśmy jej winni... Ach, mają oni wszyscy słuszność! bo nigdy nie będę właścicielem zakładu ani pałacu a nawet młyna i nigdy nie dojdę do zarabiania dwunastu tysięcy rocznie! Inni mają bogactwa, dobrobyt a my nie mamy nic, jest to prawda jasna jak słońce! Prawdopodobnie podzielałbym twoje zapatrywania i wesołobym znosił nasza ubóstwo, lecz mam wyrzuty sumienia, gdy się zastanowię, że nasza nędza pochodzi z własnej naszej winy. Tak, tak!... zawiniliśmy brakiem oględności... inni umieją przewidywać, iż zabezpieczają się wiedzeni rozsądkiem...
W miarę jak mówił, Maryanna patrzała na niego ze wzrastającem zdziwieniem. Usiadła teraz na łóżku, ciemny warkocz bujnych włosów wił się po białem, jędrnem jej ciele a czarne oczy, szeroko rozwarte, płonęły w mlecznej cerze jej twarzy.
— Co tobie się dzisiaj stało?... — powtórzyła. — Ty, taki dobry, taki zawsze zadowolony i szczęśliwy, pomimo naszego ubóstwa, mówisz dziś jakby słowami kuzyna Beauchêne. Musiałeś mieć jakieś niepowodzenia w robocie?... Źle ci było dzisiaj w Paryżu?... chodź, połóż się i zapomnij o swoich zmartwieniach...
Wstał, zaczął się rozbierać, pomrukując niechętnie:
— Tak, pora się położyć... Ale to nie umniejszy kłopotów... mieszkamy w budzie... i gdyby deszcz spadł dziś w nocy, to znów zaleje pokój gdzie śpią nasze dzieci. Jakże chcesz, bym nie robił porównań naszej nędzy z dobrobytem otaczającym innych?... Biedne nasze dzieciska! Czyż możesz się dziwić, iż pragnąłbym jak inni ojcowie, zapewnić im los jaknajszczęśliwszy!
Już chciał się kłaść do łóżka, gdy nagle przystanął i słuch natężył, bo zdawało mu się, że z sąsiedniego pokoju doleciała jakaś skarga czy jęknięcie. Nadsłuchiwał przez chwilę, wreszcie wziął lampę ce stołu i poszedł boso, w koszuli do dzieci, by się przekonać, czy śpią spokojnie. Gdy powrócił do sypialni, idąc ostrożnie, by nie zbudzić uśpionej czwórki, zastał matkę siedzącą na łóżku, gotową biedz, gdyby ją był zawezwał.
— Nic... wszystko dobrze... — szepnął. — To Rózia znów kołdrę z siebie skopała, ale śpią spokojnie, jak cztery aniołki.
Postawiwszy lampę aa stole, zapytał:
— Wszak można już zgasić?
Uczyniwszy to, skierował się ku oknu, by je zamknąć, lecz powstrzymała go, wołając:
— Zostaw okno otwarte! Powietrze jest ciepłe a noc taka piękna... Zamkniemy później... przed zaśnięciem.
Rzeczywiście, noc była prześliczna. Łagodne, wiosenne powietrze, przesycała woń lasu i pola a ciemny zmierzch niósł uspakajającą ciszę, jak by oddech zadrzemanej ziemi, wypoczywającej w swej wiecznej płodności. Pomimo tego wypoczynku, życie z niej promieniało lekkiem drżeniem traw i liści, szumem lasu i wody, były to miłosne, nocne jej szepty. Mateusz i Maryanna zostawszy w ciemności, spojrzeli przez otwarte okno na gwiaździste niebo. Wprost łóżka, naktórem teraz leżeli oboje, widać było łunę odbijających się na niebie świateł Paryża. Mateusz objął ramionami Maryannę, przytulił ją do serca i zatrzymawszy w objęciach gibkie jej ciało, rzekł zcicha głosem wzruszonym:
— Moja ukochana, chciej zrozumieć, że kłopoczę się jedynie przez wzgląd na nasze dzieci i na ciebie. Znajomi nasi posiadają majątek a jednak są dość rozsądni, by się nie obarczać liczną rodziną a my, ubodzy, nic nie posiadający, mamy już czworo dzieci, sypiąc je jedno za drugiem... Zastanowiwszy się, każdemu musi się to wydać szaleństwem z naszej strony... Urodzenie się Rózi prawie że do nędzy nas doprowadziło... Musieliśmy uciekać z Paryża tutaj i pomimo ciągłej oszczędności, poraz pierwszy zaciągnęliśmy długi z powodu przeprowadzki... dochód nam nie wystarcza. Czyż ty nie jestaś tem zaniepokojona?
Maryanna tkliwie przytulona do niego, nawet nie drgnęła, lecz tchu jej brakowało w piersiach.
— Nigdy o tem nie myślałam, mój najdroższy, więc nie umiem ci odpowiedzieć.
— Czy nie znajdujesz — mówił dalej Mateusz — iż nie w porę byłoby nam mieć piąte dziecko?... Wtedy każdyby miał prawo z nas szydzić i mówić nam, że dobrowolnie skazujemy się na nędzę... Więc dziś właśnie zastanawiałem się nad tem wrzystkiem a rezultatem tego jest, że nie możemy mieć więcej dzieci... trzeba się tak urządzić, byśmy nie mieli nigdy piątego... Cóż ty na to?...
Zapewne bezwiednie, lecz Maryanna nieco się cofnęła z jego objęć i czuł, że dreszcz przebiegł jej ciało a w głosie miała łzy, odpowiadając:
— Cóż mogę ci odpowiedzieć?... zapewne masz zupełną słuszność. Ty kierujesz naszem życiem, więc będzie tak, jak postanowisz.
Przestała być sobą i już nie kochankę, nie żonę trzymał w ramionach, lecz kobietę poddającą się biernie roli, którą jej wyznacza. Była strwożona, nie rozumiejąca, dlaczego do niej przemawiał teraz w ten sposób. By ją uspokoić, dodał żartobliwie:
— Tylko mi się nie smuć, moja jedyna! Przecież pieścić się będziemy nie mniej niż dotąd... tylko zachowamy ostrożność, którą wszyscy inni praktykują, Ty nigdy nie przestaniesz być moją najdroższą i bardzo pożądaną...
Przygarnąwszy ją mocna do siebie, szukał ust, by złączyć się z nią pocałunkiem; ona, nieco się wyrywając buntującem się ciałem, z żalem w sercu szeptała:
— Jak chcesz... wiem, co chcesz powiedzieć... Od ciebie wszystko zależy... wszak ty masz całą odpowiedzialność...
Wybuchnęła płaczem a chcąc łzy powstrzymać, przycisnęła twarz do jego piersi. Wzruszony jej żałością i głębokością przyczyn, których nie byłaby nawet w możności sformułować, współczuł jej, doznając teraz tejże samej co ona odrazy do wszelkich granic, tamujących i ograniczających ich miłosne porywy. Był mocno z siebie niezadowolony, zrozpaczony.
— Nie płacz, ukochana... Jestem niedorzeczny, niepoczciwy, mówiąc do ciebie brutalnie o tych rzeczach, gdy tak mile przytulasz się do mnie. Zastanowisz się nad tem wszystkiem i kiedyś później znów z sobą o tem pomówimy.. Ale teraz nie martw się, ukochana moja... i zaśnij spokojnie.. ułóż główkę na mojem ramieniu... wiesz, tak jak to umiesz... jak po wielkich naszych wieczornych pieszczotach...
Mieli oni rzeczywiście zwyczaj zasypiania w takiej pozie. Maryanna z lubością wyszukiwała sobie kącik na ramieniu Mateusza a on, trzymając ją w objęciach, nadsłuchiwał, czy już zasnęła, by wtedy ostrożnie, bez przebudzenia śpiącej, przenieść jej głowę na sąsiednią poduszkę.
— No, ułożyłaś się... a teraz zaśnij... już nie będę ci dokuczał niepotrzebnemi gawędami...
Przestała płakać i utuliła się na jego ramieniu. Był przekonany, że zaśnie, sam zaś, szeroko otworzywszy oczy, zastanawiał się w dalszym ciągu, wpatrzony w niebo iskrzące się gwiazdami.
Światła Paryża łuną płonąc na horyzoncie, przypomniały mu wieczór dzisiaj tam spędzony. Beauchêne niezawodnie rozstał się już z Noriną i zadowolony powraca do małżeńskiej sypiaiai. Dlaczegóż zdając Maryannie sprawę z dnia dzisiejszego, nie śmiał jej opowiedzieć miłostki kuzyna Beauchêne z Noriną?... Tem silniej teraz odczuł nikczemność tego rodzaju schadzek. Ze zgrozą potępiał samego siebie, pomyślawszy, iż niewiele brakowało, by osobiście nie popadł w gorsza jeszcze poniżenie, spędzając noc z Serafiną. O tej porze byłby właśnie z tą ryżą uwodzicielką. Myśl o tem w obecnej chwili, w tem miejscu i trzymając na sercu Maryannę, zaczęła mu dokuczać, jak ciężki wyrzut sumienia. Szalona cielesna żądza, jakiej dziś uległ, biegnąc ku Serafinie, zbrukała mu myśli i temu przypisywał swój niepokój. Czuł się wytrącony ze zwykłej równowagi. Jakaś trucizna działała w nim rozkładowo, wszak dzisiaj czuł i myślał odmiennie ze swoją wolą, inaczej niż kiedykolwiek. Był wprost przerażony słowami, które wyrzekł do żony; nie dalej jak wczoraj nie byłby uwierzył, że będzie w stanie coś podobnego jej proponować.
Maryanna nie zasypiała dzisiaj ze zwykłą czułą ufnością. Oczy miała zamknięte, leżała nieruchomie, lecz Mateusz odgadywał, że jest do niego rozżalona, że jest nieszczęśliwa i nierozumiejąca, dlaczego tak mało jest przez niego kochaną? Złe myśli go opuszczały i już z trudem przypominał rozbudzoną w sobie ambicyę zdobywania majątku; musiały na niego oddziałać dowodzenia Beauchêne’a i Morange’a, którzy postawili sobie za zadanie, by wznieść się o szczebel wyżej w hierarchii społecznej za pomocą pieniędzy, zebranych i przekazanych jedynemu dziecku. Odrzucał teraz ich rezonowanie i gardził ich egoizmem, lecz trudniej mu było wyswobodzić się od teoryj, usłyszanych podczas wizyty u państwa Séguin, bo tutaj nie mógł zaprzeczyć stwierdzonego faktu, że najinteligentniejsi są zarazem najmniej płodnymi a najliczniejsze potomstwo napotyka się w najciemniejszych i najnędzniejszych warstwach ludności. Lecz zastanowił się, iż był to objaw przedewszystkiem zależny od wadliwego ustroju społecznego. Nędza jest wynikiem niesprawiedliwości, utrwalonej przez ludzi. Ziemia zaś wyżywić może w dziesięcioro rozmnożony ród ludzki, gdy ten unormuje warunki pracy, darzącej zdrowiem i dobrobytem. Jeżeli jest prawdą, że lepiej, by dziesięć tysięcy ludzi opływało w dostatkach tam, gdzie sto tysięcy musiałoby przymierać z głodu, dlaczegóż nie przypuścić, iż te sto tysięcy nieszczęśliwych, zrodzonych nadto, nie miałoby dostatecznej energii dla zapewnienia sobie własnego losu i używania życia w równie pomyślnych warunkach, jak owe dziesięć tysięcy, którym rodzice zapewnili dobrobyt, gwałcąc prawa natury?... W ten sposób odwróciwszy kwestyę, Mateusz odetchnął wyswobodzony. Nabrał pewności, te ród ludzki osiągnął cywilizacyę siłą swej płodności. Właśnie ten nadmiar istot, to pozorne przeludnienie popycha najnędzniejszych ku czynom dążącym do zdobycia sobie miejsca i przynależnego działu szczęścia. Pragnienie to podbudzało całe narody i popycha jedne za drugiemi, wzmacniając w nich żądzę zdobycia prawdy i sprawiedliwości. Trzeba przeludnienia, by ewolucya mogła być dokonaną, by ludzkość zapanowała nad światem, zapełniając go ludem, zbratanym myślą swego przeznaczenia, zadowolonym z życia i zdrowej pracy, zapewniającej ogólny dostatek. Ponieważ płodność wytwarza cywilizacyę i jedna od drugiej jest zawisłą, przewidzieć można dzień, gdy spełnionem zostanie zadanie i na zaludnionej ziemi żyjący bratni naród, ustanowi przynależną równowagę. Lecz przed tą spodziewaną epoką, od której nas przedziela niewiadoma ilość tysięcy lat, pożądanem jest, dobrem i sprawiedliwem, by nie marnowało się żadne urodzajne ziarno. Niechaj kiełkuje na żyznym gruncie, bo plon nie może być zbyt obfity! Każda rodząca się ludzka jednostka jest jedną siłą i jedną nadzieją więcej!
Przez otwarte okno sypialni nadpływał cichy, przeciągły szmer pogodnej nocy wiosennej a Mateusz, wsłuchując się, rozumiał go jako miłosny rozwój życia nieustającej płodności. Zdawało mu się, że cały jest w nim skąpany, jak w lekkim oddechu Maryanny, która jeszcze nie zasnąwszy, leżała przy nim cichutko, nieruchomie, bez innego znaku życia, jak ten ciepły oddech, pieszczący mu szyję. Wpatrzony w ciemniejącą przestrzeń nocy, Mateusz uprzytomniał sobie życie pól i lasów. Wszystko tam kiełkowało, rosło i kwitło w tej miłosnej porze roku. Z przestronnego nieba, z migotliwych gwiazd spływało powszechne prawo, rządzące światem — przyciągania się i łączenia. Z obszarów ziemi, leżącej w cieniu, jak żona w objęciach małżonka, unosiły się tchnienia rozkoszy zapładniających zjednoczeń; szmer wód szczęśliwych, wzdymających się miliardami poczętych jestestw, głębokie westchnienia lasów, żyjących radością drzew tryskających liśćmi i gwarnych kojarzeniem się rozlicznych zwierząt; pola i łąki unosiły się pod namiętnem parciem pęczniejących nasion i kiełkującej roślinności. A ileż ziarn przepadło! ileż zmarniało zasiewu przeschłego lub przegniłego! lecz niewyczerpana hojność natury zapełnia straty nadmiarem swej płodności. Mateusz zastanawiał się dzisiaj po raz pierwszy, że jeżeli zwierzęta i rośliny walczą o życie przeciwko śmierci, rozwijając w tem zaciętą, nieznużoną energię, to człowiek jest jedyny z jestestw, chcący śmierci dla śmierci. Wspomniał o parze kochanków, dostrzeżonych dziś wieczorem nad rzeką; zapewne rozkoszują się jeszcze pod ciepłem niebem majowej nocy, dyszą w bezpłodnych pieszczotach na łonie brzemiennej ziemi, są miłosną parą, o zbrodniczej woli nieprzysparzania życia i w wyrafinowanych pocałunkach giną złączeni upojeniami, opiewanemi przez poetów.
Mateusz przestał się zastanawiać, przestał porównywać i wyciągać wnioski; cały był teraz opanowany miłosną żądzą, tą wiekuistą i nienasyconą żądzą, która stworzyła światy i tworzy je bezustannie z niespożytą siłą poczęcia i porodu. Żądza jest duchem wszechświata, żądza jest siłą poruszającą materyę, żądza przekształca atomy w inteligencyę, w potęgę i władzę. Przestał zastanawiać się i nad żądzą. Był nią chwycony, porwany, uniesiony, jak nieprzepartem prawem, szerzącem i uwieczniającem życie. Lekki oddech Maryanny, pieszczący mu szyję, rozniecił w nim miłosny płomień, ogarniający go teraz całego. A jednak leżała przy nim bezwładnie, lodowato, z przymkniętemi powiekami, chociaż sen był jeszcze od niej daleko. Pomimo tych pozorów obojętności, ciało jej promieniało tryumfującą żądzą miłości, wionącą od atłasowych jej ramion i piersi, upajającym zapachem delikatnej kobiecej skóry i bujnych, jedwabistych włosów. Macierzyństwo nietylko że nie uszkodziło jej kształtów, lecz przeciwnie, dodało im pełności i siły. Jaśniała pięknością kobiety i matki, tą pięknością rozkwitu, zaćmiewającego swą pełnią niezdecydowane piękno młodego dziewczęcia.
Mateusz z namiętnością chwyciwszy Maryannę w objęcia, rzekł:
— Ukochana moja, zawiniłem... powątpiewałem o dobru naszej miłości... Ani ja, ani ty nic zaśniemy, dopóki mi nie przebaczysz...
Już pocieszona, słodko się rozśmiała, poddając się pieszczotom, których się spodziewała, odczuwając zapał ogarniający go stopniowo.
— Ja nie powątpiewałam... byłam pewna, że znów mnie sobie przywłaszczysz...
Miłosna, płodna noc wiosenna, płynąca przez otwarte okno wraz Z migotliwemi gwiazdami, z cichym szumem wód, lasu i pola była jakby wspólniczką długiego, upajającego pocałunku, łączącego Mateusza z Maryanną. Soki ziemi rodzicielki, gotowej nowego poczęcia, były przesycone zapachem życiodajnych upojeń; strumieniami przelewające się zarodki w nieskończoność opływały światy, darząc świętością miłosnego dreszczu miliardy par z sobą złączonych ku powszechnemu zapłodnieniu, ku konieczności poczęcia i przekazania życia dalszemu życiu. Cała natura była jakby w zmowie, by się jeszcze wzbogacić o jedną istotę więcej.
Wtem Maryanna, powstrzymując namiętne pieszczoty Mateusza, podniosła głowę z poduszki, nadsłuchując ku drzwiom od dziecinnego pokoju.
— Czy nic nie słyszałeś?
Oboje teraz słuchali, powstrzymując oddech.
— Czy myślałaś, że które z nich się przebudziło?...
— Tak, zdawało mi się, że słyszę jakieś niespokojne poruszenie...
Lecz żaden odgłos nie doleciał do ich uszów, dzieci spały głęboko. Uspokojona, zaczęła się śmiać po cichu i żartując z Mateusza, rzekła:
— Śpią nasze biedne maleństwa, zagrożone nędzą... Ale ty o tem zapominasz i chcesz piątego dziecka!...
Zamknął jej usta gorącym pocałunkiem.
— Nie dokuczaj mi, najdroższa... byłem głupi głosząc przed tobą niedorzeczne teorye... Niechaj się z nas śmieją, jeżeli chcą... Ty jedna masz racyę i nie oni, lecz my dobrze postępujemy, kochając życie dla życia... w tem jest mądrość i dzielność najwyższa...
Sercem i myślą pogodzeni, pogrążyli się w boskiej rozkoszy życiodajnej miłosnej jedności, z zapomnieniem wszelakich poniżających obliczeń. Posiadając się wzajemnie, byli tylko zwycięzką miłością, ufającą życiu, któremu daje początek. Powściągliwość w pieszczocie byłaby rozwiała cały urok, byłaby ograniczeniem całkowitego oddania się wzajemnego, ujmą w kochaniu, krzywdą cielesnej rozkoszy. Przedwczesnem zerwaniem łączącego ich żywego pęta, byłoby mu się zdawało, że traktuje ją, jak obcą a ona byłaby sądziła, że nie jest jego żoną. Zespoleni miłosnym uściskiem, oddawali się sobie w całości serca i ciała, pozostawiając życiu dokonanie dzieła, jeżeli życie zapoczątkować je chciało.
O, niewypowiedziana rozkoszy tej całkowitej miłości, darzącej upojeniem a będącej równocześnie zdrowiem i pięknością. Był to ich akt wiary w życie, hymn błogosławienia płodności, tej niewyczerpanie hojnej stworzycielki światów. Cielesna żądza była tylko przeistoczeniem wiekuistej nadziei, zasiewem rzuconym i przyjętym w okrzyku nadmiernej szczęśliwości. Niechajże ten zasiew zakiełkuje ku rozwinięciu nowego jestestwa, ku ukrzepieniu i wzmożeniu życia, ku dobru ludzkości, rozwojowi rasy i jej inteligencyj! Miłosna noc majowa pulsowała radosnemi tchnieniami a gwiazdy i ziemia wtórowały w bezbrzeżności życiodajnego zachwytu, ponad którego porywem, przelotnym jak burza, jaśnieje nigdy niezagasła, wielka radość ludzka przekazania życia, poczęcia jednej sobie podobnej istoty więcej a mającej szerzyć nie nędzę, lecz siłę, prawdę i sprawiedliwość.
A poczęcie tej istoty, rzucenie tego żyjącego atomu ku pomnożeniu liczby innych istot, jest świętą chwilą tworzenia, mogącego mieć najwyższą, decydującą wagę.

KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ.

KSIĘGA DRUGA.

I.

Po cichu wstał Mateusz ze swego wązkiego żelaznego łóżka, na którem teraz sypiał obok wielkiego mahoniowego łóżka Maryanny. Spojrzał na nią i ujrzał, że leży z otwartemi oczyma Uśmiechnęła się do niego.
— Jakto?... więc nie śpisz?... a ja nie śmiałem się poruszyć, nie chcąc ciebie budzić. Czy wiesz, że jest już blizko dziewiąta godzina?...
Było to w Paryżu w niedzielę, w połowie stycznia. Maryanna była w ciąży przeszło od siedmiu miesięcy. Pozostali na wsi do grudnia, lecz nagle rozpoczęła się przykra zimowa pora, ulewne deszcze, ścieg i mrozy, więc Mateusz, po wielu wahaniach, przyjął ofiarowane przez Beauchêne’ów, schronienie w Paryżu i przeprowadzono się z leśnego pawilonu w Chantebled do skromnego pawilonu przy ulicy de la Federation, w którym niegdyś mieszkał założyciel zakładu, ojciec Aleksandra Beauchêne. Pawilon był umeblowany i oddany na mieszkanie jednemu z wysłużonych starych dozorców, który umarł podczas jesieni. Mateusz i Maryanna przeprowadzili się tutaj przed miesiącem, uznawszy, że dogodniej będzie odbyć połóg w Paryżu a dopiero z wiosną wrócić do Chantebled.
— Poczekaj... zaraz wpuszczę więcej światła.
Podszedł ku oknu i odsłonił firankę. Mroczny dotychczas pokój rozjaśnił się promieniami żółtego, zimowego słońca.
— Ach, słońce, słońce! — zawołał wesoło. — Prawdziwe szczęście, że dziś, w niedzielę, jest taka piękna pogoda! Nareszcie będę mógł wyprowadzić cię na spacer wraz z dziećmi!
Przywołała go a gdy usiadł na skraju łóżka, ujęła mu obie dłonie i rzekła z tkliwym uśmiechem:
— Nie śpię już przynajmniej od dwudziestu minut, ale i ja nie śmiałam się ruszyć, pragnąc, byś się wyspał dowoli choć w niedzielę. Paradna historyą! oboje nie śpiemy i oboje cichutko leżemy z otwartemi oczyma, nie chcąc przerywać snu jedno drugiemu!
— Ach, ja taki byłem szczęśliwy, przypuszczając, że smacznie zaspałaś i że wypoczywasz! Bo teraz w niedzielę jedyną moją radością jest być przy tobie w tym pokoju i cały dzień módz spędzić z tobą i z dziećmi.
Wtem nagle zawołał, jakby z wyrzutem względem samego siebie:
— Jaki ja niegodziwy! jeszcze ciebie nie pocałowałem na dzień dobry!
Uniosła się z poduszek, wsparta na nich łokciami a on pochwyci! ją w czułym uściska. Z lekka jęknęła, szepcząc:
— Ostrożnie... ostrożnie, mój najdroższy...
Wpadł w rozpacz i zaczął ją przepraszać z przejęciem:
— Uraziłem ciebie!... uraziłem!.., bydlę ze mcnie... przebacz, ukochana!... jakże mogłem się tak zapomnieć! ja, co pragnąłbym obchodzić się z tobą, jak z najświętszą istotą, ja, co pragnął bym za ciebie cierpieć, tobie odjąć niedomagania tobie ulżyć we wszystkiem... Wiesz, chciałbym mieć ręce aksamitne, by każde ich dotknięcie było pieszczotą dla ciebie a tymczasem objąłem cię brutalnie i uraziłem... Ach, moja najdroższa, przebacz i powiedz, czy bardzo byłem nie ostrożny?...
Widząc jego przerażenie, zaczęła go pocieszać:
— Ach, ty mój dudku ukochany, uspokój że się... nic mi się nie stało... nie... przecież widzisz, że się śmieję, tylko trochę się wystraszyłam, bo mogłeś mnie urazić... Ale krzywdy nie miałam... nie miałam...
Wpatrzył się w nią, bo mu się wydawała zjawiskiem niezrównanej piękności. W jasnych promieniach słońca złocącego łóżko, tchnęła zdrowiem, siłą i nadzieją. Jeszcze nigdy ciężkie warkocze włosów nie opływały ją tak bogato a wielkie, czarne oczy nie wypowiadały tyle swobodnej, ufnej wesołości. Regularne rysy jej twarzy, pełnej dobroci i miłości, czyniły z niej boginię płodności o jędrnem, wspaniałem ciele, szlachetnie rozwiniętem dojrzewającym owocem.
Mateusz czuł się przejęty czcią najwyższą i z ubóswieniem, jak wierny, modlący się przed ołtarzem, zawołał z pobożnością:
— O, jakże jesteś piękna! jakże jesteś dobra i jak gorąco ciebie miłuję, żono moja najdroższa!...
Odsłonił jej łono z religijnem wzruszeniem i powagą. Łono to było białe, jakby z cienkiego jedwabiu, zaokrąglone i wzniesione, jak święta kopuła, z której świat nowy miał się narodzić. Pochylił się i pobożnie ucałował, składając w tym pocałunku całą moc swego przywiązania, całą swoją wiarę i całą nadzieję. Pozostał tak przez chwilę, jak wierny pogrążony w modlitwie, ustami delikatnie dotykając jej ciała, jak świętą relikwię.
— Czy tutaj ciebie boli, ukochanie moje?... czy może tu?... a może tu?... powiedz!... powiedz!... bym mógł uleczyć... bym mógł ukoić wszystkie twoje cierpienia!
Wtem uniósł głowę a twarz miał bladą z nadmiaru wzruszenia, bo poczuł pod ustami silne drgnięcie płodu. Maryanna czule się uśmiechnąwszy, wyciągnęła obie ręce i pieszczotliwie złożyła głowę męża na poduszce, tuż przy swojej głowie a pocałowawszy go, szepnęła mu do ucha:
— Poczułeś go?... i wystraszyłeś się tem niespodziewanein spotkaniem?... Ach, on teraz coraz to raźniej dokazuje... zaczyna się niecierpliwić... pilno mu wyjść z ukrycia... Ale powiedz mi, co on tobie powiedział?...
— Powiedział mi, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie kocham... i że niema szczęśliwszego odemnie człowieka!
Wzruszeni, milcząc, leżeli czas jakiś przy sobie, skąpani promieniami słońca, otaczającego ich złotem. Pocałowawszy ją, Mateusz wstał i poprawił pod nią poduszkę, otulił kołdrą, prosząc, by jeszcze nie wstawała, bo on chce własnoręcznie uporządkować sypialnię. Zajął się swoją pościelą, składał żelazne łóżko i ukrył je pod kolorowym pokrowcem. Maryanna, chcąc mu oszczędzić zachodów, chciała zawołać Zoę, służącą, przywiezioną ze wsi, lecz uparł się, utrzymując, że woli sam wszystko zrobić, by nikogo obcego tu nie wpuszczać, wszak dzisiaj niedziela, ma czas, zatem niechaj wolno mu będzie osobiście swą żonę obsłużyć. Któż wymyślił przystawianie żelaznego łóżka tuż do jej łóżka?... on sam, bo chciał, by swobodniejszą się czuła będąc sama w pościeli. Tak rozmawiając, krzątał się po pokoju, ustawiając wszystko na właściwe miejsca, szczęśliwy ze swej czynności a zarazem zaniepokojony, czy aby nie zapomina jakiego szczegółu. Zdawało mu się, że spełnia jakiś obrządek w kaplicy bóstwa, jakiem ta ukochana żona była dla niego.
— Dzieci jeszcze śpią, więc błagam cię, byś nie wstawała... Leżąc, wypoczywasz...
Przebiegł go dreszcz i teraz dopiero spostrzegł, że w pokoju było chłodno. Zmartwił się, że najpierw nie pomyślał o rozpaleniu ognia. Zbliżył się do kominka i wyciągnął leżące na boku wiórki i drzazgi.
— Jaki ja niedorzeczny! Pewnie ci zimno?... a ja ani pomyślałem o tem, co powinienem był najpierw zrobić!
Przysiadł przed kominkiem a Maryanna wołała:
— Zostaw to!... później Zoe rozpali... albo zaraz ją zawołaj! — Nie!... nie! ja lepiej od ni aj umiem ogień rozpalać! a wreszcie dlaczegóż nie mam tego zrobić, kiedy mnie to bawi...
Głośno się roześmiał z uradowania, gdy buchnął płomień, napełniający pokój nowem weselem...
— Teraz — rzekł — jest tutaj dobrze, jak w prawdziwym raju!
Zaledwie że zdążył się umyć i ubrać, gdy po drugiej stronie ściany, wzdłuż łóżka, rozległo się pukanie.
— Otóż i dzieciaki już się rozbudziły! — zawołał ze śmiechem. — Dzisiaj niedziela, więc pozwólmy im przyjść.
Tymczasem w dziecinnym pokoju robiło się coraz to gwarniej, dolatywało szczebiotanie pojedyncze i zbiorowe, przerywane wybuchami wesołości i śmiechów. Coś tam rzucano, z odgłosu sądząc, niezawodnie były to poduszki, latające w powietrzu jako pociski i głucho padające na ziemię, podczas gdy drobne piąstki biły w scianę, jak w bęben.
— Tak... tak... powiedz im, że mogą przyjść — rzekła Maryanna. — Rozdokazywali się i wszystko tam w pokoju poprzewracają.
Ojciec teraz zapukał pięścią w ścianę. Na to wezwanie rozległ się okrzyk tryumfu ze strony dzieci, które na ten znak wyczekiwały. Zaledwie że ojciec zdążył otworzyć drzwi sypialni a już cała czwórka była na korytarzu, biegnąc i przepychając się.
Wtoczyli się do pokoju w długich nocnych koszulach, opadających na bose nóżki i drepcząc, gwarząc, śmiejąc się, potrząsali ciemnemi, kędzierzawemi czuprynami, z pod których wyglądały różowe buzie o błyszczących oczach, rozweselonych niewinną swawolą. Ambroży chociaż był młodszy, zaledwie pięcioletni, szedł naprzód, jako najwięcej zuchowaty z całego rodzeństwa. Błażej i Denizy, pyszniący się ze starszeństwa i z ukończenia lat siedmiu, byli nieco poważniejsi, zwłaszcza Denizy, który uczył czytać całą gromadkę; Błażej zaś był nieśmiały, trochę tchórzowaty i często rozmarzony. Obadwaj prowadzili pomiędzy sobą Rózię, ciągnąc ją to w jedną, to w drugą stronę, z czego dziewczynka niezmiernie się cieszyła, wnioskując, że to wchodzi w program zabawy. Miała dwa lata i dwa miesiące a była śliczna, jak mały aniołek.
— Mamo! — wołał Ambroży — zimno mi, zrób mi miejsce przy sobie w łóżeczku!
Wskoczył na łóżko, wsunął się pod kołdrę i przytuliwszy się do matki, tylko buzię wychylił, buzię różową, śmiejącą się i owianą wijącemi się włosami. Teraz dwaj starsi zapragnęli być pod ciepłą kołdrą i krzycząc obiegli fortecę, zdobytą przez młodszego brata.
— Zrób i mnie kącik!... Mamo, zrób dla mnie kącik... Mamo, ja chcę być przy tobie... koło pleców... na ramieniu!...
Pozostała na ziemi tylko Rózia. Napróżno siliła się pójść za przykładem zdobywczych braci a wspinając się, przewróciła się, wołając:
— A ja, mamo!... ja chcę, mamo!
Ojciec jej pomógł i czepiając się rączkami, dostała się na łóżko i jako najmłodsza, otrzymała lepsze miejsce od innych. Mateusz był w obawie, by ta czereda zbytkujących zdobywców nie pokrzywdziła biedną matkę, lecz uspakajała go uśmiechem i bawiła się radością dzieci. Nie, nie, oni jej nie przeszkadzają a czuje się szczęśliwą pieszczotami ich wszystkich. Więc już nie lękając się o nią, patrzał na ten śliczny obraz, pełen rzeczywistego, rodzinnego szczęścia. Piękna i dobra matka miała Rózię przytuloną do piersi, Ambrożego tuż przy siostrze, podczas gdy Błażej i Denizy znaleźli sobie miejsce po za jej plecami. Z pod brzegu kołdry zewsząd się wysuwały dziecinne główki, o rozradowanych buziach a leżąca pośrodku matka, jaśniała urodą i świeżością cery, tryumfująca w swej płodności, brzemienna nowem życiem, gotowa rodzić po raz piąty.
— Jak tu dobrze i ciepło — zauważył Ambroży, lubiący wygodę.
Denizy ze zwykłą powagą, zaczął tłomaczyć, dlaczego przed chwilą tak hałasowali w dziecinnym pokoju.
— Błażej powiedział, że zobaczył pająka... więc zaczął się bać...
Obwiniony przerwał bratu z oburzeniem:
— Nieprawda!... wcale się nie bałem... Zobaczyłem pająka, więc rzuciłem w niego poduszką, chciałem go zabić!
— Ja także!... ja także!... — wołała chichocząc Rózia. — Poduszką biłam... hup... hup!...
Wszyscy czworo zanosili się teraz ze śmiechu, znajdując to niesłychanie zabawnem zdarzeniem. Lecz się okazało, że pod pozorem zabijania pająka, rzucali w siebie poduszkami, bo prócz Błażeja, nikt go nie widział. Widok tej zdrowej, ładnej matki, otoczonej zdrowemi, ładnemi dziećmi, był tak ponętny, iż Mateusz nie mógł się dłużej powstrzymać i wszystkich razem objął ramionami i serdecznie ucałował, nie patrząc, kogo całuje. Dzieci aż pokrzykiwały z radości, ucieszone tą nową zabawą.
— To się dobrze bawimy! to się bawimy!... — wolały, przewracając się pod kołdrą.
— A teraz czas wstawać — rzekła Maryanna. — Dosyć się wyleżałam... trzeba dzieci umyć i ubrać.
Już było po dziesiątej godzinie, zatem znacznie później niż zwykle, gdy cała rodzina zeszła do stołowego pokoju na dole i zasiadła przy stole, na którym parowało gorące mleko. Pawilon składał się na dole ze stołowego pokoju i salonu na prawo od sieni, na lewo zaś była kuchnia i kancelarya. Stołowy pokój był pod sypialnią, której okna wychodziły na ulicę de la Féderation, więc poranne słońce tu i tam rozweselało teraz ściany.
Już dzieci zasiadły przed filiżankami, pełnemi gorącego mleka, gdy ozwał się dzwonek przy drzwiach wchodowych. Ukazał się doktór Boutan, wywołując nową radość dzieci, — które niezmiernie go lubiły. Był przy urodzinach całej czwórki i pozwalał dzieciom uważać się za kolegę, z którym na wiele można sobie pozwalać. Hurmem rzuciły się więc w jego objęcia, krzycząc i przewracając krzesła, lecz matka je powstrzymała;
— Proszę się nie naprzykrzać i spokojnie jeść śniadanie!
A zwróciwszy się do gościa, witała go przyjaźnie:
— Dzień dobry, kochany doktorze! Dziękuje za dzisiejsze słońce, bo nie wątpię, że świeci z rozkazu doktora, bym mogła popołudniu iść na spacer z moim mężem.
— A tak, pani słusznie odgadłaś... i właśnie wstąpiłem przechodząc, dowiedzieć się, czyś pani zadowolona?...
Boutan usiadł na krześle a Mateusz, uścisnąwszy mu rękę, opowiadał, że z powodu niedzieli, wszyscy spali nieco dłużej.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... ale trzeba, aby twoja żona nietylko wypoczywała, lecz żeby o ile możności, najwięcej używała ruchu. Jak widzę, ma apetyt. A gdy spotykam moje pacjentki jedzące z apetytem, wtedy przestaję być doktorem a jestem tylko życzliwym przyjacielem.
Maryanna pogroziła mu palcem, utyskując:
— Doktorze!... drogi doktorze, coś zbyt dobrze sądzisz o mojem zdrowiu... Otóż, wcale tak nie jest... bo jeżeli nie narzekam, to jedynie z tej racyi, że nie chcę nikogo niepokoić. Ale chociażby dzisiejszej nocy... cierpiałam, ciężko cierpiałam, jakby mnie rozrywano na sztuki...
— Naprawdę?... — spytał Mateusz, blednąc. — Cierpiałaś, podczas gdy ja najspokojniej spałem!...
— Ale już minęło, minęło! — wołała, uspakajając męża. — Wszak widzisz, że wybornie wyglądam i jem za dziesięciu!
Doktór popatrzył na nią uważnie i rzekł z powagą:
— Niechaj pani nie narzeka, to są nieuniknione niedomagania... Proszę wierzyć, że pani wyjątkowo dobrze odbywa ciążę... jest pani pod tym względem jedną z bardzo nielicznych moich pacyentek. Ale trzeba się uzbroić w cierpliwość i znosić cierpienia nieodzowne w pani położęniu...
— Wiem o tem... wiem!... i przygotowana jestem na te przykrości a zaczęłam narzekać jedynie w chęci przekomarzania się z kochanym doktorem.
A ciszej dodała:
— Cierpienie ma swoje dobre strony... Może cierpienie uczy mnie kochania?...
Dzieci, głośno szczękając łyżkami w filiżankach, kończyły śniadanie i rozmowa na chwilę się przerwała. Wznowił ją doktór, powodując się związkiem własnych myśli, o czem nie napomknął:
— Wiem, że we czwartek będziecie na śniadaniu u państwa Séguin. Ach, biedna to kobiecinka! tej ciąża jest okropna!
Ze współczującem ubolewaniem mówili teraz o dramacie wywołanem w pożyciu małżonków Séguin, zamanifestowaniem się ciąży, której z zawziętością unikali. Żona była pogrążona w rozpaczy, mąż tyranizował ją brutalnością zazdrosnych podejrzeń; pomimo to żyli w świecie po dawnemu, wszędzie bywając i pokazując się a kłócąc się na cztery oczy. Obecnie pani Séguin silnie zaniemogła i całe dnie spędzała na kanapie, podczas gdy on bynajmniej się o nią nie troszcząc, hulał jak za kawalerskich czasów.
— Pójdziemy do nich we czwartek — mówiła Maryanna. — Pani Séguin tak usilnie o to prosiła, że nie można jej było odmówić. Przypuszczam, że chce mnie zobaczyć, by się dowiedzieć, jakich sposobów używam, by czerstwo trzymać się na nogach, aż do chwili rozwiązania.
Boutan uśmiechnął się i rzekł zabawiony:
— Obie panie jesteście w tym samym okresie... obie spodziewacie się rozwiązania około pierwszego marca. Zatem we czwartek, proszę, umówcie się co do dnia, bo nie będę mógł być równocześnie przy jednej i przy drugiej.
— Kuzynka Konstancya jest także pana klientką a może i ona się szykuje być trzecią?... — spytała żartobliwie Maryanna.
— O. nie! Pani Beauchêne przy każdej sposobności powtarza, że złożyła przysięgę być matką jedynego syna i nie kryje się, że czyni co trzeba, by Maurycy nigdy nie miał brata, albo siostry. Ma ona swoje sposoby i umie się pilnować... Życzę jej, aby nigdy tego nie potrzebowała żałować.
Doktór wstał, by się pożegnać. Dzieci, na które chwilowo nie zważano, coś pomiędzy sobą szepnęły i równocześnie wstawszy od stołu, rzuciły się pędem na niego, Poczciwy doktór ani się spostrzegł, gdy dwaj starsi chłopcy wskoczyli mu na ramiona, Ambroży objął go nogami w pasie a Rózia szarpała go za kolana.
— Ciągnij nas!,... — wołano. — Ciągnij!... będziesz koleją żelazną!...
Doktór śmiał się z niespodziewanej napaści, otrząsał z ramion małych zbytników, którzy krzyczeli, nie myśląc ustępować. Dopiero rodzice wyswobodzili doktora, łając swawolników.
— Nie strofujcie moich małych przyjaciół! — prosił doktór. — Oni mi na swój sposób okazują ufność i przywiązanie! Wszak ja pierwszy powitałem ich na tym świecie, więc łączy nas dawna zażyłość. Lubię wasze dzieci, zwłaszcza za to, że są takie zdrowe a zawdzięczają to głównie swojej matce... Chwilowo nic od nich więcej żądać nie należy.
Uwolniwszy się od napaści, ucałowawszy dzieci po kolei, Boutan ujął obie ręce Maryanny, mówiąc, że jest zadowolony z jej stanu zdrowia i że jest o nią spokojny. Mateusz odprowadził do która do drzwi domu, żegnając się z nim, jak z przyjacielem.
Zaraz po drugiem śniadaniu Mateusz naglił do wyjścia na przechadzkę, chcąc, by Maryanna użyła słońca. Ubrano dzieci przed zasiadaniem do stołu, o godzinie pierwszej już cała rodzina skręcała z ulicy de la Féderation aa wybrzeża Sekwany.
Ta część dzielnicy Grenelle pomiędzy polem Marsowem a ludnemi środkowemi ulicami, ma wygląd sobie właściwy, odznaczający się wielką ilością pustych przestrzeni i długiemi, prawie pustemi ulicami, wzdłuż których ciągną się mury różnych zakładów przemysłowych. Zwłaszcza w dnie i godziny robocze nikt tędy nie przechodzi a podniósłszy głowę, widzi się po nad mu rami wysokie fabryczne kominy, buchające gęstym dymem a dominujące dachy budynków o wielkich, zapylonych oknach. Jeżeli zaś jaka brama jest otwarta, to widać głębokie podwórza, ciemne podszopia i mnóztwo wozów. Świst maszyn parowych łączy się z tętnieniem kół i wyładowywaniem żelaztwa, dźwięczącego po bruku. W niedziele fabryki są zamknięte i cała dzielnica zapada w ciszę pełną spiekoty podczas lata a chłodu i deszczu podczas zimy. Ogólne krąży mniemanie, że dzielnica Grenelle jest zamieszkana przez najgorszą ludność w całym Paryżu. Liczne tu są dziewczęta, pracujące w fabrykach i używające nieszczególnej opinii a prócz tego liczne są prostytutki najniższej kategoryi, znęcone sąsiedztwem ze szkołą wojskową a ciągnące za sobą mętną gawiedź swego zwykłego otoczenia. Jakby dla sprzeczności, naprzeciwko Grenelle, po drugiej stronie Sekwany ciągnie się zamożna dzielnica Passy, złożona z bogatych willi na wzgórzu, oraz arystokratyczne dzielnice, koło gmachu Inwalidów i przedmieścia Saint-Germain, poprzecinane wspaniałemi alejami. Tak więc zakład Aleksandra Beauchêne, położony na wybrzeżu, znajdował się, jak słusznie mówił sam jego właściciel, na samym przełomie, tyłem odwrócony do dzielnicy nędzy a fasadą spoglądającą ku bogactwom i wszelkim uciechom tego świata.
Mateusz lubił te aleje, wysadzane pięknemi drzewami, rozchodzące się w różnych kierunkach a stanowiące jakby przedłożenia pola Marsowego i esplanady Inwalidów. Jest to najspokojniejsze miejsce przechadzki w Paryżu. Szerokiemi alejami płynie orzeźwiające powietrze a słońce je rozwesela. Przedewszystkiem wszakże lubił Mateusz wybrzeża rzeki, Quai d’Orsay rozpoczynający się w środku miasta przy ulicy du Bac a biegnący daleko, po za pałac Bourbon, po za Esplanadę i pole Marsowe, aż do bulwaru Grenelle, w czarnej krainie fabrycznej pracy. Mateusz nie mógł się nasycić podziwem nad majestatycznością tej nadrzecznej ulicy, ocienionej wiekowemi drzewami a wspaniałej i szerokiej, zwłaszcza w pobliżu wieży Eiffel, gdzie się zlewa z pięknemi miejscowemi ogrodami. Sekwana zatacza się tu z niezrównanym wdziękiem a drzewa są piękniejsze od wszystkich drzew na święcie. Przechadzka tutaj posiada wiele uroku, do którego niemało się przyczynia niespodziewana cisza. Zdawaćby się mogło, że dopiero tu poznaje się cały ogrom, siłę i wdzięk Paryża.
W tę właśnie stronę Mateusz dziś skierował niedzielną przechadzkę. Chciał dotrzeć aż do ogrodów a była to znaczna odległość, zważywszy na stan Maryanny i drobne nóżki Rózi. Powierzono ją Ambrożemu, który chociaż młodszy od braci, był od nich wytrwalszy i zwinniejszy. We dwoje szli więc w przednią parę a za niemi bracia bliźnięta, za którymi postępował ojciec, pod rękę z matką. Idąc tak chodnikiem, tworzyli prawdziwy pensyonat. Zrazu wszystko składało się wybornie, szli powolutku, używając słońca i powietrza. Zimowe popołudnie było niezwykle pogodne, jasne a chociaż w cieniu było chłodno, za to na słońcu, w złocie promieni, łagodne ciepło było miłe jak aksamit. Skutkiem pięknej pogody, było mnóstwo spacerujących osób, cały Paryż odświętnie przybrany był na przechadzce, używając wypoczynku. Ogólny, wesoły nastrój, rozochocił nawet Rózię, prostowała się i szła raźnie, chcąc się przed wszystkimi popisać, że umie chodzić, jak duża dziewczynka. Już minęli obszerne pole Marsowe a jeszcze się nie dopominała, by ją wzięto na rękę. Chłopcy szli z fantazyą, tupiąc nogami po flizach chodników i po zamarzniętych ulicach. Defilowano więc aż miło było patrzeć.
Maryanna zaczynała wszakże słabnąć i mocniej się opierać na ramieniu Mateusza. Była ubrana w ciemno-zieloną wełnianą suknię, puszczoną jak bluza, dla lepszego ukrycia zmienionej figury. Lecz pomimo to, znać było, że przebywa ostatnie miesiące ciąży, wiedziała o tem i sama żartowała ze swoich ruchów, idąc powoli i chwiejąc się w biodrach. Widok jej był wzruszający. Na pięknej, łagodnej jej twarzy widać było wysiłek dobrego humoru, skrywający niedomaganie a pomimo to wyraźne zmęczenie ciała, wynikające z daru płodności, czyniło ją szanowną i godną uwielbienia. Osoby spacerujące, zachwycone jej pięknością, odwracały się za nią, lecz w miarę, jak tłum się zwiększał, pokazywano ją sobie nieledwie palcami i jawiły się drwiące uśmiechy, zwłaszcza gdy spostrzegano czworo dzieci przed nią idących. Już ma takie stado a zachciało się jej jeszcze piątego dziecka! Uważano to za coś bardzo śmiesznego i drwiono półgłosem. A znaleźli się i tacy, którzy wprost oburzali się, mówiąc pomiędzy sobą, że nie powinno być dozwolone popisywać się ludziom z tak gorszącą nieostrożnością, dającą zły przykład. Tak więc mnożyły się uwagi, drwiny, śmiechy lub współczucie. Biedna kobiecina! Taka ładna, taka młoda i już na urodzeniu piątego dziecka! A jednak mąż wygląda na przyzwoitego człowieka! Mateusz i Maryanna słyszeli, albo domyślali się, co o nich mówiono, lecz nie zważając na otoczenie, uśmiechali się do siebie, bynajmniej nie zamierzając poprawić się ze swoich grzechów w przyszłości. Przeciwnie, utrwalali się w przekonaniu, że płodność jest szczęściem a nie usuwanie się od spełnienia swego zadania, świadczy o sile, zdrowiu i jest rzeczywistem pięknem.
Doszedłszy do ogrodów, ogołoconych z liści, trzeba było się zatrzymać, bo Rózia zaczynała być zmęczona. Na szczęście, znaleziono ławkę, na którą padało jeszcze słońce. Lecz chłód się wzmagał, słoneczne promienie były coraz bledsze, więc należało śpieszyć się z powrotem do domu. Dzieci nie narzekały na zimno szczypiące im twarze i rozglądały się po niebie teraz jakby ozłoconem i różowiejącem coraz to wyraźniej. Dla rozgrzania nóg, chłopcy tupali zamaszyście a Rózia, śmiejąc się z nimi, przestała narzekać na zmęczenie. Była godzina trzecia, gdy cała rodzina, uradowana z przechadzki, upojona świeżem powietrzem, skręciła na ulicę la Féderation. Lecz nawet tutaj przystawano, by na nich patrzeć. Ale tu ludzie musieli być poczciwsi, bo nikt nie szydził a wszyscy podziwiali piękność wzorowych dzieci i uśmiechano się dwuznacznie ku ojcu i matce, winszując, że tak szybko a dobrze uwijają się z robotą.
Wróciwszy do domu, Maryanna, czując się zmęczoną, położyła się na kanapie w saloniku, gdzie palił się już ogień na kominku, rozpalony przez Zoę, stosownie do rozkazu wydanego przez Mateusza przed wyjściem na spacer. Dzieci, spokojne teraz z powodu zmęczenia, siedziały poważnie przy małym stoliku, słuchając bajki, czytanej przez Denizego. Wtem ktoś zadzwonił i weszła do saloniku Konstancya, powracająca z Maurycym ze spaceru odbytego powozem. Zapragnęła odwiedzić Maryannę, z którą widywała się teraz parę razy na tydzień, bo tylko ogród przedzielał pawilon od pałacyku.
— Czy jesteś dzisiaj chora?... — spytała, widząc kuzynkę leżącą.
— O, nie, przeciwnie... przeszło przez dwie godziny spacerowałam, więc teraz wypoczywam.
Mateusz zbliżył fotel dla pani Beauchêne, która chociaż była dumna ze swego stanowiska i majątku, wszakże okazywała wiele życzliwości względem ubogiej kuzynki swego męża. Gdy usiadła, zaczęła się usprawiedliwiać, że tak dawno nie była, bo pragnęłaby chociaż codziennie tutaj przychodzić, ale na nieszczęście, nie pozwalają jej liczne obowiązki pani domu. Maurycy, strojny w czarne aksamitune ubranie, nie odstępował od matki i tylko zdaleka spoglądał na czwórkę dzieci, równie pilnie w niego wpatrzonych.
— Maurycy, dlaczego się nie witasz ze swoimi kuzynami?...
Na rozkaz matki zbliżył się ku nim. Lecz rozmowa jakoś się nie wiązała. Rzadko kiedy się widywali a czwórka małych dzikusów z Chantebled, nie mogła się pogodzić ze sztywnym układem małego paryżanina.
— A dzieci twoje są zdrowe?... — spytała Konstancya, robiąc wzrokiem porównanie pomiędzy swoim synem a trzema domowymi chłopcami. — Ambroży jeszcze urósł, ale i dwaj starsi znakomicie wyglądają.
Zapewnie porównanie, jakie w myśli czyniła, niekorzystnie wypadło dla Maurycego, który chociaż na swój wiek był duży i barczysty, wszakże miał cerę bladą, przezroczystą. Więc z wymuszonym uśmiechem dodała:
— Ja wam Rózi zazdroszczę... To prawdziwy klejnocik!
Mateusz się roześmiał i szybko wyrzekł słowa, których zaraz pożałował:
— Zazdrość taką można łatwo zaspokoić... takie klejnociki niedrogo kosztują!
— Niedrogo, niedrogo... — powtarzała Konstancja. — Niedrogo dla was, ale nie dla mnie. Każdy ma pod tym względem swoje opinie, do których się stosuje, nie wiedzieć czy za szczęście lub nieszczęście własne.
Odpowiedź swą podkreśliła, ironicznym wzrokiem wodząc po czwórce dzieci i figurze Maryanny, pogardzając taką mnogością rodziny, która niedługo miała się znów powiększyć przybyciem piątego dziecka. Z obrzydzeniem zwykle się odzywała o niepomiernej płodności tego ubogiego małżeństwa, uważając piątą ciążę Maryanny za coś bezwarunkowo nieprzyzwoitego, czuła się nawet tem obrażoną, jakby sponiewieraniem wszystkiego, co uważała za rozumne i godne uznania, gniewał ją ten brak miary, przezorności i porządku. Powstrzymywała się teraz z wyjawianiem swych opinij w obecności Maryanny, lecz niechajże nikt sobie nie pozwala drwić z jej postanowionej bezpłodności. Jeżeli nie urodziła dotąd córki, to dlatego, że nie chciała.
Maryanna, dostrzegłszy złe wrażenie, wywołane słowami Mateusza, zmieniła tok rozmowy, pytając się o Beauchêne’a.
— A dlaezego Aleksander z tobą nie przyszedł?... Już przeszło tydzień, jak go nie widziałam.
— Czyż nie wiesz — przerwał Mateusz z żywością, że Aleksander wyjechał wczoraj wieczorem na wieś, na polowanie. Nocował niedaleko od Chantebled, w Puymoreau, bo miał zamiast wstać o świcie i puścić się w las. Sądzę, że dopiero jutro będzie z powrotem.
— Ach, prawda! mówiłeś mi... Miał dziś śliczną pogodę do chodzenia po lesie...
Lecz i to było niebezpiecznym tematem rozmowy i Maryanna żałowała, że zaczęła o tem mówić, bo nigdy się nie wiedziało, gdzie przebywa Beauchêne, gdy zawiadamiał żonę, że wybiera się na polowanie. Pozór polowania o świcie był dla niego dogodną okazyą spędzenia nocy po za domem a tak często go używał, iż niezawodnie Konstancja wiedziała, co o tem sądzić. Lecz wobec tego kochającego się małżeństwa, w którem mąż nigdy nie opuszczał żony i był jej najniższym sługą, zwłaszcza gdy była niedomagającą, pani Beauchêne udawała zupełny spokój i rzekła z chwalebną odwagą:
— To ja go zmuszam do tych częstych wycieczek na wieś. Jest bardzo krwisty i potrzebuje ruchu na świeżem powietrzu... zatem polowanie jest dla niego wyborną rozrywką.
Nowy odgłos dzwonka znów zapowiedział gości. Weszła Walerya ze swoją córką Reginą. Zarumieniła się z zadowolenia, ujrzawszy panią Beauchêne, tak dalece była wrażliwą na spotkanie się z osobą należącą do owego świata bogaczów, ku któremu pragnęła podążać, stawiając go sobie za wzór najwyższy. Lecz Konstancya wstała i zaczęła się żegnać, mówiąc, że na nieszczęście, nie może tu dłużej pozostać, bo oczekuje przyjścia jednej ze swych przyjaciółek.
— Niechaj kuzynka pozostawi nam chociaż Maurycego — prosił Mateusz. — Jest Regina, więc będą się bawić w sześcioro a po podwieczorku odprowadzę malca osobiście.
Maurycy, jakby strwożony, chwycił się spódnicy matki, więc ta odmówiła:
— Nie mogę, nie mogę go tutaj zostawić. On ma teraz przepisaną kuracyę, więc nie chcę, by cokolwiek jadł po za domem. Do widzenia!... Przyszłam na chwilę, chcąc się dowiedzieć, co u was słychać a teraz już uciekam... Do widzenia.
Trzymając syna za rękę, drugą podawała na pożegnanie, Waleryę uścisnęła chłodno, nie przemówiwszy do niej ani słowa, co ta uznała za wyższy rodzaj dystynkcyi. Regina uśmiechnęła się do Maurycego, którego trochę znała a śliczną dziś była w wełnianej sukni ciemno niebieskiego koloru, z twarzyczką umiloną, pod rozwianemi, czarnemi włosami a tak była podobną do swej młodej matki, że wyglądała raczej na jej siostrę, aniżeli na córkę.
Maryanna, zachwycona pięknością dziewczynki, zawołała ją ku sobie:
— Chodź mnie pocałować... Jaka śliczna z niej panna!... i jaka duża!... Właściwie, ile ona ma lat?
— Niedługo skończy rok trzynasty — odpowiedziała Walerya.
Usiadła w fotelu dopiero co opróżnionym przez Konstancyę a Mateusz zauważył jakiś smutek czy niepokój w pięknych jej oczach. Rzekłszy, iż wstąpiła, by się dowiedzieć, co tu słychać i pochwaliwszy zdrowy wygląd całej rodziuny, umilkła, pogrążona w przykrych myślach, podczas gdy Maryanna, uszczęśliwiona z życzliwych odwiedzin swoich znajomych, dziękowała jej z uprzejmością. Mateusz osądził, że należało mu pozostawić obie kobiety razem, by mogły poufniej z sobą porozmawiać, rzekł więc do Reginy:
— Chodź zemną i z dziećmi do stołowego pokoju, pomożesz mi do zastawienia podwieczorka. Będziemy razem gospodarowali.
Propozycja ta została przyjęta przez dzieci z okrzykami radości, porzucono czytaną książkę i chłopcy, chwyciwszy Reginę za ręce, pogalopowali z nią naprzód, podczas gdy Rózia, dążąc za niemi z tyłu, przewróciła się i jak kotek podskakiwała na czworakach.
Pozostawszy sam na sam z Maryanną, Walerya gorzko westchnęła:
— Ach moja droga jaka ty jesteś szczęśliwa, mogąc mieć takie śliczne, zdrowe dzieci bez potrzeby ograniczania ich liczby. Mnie to niedozwolone!
Maryanna, ze zdziwieniem na nią spojrzawszy, spytała:.
— Dlaczego?... Zdaje mi się, iż możesz sobie na to samo pozwolić?
— O nie! nie!... Ty masz zamiłowania pełne prostoty, małem się zadowalniasz. Twoje życie płynie odmiennie od mojego! Każdy zawczasu stawia sobie jakieś cele, więc i my mamy nasze postanowienia względem Reginy... i byłoby prawdziwem nieszczęściem cośkolwiek zmieniać w naszych projektach...
Urwała a po chwilowem milczeniu, dodała zmienionym głosem:
— Gdybym się znalazła w takim stanie, tak jak ty teraz jesteś... gdybym była pewna, że tak jest... nie wiem cobym zrobiła z rozpaczy, chybabym zwaryowała!
Pomimo, że chciała nad sobą panować, łzy trysnęły jej z oczu i twarz ukryła obu rękoma.
Maryanna, coraz mocniej zadziwiona, uniosła się z kanapy i przyjaznemi słowy uspokajała ją, trzymając jej dłonie. Walerya zwierzyła się teraz przed nią: przyczyną jej łez było przypuszczenie, że od trzech miesięcy zaszła w ciążę. W pierwszych miesiącach uspakajała się możliwością opóźnienia zwykłego niedomagania, co zdarzyć się mogło każdej nawet najzdrowszej kobiecie, lecz teraz, gdy po raz trzeci nie zjawiło się to, czego z niecierpliwością wyczekiwała, nabrała pewności, że jest brzemienną i nie miała chwili spokoju. Opowiadała, jak bardzo jest przerażoną, jak oboje z mężem nie spodziewali się tak wielkiego nieszczęścia, czynili bowiem co mogli, by uniknąć podobnej katastrofy. Męża swojego była pewna, wiedziała, że wolałby rękę sobie odciąć, byle ją uchronić od drugiego dziecka, ona zaś osobiście pilnie czuwała, by zachować wszelkie środki ostrożności. Było to więc coś niezrozumiałego i nie do uwierzenia, by się stać mogło małżeństwu kochającemu się jak oni i będącemu w tak ścisłem porozumieniu i zgodzie w zapatrywaniach się w tej kwestyi.
— No, ale teraz, gdy rzecz się stała, nie trzeba się zamartwiać — mówiła Maryanna — Zmienicie swoje dawne plany a przecież będziesz kochać to biedne maleństwo...
Walery a gniewnie drgnęła i zawołała z rozpaczą:
— Ja nie chcę mieć drogiego dziecka! ono nie powinno się urodzić! Przecież my nie możemy całe życie marnieć jak teraz... Twój mąż zapewne opowiedział ci nasze zamiary... wiesz zatem, że Michaud, dawny podwładny mojego męża a teraz jeden z głównych urzędników w banku Kredytu narodowego, obiecuje mu korzystną posadę... mój mąż ma zamiar opuścić zakład pana Beauchêne’a, bo spodziewa się w banku świetnej przyszłości... Tylko początkowo będziemy mieli ciężkie chwile... bo zamiast pięciu tysięcy franków pensyi, jaką mój mąż zarabia w zakładzie, będzie miał w banku trzy tysiące sześćset franków... Więc jakże chcesz, byśmy mogli dopuścić urodzenia się drugiego dziecka, ponieść koszta słabości, mając trzysta franków miesięcznego dochodu! Jest to zupełnem niepodobieństwem, zburzeniem wszystkich naszych obliczeń! Urodzenie się tego nieszczęśliwego dziecka, pogrążyłoby nas na zawsze w ciasne warunki życia, których nie chcę, których mam dosyć!
— Zanadto szczęście budujesz na obliczaniach! — zauważyła Maryanna, ze spokojnym, łagodnym uśmiechem.
— Moje obliczenia są słuszne i od nich nie odstąpię! — mówiła Walerya z zaciętością. — Nie należy pomijać okazji szczęścia, bo dragi raz może się nigdy nie zdarzy! Jeżeliby mój mąż nie skorzystał z propozycji pana Michaud i pozostał w zakładzie, to stracilibyśmy nadzieję dojścia do majątku... prysłyby wszystkie nasze marzenia... posag dla Reginy, byt dostatni... słowem, całość naszych ambicyj... Jak możesz tego nie rozumieć moja droga?...
— Owszem, rozumiem... Tylko obliczania tego rodzaju są dla mnie rzeczą obcą i trudno mi pojąć, by szczęście było od nich zawisłe... Dziwię się i smucę tem, co mi mówisz.. Dzieci są naturalnym wynikiem w każdem małżeństwie i trzeba witać z radością jako plon miłości a zarazem jako przyszłe bogactwo... Mnie się to wydaje rzeczą tak prostą i jedynie dobrą!
Walerya zaprzeczała, znów zalewając się łzami.
— To zależy od osobistych zapatrywań.... Ach! żebyś wiedziała, jaki mój mąż jest zrozpaczony! a przytem jak się wstydzi, że jest sprawcą tego nieszczęścia!... Ani na krok teraz z domu nie wychodzi... Dzisiaj jest niedziela, otóż wiesz, co on teraz robi?... otóż siedzi przy stole i pracuje w domu nad dodatkową robotą, o którą się postarał... Zawsze to trochę zwiększa nasze dochody... I jabym mu miała przysparzać tak niepotrzebnego wydatku! nie! nie! postanowiłam oprzeć się grożącemu nam nieszczęściu i zdobędę się na potrzebną ku temu wolę... bo mój mąż jest zbyt dobry i za skory poddawać się losowi!
Może niedopowiadane myśli zaczęły jej zbyt gwałtownie dokuczać, bo była teraz prawie nieprzytomna i płacząc, zaciskając ręce, jęczała:
— Nie... nie... to niemożliwe., ja nie jestem w ciąży... nie będę miała dziecka... nie chcę go!... nie chcę!
Maryanna, widząc jej boleść, przestała robić uwagi a posadziwszy ją obok siebie, całowała z czułością, pocieszając pieszczotliwemi słowami. Lękała się, czy aby dzieci tu nie wejdą, lecz były one zajęte w stołowym pokoju, zkąd dolatywały ich głosy i śmiechy. Utuliwszy łzy Waleryi, zaprowadziła ją do jadalni.
— Siadajmy do stołu!... siadajmy!... — wołali chłopcy, klaszcząc w ręce.
Podwieczorek był już przygotowany a Mateusz przy pomocy Reginy ustawiał symetrycznie cztery kompotierki z ciastkami i konfiturami. Chłopcy, pragnąc posługiwać, psuli porządek a Rózię trzeba było pilnować, by nie szarpała za obrus. Lecz gospodarując, bawiono się wybornie a Regina zręcznie się wywiązywała z roli przewodniczki pomiędzy znacznie młodszą od siebie dzieciarnią. Zarumieniła się, jakby już coś rozumiejąc, gdy Ambroży zaczął swej matce dowodzić, że Regina jest jego żoną a Rózia jest ich dzieckiem. Maryanna kazała mu być cicho, widząc, że oczy Waleryi znów zachodzą łzami i wszyscy zasiedli do podwieczorku, który wkrótce znikł, dzięki żarłoczności dzieci.
Minął tak przyjemnie spędzony dzień niedzielny a o godzinie dziewiątej wieczorem gdy dzieci już zasnęły, Mateusz i Maryanna znaleźli się sam na sam w sypialni. Uprosił ją, by zaraz się położyła i sam otulił ją kołdrą i poprawił poduszkę pod głową. Do godziny dziesiątej, o której miała wypić filiżankę ziółek lipowych, siedział przy niej, głośno czytając. Ziółka zaparzał własnoręcznie każdego wieczoru a gdy wypiła podaną filiżankę, mówił jej dobranoc, całując ją serdecznie, po bratersku w oba policzki. Była ona teraz dla niego zakazanym owocem, z czego nie jednokrotnie oboje żartowali, nazywając się „pani“ i „panie“. Rozebrawszy się, położył się na swoje żelazne łóżko i zgasiwszy lampę, życzył jej rychłego zaśnięcia. Sam zaś nie zasypiał jeszcze, nadsłuchując jej oddechu a niejednokrotnie, chcąc się przekonać, czy śpi smacznie, wstawał nagle zbudzony w nocy i pochylał się nad nią, pragnąc, by nawet we śnie była otoczona jego pobożnem uwielbieniem. Powtarzało się to codziennie i Maryanna czczoną była przez Mateusza o każdej godzinie dnia i nocy. Kult względem niej uważał za najwyższy i za najlepszy, czcił w niej teraz matkę, matkę ukochaną i uwielbioną w swem cierpieniu, gotową na katusze porodu, by życie wiecznie mogło kwitnąć.




II.

We czwartek, w który Mateusz i Maryanna mieli przyjść na południowe śniadanie do państwa Séguin du Hordel, Walentyna zadzwoniła o godzinie dziesiątej na Celestynę, swoją pannę służącą i kazała się ubrać wykwintnie, by czekać na gości, leżąc na szezlongu w saloniku na pierwszem piętrze. Wymogła prośbami, by Maryanna przyszła wcześnie, pragnąc z nią pomówić poufalej, jako z kobietą, będącą w tym peryodzie ciąży co ona a pomimo to zdrową, zatem mogącą uspokoić chorobliwe a coraz przykrzej dokuczające jej trwogi.
Zażądała lusterka a przejrzawszy się w niem, potrząsnęła rozpaczliwie głową, bo widziała jak dalece zbrzydła. Delikatna jej cera jasnej blondynki pokryła się piegami a jedwabny szlafrok pawiego niebieskiego koloru, nie zakrywał zdeformowanej figury, której wiotkością tak niedawno się szczyciła.
— Czy pan jest w domu? — spytała.
Nie widziała męża od onegdaj. Pod pozorem interesów, jadał teraz najczęściej na mieście a rano nie wchodził do jej pokoju, wymawiając się troskliwością o jej spoczynek.
— Nie... proszę pani, pan wyszedł około godziny dziewiątej i jestem pewna, że nie wrócił.
— Dobrze... A gdy tylko państwo Froment nadejdą, to niechaj ich proszą tutaj do mnie.
Niedbale wzięła książkę do ręki i wyczekiwała na przyjście swoich gości.
Niespodziewane zajście w ciążę Walentyny, było nieustającą przyczyną burzy w pożyciu państwa Séguin. W pierwszych czasach Séguin z brutalnością dowodził, że to dziecko nie może być jego, bo jest niezbicie przekonany, iż zachował jaknajściślejsze środki ostrożności, wręcz więc oskarżał żonę, że miała kochanka a na podstawie tego twierdzenia, wybuchał gniewną zazdrością, wymyślał jej gburowato i groził biciem, tracąc świadomość samego siebie i wychodząc z roli eleganckiego sceptyka, popisującego się w święcie z przerafinowanemi pesymistycznemi teoryami. Sceny pomiędzy małżonkami bywały okropne. Żona wreszcie wymogła, by doktór Boutan został zawezwany na sędziego. Doktór, wypytawszy się męża na stronie, tłomaczył mu, iż używane przez niego środki ostrożności, niezawsze bywają skuteczne i przytaczał mu mnóstwo przykładów, gdzie tychże samych okolicznościach, żona zaszła w ciążę, lecz Séguin bronił się zawzięcie a jeżeli dał się zachwiać w swych twierdzeniach, było to tylko chwilowem ustępstwem i dokuczał żonie po wyjściu doktora z tam większą zajadłością. Wymyślał na niego, utrzymywał, że jest przekupionym wspólnikiem, odchodził od przytomności s gniewu, otrzymując tak srogą lekcyę bezpożyteczności środków, jakich używał, by nie mieć więcej dzieci. Przykre położenie zdawało się być bez wyjścia, albowiem mąż, ufny, iż uczynił co należało, dla oszukania zwykłego biegu natury, mógł na zawsze pozostać w powątpiewaniu o wierności żony.
Państwo Séguin dalej prowadzili życie światowe, Walentyna, nie mówiąc nikomu, że jest przy nadziei, ściskała się coraz mocniej gorsetem, tańczyła na balach, piła szampan podczas kolacyi po teatrze; on zaś ukrywał swe wybuchy brutalnej zazdrości i wśród ludzi był równie oderwany, ironiczny, jak zwykle. Dotąd, Walentyna nie miała sobie nic do wyrzucenia i pragnęła zachować swego męża dla siebie, chociaż czyniła to więcej przez kobiecą próżność, aniżeli przez przy wiązanie, bo jak otwarcie mówiła mężowi, czynił on wszystko co mógł, by wzięła sobie kochanka, o którego w tak grubiański sposób ją posądzał. Zatem, jeżeli zadawała sobie męczarnię ściskania się gorsetem i narażania na poronienie, czyniła to w celu utrzymania stosunków z mężem, który byłby ją porzucił, gdyby przestała być towarzyszką jego światowych upodobań. Lecz pewnej nocy, wróciwszy po jakiejś hulance do domu, o mało co nie umarła w boleściach i odtąd tak zaniemogła, iż prawie nie opuszczała swej sypialni. Ciąża jej była niezmiernie przykra i nie dająca chwili wytchnienia a stosunek domowego pożycia z mężem, jeszcze się pogorszył. Stało się tak, jak przewidywała. Séguin, wciąż w najfatalniejszym humorze, szukał powodu do kłótni z nią przy każdem nawet najkrótszem spotkaniu. Ta chora, tracąca urodę żona, niecierpliwiła go do najwyższego stopnia. Okazywał wstręt, jaki w nim wzbudzała i zaczął coraz częściej z domu wychodzić a wreszcie zupełnie powrócił do dawnego kawalerskiego życia. Gry hazardowne zawsze go nęciły a teraz żądza ta przez jakiś czas hamowana, wybuchła z siłąźżle ugaszonego pożaru. Noce spędzał najczęściej w klubie z kartami w ręku a resztę czasu hulał z kobietami, chwaląc ich spryt, że umieją uniknąć ciąży i pozostają zawsze równie powabne, ładne i gotowe do wszelkiej zabawy. Uniewinniał się przed znajomymi, że mając żonę chorą, jest; zmuszony szukać rozrywki z innemi kobietami. Lecz wesołe życie bynajmniej go nie uspakajało i jawiąc się w domu, wpadał w wściekłość na widok cierpiącej żony, krzycząc, że ma ochotę ją zabić, bo ten jej widok jest dla niego afrontem i szyderczem wyznaniem winy.
Kwadrans po jedenastej godzinie weszła Celestyna.
— Czy to pan powrócił? — spytała z żywością Walentyna, upuszczając książkę trzymaną w ręku.
— Nie proszę pani, to państwo Froment...
— Proś, niech wejdą... A gdy pan wróci, powiedz mu, że państwo Froment już przyszli.
Gdy wprowadzono Maryannę i Mateusza, uniosła się z kanapy i wyciągając obie dłonie, witała uprzejmie:
— Niechaj mi droga pani wybaczy, że z taką natarczywością nastawałam, by pani do mnie przyszła... lecz doprawdy nie mogłam wybrać się do pani osobiście... nie wychodzę z domu... muszę prawie ciągle leżeć... a nasz poczciwy doktór Boutan upewniał mnie, że pani dzielnie znosi swoje niedomaganie... Jakże szczerze jestem państwu wdzięczna, żeście zechcieli przyjąć moje zaprosiny na drugie śniadanie... Niezmiernie pragnęłam widzieć was oboje i pomówić z wami... Niechaj droga pani spocznie na tym fotelu... tuż przy mnie...
Mateusz, patrząc na nią, dziwił się w myśli, widząc ją tak bardzo zmienioną, mizerną, żółtą, bo tak niedawno podziwiał ją w pełni wdzięków i krasy uroczej blondynki. Ona zaś chciwie wpatrywała się w Maryannę, niewymownie zdziwiona jej spokojnym wyglądem twarzy, jej zdrowiem i łagodnem wejrzeniem, świadczącem o niezmąconem szczęściu.
— To ja pani dziękuję za jej miłe wezwanie — odparła równie uprzejmie Maryanna. Ruch jest mi zalecony, więc przyszliśmy na piechotę i bardzo rada jestem z tego spaceru. O, gdyby pani chciała, to niezawodnie mogłaby odbywać codziennie przechadzki... silne postanowienie przełamuje chęć leżenia, zwykłą w naszym stanie...
Zaczęły z sobą rozmawiać a Mateusz, nie chcąc im przeszkadzać, wziął książkę leżącą na stoliku i wczytał się pilnie, by miały przekonanie, ii nie słyszy o czem mówią. Dotychczasowo mało się znały, bo nic nie było pomiędzy niemi wspólnego, ani pod względem idei, ani też sposobu życia, wszakże teraz nagle je zbliżyła jednakowość położenia. Walentyna pragnęła się dowiedzieć mnóstwa szczegółów, potrzebowała znaleźć uspokojenie i otuchę. Zaczęła mówić o doktorze Boutan, chcąc usłyszeć zapewnienie, że nigdy nie umarła żadna położnica przez niego doglądana i że niema zręczniejszego, niż on akuszera. Maryanna, zdziwiona temi pytaniami, zrobiła jej uwagę, że powinna znać sposób obchodzenia się doktora z choremi, ponieważ już dwukrotnie miała z nim do czynienia. Tak, niezawodnie, wszakże czuła, że ją to uspakaja, gdy słyszy pochwalne o nim zdanie innej kobiety, kilkakrotnie przez niego doglądanej. Zarzucała Maryannę pytaniami, powracając do każdego szczegółu, dopominając się o drobiazgowe określanie doznawanych symptomatów, o ścisłe oznaczenie miejsca każdego bólu i jakiej ten ból był natury, a co najlepiej jeść, jak, ile spać, oraz jakiem Maryanna ulega myślom, wrażeniom i wsłuchiwała się w odpowiedzi, będące historyą szczęśliwie odbywanej ciąży. Maryanna, domyślając się właściwej przyczyny tylu pytań zaspakajała cierpliwie zaniepokojoną ciekawość Walentyny a chcąc odwrócić dokuczające jej trwożliwości, upewniała, że wszystko odbędzie się jaknajlepiej i że niezawodnie urodzi syna. Wtem, Walentyna wybuchła gwałtownym płaczem:
— Ach nie!... nie!... czuję że umrę!... jestem pewna że umrę!...
Myśl o śmierci dokuczała jej bezustannie, tylko nie miała przed kim wypowiedzieć swej obawy.
Rozstrojone mając nerwy życiem, jakie zwykle wiodła, zrozpaczona teraźniejszemi domowemi scenami i ciągłą nieobecnością męża, z łatwością ulegała najczarniejszym przypuszczeniom, biorąc urojenia za rzeczywistość; wierzyła więc, że to dziecko, którego zapowiedź popsuła jej życie, przyjściem swem życie jej zabierze.
— Dlaczego ma pani umrzeć! — zawołała wesoło Maryanna. — Nie śmierć przybędzie, lecz nowe życie! A czy wie pani, jakie jest ogólne mniemanie?... oto, że kobiety tworzące sobie takie smutne urojenia, zwykle odbywają połóg w jaknajszczęśliwszych warunkach!
Mateusz łagodnie się uśmiechnąwszy z poczciwego kłamstwa swej żony, stanowczo je potwierdził, co uspokoiło rozpaczającą Walentynę. Patrzała na gości z wdzięcznością, chwytając każde dobre słowo, gotowa prosić, by stanowczo ją upewnili, iż słabość odbędzie się dla niej pomyślnie. Przestała płakać i leżała znużona, gdy znów weszła Celestyna i na nieme pytanie wzroku pani odpowiedziała:
— Nie, proszę pani... pan jeszcze nie wrócił... Ale przyszła Zofia Couteau, „la Couteau“ jak ją wszyscy nazywają w Rougemont... to ta kobieta, o której pani mówiłam... ona przywozi mamki ze wsi do Paryża...
Walentyna łagodniała pod wpływem stów Celestyny, którą w pierwszej chwili chciała wyłajać, że niepotrzebnie tu wchodzi, kiedy pan jeszcze nie wrócił.
— Więc cóż? — A więc la Couteau jest tutaj.,. A ja pani przedstawiałam, że jeżeli pani zechce jej rozkazać, by zaraz teraz oglądała się za dobrą mamką, to na pewno znajdzie co potrzeba i przywiezie na dzień oznaczony.
La Couteau, która stała za uchylonemi drzwiami, ośmieliła się wejść, nie czekając wezwania. Była to nizka, sucha i żywa kobieta o wyglądzie chłopki, lecz pewna siebie i rozgarnięta, bezustannemi podróżami do Paryża. Sciągła jej twarz o małych, bystrych oczach, spiczastym nosie, byłaby dość przyjemna, gdyby nie usta wązkie i chytre. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czarną pelerynę, czarne filcowe rękawiczki i czarny czepek z żółtemi wstążkami, co nadawało jej pozór zamożnej wieśniaczki w świątecznym stroju, wybierającej się na mszę do parafialnego kościoła.
— Czyście sami byli mamką? — spytała Walentyna, patrząc na jej postać.
— Tak, proszę pani, ale to już dawno, przed dziesięciu laty, gdy sama miałam dopiero lat dwadzieścia. Potem wyszłam za mąż a mając przekonanie, że do niczego dojść nie można, wysługując się jako mamka, postanowiłam innym to raić.
Uśmiechnęła się powściągliwie, jakby dla wyrażenia swego lekceważenia dla rzemiosła dojnej krowy, sprzedającej swoje mleko bogatym rodzicom dzieci w mieście. Lecz zlękła się, że może za wiele okazała szczerości, więc pokorniej dodała:
— Osobom, które za to płacą, człowiek radby oddać usługę... a mnie doktór zapowiedział, że już nigdy qnie będę miała dobrego mleka... więc zamiast szkodzić biednym niewiniątkom, źle je karmiąc, wolę się dla nich starać o dobre mamki...
— Więc przywozicie mamki do biura stręczeń w Paryżu?...
— Tak proszę pani... Przywożę je dwa razy na miesiąc i nie do jednego biura stręczeń ale do kilku a przedewszystkiem do biura Broquette przy ulicy Roquepine... Jest to pierwszorzędne biuro w Paryżu i tam nigdy nikogo nie oszukano... Zatem, jeżeli pani pozwoli, to wybiorę mamkę co się zowie, najlepszą z całej okolicy... Znam się na tem i pani może mi zawierzyć.
Celestyna, widząc, że pani się waha, postanowiła opowiedzieć, jakim sposobem dziś właśnie la Couteau tutaj przyszła:
— Ona, wracając na wieś, zwykle wiezie tam niemowlę, dziecko mamki pozostającej w Paryżu, albo też dziecko osób, nie mających możności trzymania mamki u siebie a więc oddających je na wychowanie poczciwym ludziom, którzy się tem trudnią. Więc la Couteau wstąpiła mnie odwiedzić, bo my z jednej wsi jesteśmy a przechodzić musiała tędy, gdyż zabrać ma a sobą dziecko pani Menoux...
Walentyna, interesująca się teraz połogami i ciążą wszystkich kobiet, które znała lub widziała, przerwała Celestynie wykrzyknikiem:
— Więc niciarka już jest po połogu! Dlaczego mi o tem nie powiedziałaś?... Mów... jak się to odbyło?...
Owa pani Menoux, była żoną dawnego żołnierza, pięknego mężczyzny, który obecnie zarabiał sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jako dozorca w jednem z muzeów. Rozkochana w swoim mężu, pragnęła otoczyć go dobrobytem, więc założyła sklepik z nićmi i tasiemkami i sprzedając różne drobiażczki, zarabiała prawie tyle co on a to im pozwalało żyć we dwoje, zupełnie dostatnio.
Celestyna wielokrotnie bywała łajana przez swą panią, za przesiadywanie w sklepiku niciarki, teraz więc tryumfowała, że pani sama stawia jej pytania. Drwiące szyderstwo błysnęło w jej oczach i czując, jaką wagę będzie miała jej odpowiedź, rzekła poufale:
— Wszystko się odbyło jaknajlepiej... Po krótkich i niewielkich cierpieniach urodziła ślicznego chłopca... Wyznać wolę, proszę pani, że nie mogłam wytrzymać i co tchu dziś rano zbiegłam, by się dowiedzieć... Ale każdy byłby przecie ciekawy... więc może pani nie będzie się na mnie za to gniewała...
Walentyna głową łaskawie skinąwszy, zaczęła się dopytywać, więc Celestyna znów głos zabrała:
— Wszystko odbyło się tem składniej, że pani Menoux była w dobrych rękach... Zaleciłam jej, by wezwała panią Rouche z ulicy du Rocher, bo jedna z moich przyjaciółek, przez nią akuszowana, dotąd nie może się jej odchwalić... Może nie jest ona taka uczona i taka bogata jak pani Bourdien, mająca klinikę położniczą przy ulicy Miromesuil, ale za to jest i tańsza a przecież, gdy się zastanowić, to się wie, że przy każdym połogu robota jest jednakowa... Oj ta pani Rouche, to niezwykle zręczna kobieta i przyznać jej należy, że zawsze się umie zastosować do każdego życzenia...
Nagle zamilkła, spostrzegłszy zatrzymany na sobie badawczy wzrok Mateusza. Cóż ona takiego powiedziała, że ten pan tak dziwnie na nią spojrzał?.. Zmieszała się i z zaniepokojeniem rzuciła okiem na swoją figurę, była bowiem w szóstym miesiącu ciąży i ściskała się nadmiernie, w obawie, że inaczej mogłaby miejsce utracić. Już miała kiedyś dziecko, gdy przyjechawszy ze wsi do Paryża, dała się zbałamucić dorosłemu synowi domu, w którym służyła, lecz przy pomocy pani Rouche, urodziła dziecko nieżywe, bo tego rodzaju połogi były specyalnością owej usłużnej akuszerki. Tym razem, ojcem jej dziecka musiał być jeden z dostawców sklepowych, lecz nie chciała się nadtem zastanawiać, zła, że dała się tak złapać, bo była pewna, że nabyła dostatecznego doświadczenia, by mieć kochanków, nie narażając się na niepotrzebne następstwa. Panowała wszakże nad sobą a nawet bywała wesoła jak zwykle, gdyż postanowiła znów się udać do zachwalanej przez siebie pani Rouche, by się wszystko odbyło, jak za pierwszym razem. Miała zamiar opuścić służbę na miesiąc, prosząc panią, o pozwolenie pojechania do Rougemont, dla zamknięcia oczu umierającej matce, o której zmyślonej chorobie już teraz zawczasu mówiła. Po chwilowym namyśle, Celestyna przybrała minę niewiniątka i dodała:
— Wszystko co opowiadam o pani Rouche wiem od moich przyjaciółek... przecież sama na sobie nie mogłam sprawdzić, bo jestem uczciwą dziewczyną...
Mateusza wszakże nie przekonała. Ten, patrząc na jej wyzywającą postać i młode, zdrowe ciało, pomyślał, że nie należy jej dowierzać, bo jakoś zbyt dużo wie o akuszerkach. Celestyna domyślała się, że ten pan odgaduje prawdę, więc zamilkła.
— A dla czegóż niciarka nie zatrzymuje dziecka przy sobie?.. spytała Maryanna.
La Coutean spojrzała na nią z ukosa z najwyższą niechęcią. Po co się wtrąca ta pani, będąca w ciąży! jeżeli ma zamiar sama karmić swoje dziecko, to niechaj innych do tego nie namawia, bo tym sposobem psuje ludziom zarobek.
Celestyna uszczęśliwiona, że rozmowa już się zwraca w inną stronę, zawołała:
— Pani Menoux nie może mieć dziecka przy sobie, bo byłoby jej z tem bardzo niewygodnie. Sklepik ma maleńki a prócz tego tylko jeden pokój, w którym sypia i jada ze swoim mężem. A wreszcie i ten pokój jest niewielki a przy tem okno wychodzi na ciasne, ciemne podwórko... dziecko i tygodniaby nie wyżyło w takich warunkach... przytem pani Menoux jest wciąż zajęta sprzedawaniem w sklepie, więc nie miałaby czasu na doglądanie dziecka; nie ma służącej, zatem sama gotuje i niemało ma z tem kłopotu, by wyśpieszyć na godzinę, gdy mąż wraca do domu... Oj pewnie, że pragnęłaby ona módz dziecko przy sobie zatrzymać! to wzorowe małżeństwo, bardzo się z sobą kochają i nigdy się nie kłócą...
— Tak, są matki, których mi bardzo jest żal, odezwała się Maryanna smutnym głosem. Ale niciarka nie jest naglona nędza... więc dziwi mnie, że się poddaje rozłączeniu ze swojem maleństwem... Jabym chyba umarła z rozpaczy, gdyby mi zabrano moje dziecko i wywieziono gdzieś daleko, by powierzyć nieznanej kobiecie...
La Couteau czuła się teraz osobiście obrażoną, więc we własnej obronie przybrawszy minę słodkiej, dobrej kobiety, przywiązanej do dzieci i czule dla nich usposobionej, rzekła przekonywająco:
— Rougemont jest prześliczną miejscowością... i niedaleko od Paryża... tuż pod Bayeux... a ludzie w naszej okolicy tacy dobrzy, iż każdego chociażby do rany przyłożyć... Przytem Bougemont szczyci się wybornem powietrzem, mnóstwo osób wyleczyło się z wielu chorób, przesiedlając się z miast do nas, chociażby na jedno lato. A niemowlątka, powierzane nam przez rodziców, kochamy jak nasze własne dzieci i daję słowo honoru, że są pielęgnowane, jak nie można lepiej. A toż to trzeba być bez odrobiny serca, by się nie przywiązać do takich aniołeczków!
Lecz i la Couteau zamilkła, spostrzegłszy, w jaki sposób patrzy na nią Mateusz. Była ona niezwykle sprytna, więc może poczuła, iż w głosie jej dźwięczy fałszywa nuta. A wreszcie, pocóż miała tutaj napróżno wychwalać pobyt dzieci w Rougemont, kiedy ta pani życzy sobie mieć mamkę w Paryżu. Więc dodała po chwili:
— A zatem jestem na rozkazy pani... i zaraz zacznę upatrywać młodą, zdrową mamkę... przywiozę pani, co będzie najlepszego...
Walentyna nie słuchała, zamyśliwszy się nad szczęśliwym połogiem pani Menoux. Uważała to za wyborną dla siebie przepowiednię, więc się ożywiła i rzekła z niespodziewaną stanowczością:
— Nie... nie potrzeba... nie chcę brać żadnych przedwczesnych zobowiązań... Gdy pora nadejdzie, poślę do biura stręczeń, gdzie przywozicie mamki i wezmę tę, która będzie odpowiadała moim wymaganiom...
I już nie zważając na tę kobietę, którą odprawiła ruchem ręki, zaczęła rozmawiać z Maryanną, pytając ją:
— Zatem pani ma zamiar i tym razem sama karmić?..
— Tak. Pani wie, że pod tym względem, ja i mój mąż mamy własne zapatrywania... i zdawałoby się nam, że dziecko przestaje być naszem, gdyby mamka poiła je swojem mlekiem...
— Rozumiem was, drodzy państwo!.. Ach gdybym mogła karmić moje dzieci! Ale jest mi to wzbronione... wprost nie jestem w stanie podołać temu zadaniu...
La Coutean stała nieruchomie przy drzwiach, mocno niezadowolona, że nie dobiła targu, bo spodziewała się datku za swoją fatygę i usłużność. Z nienawiścią patrzała bokiem na tę panią, osobiście karmiącą swoje dzieci i jej przypisywała nieudanie się interesu. Musi to być coś ładnego! myślała. Zapewne niema grosza przy duszy i dlatego udaje, że brzydzi się mamkami!
Na stanowczy giest i spojrzenie Celestyny, la Couteau pokornie się ukłoniła i razem z nią wyszła z pokoju.
Prawie równocześnie nadszedł Séguin, wytworny jak zawsze, uśmiechnięty i zadowolony z wycieczki do miasta, gdzie odnajdywał wyborny humor opuszczający go, gdy się znalazł z żoną sam na sam.
— Przepraszam... najmocniej państwa przepraszam, bo zdaje mi się, że się trochę spóźniłem... Lecz miałem do załatwienia różne sprawy, nie ulegające zwłoki... Droga pani, cieszę się niewymownie, widząc panią tak zdrowo wyglądającą... i ciebie, panie Froment, witam z niemniejszą przyjemnością...
Zapomniał powitać żonę, której nie widział od onegdaj; wreszcie zbliżył się ku niej i pocałował z lekka w głowę, nieledwie do tego zmuszony jej spojrzeniem pełnem wymówki.
— Czy dobrze spałaś?..
— Dziękuję ci, tak, dobrze spałam...
Wymawiając te słowa, o mało co nie wybuchnęła płaczem, który ją teraz coraz częściej porywał, skutkiem rozdrażnienia, w jakiem się ciągle znajdowała. Opanowała się wszakże przez wzgląd na gości. Kamerdyner stanął we drzwiach, oznajmiając, że śniadanie podano.
Wsparta na ramieniu Maryanny, Walentyna szła z wysiłkiem, prowadząc gości do obszernej pracowni zajmującej cały środek pałacu a w której na uboczu stół był zastawiony. Z bolejącym uśmiechem przepraszała Mateusza, iż nie podała mu ręki, by ją prowadził i prosiła obu mężczyzn, by poszli przodem, nie zważając, że one we dwie będą szły powoli. Przy stole usiadły obok siebie na wygodnych krzesłach, umyślnie dla nich przygotowanych.
Ujrzawszy tylko cztery nakrycia, Maryanna zadała pytanie, które już od chwili miała na ustach:
— A dzieci?.. jeszcze ich nie widziałam... Czy aby nie są chore?..
— O nie! tegoby tylko brakowało! — zawołała Walentyna. — Rano są zwykle zajęte z nauczycielką, z którą pracują do południa...
Mateusz, którego oczy spotkały się ze wzrokiem Maryanny, ośmielił się zapytać:
— A więc dzieci nie jadają śniadania razem z państwem?..
— Nigdy na to nie pozwalam, gdy mamy gości! — rzekł porywczo Séguin. — Dość ich mamy, gdy jesteśmy sami. Niema nic nieznośniejszego nad dzieci przy stole... zwłaszcza nasze dzieci... państwo nie możecie sobie wyobrazić, jak są źle wychowane...
Niemiłe te słowa wywołały ciszę, podczas gdy kamerdyner podawał jajka siekane z truflami.
— Pokażę państwu nasze dzieci... ale trochę później — odezwała się łagodnie Walentyna. — Każę je przyprowadzić w czasie deseru...
Pomimo, że państwo Séguin przyjmowali Maryannę i Mateusza jak bardzo blizkich znajomych, śniadanie składało się z wyborowych potraw i było zbytkowne. Po jajkach z truflami podano morskie ryby, pieczone na ruszcie, faszerowane bekasy i raki. Do picia był szampan mrożony w dzbanie, białe i czerwone wina burgundzkie.
Na zrobioną uwagę, iż nie są to pokarmy i napoje zalecane przez doktora Boutan, pan domu ruszył ramionami, mówiąc:
— Doktór jest nudny ze swojemi teoryami. Któż jest w stanie wiedzieć co jest zdrowe a co szkodliwe?..
Séguin już nie miał swobodnej, zadowolonej twarzy, z jaką powrócił z miasta. Zniecierpliwiony widokiem chorej żony, nie był w stanie tego ukryć, nawet przy ludziach obcych i dość było, aby przez chwilę był w domu, by stać się szorstkim, opryskliwym, nieledwie, że grubiańskim. Wytworność jego ułożenia była maską sztucznie podtrzymywaną a teraz, będąc wciąż rozdrażniony niespodziewaną ciążą żony, okazywał się jakim był rzeczywiście, to jest człowiekiem brutalnym i okrutnym, Z nerwami nadwerężonemi skrajną rozpustą. Noce spędzone przy kartach, hulanki z kochankami, kładł na karb żony, obwiniając ją, że go do tego zmusza, będąc teraz niezdolną do żadnego użytku. Rąbanemi ostro, słowy, dokuczał jej z zawziętością, zwłaszcza czując się zmęczonym życiem, jakie pędził po za domem. Skarżył się bezustannie, że jest coraz nieznośniejszą i że pożycie z nią równa się piekłu.
Podczas śniadania były chwile niezmiernie przykre. Kilkakrotnie w trakcie ogólnej rozmowy, państwo Sóguin wymienili pomiędzy sobą krótkie zdania, tnące jak ostrza szabli a wypadło to zawsze bez żadnego powodu, z byle jakiej okazyi, chociażby przy podawaniu jakiej potrawy, uwagi o rzeczach obojętnych, o pogodzie. Dla osób nieobeznanych z położeniem, mogło to nawet być niedostrzeżone, chociaż łzy dławiły głos biednej wciąż obrażanej kobiety, podczas gdy mąż szyderczo na nią spoglądając, z werwą podtrzymywał rozmowę, opowiadając wiadomości bieżące, rozprawiając o koniach, o literaturze i sztuce a zawsze pozując na krańcowy pesymizm i robiąc wyznanie wiary: że świat nie wart szczypty prochu, którąby go wysadziła w powietrze. Jednakże jakieś słowo przez niego rzucone podnieciło Walentynę do buntu. Zaczął się uniewinniać, bo bał się jej, gdy doprowadzona do ostateczności, traktowała go z góry z wielkopańską dumą, wzgardliwie dając mu do zrozumienia, jaka przepaść pomiędzy nimi istnieje pod względem urodzenia. Znów mroźne powietrze wionęło pomiędzy pięknymi kwiatami, zdobiącemi zastawę stołu.
Odtąd Walentyna zaczęła wyłącznie rozmawiać z Maryanną, z którą tyle miała teraz łączności, znajdując się w tym samym co ona miesiącu ciąży. Séguin zaś wylewał z siebie resztę goryczy, narzekając przed Mateuszem na nieprodukcyjność swoich rozległych dóbr Chantebled. Nawet zwierzyny było tam obecnie coraz to mniej i z trudem umieszczał akcye prawa polowania, dochód Chantebled malał z każdym rokiem. Nie ukrywał więc, iż chętnieby się pozbył tych obszarów, lecz gdzież znajdzie kupca na to dzikie pustkowie składające się z zarośli, bagnisk i kamieni! Mateusz słuchał z wytężoną uwagą, bo polubił Chantebled podczas długich pieszych wycieczek, odbywanych w lecie.
— Czy pan rzeczywiście jesteś przekonany, że te obszary nie nadają się do uprawy?.. Doprawdy, szkoda patrzeć na tyle ziemi, leżącej odłogiem.
— Uprawiać Chantebled! — zawołał Séguin. — A chciałbym widzieć śmiałka, któryby się odważył na coś podobnego! Tam rosnąć mogą tylko kamienie a co najwyżej żaby!
Podczas deseru Maryanna przypomniała Walentynie, że miała przywołać dzieci a bardzo sobie życzyła je zobaczyć i ucałować. Lecz zaszła okoliczność, skutkiem której Walentyna znów puściła w niepamięć obietnicę pokazania swego syna i córki.
Kamerdyner, zbliżywszy się do pani domu, rzekł półgłosem, nieco się pochylając za jej krzesłem:
— Pan Santerre pyta się, czy pani zechce go przyjąć?..
Walentyna uszczęśliwiona z niespodziewanej wizyty, zawołała:
— Wreszcie sobie przypomniał o nas!.. Prosić, niech wejdzie!
Santerre przez chwilę się zawahał, widząc ich wszystkich zebranych przy stole a gdy na powitanie pocałował rękę Walentyny, rzekła do niego swym znużonym, powolnym głosem:
— A więc pan jeszcze żyjesz?.. Myślałam, że się dopiero zobaczymy na tamtym świecie... Przeszło dwa tygodnie jak się pan tutaj nie pokazałeś... Nie szukaj pan wymówki... Wszak to rzecz naturalna, że obecnie wszyscy mnie unikają...
Séguin drwiąco się uśmiechnął, bo słowa żony zastosował w części do samego siebie. Santerre zaś rzeczywiście bywał, tutaj coraz rzadziej od chwili gdy niespodziewana ciąża Walentyny stała się widoczną i odstręczyła go od dalszego prowadzenia miłosnej kampanii. Osądził, że najmądrzej będzie przeczekać złą porę, by później wrócić do rozpoczętego oblężenia. Lecz zjawiając się tutaj, był jeszcze słodszy i uprzejmiejszy niż zwykle, wiedząc, że Walentyna jest obecnie brutalizowaną przez męża a więc spragnioną słów pieszczotliwych.
— Ach droga pani! jeżeli nie często przychodzę to jedynie mając wzgląd na chwilowe pani niedomaganie... lękam się przyjść nie w porę... A prócz tego pani wie, że obecnie jestem niesłychanie zajęty, bo muszę bywać na wszystkich próbach w teatrze... moja szuka będzie już niedługo na afiszu...
Patrząc na nią jakby z oczarowaniem, zaczął ją odurzać komplementami cedzonemi w zachwycie:
— Jaka pani jest prześliczna w tej luźnej sukni, w której byłoby brzydko każdej innej kobiecie... Tak... tak... jesteś pani prześliczna... to słowo najlepiej określa teraźniejszą pani urodę... jeszcze nigdy nie wyglądałaś pani tak świeżo... tak uroczo...
Séguin parskał śmiechem, uważając słowa Santerre’a za zjadliwe kpiny. Pomimo swej tyranicznej zazdrości, Séguin nigdy nie przypuszczał by Santerre mógł być kochankiem jego żony, chociaż sam ich ku temu popychał, nieledwie że rzucając ich we wzajemne objęcia pod pozorem koleżeńskich stosunków, które pojmował na swój sposób, jako wykluczenie wszelkiej powściągliwości w zachowaniu się i mowie. Gdy Séguin, ulegając szaleństwu posądzeń, wrzeszczał pieniąc się z gniewu, że nie on jest ojcem jej dziecka, natychmiast rzucał jej najobelżywsze zniewagi, że oddała się pierwszemu lepszemu z domowej służby, albo, że kiwnęła na kogoś z przechodzących ulicą. Santerre w jego pojęciu pozostawał tylko przyjacielem a jako przed takim nie miał nic skrytego i chętnie pokazywał mu żonę chociażby w kąpieli, pod pozorem, by się przekonał, jaka ta Walentyna jest zabawna w wodzie.
— To się z ciebie wyśmiewał wołał Séguin uradowany.
Lecz Walentyna dziękowała Santerre’owi za jego miłe słowa i spojrzeniem wypowiadała mu swoją wdzięczność, którą na zawsze za to względem niego zachowa.
Santerre, przywitawszy się z Mateuszem, złożył ukłon Maryannie, z którą go zapoznała pani domu. Te dwie kobiety brzemienne, siedzące obok siebie w towarzystwie swoich mężów, musiały mu się wydać niezmiernie komicznem zjawiskiem, bo ironiczny uśmiech, cisnący mu się na usta, skrył pod zdwojoną jeszcze uprzejmością, uniewinniając się ze swego najścia w porze śniadaniowej.
Wtem Séguin zaczął się niecierpliwić, że zbyt powoli przynoszą dania a gdy Walentyna zrobiła mu uwagę, że to jego wina, bo późnem przyjściem do domu zmienił porę śniadania, znów zaniosło się na kłótnię pomiędzy małżeństwem.
Czarną kawę i likiery kamerdyner przygotował w innym rogu obszernej komnaty i zajął się prędkim uprzątnięciem śniadaniowego stołu. Walentyna położyła się na kanapie, wśród futrzannych dywanów i poduszek, prosząc gości, by sami zajęli się kawą, ponieważ jest zbyt osłabiona i nie może im usłużyć. Maryanna ofiarowała się z wyręczeniem jej, mówiąc, że z ochotą będzie się ruszać po tak długiem siedzeniu. Po kawie nalała w kieliszeczki koniaku a panowie otrzymali pozwolenie na zapalenie papierosów.
— Ach wiesz, mój drogi, mówił Santerre do gospodarza domu, nie możesz sobie wyobrazić przy jak ciekawych operacyach byłem temi dniami obecny w klinice doktora Gaudę.
Lecz opowiadanie zostało przerwane zameldowaniem wizyty baronowej de Lowicz, która pragnęła się dowiedzieć o zdrowiu pani. A gdy ją poproszono, by weszła na górę, pobiegła ku Walentynie i całując ją mówiła:
— Nie chciałem cię nachodzić moja droga... Lecz kiedy mnie wpuściłaś, to rada jestem, że mogę cię widzieć a zarazem powiedzieć, że całem sercem boleję na tobą!
Wpadła w kółko sobie znajome, jak to zauważyła, spojrzawszy po obecnych i każdemu z kolei podała rękę na powitanie. Mateuszowi wydało się, że uścisnęła mu dłoń znacząco, krótko i mocno, darząc go ironicznem spojrzeniem, jak zwykle od dnia, gdy się nie stawił na jej uprzejme zaprosiny. Ironia widoczną teraz była na całej jej twarzy, ta sama głęboka ironia co u Santerre’a, gdy zrobiła w myśli spostrzeżenie nad przyjaznem zbliżeniem się dwóch brzemiennych kobiet. Zebrały się, by razem jeść śniadanie ze swoimi mężami! Okoliczność ta wydała się jej bardzo śmieszną i zabawiona ich widokiem prostowała się i pyszniła cienkością swojej figury, gibkiemi ruchami wyzywająco pięknego ciała. Nigdy nie oddawała się większej rozpuście niż temi czasy, czuwając wszakże nad zachowaniem pozorów, bo pragnęła utrzymać się na stanowiska kobiety wszędzie wstęp mającej i królującej we wszystkich salonach.
Zwróciwszy się ku Maryannie, która była jej blizką kuzynką, rzekła:
— Zapewne musisz być uszczęśliwiona, bo oto piąte dziecko zaraz ci przybędzie i będziesz mogła pomyśleć o szóstem... Nie, nie, ja nie żartuję z ciebie... Owszem, wybornie to rozumiem, że lubiąc dzieci, masz ochotę dojść do tuzina!
— Odgadłaś cyfrę, którą sobie oznaczyłam — odpowiedziała Maryanna ze spokojnym uśmiechem. — Rzeczywiście oznaczyłam sobie, że powinnam mieć dwanaścioro dzieci.
— Wielki Boże! — jęknęła Walentyna. — A ja przysięgam, że nigdy już nie będę miała więcej dzieci, jeżeli to, które noszę mnie nie uśmierci!
Séguin, chcąc wszcząć na nowo rozmowę z Santerr’em, przerwaną przyjściem baronowej, rzekł do niego głośno:
— Więc powiadasz żeś widział zadziwiające operacye w klinice doktora Gaudę?..
Ale baronowa zabrała głos, nie dozwalając zaraz odpowiedzieć zapytanemu:
— Ach doktór Gaudel.. więc pan go zna?.. proszę! błagam, powiedz mi pan o nim wszystko co wiesz! Wciąż o nim słyszę jak o nadzwyczajnym człowieku...
Santerre rzekł z pobłażliwością:
— Tak, jest on rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem... Potrzebowałem porobić notatki do przyszłego mego dzieła, więc asystowałem przy siedmiu czy ośmiu operacyach, robionych przez doktora Gaudę. Zapewne państwo wiecie, że w obecnej chwili weszło w modę chodzenie do jego kliniki... wszyscy tam biegną patrzeć na operacyę jak na niezwykle ciekawe widowisko.. nawet panie współubiegają się o pozwolenie asystowania... Spotkałem się tam z całym Paryżem bywającym na sensacyjnych pierwszych przedstawieniach... Gaudę, nie zważając na patrzących, bierze jedną, dwie, trzy ze swoich pacyentek i kraje je ze zdumiewającą maestryą, z niezrównanemu brie, tak, że bierze ochota do oklasków. Szybko, w mgnieniu oka, wycina im wszystko, najzupełniej wszystko i podobno, że bez żadnych złych następstw dla zdrowia zoperowanych... Doktór Gaudę jest mistrzem w swoim rodzaju!
Twarz Serafiny zapałała gorącem uwielbieniem a zwróciwszy się ku Walentynie, która chciwie słuchała, rzekła:
— Cóż ty na to?.. aż ochota bierze iść pod nóż tego doktora, by się zabezpieczyć od stanu, w którym jesteś. Czyż nie? Prawdziwy cudotwórca! tak go obecnie mianują. A przy tem ma być piękny, wesoły i silnie zbudowany! To mi mężczyzna!
— Ale kobiety, które się poddają chirurgicznym kuracyom, są zapewne bardzo chore i ze zniszczonym organizmem?.. zapytał Mateusz.
— Bardzo być może — odparł Santerre ostatecznie rozweselony przerażoną twarzą Mateusza. — Ale mówią, że jest inaczej!
Séguin milcząc, porozumiewał się z Santerrem, zamieniając z nim wymowne spojrzenia i złośliwe uśmiechy. Wszak ich literackie rozpaczania, ich pragnienie szybkiej zagłady rodu ludzkiego na świecie, zyskiwało szczęśliwe zapoczątkowanie w klinice doktora Gaudę. Nie mogąc się dłużej powstrzymać w chęci zdziwienia a nawet przerażenia Mateusza i Maryanny, wypowiedział swoje ulubione przywoływanie nicości:
— Wszystko jedno, czy te kobiety są chore, czy też zdrowe! Niechajby je wszystkie zoperował Gaudę! Prędzejby światu nadszedł pożądany koniec!
Tylko Serafina głośno się roześmiała. Maryanna była oburzona i patrząc na Santerre’a przypominała sobie treść ostatniej jego powieści: była to miłosna historya, która się jej wydała niedorzeczną w najwyższym stopniu a zarazem zbrodniczą nienawiścią, z jaką tam była mowa o dziecku. Śmierć dziecku! oto był okrzyk świata ludzi bogatych, popsutych egoistycznem pojmowaniem życia, żądnych wszelkich rozkoszy a żadnych obowiązków i bawiących się wynajdywaniem złożonych a zarazem bezsensownych teoryj. Spojrzała na Mateusza, by mu dać znak, że pragnie już ztąd odejść, że chce, wsparta o jego ramię, wrócić do domu słonecznem wybrzeżem rzeki. On, równie jak ona, czuł się znużony w otoczeniu tych ludzi, bolał nad ich nierozsądkiem i uważał za nieszczęśliwych, pomimo, że żyli otoczeni najwyszukańszym przepychem. Czyż miałby to być okup zbyt przerafinowanej cywilizacyi?.. bo czemże wytłómaczyć tę bezsilną zaciekłość przeciwko życiu i doszukiwanie sposobów tępienia jego poczęcia?.. Duszno tu było w tej atmosferze ludzi tak odmiennych jak oni przekonań, więc wstali, by się pożegnać.
— Jakto?.. państwo już uciekacie? — zawołała Walentyna. — Ale nie śmiem zatrzymywać... bo może droga pani potrzebuje wypocząć...
A gdy Maryanna poprosiła ją, by w jej mieniu ucałowała dzieci, zatrzymała ją mówiąc:
— Prawda! pani ich nie widziała... Zaraz je zawezwę, byś pani mogła je pocałować!
Lecz, gdy nadbiegła na odgłos dzwonka Celestyna zawiadomiła, że pan Gaston i panna Łucya dopiero co wyszli z nauczycielką na spacer, nastąpiła nowa burza, Séguin wpadł w gniew i brutalnie łając żonę, pytał jej, odkąd jest ten zwyczaj, by nauczycielka pozwalała sobie uprowadzać dzieci z domu bez pozwolenia rodziców. Właśnie i on miał ochotę dzieci zobaczyć, pocałować i oto tę chwilę wybrano, by je zabierać pod pretekstem przechadzki! Dzieci są więc własnością służby?.. cały dom jest pozostawiony na łaskę służby! Walentyna się rozpłakała.
Wyszedłszy ze wspaniałego pałacu państwa Séguin, Maryanna odetchnęła swobodniej a rada, że jest już tylko sam na sam z mężem, rzekła, opierając się o jego ramię:
— Wychodzimy z domu waryatów!..
— Tak — odrzekł Mateusz. — Ale ci waryaci są przedewszystkiem bardzo nieszczęśliwi.




III.

W kilka dni później, Mateusz nieco się zasiedziawszy przy żonie, szedł spiesznie do biura około godziny dziewiątej, gdy w ogrodzie oddzielającym pawilon od fabrycznego podwórza spotkał Konstancyę z Maurycym. Ciepło ubrani w bogate futra szli na poranną przechadzkę, korzystając z pięknej, chociaż mroźnej pogody.
Beauchêne odprowadzał żonę i syna do furtki. Był z gołą głową, w wybornym humorze i wesołym głosem zalecał Konstancyi:
— A niech malec dobrze się nabiega i nałyka świeżego powietrza! Niema jak ruch i apetyt dla podtrzymania zdrowia!
Mateusz zatrzymał się, pytając:
— Czy Maurycy znów niedomagał?..
— O nie! — z żywością zaprzeczyła matka, sama przed sobą potrzebująca zapewnienia, że niektóre jej obawy o zdrowie jedynaka są zupełnie płonne. — Idziemy na przechadzkę, bo doktór Boutan zalecił, by Maurycy używał ruchu... A dziś właśnie jest sprzyjająca pogoda. Oboje lubimy takie szczypiące zimno...
— A nie idźcie wybrzeżem! — zawołał Beauchêne. — Dojść wam trzeba przynajmniej do gmachu Inwalidów. Dłuższe będzie on robił spacery, jak będzie żołnierzem!
Gdy matka z synem zniknęli na zakręcie ulicy, Beauchêne poszedł z Mateuszem do zakładu, mówiąc z zadowoleniem:
— Maurycy jest silny jak dąb... ale matki zawsze się niepokoją o zdrowie dzieci... ja zaś, jak widzisz, jestem o niego najzupełniej spokojny.
A po chwili dodał:
— Jak się ma tylko jedno dziecko, to się go pilnuje!
Tego samego poranku, w godzinę później, wynikła hałaśliwa kłótnia w pracowni kobiet. Noryna była w szóstym miesiącu ciąży, lecz dotąd zdołała to ukryć przed oczyma wszystkich, ściskając się gorsetem w obawie przed ojcem, który byłby ją obił a także i w obawie, że zostałaby zmuszona do opuszczenia fabryki. Ale Eufrazya, młodsza jej siostra, która z nią sypiała w jednem łóżku wiedziała o wszystkiemi, dokuczała jej aluzyami, mogącemi zdradzić ukrywaną tajemnicę. Noryna drżała z obawy przed tą siostrą zazdroszczącą jej urody, płakała, zrozpaczona swym stanem, zwłaszcza, że ojcem jej dziecka był człowiek, który już ją porzucił i przed którym nie śmiała wypowiedzieć prawdy. I oto właśnie dziś rano ta niegodziwa siostra spowodowała skandal, którego dotąd Noryna zdołała uniknąć chociaż codziennie nim była zagrożona. Kłótnia pomiędzy siostrami wybuchła z drobnej przyczyny, wprost dlatego, że Eufrazya szukała zaczepki.
W obszernej, podłużnej pracowni, pięćdziesiąt kobiet polerowało jak zwykle, stały pochylone każda przy swoim warsztacie, gdy rozległy się swarliwie głosy zwracające ich uwagę. Eufrazya posądzała Norynę, że jej zabrała papier od szlifowania.
— Powiadam ci, że był tutaj! widziałam jak wyciągnęłaś po niego rękę! A ponieważ go niema, więc ty go zabrałaś!
Noryna nie odpowiadając, wzruszyła ramionami. Wiedziała, że nie wzięła owego papieru i że Eufrazya chce się z nią kłócić. Milczenie Noryny podburzyło jeszcze swarliwą dziewczynę, która głośniej teraz zawołała:
— Wczoraj wzięłaś mi flaszkę z oliwą!.. Wszystko mi łapiesz z przed nosa, jak prawdziwa złodziejka! Tak złodziejka z ciebie, czy słyszysz! jesteś złodziejka!
Sąsiadki zaczęły się uśmiechać, przyzwyczajone do ciągłych sprzeczek pomiędzy dwiema siostrami, co było rodzajem rozrywki dla wszystkich tych kobiet. Noryna, nie mogąc dłużej znieść wymyślania Eufrazyi, tracąc cierpliwość, krzyknęła:
— Nie zanudzaj mnie, ty żmijo! Chuda jesteś i brzydka, więc się złościsz, jakby ci miało przez to przybyć urody! Cóż chcesz, abym zrobiła z twoim papierem, kiedy go nie potrzebuję!
Eufrazya dotknięta w samo serce, aż pozieleniała z gniewu. Była brzydka, sucha i chorowita więc nienawidziła siostrę za jej świeżą, jasnowłosą urodę. Zemściła się teraz, krzycząc:
— Papier może ci się przydać chociażby do szlifowania brzucha żeby przestał ci pęcznieć!
Wszystkie robotnice zachichotały, patrząc na bledniejącą Norynę. A więc stało się! wszyscy już teraz będą wiedzieli, że jest w ciąży! I zawdzięcza to Eufrazyi, tej niegodziwej młodszej siostrze, która się nie zawahała spuścić na nią takie nieszczęście! Nie namyślając się, Noryna spoliczkowała zdrajczynię, Eufrazya, rzuciwszy narzędzia trzymane w ręku, wpiła się teraz paznogciami w ładną twarz siostry, rozdrapując jej policzki. Zaczęły się bić i obie upadły na ziemię, gryząc się, wyjąc a bałaś ogólny stał się tak zaciekły, że Beauchêne, Mateusz i Morange, nadbiegli ze swoich biur będących w sąsiedztwie.
Słychać było głosy robotnic:
— Jeżeli to prawda, że ona jest w ciąży to tamta uśmierci jej dziecko!
Ale zabawione bójką pomiędzy siostrami, nie myślały się w to wdawać i z nikczemnością zdarzającą się w podobnych razach, wszystkie były przeciwko nieszczęśliwej Norynie, dumne, że są od niej zręczniejsze w unikaniu dziecka. Żadna nie była od tego, by sobie na wiele pozwalać, lecz mieć dzieci! nie! tego każda się strzegła.
— Niech się biją, kiedy mają na to ochotę! Pewnikiem, że Noryna coś w sobie lęże... bo zrobiła się brzuchata! tem gorzej dla niej, kiedy taka głupia...
Trzej mężczyżui wpadli pomiędzy spektatorki i przedostawszy się przez stado cisnących się robotnic, chcieli rozłączyć bijące się siostry. Lecz takie było ogólne rozciekawienie, że pomimo obecności Beauchêne’a, tłoczono się, krzyczano, nie widząc go i zapominając o jego władzy. By wziąć nad niemi przewagę, musiał wrzasnąć całą siłą swego basowego głosu:
— Do pioruna, cóż to takiego?.. Uciszcie się natychmiast, bo was wszystkie za drzwi wyrzucę!
Mateusz i Morange, rzuciwszy się na dwie siostry, usiłowali je rozłączyć a grzmiący głos Beauchêne’a i sroga groźba spowodowały nagłe i ogólne uspokojenie. Przerażone robotnice cofnęły się i zasiadały przed warsztatami, ukradkiem przypatrując się dalszej scenie. Noryna i Eufrazya stały teraz na nogach, lecz ubranie miały na sobie porozdzierane, włosy w nieładzie, twarze podrapane a wściekłość jeszcze je nie opuściła, patrzały nieprzytomnie, zaledwie że poznając obecnych.
Beanchêne z powagą pryncypała, którego władza jest nieograniczona, mówił do nich:
— Cóż to za szaleństwo was ogarnęło?.. Do czego to podobne, by siostry tłukły się pomiędzy sobą jak para pijaków! Przynajmniej mogłybyście obrać sobie ku temu inne miejsce a nie zakład i to w godzinach pracy!
Wtem nadszedł ojciec Moineand, którego ktoś zdążył zawiadomić, by biegł ratować córki, zabijające się wzajemnie. Moineand szedł ociężale, zobojętniały, jak człowiek drętwiejący ćwierć wiekową, nieustającą pracą fabryczną. Lecz córki jeszcze go nie dostrzegły a Eufrazya, szlochając w obawie, że może być wydalona z zakładu, starała się usprawiedliwić przyczyną kłótni, wyrzucając siostrze i krzycząc na nią z nowym wybuchem złości:
— Tak, posądziłam ciebie, żeś mi zabrała papier od szlifowania i prawdą jest, żeś mi go wzięła! A także nie skłamałam, mówiąc, że możesz sobie nim brzuch szlifować, by ci przestał boki rozsadzać!
Znów robotnice zachichotały, tłumiąc wszakże wybuchy śmiechu, przez wzgląd na obecność pryncypała. Nastąpiła cisza. Norina jest w ciąży! Wieść ta zastanowiła Mateusza, który pomimo woli spojrzał na Beauchêna. Lecz Beauchêne obojętnie przyjął to do wiadomości i zaledwie że się nieco zachmurzył, niezadowolony, że tak niespodziewanie odkryła się rzecz, która i tak prędzej czy później byłaby się stała ogólnie wiadomą. Wyprostowany, majestatyczny, patrzał z góry, podczas gdy Eufrazya w dalszym ciąga znęcała się nad siostrą, krzycząc:
— Śmiej zaprzeczyć, ty, brudasie! śmiej powiedzieć, że nie nosisz dziecka w brzuchu! Wiem o tem oddawna, chociaż się i przedemną kryjesz! Patrzcie, te nie kłamię! Patrzcie!
Gwałtownym ruchem wsunęła rękę w jedną z dziur w bluzie Noriny i rozdarłszy ją aż do dołu, zawinęła po bokach, ukazując figurę siostry, jej nieszczęsny, torturowany brzuch, który pomimo ściśnięcia, rósł z dniem każdym a dotychczasowo uszedł ludzkiej uwagi, będąc zasłonięty długą, fałdzistą, czarną bluzą roboczą. Brzuch, który Norina byłaby pragnęła rozgnieść siłą pięści, był teraz odsłonięty. Opinała go nędzna jakaś spódnica, po nad którą otwierał się niedopięty stanik o haftkach powyrywanych. Norina, drżąc całem ciałem, zakryła twarz rękoma i rzewnie płakała.
— Prawdziwy skandali skandal nie do przebaczenia! — wołał Beauchêne głosem oburzonym. — Eufrazyo, milcz, bo nie zniosę ani jednego słowa więcej!
Zamilkł a twarz miał zakłopotaną. Był w obawie, czy aby Eufrazya nie zna całej historyi, bo gotowa w złości wszystko głośno opowiedzieć. Lecz Norina zbyt się obawiała niegodziwego charakteru młodszej siostry, by jej zwierzać swoje tajemnice. Beauchêne odgadł to w spojrzeniu załzawionych oczu Noriny, która czując się istotą słabą i nędzną, z prawdziwą pokorą zdawała się błagać go, by w zupełności jej nie opuszczał. Wyczytawszy na twarzy Noriny tę całkowitość zdania się na jego łaskę, Beauchêne odzyskał spokój wszechwładnego pana i władcy, podczas gdy Eufrazya kończyła piskliwym głoseno:
— Teraz już wszystko powiedziałam... A dławiło mnie to, żem wiedziała a nie mogła mówić... temgorzej, że i ojciec o tem się dowiedział!
Ojciec Moineaud rzeczywiście teraz dopiero poznał tajemnicę Noriny. Może żałował, że go tutaj przywołano, bo był to człowiek unikający zajść burzliwych, zmęczony życiem w nieustającej pracy i kłopotach, przekonany, iż więcej się spotyka złego niż dobrego i że osobiście nie zdziałać nie zdoła, by lepiej było na tym świecie. Poddawał się temu, co uważał za nieuniknione, wiedział, że tak synowie jak i córki najczęściej złą drogę sobie obierają, więc chętnie zamykał oczy, by nie mącić sobie chwil wypoczynku. A tu zmuszają go do wystąpienia z ojcowską grozą! Lecz zrozumiał, że ponieważ wszystkie oczy są na niego zwrócone, zatem powinien sumiennie odegrać swoją rolę i rzeczywiście wpadł w oburzenie, iż córka przynosi taką ujmę jego honorowi. Rzucił się na Norinę z podniesioną pięści, krzycząc:
— A więc to prawda?.. nie zaprzeczasz?.. Poczekaj, nędznico, będziesz miała za swoje, na miejscu cię zatłukę!
Znów Mateusz i Morange musieli wystąpić, zatrzymali ojca, który krzyczał dalej:
— Niech się ztąd wynosi, bo ją zabiję! A niech się ona nie waży wracać do domu! przez okno na bruk wyrzucę, jeżeli ją w domu zastanę!
Przerażona Norina uciekła, ścigana przekleństwami ojca. Zatrzymawszy się przy drzwiach, skręcała długie, piękne włosy w torsadę z tyłu głowy i obciągała na sobie bluzę, porozdzieraną w szmaty. Wyszła wśród lodowatego milczenia wszystkich swoich koleżanek.
Beauchón8, łaskawie patrząc na ojca Moineaud, rzekł do niego pojednawczo:
— Uspokój się mój kochany i miej potrzebną odwagę... Rozumiesz, że po tem co zeszło, nie mogę zatrzymać Noriny w zakładzie, wreszcie, stan, w jakim się znajduje, zmusiłby ją wkrótce do porzucenia roboty... Ale wiesz, mój kochany, że ciebie bardzo poważamy... A to, co się wydarzyło twojej córce, nie umniejsza twoich zalet i uważam cię, jak dawniej, za dobrego i poczciwego robotnika.
Moineaud był widocznie wzruszony uprzejmością pryncypała i odrzekł:
— Tak... zapewne... Ale to jednak trudno strawić, gdy człowiek dozna takiego afrontu od rodzonego dziecka...
Pryncypał nie przestawał go pocieszać:
— Mój kochany, to nie twoja wina... Ty w niczem nie przewiniłeś... Słuchaj, przyjacielu, podaj mi rękę!
Beauchêne uścisnął dłoń starego robotnika, który mocno pochlebiony taką oznaką łaski, odchodził ku swemu zajęcia, mając łzy wdzięczności w oczach. Eufrazya z miną tryumfującą stała przy swoim warsztacie. Robotnice zagrożone wydaleniem z zakładu za wszelki hałas, pracowały nie śmiejąc oddychać, z twarzą pochyloną nad osełkami.
Mateusz był wzburzony, nie odzywał się z uwagami, które mu się nasuwały, sam sobie nie śmiejąc odpowiadać na własne pytania. Wiódł wzrokiem za Beauchênem, który powolnym krokiem kierował się do swego biura, zadowolony z siebie jak tyraniczny mocarz, któremu powiodło się uśmierzyć bunt w granicach własnego państwa.
Powracając do swojego stołu, Mateusz zdziwił się, gdy przechodząec przez biuro Morange’a, spostrzegł go rzucającego się na fotel z oznakami głębokiej rozpaczy.
— Co tobie?.. spytał.
W pracowni kobiet Morange nie rzekł ani jednego słowa, lecz z bladej jego twarzy łatwo było poznać, iż bardzo był wzruszony całem zajściem.
— Ach, mój drogi — szepnął, odpowiadając Mateuszowi — nie mżesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia jestem teraz wrażliwy na widok brzemiennej kobiety... Wogóle jestem niemożliwie zdenerwowany.
Mateusz przypomniał sobie zwierzenie uczynione Maryannie przez zrozpaczoną Waleryę a które tego samego wieczoru żona mu opowiedziała. Współczuł zmartwieniu biednego Morange’a, jakkolwiek nie pojmował, by można było cierpieć z radosnej nadziei zapowiadającego się dziecka. Życzliwością powodowany, spytał przyjaźnie:
— Wiem, moja żona powtórzyła mi zwierzenie twojej żony. A więc to już rzecz pewna?..
— Ach, tak, mój drogi! już nie możemy powątpiewać o spadłem na nas nieszczęściu! Równa się to naszej ruinie, bo pojmujesz, że teraz nie mogę myśleć o porzuceniu zakładu i przyjęciu posady w banku kredytu Narodowego, gdzie początkowo zarabiałbym znacznie mniej. A więc jesteśmy skazani na wieczną nędzę, jak mówi moja biedna żona... Zapłakuje się ona teraz od rana do wieczora... Dziś rano wychodząc z domu, pozostawiłem ją tonącą we łzach i to mnie samego do rozpaczy doprowadza... Jabym się prędzej niż ona pogodził z położeniem, ale nabrałem ambicyi przez miłość dla mojej Waleryi... ona ufa w moje zdolności, więc cierpię, że nie mogę jej dać tego, czego się odemnie spodziewa... i że obecnie nie zdołam ją otoczyć zbytkiem, ku któremu ona ma tak namiętne upodobanie... A wszak prócz niej jest Regina.. Jakże zebrać dla niej posag by ją wydać ca mąż, jak, byśmy pragnęli?.. Regina jest nietylko ładna, ale i niezwykle inteligentna, godna być chociażby księżną... Teraz wszystkie nasze marzenia zniweczone! Nie śpię po nocach, bo żona wciąż mi powtarza te rzeczy, które i mnie samego bezustannie nurtują... Już sam nie wiem, jak żyję i czy żyję!
Morange załamał ręce a na jego twarzy widać było najwyższe udręczenie, któremu poddawał się skutkiem słabości łagodnego swego charakteru, ulegającego wpływowi żony, uparcie obstającej w podniecaniu w nim ambicyi dojścia do wysokiego stanowiska, da majątku, w czem Walerya upatrywała najwyższe szczęście życia.
— Pogodzicie się z losem — rzekł Mateusz przekonywająco. — Zobaczysz, że będziecie oboje miłować waszego malca!
— Nie! nie! — zawołał Morange z — wielkiem wzburzeniem. — Nie mów tego! Dobrze, że Walerya ciebie nie słyszy, bo byłaby przekonana, że życzysz nam jak najgorzej... Ona nie chce przypuścić, że to dziecko może się urodzić.
Zniżył głos i tajemniczo, jakby bojąc się aby kto nie usłyszał, dodał, drżąc ze wzruszenia:
— Jestem nawet w wielkiej obawie z tego powodu... Bo ona gotowa na wszystko się narazić... wprost odchodzi od przytomności z nadmiaru rozpaczy...
Zamilkł, wystraszony, że za wiele powiedział. Lecz po rozmowach i łzach dzisiejszej nocy, czuł się wyczerpany, przerażony i wciąż prześladowała go myśl niebezpieczeństwa, na jakie narazić się może Walerya. A wreszcie, czyż on sam nie był już na wszystko zdecydowany?..
— Co chcesz przez to powiedzieć?. spytał Mateusz.
— Nic... nic, szaleństwa snujące się po głowie rozpaczającej kobiety. Wiedz, mój drogi, te masz teraz przed sobą najnieszczęśliwszego człowieka na świecie... Zazdroszczę losu nędzarzom tłukącym kamienie na szosie...
Dwie wielkie łzy powoli spływały mu po twarzy. Zapanowało przygnębiające milczenie. Uspokoiwszy się nieco, mówił o Norinie, nie wymieniając jej imienia:
— Albo ta ładna blondynka! Dla niej dziecko jest także niemałą groźbą! Prawdziwe nieszczęście, że zwykle mają dzieci te kobiety, które za wszelką cenę chciałyby tego uniknąć. Cóż z nią teraz będzie? jest na bruku bez pieniędzy, bez chleba, bez możności znalezienia pracy, bez nikogo, ktoby chciał przyjść jej z pomocą... a dziecko o to wszystko się nie pyta i rośnie w jej łonie... O mało co nie rozpłakałem się, widząc ją z tym brzuchem... A pryncypał wyrzucił ją za drzwi! Doprawdy, te niema sprawiedliwości!
Mateusz chciał zbadać, o ile Morange czego się domyśla.
— A może ojciec dziecka spełni swoją powinność.
— Czyś naprawdę to przypuszczasz? — odrzekł Morange ze smutnym uśmiechem świadczącym, że wiele wiedział. Postanowiłem o tem milczeć bo nie należy mi się wtrącać w cudze sprawy... ale ma się uszy i oczy, więc często się zdarza coś zobaczyć lub usłyszeć o czem by się wolało nic nie wiedzieć... Wszystko to są brzydkie, wstrętne historye... Ale główną winowajczynią jest natura! Pocóż zesyła dziecko za chwilowe zapomnienie się, za ulotny szał, od którego rzadko kto potrafi się obronić i nie uledz... A dziecko spadające nie w porę, może popsuć najszczęśliwsze życie!
Morange Machnął ręką z filozowicznem rozczarowaniem i znużony wewnętrzną katuszą, zasiadł przed swoim stołem a Mateusz podążył do swojego biura znajdującego się w przyległym pokoju.
W kilka godzin później, po południu, gdy powróciwszy z drugiego śniadania, znów sam się tutaj znajdując, wykończał rysunek nowego siewnika, drgnął, usłyszawszy niespodziewanie lekkie kaszlnięcie za swojem krzesełkiem. Odwróciwszy się, zobaczył dziewczynkę, mogącą mieć lat dwanaście, musiała tu wejść cichutko i zamknąwszy za sobą drzwi, może oddawna już stała, nie mając odwagi się odezwać.
— Któż ty jesteś?.. i czego ci odemnie potrzeba?..
Nie zmieszała się i z dyskretnym uśmieszkiem rzekła:
— Mama mnie do pana przysłała, proszę by pan był tak dobry i zechciał zejść na chwilę.
— Ale któż ty jesteś?..
— Cecylka...
— Cecylka Moineaud?..
— Tak, panie.
Mateusz odgadł, że miało to jakiś związek z dzisiejszem wyrzuceniem Noriny z zakładu.
— A gdzież twoja mama na mnie czeka?..
— Czeka na pana na dworzu, na ulicy... ztąd niedaleko... I kazała mi panu powiedzieć, że jeżeli pan nie zechce przyjść, to staną się wielkie nieszczęścia dla wielu osób...
Popatrzył na nią. Była wysoka i cienka jak tyczka, twarz miała nijaką, o zrezygnowanym wyrazie, przypominającym starą Moineaud i trzęsła się z zimna w mizernej sukience i w chustce, zarzuconej na bezbarwne włosy. Mateusz ulitował się i rzekł, że za nią pójdzie. Dziewczynka prześlizgnęła się przez korytarz i schodziła ze schodów rozglądając się z ostrożnością, widocznem było, że zdołała tu wejść niedostrzeżona i pragnęła teraz ujść, nikogo nie spotykając. Przed drzwiami zakładu stała ośmioletnia jej siostra, która mrugnąwszy znacząco, poszła przodem dla wskazania drogi.
— Któż to jest?.. spytał Mateusz Cecylkę.
— To moja siostra, Irma.
— Dlaczegóż ona stała na ulicy?.. dlaczego nie weszła razem z tobą?..
— Pilnowała, by nas kto nie szpiegował... Obie znamy zakład pana Beauchêne’a... i mama nas wysłała do pana, bo wie, że nie jesteśmy głupie i nie damy się złapać.
Odbiegła od Mateusza za Irmą, która była ładna, podobna do Noriny, tylko delikatniejsza i chorobliwie blada. Pierwej wszakże rzekła tajemniczo:
— Nie trzeba by mnie kto widział idącą razem z panem... Niechaj pan idzie za nami...
Poszedł więc za niemi. Starały się być oddalone od niego o jakie kilkanaście kroków, rozglądając się obojętnie, jak dzieci wałęsające się bez celu. A jednak nie był to dzień do spacerowania po ulicach, słońce się ukryło a mroźny wiatr dął przeraźliwie, unosząc drobny szron, bielący się na bruku. Podczas zimy długie, puste ulice tej roboczej dzielnicy, miały w sobie coś przygnębiająco smutnego. Po obu stronach chodników ciągnęły się szare mury zakładów przemysłowych, z których dolatywały rytmiczne odgłosy pary, jak charczące oddechy pełne nadmiernego wysiłku i cierpienia. Wśród tego przykrego pustkowia, na rogu dwóch ulic, jakby dla pilnowania, by ich kto nie podpatrywał, stała matka i córka, wyczekiwały cierpliwie pomimo ostrego wiatru, nawskroś je przeszywającego przez nędzne ubrania. Stara miała na głowie czarny czepek a młoda czerwoną włóczkową chustkę.
Spostrzegłszy Mateusza, Norina zaczęła płakać. Ładna, świeża jej twarz, o cerze białej jak mleko, była dziś oszpecona znakami bójki z siostrą i nabrzmiała wylewanemi łzami. Rozpaczała teraz z przesadą, chcąc wywołać tem większe współczucie.
— Ach, jaki pan dobry, że nam nie odmówił swego przyjścia! jęknęła płaczliwie matka. Cała nasza nadzieja jest tylko w panu!
Odwróciła się ku Cecylce i Irmie, które mocno rozciekawione, co to będzie teraz, stanęły przy starszej siostrze, chcąc się przysłuchiwać rozmowie.
— A was tutaj niepotrzeba... niech jedna biegnie tą ulicą a druga tamtą... i pilnujcie uważnie... a gdy kogo zobaczycie to zaraz dawajcie znać.
Dziewczynki ani drgnęły z miejsca, lecz matka przestała się niemi zajmować. Pozostały więc a oczy aż im błyszczały na myśl o tem co teraz usłyszą.
— Pan wie, jakie nieszczęście na nas spadło, mówiła dalej matka Moineand. Jakby nie dość było biedy!.. Cóż my teraz poczniemy nieszczęśliwe!..
I ona się teraz rozpłakała, nie mogąc tchu złapać. Mateusz nie widział jej od roku i znajdował, że bardzo postarzała. Miała lat czterdzieści trzy a wyglądała na zupełnie starą kobietę. Przyczyniły się do tego jej liczne ciąże, podczas których pracowała nad siły a po połogu wstawała zaraz do roboty, co stopniowo nadwerężało jej zdrowie. Utraciła zęby i włosy a ciało jej stało się bezkształtne. Pokorna i łagodna, znosiła w cichości swoją niedolę, lecz gdy zdarzyła się okazya, lubiła się rozwodzić nad doznawanemi nieszczęściami. Uległa i teraz tej pokusie i zapominając o Norinie, zaczęła wyliczać biedy, jakie ją dotknęły w przeciągu ostatnich kilku miesięcy.
— Prawda, że zdołaliśmy umieścić Wiktora w zagładzie pana Beaucbêne’a... ale dopiero gdy skończył lat szesnaście... Wiktor więc teraz zarabia i to nam nieco ulżyło, bo jeśli w domu jest ośmioro, to coś znaczy gdy jedno więcej pracuje na siebie... Ale jest jeszcze troje próżnujących, te dwie dziewczyniny i mały Alfredek... mój ostatni synek, bez którego byłabym się obyła z wielką ochotą. A jest to dziecko chorowite... myślałam niedawno, że nam zamrze i może lepiejby z tem było tak jemu jak i nam... Już mamy Irinę wiecznie kwękającą... a w aptece nie dają lekarstw darmo... O śmierci Eugeniusza, naszego najstarszego syna, nawet nie wspominam... Umarł daleko... w koloniach... posłali go tam jako żołnierza... Pan go zapewne pamięta?.. bo przecież przed służbą wojskową był kilka lat w zakładzie... Niedawno przysłali nam papier rządowy, w którym nas zawiadamiano, że umarł z dysenteryi... Czyż warto mieć dzieci, kiedy je nam zabierają i zabijają jak dorosną! Nawet pocałować je nie można przed śmiercią i nie wie się w jakim dole leżą ich kości!

Ńorina głośniej zaszlochała, przypominając matce, że o niej powinna mówić.
— Tak, tak... pamiętam i o tobie.. zaraz, niechaj skończę... Tak, proszę pana, nie warto rodzić i chować dzieci w takich paskudnych warunkach... na szczęście, że teraz mam już pewność, iż więcej nie będę ich miała! Doczekałam się krytycznego wieku... a wyglądałam tej chwili, nie wiedzieć od jak dawna... Teraz już nie jestem pod ciągłym strachem i mój Moineaud może używać ile mu się podoba... bo jesteśmy spokojni, że to nam ujdzie bez żadnych złych skutków...
Wiatr był dokuczliwy a powietrze tak mroźne, że Mateusz czuł na wąsach osadzające się lodowate igiełki. Postanowił skrócić rozmowę.
— Cecylka i Irma mogą się przeziębić, stojąc na ulicy. Proszę więc powiedzieć, czego pani tyczy sobie odemnie?..
— Chciałam się z panem rozmówić o nieszczęściu Noriny. Przecież pan wszystko wie... Tylko tej biedy nam brakowało! Prawdziwa jakaś pomsta!.. Norina opowiedziała mi wszystko... bo przecież wie, że ja jedna jej nie opuszczę... bo proszę pana, cóżby to pomogło, gdybym i ja przeciwko niej powstała i kijem zaczęła ją okładać?.. Ale cóż ona z sobą pocznie nieboga, kiedy ojciec jej znać nie chce i grozi, że ją zabije, jeżeli ją zdybie u nas w domu... On nie jest zły, ale czyż można mu się dziwić, iż przenieść na sobie nie mógł takiej zniewagi, spadającej znienacka w obec tylu osób!.. Dzieci, proszę pana to niewiedzieć jak przybywają w małżeńskim stanie... a potem rosną i rodzice przywiązują się do każdego... ale z synami mniej kłopotu gdy dorosną, bo chłopcy to jak wróble, lecą, gdzie się im podoba i nie potrzeba się troszczyć, co robią po za domem... a z córkami jest ciężej, bo jeżeli która da się zbałamucić i zajdzie w ciążę, to rodzicom wstyd... rozumiem, że Moineaud wpadł w złość.. to bardzo naturalne ze strony ojca...
Mateusz mimowoli potakiwał głową, była to bowiem zwykła historyą licznej rodziny ludu roboczego: ojciec, w gruncie dobry człowiek, nie dbał o losy swego potomstwa; matka zbyt zajęta i przeciążona1 gospodarskiemi sprawami, nie była w możności roztoczenia opieki nad dziećmi już rozpierzchłemi z rodzinnego gniazda, które z konieczności uległszy pokusie, wywoływały gniew rodziców dowiadujących się o prawdzie. A smutnem tego następstwem było rozproszenie się familii, ten zwykły bolesny rozdźwięk w życiu społecznem, nędznie się rozkładającem i marniejącem.
Norina znużona, iż matka tak źle wywiązuje się z misyi, którą jej powierzyła, zaczęła głośniej płakać i chcąc, by przystąpiono do mówienia o dotyczącej ją sprawie, szepnęła łkając:
— Mamo... powiedz panu Froment, że ci wszystko opowiedziałam...
Matka, przynaglona przez córkę przystąpiła do trudnej kwestyi, zniżając głos:
— Tak, proszę pana... Norina mi wyznała, że pan jesteś jedyną osobą, mogąca nas poratować... bo pan widział ją czekającą na schadzkę wieczorną z ojcem jej dziecka... zatem pan może zaświadczyć, że ona nie kłamie... Ale pan rozumie, że mojego męża nie należy mieszać w to wszystko... Nigdy mu nie powiemy nazwiska uwodziciela Noriny... a jeżeli kiedy wypadkowo o tem się dowie, to ja pierwsza będę go błagać, by postępował tak, jakby o niezem nie wiedział... już długi szereg lat jest w tym zakładzie, więc gdyby musiał porzucić miejsce, to nastąpiłby dla nas prawdziwy koniec świata... Zatem pan widzi, że my nie chcemy rozgłaszać, kto jest ojcem dziecka Noriny... Ani ona, ani ja, nikomu o tem nie piśniemy ani słowa, bo to jest przeciwne naszym interesom... Ale przecież Norina nie może zostać na bruku... chcę wierzyć, że ojciec jej dziecka nie jest tak zły i okrutny, by na to dozwolić. Pana postanowiłyśmy prosić, by pan raczył z nim o tem pomówić i wymódz na nim jakie wsparcie, któregoby nie odmówił zapewne nawet obcej kobiecie w tem położeniu, gdyby ją spotkał marniejącą na bruku podczas takiego zimna...
Pokorna, biedna stara kobieta, zmordowana nędzą całego swego życia, trzęsła się z obawy, że zbyt śmiało wypowiedziała się, że miała odwagę oskarżać potężnego człowieka, od którego woli są zawisłe losy całej jej rodziny. Jakby teraz dopiero dostrzegłszy obecność Cecylki, oraz Irmy, które chciwie przysłuchiwały się rozmowie, ulżyła sobie, krzyknąwszy na nie:
— Czego tu stoicie, kiedy wam kazałam pilnować, czy kto nie nadchodzi?.. Precz mi ztąd! idźcie tam, gdzie macie wyznaczone stać na straży... dzieci nie powinny podsłuchiwać o czem mówią z sobą starsze osoby...
Dziewczynki nie ruszyły się z miejsca, bo zbyt dobrze się bawiły, więc postanowiły pozostać a matka znów o nich zapomniała, mając myśl zajętą ważniejszemi sprawami.
Mateusz był wzruszony, lecz wahał się cośkolwiek przyrzekać, przewidywał bowiem aż nadto dobrze, jaką odpowiedź otrzyma od Beauchćêne’a. Szukając więc sposobu wymówienia się od swej interwencji, rzekł:
— Moja dobra kobieto, wy się mylicie przypuszczając, że mogę wam być pomocny... Lękam się, że na nic wam się nie przydam, wdając się w tę sprawę...
Ale Norina przerwała mu, uznając, że powinna osobiście się odezwać. Przestała płakać i zaczęła mówić coraz energiczniej:
— Mama nie powiedziała panu tego, co powinna była powiedzieć... Otóż nie ja bałamuciłam owego pana, ale on za mną latał jak opętany, dopóki nie zgodziłam się na to, na co miał taką ochotę... A teraz, gdy złe się stało, to mnie opuścił i udaje, że mnie nie zna... Jednak niech się zastanowi, że gdybym chciała, mogłabym mu narobić niemało kłopotu. Jestem uczciwą dziewczyną i przysięgam, że dopiero z nim byłam tak głupia, że...
Już miała skłamać, mówiąc, że Beauchêne był pierwszym jej kochankiem, lecz musiała wyczytać w oczach Mateusza, iż on wiedział jak to było, zamilkła więc nie chcąc tej sprawy poruszać w obecności matki, przed którą nie uznała za potrzebne zwierzać się ze swoją poprzednią miłostką. Norina nie była gorszą od innych ładnych dziewczyn pracujących w fabrykach, od dzieciństwa wychowując się na ulicy a potem w towarzystwie innych robotnic, od dwunastego roku życia była zepsutą i wszystko wiedziała a jeżeli strzegła swej cnoty, to jednynie przez wyrachowanie, znając swoją wartość. Była sprytna i przebiegła, postanowiła więc czekać na korzystną okazyę, lecz nie dotrzymała danego sobie przyrzeczenia i jak wiele innych lekkomyślnych dziewcząt, uległa jednemu z młodych robotników, nie mając na swe usprawiedliwienie ani miłości ani jakichkolwiek zysków. Ten pierwszy kochanek opuścił ją raz na zawsze tego samego wieczora. Chcąc powetować to głupstwo, rzuciła się w objęcia bogatego swego pryncypała, sądząc, że to jej dozwoli wznieść się wyżej i zakosztować bogatego życia, zapoznać się ze zbytkiem, o którym marzyła, pożerając oczyma wystawy sklepowe przy głównych ulicach Paryża. Ale srodze się zawiodła, albowiem Beauchêne był głuchy na wszystko co wprost nie zadawalniało jego zmysłowych pociągów i postąpił z nią z tak krańcowym egoizmem, że Norina została przez niego opuszczona nic nie zyskawszy a raczej będąc wyzyskaną, okradzioną, bo dała mu ona swoją młodość, swe świeże, wiosenne ciało, białe jak mleko, swój wdzięk i wesołość a wzamian pozostawił jej tylko dziecko i zerwanie z nią stosunku. Jest to zwykły koniec tego rodzaju miłostek, lecz młode kochanki nie przewidując, by stać się tak mogło, pozostają nim rażone jak niespodzianie spadającym gromem.
Zawahawszy się przez chwilę, Norina dalej mówiła:
— Przecież nie będzie śmiał przeczyć, że dziecko jest nie jego... Byłoby to wstrętnem oszczerstwem... Niechaj sobie przypomni daty a prawda stanie się jasną jak słońce... Zrobiłam obliczenia i dowiodę mu w każdej chwili... Chyba pan mi wierzy, iż nie chciałabym dopuszczać się oszukaństwa w sprawie tego rodzaju..,. Otóż przysięgam panu, że on był tylko jeden, zatem on a nie kto inny jest ojcem dziecka... Proszę niechaj pan zechce zapamiętać, że klnę się na moją matką, iż mówię prawdę... i gotowa jestem przysiądz to samo nawet, gdyby mnie zabić zaraz chciano... Panie, proszę mu to powiedzieć... błagam! niechaj mu pan powtórzy moje słowa a chyba, że to trafi do jego serca i nie pozostawi mnie na bruku...
Czuć było, że mówiła z zupełną szczerością i Mateusz był głęboko przekonany, że teraz nie skłamała. Stara Moineaud płakała, postękując, nawet dwie małe dziewczynki, wzruszone całą tą sceną, szlochały, rozmazując łzy zamorusanemi łapinami, Mateusz, nie mogąc dłużej się opierać, uległ prośbom rozpaczających kobiet:
— Postaram się coś dla was uzyskać, ale nie przyrzekam, by ztąd wynikło dla was co pomyślnego... Dam wam znać, gdy się rozmówię...
Już matka i córka chwyciły mu ręce, chcąc je całować, dziękując. Uradzono, że Norina pójdzie dziś przenocować do jednej z przyjaciółek, oczekując decyzji o swoim losie. Mateusz rozstał się z kobietami i poszedł pustą ulicą, pełną dyszących ciężkich tchnień maszyn parowych, naglących pracę, po za długiemi, szaremi murami zakładów przemysłowych. Odwrócił się, pomimo świszczącego, gwałtownego wiatru, smagającego twarz ostrym, pruszącym śniegiem. Cztery sylwetki kobiece podążały w przeciwnym kierunku, skulone, przeziębnięte i zbolałe, z twarzami rozognionemi od łez, z rękoma kostniejącemi z zimna, szły jakby pchane zimową zamiecią, chłoszczącą nędzne, ubogie ich spódnice. Mateusz stał i patrzał dopóki nie znikły trzy postacie nieszczęsnych córek, otaczające biedną matkę, wciąż jeszcze szlochającą.
Wróciwszy do zakładu, Mateusz żałował danego przyrzeczenia, lękał się bowiem, że biedne kobiety będą się niepotrzebnie łudziły nadzieją. Cóż teraz począć?.. co powiedzieć i jak rzecz przedstawić?.. Zdarzyło się, że zastał Beauchêne’a w swojem biurze, czekał on tutaj na niego, chcąc się rozpylać o jakiś szczegół projektowanej nowej maszyny.
— Gdzież ty byłeś, mój drogi?.. Od kwadransu kazałem cię wszędzie szukać...
Mateusz chciał znaleźć jakąś wymówkę, lecz przyszło mu na myśl, że najlepiej skorzystać z okazyi i powiedzieć prawdę. Wręcz zatem opowiedział, jak dziewczynki przyszły po niego i co mówił z Noriną i z jej matką.
— Mój kochany Aleksandrze, proszę, nie bierz mi za złe, że się pomimo woli wplątałem w tę sprawę. Lecz okoliczności tak się złożyły, że nie mogłem się wymówić, chociaż wiem z góry, że z tego nie będziesz zadowolony. Przypuszczam, że byłbym się powstrzymał od mówienia ci o tem wszystkiem, gdybyś mnie sam nie był wtajemniczył w różne szczegóły...
Beauchêne słuchał początkowo ze zdziwieniem a powoli ogarniał go gniew tłumiony, lecz ujawniający się na twarzy, która mu aż brzękła od gwałtownego napływu krwi w żyłach. Dusiło go coś w gardle i zaciskał pięści, jakby chcąc wszystko w nich zmiażdżyć. Udał wreszcie wybuch wzgardliwej wesołości i śmiał się, niby nie mogąc się powstrzymać, lecz w tem jego śmiechu czuć było fałszywą nutę.
— Ależ, mój kochany, jakże tego nie rozumiesz, że to jest najwidoczniejszy szantaż! Po co się wmięszałeś w taką brzydką historyą?.. Nie przypuszczałem byś był taki naiwny i by ci z taką łatwością można narzucić taką brzydką rolę! Więc matka a nawet małe siostrzyczki występują w tej komedyi?.. Całe scenario i prawdziwie komiczne! I niezawodnie powierzono ci misyę postawienia mi ultimatum?.. Powiniem uznać dziecko za moje, bo inaczej narażam się na niebezpieczeństwa! Wszak tak?.. Doprawdy, że to paradne!
Zaczął chodzić wielkimi krokami po biurze, parskając śmiechem, krzycząc a w gruncie był zaniepokojony, zły, że jemu, tak zwykłe przebiegłemu w podobnych kwestyach, wydarza się bardzo niemiły wypadek. Nagle zatrzymał się mówiąc:
— To wszystko nie ma sensu! Powiedz, ty na mojem miejscu, czyż byś się zgodził na przyznanie się do takiego ojcostwa?.. Przecież ta dziewczyna sama mi wyznała, że w przeszłym roku zadawała się z posługaczem od szynkarza! A odtąd najniezawodniej, że przechodziła przez różne ręce z bylekim się zadając. Wreszcie łatwość z jaką ją miałem na pierwsze skinięcie, najlepiej dowodzi, co należy sądzić o jej cnocie! Takich cnotliwych jak ona pełno można spotkać wieczorem na każdym chodniku...
Mateusz chciał mu przerwać, broniąc Norinę i zapewniając go o jej szczerości, lecz Beauchêne nie dał mu dokończyć, wołając:
— Mylisz się, nie wiesz o czem mówisz! posłuchaj co ci powiem... Otóż zapewniam cię, słyszysz, zapewniam cię, że w stosunkach z nią zachowałem wszelkie potrzebne środki ostrożności a w tem jestem biegły i pewien siebie! Byłoby prawdziwym cudem, gdybym ja, umiejący uniknąć podobnej katastrofy z żoną, zgapił się jak sztubak, mając do czynienia z kochanką. Dziecko tej dziewczyny niechaj sobie szuka innego ojca, bo ja napewno jego ojcem nie jestem!
Jednakże nie musiał być pewnym swego twierdzenia, bo zaczął przypominać sobie daty, zaplątał się, przeczył sam sobie i łatwo się mógł dać złapać na kłamstwie. Dziecko nie mogło być poczęte pierwszego wieczoru, gdy zwierzywszy się Mateuszowi, doszedł z nim do ulicy Caumartin gdzie Norina już na niego wyczekiwała przed domem. Lecz często się z nią spotykał następnemi czasy, bo prawdziwą zmysłową żądzą zapałał do tej dziewczyny a rozstał się z nią dopiero, gdy się przekonał, że zaszła w ciążę, to jest po upływie trzech czy czterech miesięcy. Wtedy obrzydła mu, znalazł, że się zmieniła na niekorzyść i zerwał z nią stosunek może wyłącznie ze względu, by uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. Obecnie zaczął obniżać jej wdzięki, znajdując, że miała tylko zwykłą krasę młodości i nie pojmował, że chociażby chwilowo mógł na nią zwrócić uwagę.
Wpadłszy w zapał we własnej obronie, zawołał z pychą pryncypała uważającego się za wyższy rodzaj człowieka, któremu jest dozwolone autokratyczne panowanie:
— Można sobie pozwolić na jakąś ulotną słabostkę względem jakiejś robotnicy, chociaż już i to jest niedorzecznością, lecz mieć z robotnicą dziecko! to byłoby za głupio! Każdyby miał wtedy prawo kpić ze mnie prosto w oczy i byłbym zgubiony w opinii, straciłbym przynależną powagę!
Milczenie Mateusza zaczynało go niepokoić i nie śmiał już twierdzić, że Norina kłamie. Mateusz zaś milczał, chcąc mu dozwolić na spędzenie porywu złości, by następnie, gdy się uspokoi przedstawić smutne położenie biednej dziewczyny i uzyskać dla niej jakąkolwiek pomoc. Beauchêne był wystraszony tem spokojnem zachowaniem się Mateusza i sapiąc usiadł, by rzec:
— A wreszcie zróbmy na chwilę przypuszczenie, że się zapomniałem w zachowaniu środków ostrożności... Bo cóż chcesz... zdarza się, że po wesołym obiedzie traci się zwjkłą przytomność... Ale nawet w takim razie, czyż należy, by ta dziewczyna, mająca kochanków tuzinami, mnie właśnie przypisywała dziecko, które podobało się jej znaleźć! Dziecko! ależ to jej rzecz a nie moja! Tem gorzej dla niej, że jest niem zagrożona! ale to zwykłe ryzyko dziewczyn złego prowadzenia! Przecież nie może mi nikt zapewnić, że ona mając stosunki zemną, nie miała innych kochanków?.. Więc któż może zawyrokować, że ten a nie inny jest ojcem jej dziecka,.. Najniezawodniej ona sama nie wie, kto jej złożył taki ładny podarunek! Ale nie dziwię się, że mnie chce to przypisać i że w tym celu ułożyła cały plan postępowania... Jestem bogaty, jestem pryncypałem znanego przemysłowego zakładu, więc sobie umyśliła, że się ulęknę skandalu i sypnę jej pieniędzy, ile tylko zechce! Powiadam ci, mój drogi, że to szantaż na wielką skalę, nic innego jak tylko szantaż!
Zapadło przygnębiające milczenie. Teraz Mateusz zaczął chodzić po biurze, w którem było dusznie gorąco z powodu silnie rozpalonego wielkiego fajansowego pieca. Chciał jeszcze przeczekać nim zacznie mówić, więc tylko słychać było łoskot zakładu, będącego w pełnym biegu codziennej pracy. Odezwał się wreszcie, wyrażając w prostych słowach swoje przekonanie, że Norina nie okłamała go, ze współczuciem wspomniał o łzach tych kobiet, płaczących wśród zimowej zamieci i że okrucieństwem byłoby nie udzielić pomocy nieszczęśliwej dziewczynie, pozbawionej jak nateraz możności pracy. Przypuściwszy nawet, że dziecko nie jest jego, pozostaje fakt, że była jego kochanką, więc nie powinien jej odmawiać ratunku, gdy się znalazła w tak okropnem położeniu.
— Mój Aleksandrze, dlaczego chcesz udawać gorszego niż jesteś?.. Jestem pewny, że się zastanowisz i uwzględnisz przyczyny, które ci nakazują zrobić coś powinien. Porządny człowiek nie wymawia się od tak prostego obowiązku...
— Ale jeżeli cośkolwiek uczynię i przyjdę jej z pomocą, to każdy powie, że jestem ojcem jej dziecka! zawołał Beaucbêne zniecierpliwiony, ale już zachwiany. A wtedy łatwo jej będzie wpakować mi wszystko na kark! A od tego muszę się bronić!
Znów nastąpiło milczenie, przerywane ostrem świstaniem wypuszczanej pary w głębi podwórza. Zawahawszy się, Beauchêne spytał:
— Czy ona grozi zrobieniem skandalu? Byłem w obawie, że pójdzie wszystko opowiedzieć mojej żonie... Byłaby to bardzo nieprzyjemna historyą.
Mateusz uśmiechnął się, czując teraz, że sprawa wygrana.
— Za to ręczyć nie mogę... Ona nie jest zła, ale kobieta popchnięta do ostateczności jest zdolna na wszelkie szaleństwo... Lecz mówiąc za mną, nie stawiała żadnych warników, nalegając tylko, że przecież nie może pozostać na bruku a nie ma się gdzie schronić, bo ojciec ją wypędził... Mojem zdaniem najlepiej byłoby umieścić ją natychmiast, zaraz jutro u jakiej akuszerki... Jest w ciąży od sześciu miesięcy, zatem mieszkałaby u niej przez cztery do pięciu miesięcy, coby ciebie kosztowało nie więcej niż pięćset franków. Podług mnie, jest to najgładszy sposób załatwienia całej sprawy...
Beauchêne zerwał się, podszedł do okna i po chwilowym namyśle, odwróciwszy się, rzekł:
— Mam niezłe serce... wszak o tem wiesz?.. a pięćset franków mniej, albo więcej, przecież mnie nie zuboży... Uniosłem się gniewem bo mnie oburzyła myśl, że chcą mnie wyzyskać... Ale jeżeli kwestya się przedstawia w postaci miłosiernego uczynku, to się nie uchylam... i owszem, zajmij się załatwieniem wszystkiego... Stawiam wszakże warunek: osobiście nie chcę się w to mieszać, nie chcę nawet wiedzieć, w jaki sposób rzecz przez ciebie będzie zrobiona... Wybierz akuszerkę, osadź u niej ową pannę a ja tylko rachunek zapłacę... i raz na zawsze niechaj będzie temu koniec...
Odetchnął swobodniej, uszczęśliwiony, że z taką łatwością pozbył się kłopotu, który go silnie zaniepokoił, chociaż się do tego nie chciał przyznawać. Wróciła mu pewność siebie i wiara w przekonanie, że jest człowiekiem wygrywającym najniebezpieczniejsze bitwy, jakie życie może wydawać. Zaczął nawet żartować: nie ma urazy do Noriny, bo nigdy jeszcze nie spotkał u żadnej kobiety tak delikatnej skóry, ciało miała atłasowe i świeże jak róża, lecz sama sobie winna, że może te wdzięki utracić, bo pocóż się postarała o dziecko?.. Dla przekonania Mateusza, jak mało jest przejęty sprawą tej biednej dziewczyny, zaczął z nim mówić o projekcie nowej maszyny, o której chciał zasięgnąć jego rady, gdy tu przyszedł. Starał się wyrażać z wielką ścisłością i jasnością, wdawał się w szczegóły techniczne odnoszące się od ogólnego zakresu interesów zakładu, był olśniewający rzutkością pomysłów ujawniających w nim chciwość pryncypała, dbałego o jaknajwiększe dla siebie korzyści.
Już odszedł, lecz z korytarza zawrócił i otworzywszy drzwi biura, powtórzył nalegająco:
— Mój drogi a pamiętaj położyć nacisk na postawiony przezemnie warunek... O dziecku nie chcę nic wiedzieć... nic... nawet czy się urodziło... Niechaj z niem zrobią co się im podoba, ale mnie niechaj nigdy o niem nie wspominają...
Tegoż samego wieczora był wielki popłoch w domu państwa Beauchêne, albowiem w chwili gdy siadano do obiadu, Maurycy padł na ziemię zemdlony. Przez kilkanaście minut nie można go było docucić a przez cały ten czas wystraszeni rodzice kłócili się pomiędzy sobą, wzajemnie na siebie winę zwalając, iż chłopiec był dziś rano na spacerze pomimo mrozu: tak, to niedorzeczna ta przechadzka jest tego przyczyną, przeziębił się; tak twierdzili, chcąc uspokoić swe wewnętrzne zatrwożenie. Zwłaszcza Konstancya była wylękła. Trzymając zemdlałego syna na kolanach, była chwila, że drgnęła w obawie, czy aby nie umarł?.. Po raz pierwszy stanęło w jej umyśle przypuszczenie, że Maurycy może wogóle umrzeć. Ból targnął ją silnie za serce i jako matka teraz dopiero odczuła całą głębię swej macierzyńskiej miłości. Lecz może na równi cierpiała w niej i ambicya kobiety, marzącej dla syna jedynaka o książęcym losie, zapewnionym zbieranemi dla niego milionami. Jakto?.. więc ten ukochany przez nią Maurycy może umrzeć?.. i ona wtedy pozostanie bez dziecka?... bez dziedzica rodzicielskiego majątku?.. A może byłoby rozsądniej zabezpieczyć się posiadaniem drugiego dziecka?.. Dlaczego tak zawzięcie tego się strzeże?... Myśli te lotem błyskawicy przemknęły przez umysł Konstancyi, lecz poczuła, iż w niej nazawsze pozostawią ślad niezatarty, jakby nadmiarem bólu piętnujący jej serce. Lecz Maurycy odzyskał przytomność i nawet apetyt miał przy obiedzie. Beauchêne, widząc go jedzącego, wpadł w wyborny bumor i wzruszając ramionami żartował z przerażenia żony. W parę dni później i Konstancya zapomniała o przebytej trwodze.




IV.

Nazajutrz, Mateusz pragnąc spełnić dość drażliwą misję, jakiej się podjął, przypomniał sobie nazwiska dwóch akuszerek, o których słyszał, gdy o nich wspomniała Celestyna, panna służąca pani Séguin. Na razie odsunął możność umieszczenia Noriny u pani Rouche, o które Celestyna tak tajemniczo rzekła, „że tam się wszystko prędko załatwia“ bo akuszerka „stara się dogodzić życzeniom klijentek“. Miał więc zamiar zebrać wiadomości o pani Bourdieu, owej akuszerce zajmującej cały niewielki domek przy ulicy Miromesuil i biorącej położnice nawet na czas dłuższy. Zdawało mu się, że nazwisko pani Bourdieu słyszał u państwa Morange, prawdopodobnie musiała ona doglądać Waleryę podczas połogu. Postanowił zapytać się Morange’a.
Ten, właśnie już nadszedł do biura, lecz dziwnie się zmieszał gdy Mateusz postawił mu to proste pytanie. Wreszcie odrzekł:
— Pani Bourdieu była przy urodzeniu się naszej Reginy... Jedna z przyjaciółek dała mojej żonie jej adres... Ale dlaczego mnie o to pytasz?
Patrzał na Mateusza wzrokiem wystraszonym, jakby nazwisko pani Bourdieu niespodziewanie wymówione, równoważyło się odkryciu przykrej tajemnicy. Może to dla niego samego było ujawnieniem, stwierdzeniem myśli boleśnie w nim nurtujących a dotąd nierozstrzygniętych. Przez chwilę usta mu się trzęsły i byt bardzo blady.
Gdy Mateusz dał mu do zrozumienia, iż szuka odpowiedniego położniczego zakładu dla Noriny, Morange nieco już uspokojony, zrobił nieledwie że wyznanie;
— Moja żona dziś rano mówiła mi o pani Bourdieu... Już nawet nie wiem z jakiego powodu. Ale oddawna straciliśmy z oczu tę kobietę... zetem nic dokładnego nie mogę ci o niej powiedzieć... Lecz podobno umiejętnie prowadzi swoją klinikę... Warto, byś tam poszedł... bo prawdopodobnie znajdziesz to czego potrzebujesz.
Mateusz zastosował się do tej rady. Jednakże będąc ostrzeżony, iż pani Bourdieu stawia dość wygórowane ceny, postanowił osobiście się przekonać, jak się przedstawia zakład położniczy zarządzany przez panią Rouche. Chociaż był źle względem niej usposobiony, poszedł więc najpierw na ulicę du Rocher. Lecz widok domu zmroził go zaraz na wstępie. Był to stary, mroczny dom o ciemnej, smrodliwej i wązkiej sieni a raczej korytarzu, wiodącym na małe podwórze, w głębi którego akuszerka zajmowała kilka pokoi na parterze. Kał i zbrodnia zdawały się tutaj mieć siedlisko. Nad drzwiami, na zasmolonej, obdrapanej tablicy żółtego koloru, było wypisane wielkiemi literami nazwisko pani Rouche. Gdy zadzwonił, przyszła mu otworzyć służąca w brudnym fartuchu i wprowadziła go do tak zwanego salonu, umeblowanego z odrażającą pospolitością, dusznego stęchlizną i kuchennym swędem. Prawie, że zaraz nadeszła akuszerka. Była to kobieta mogąca mieć lat trzydzieści pięć, albo trzydzieści sześć, ubrana czarno, chuda, o cerze ołowiannej, o rzadkich, bezbarwnych włosach, o nosie potężnym, zajmującym nieledwie twarz całą. Mówiła powoli, pocichu, z miodowo słódkim uśmiechem, gęsta miała ostrożne, kocie. Wywarła na Mateuszu wrażenie odrażające, kobiety zdolnej posługiwać się swojem rzemiosłem celu niesienia zniszczenia życiu, które jeszcze dojrzeć nie zdołało. Lecz gdy mu oświadczyła, iż bierze na stancyę położnice, zaraz spodziewające się rozwiązania, nie mając dostatecznie obszernego mieszkania, by je przetrzymywać u siebie przez czas dłuższy, Mateusz, dalej jej nie badając, uciekł, bo porywały go mdłości a serce mu wzbierało trwogą i politowaniem.
Trzypiętrowy, niewielki dom pani Bourdieu przy ulicy Miromesuil, uczynił na nim przyjemne wrażenie czystością swych zewnętrznych murów, oknami o białych, muślinowych firankach. Starannie wymalowany szyld zapowiadał, że tu mieszka akuszerka pierwszej klasy, mająca zakład położniczy i mieszkania wraz ze stołem dla pań, pragnących dłuższego pobytu. Na parterze był sklep zajęty przez herborystę a wystawione wiązki suchych ziół pachniały zdaleka. Wchodowe drzwi domu były zawsze zamknięte, jak w prywatnym pałacyku a po za sienią utrzymaną w porządku, było widać dość obszerne i bardzo widne podwórze, otoczone szarym murem, oddzielającym je od dziedzińców sąsiednich koszar. Wszystko tchnęło tutaj pewną wesołością, do czego się przyczyniały odgłosy bębnów i trąbek wojennych, o dźwiękach stłumionych grubością murów. Na pierwszem piętrze, wzdłuż szerokiego korytarza, były drzwi do salonu, do gabinetu pani Bourdieu, do jej sypialni, do obszernego pokoju stołowego, po za którym znajdowała się kuchnia. Drugie piętro było pozostawione dla chorych. Pokojów było dwanaście, po dwa i trzy łóżka, zaś te chore, które sobie życzyły zajmować pokój oddzielny, płaciły znacznie drożej. Pani Bourdieu, okazała, przystojna brunetka lat trzydziestu dwóch, panowała jak królowa nad domem zaludnionym przez młode pacyentki a biała, uśmiechnięta, wesoła jej twarz, wzbudzała ogólne zaufanie. Uprzejma powierzchowność pani Bourdieu, niemało się przyczyniła do ustalenia dobrej opinii o prowadzonej przez nią klinice położniczej, chociaż mówiono, że nie należy dowierzać pozorom, bo bliżej się zapoznawszy z urządzeniem domu, możnaby się przekonać o wielu niedokładnościach; lecz czyż sam rodzaj zajęcia nie nadawał się do szerzenia nieprzychylnych pogłosek, częstokroć wywoływanych przez współzawodniczki, zazdroszczące powodzenia. A wiadomem wszakże było, iż o zakładzie położniczym pani Bourdieu nie kursowała żadna podejrzana historyą, uwłaczająca spełnianemu przez nią zawodowi. Zarząd dobroczynności miasta Paryża umieścił ją na liście akuszerek, do których odsyłał położnice, w razie braku łóżek we własnych szpitalach. Było to widoczną oznaką uczciwości zakładu, który od tego czasu nabrał szerszego rozgłosu i zasłużonego powodzenia.
Rozmowa Mateusza z panią Bourdieu przedłużała się, bo zaraz na wstępie zażądała od niego dwieście franków miesięcznej pensyi a gdy uznał cenę za wygórowaną, oburzyła się, tłomacząe mu dobitnie, lecz z poczciwością:
— Szanowny panie, jakżeżbym ja inaczej mogła związać koniec z końcem?.. Akuszerki nigdy nie dochodzą do majątku! Musimy przez dwa lata praktykować w rządowych położniczych klinikach, bo inaczej nie otrzymalibyśmy dyplomu... to pociąga za sobą wydatek przeszło tysiąca franków... Następnie trzeba niemały włożyć kapitał w instalacyę... a czasami długo się czeka na wytworzenie sobie klienteli... Wiele mamy trudności do zwalczenia i to właśnie trochę uwzględnia koleżanki, które dopuszczają się różnych nadużyć. Ach a nawet mając trochę szczęścia, czy wytrwałości i zasobu i doszedłszy do takiego stanowiska jak moje, kłopoty trwają dalej! Niema się ani jednej chwili wytchnienia, trzeba ciągle być na służbie, w pogotowiu i to w poczuciu wielkiej odpowiedzialności, ze świadomością, że byle jaka nieostrożność może się stać przyczyną odebrania prawa praktyki. Nie wszystkie połogi są lekkie, to jest, że mogą się obejść bez operacyi, bez ożycia instrumentów położniczych... A prócz tego, trzeba panu wiedzieć, że jesteśmy pod nadzorem policyi i narażone na niespodziewane wizyty inspektorów... słowem, zawód akuszerki jest bardzo ciężkim zawodem!
Nie mogła się powstrzymać od uśmiecha, gdy Mateusz jej powiedział, że dobrze wie, iż wizyty inspektorów nigdy nie są straszne dla żadnej akuszerki, chociażby dla tego, że istnieją tylko programowo.
— Tak, tak, to prawda... Lecz zaręczam panu, iż co do mnie, bynajmniej się nie lękam wizyty inspektora... może przyjść, kiedy chce a nic zdrożnego tutaj nie napotka. Uczciwość jest jeszcze najprostszą drogą dojścia do czegoś... Więc też u mnie, chociaż jest trzydzieści łóżek dla chorych, zawsze są zajęte... moje chore należą do rozmaitych warstw towarzystwa i byle poddawały się regulaminowi domowemu, byle płaciły, albo administracya za nie płaciła, nie pytam ich, kim są... Mogą nie wyjawiać swego nazwiska, mogą nie podawać swego adresu... a jeżeli okoliczności tak się złożą, iż znam jakiś szczegół z ich życia, dochowywana tajemnicy, uważając, to za najświętszy mój obowiązek. Tak więc, jeżeli porozumiemy się co do osoby, w interesie której pan tutaj przyszedłeś, to możesz ją pan przyprowadzić w dniu oznaczonym bez obawy jakiejkolwiek niedyskrecyi z mej strony... Znajdzie ona tutaj pomoc lekarską a zarazem wygodne warunki życia...
Pani Bourdieu, nabytem doświadczeniem swego zawodu, od pierwszej chwili osądziła, iż ten pan przyszedł tu, by zapewnić przytułek jakiejś dziewczynie, zaszłej w ciążę. Tego rodzaju klientelę uważała za najlepszą. A gdy się dowiedziała, że przyszła młoda matka, pozostałaby u niej przez cztery miesiące, stała się uprzejmą i zrobiła ustępstwo, zgadzając się na cenę sześciuset franków za wszystko razem, jednakże pod warunkiem, że chora zadowolni się miejscem w pokoju o trzech łóżkach. Układ został zawarty i Norina zamieszkała u pani Bourdieu zaraz tego samego wieczoru.
— Na imię ci Norina... nazwiska twojego nie potrzebuję wiedzieć... Zaraz cię zaprowadzę do pokoju, który dzielić będziesz z dwiema towarzyszkami... Jesteś śliczna moje dziecko i jestem pewna, że obie będziemy z siebie zadowolone.
W pięć dni później Mateusz przyszedł się dowiedzieć, o ile Norina zadowoloną jest ze swego pobytu u pani Bourdieu. Mateusz, otaczający miłością swoją żonę a w razie ciąży, pielęgnujący ją z najtkliwszą starannością, był pełen współczucia względem nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych ukrywać się ze swojem macierzyństwem. On czcił wtedy Maryannę i z nabożeństwem ją pielęgnował, podczas gdy one były narażone na katusze wstydu, ludzkiej pogardy, by wreszcie odbyć połóg w opuszczeniu, na łóżku szpitalnem. Serce miał wezbrane współczującą dobrocią na myśl, że macierzyństwo, podlegając takiej poniewierce, popycha tyle kobiet w moralną i materyalną nędzę, staje się przyczyną wielu zbrodni, z wykluczeniem poczucia ludzkiej solidarności. Bolał nad tem wszystkiem, jak nad profanacyą rzeczy najświętszych, najszanowniejszych. Wspomniał teraz o utarczce, jaką miał do przebycia z Beauchêne’m, gdy ten oburzył się, dowiedziawszy, że pięćset franków nie wystarczy na opłacenie kosztów pobytu i połogu Noriny. Wreszcie Beauchêne uległ i nawet zgodził się dawać dziesięć franków miesięcznie na osobiste drobne wydatki biednej dziewczyny. Mateusz niósł jej teraz pierwsze dziesięć franków.
Była godzina dziewiąta zrana, gdy zadzwonił do drzwi domu pani Bourdieu. Służąca, która poszła zawiadomić Norinę o jego wizycie, powróciła, mówiąc, że pani jeszcze leży w łóżku, lecz pan może tam pójść, albowiem nikogo innego niema w pokoju. Zaprowadziła go na trzecie piętro i otworzywszy jedne z pierwszych drzwi, zameldowała:
— Proszę pani, oto ten pan.
Poznawszy Mateusza, Norina wybuchnęła głośnym śmiechem, mówiąc z zuchwałością ładnej, młodej dziewczyny:
— Ona pana uważa za ojca... Szkoda, że tak nie jest, bo pan jesteś o wiele uprzejmiejszy od tamtego... od rzeczywistego ojca...
Piękne, złote włosy Noriny były starannie uczesane i skręcone w bogaty zwój na czubku głowy, miała na sobie czysty, biały kaftanik i siedziała pod Kołdrą z plecami opartemi o dwie poduszki, w powłoczkach jaśniejącej białości. Na widok Mateusza, instynktownym ruchem kobiecej wstydliwości, pociągnęła kołdrę wyżej ku ramionom, co było, jakby wyraźnym dowodem, że pomimo swego lekkomyślnego prowadzenia, zachowała jeszcze wdzięk wrodzonej skromności.
— Czy jesteś chora?.. zapytał.
— Nie, ale się pieszczę. Wolno jest leżeć w łóżku, więc wstaję dopiero około południa. Jest to bardzo przyjemna dla mnie zmiana, bo dotąd, nawet podczas zimy, musiałam wstawać przed godziną szóstą, by zdążyć na czas do fabryki... Oj, trzęsłam się nieraz z zimna a tutaj mam ogień na kominku, wszelkie wygody, niechaj się pan rozejrzy po pokoju... żyję w dostatkach, jakby jaka księżniczka...
Mateusz spojrzał dokoła. Pokój był spory, ściany miał wyklejone szarym papierem w niebieskie drobne kwiaty. Stojące w nim trzy żelazne, wązkie łóżka, dwa rzędem jedno obok drugiego a trzecie wpoprzek, były oddzielone od siebie nocnemi szafkami i krzesłem. Prócz tego była komoda, szafa, stolik. Całość umeblowania przypominała pokój podrzędnego, podmiejskiego hotelu. Lecz przez dwa okna wychodzące na podwórze, na szary mur, po za którym były koszary, płynęło wiele światła a nawet wesołe ukośne promienie słońca, przeciskające się pomiędzy dwoma wysokimi domami.
— Tak, pokój jest dość przyjemny — rzekł Mateusz.
Lecz odwróciwszy się w stronę łóżka stojącego w głębi, zamilkł, dostrzegłszy wysoką, suchą postać kobiecą w czarnej wełnianej sukni. Z chudej, surowej twarzy o zagasłych oczach i bezbarwnych ustach, wieku nie można było oznaczyć. Kobieta pochyliła się nad łóżkiem, dociągając rzemienie walizki, coś układając w torbie podróżnej, stojącej na ziemi.
Po chwili, gdy skierowała się ku drzwiom, nawet nie rzuciwszy wzrokiem po za siebie, Norina ją zatrzymała:
— A, czy więc naprawdę zaraz odjeżdżasz?.. idziesz zapłacić rachunek?
Zapytana zastanowiła się, nie odrazu mogąc zrozumieć, wreszcie odpowiedziała z silnym angielskim akcentem:
— Tak, idę zapłacić.
— Ale wrócisz tutaj?.. jeszcze pożegnasz się zemną?..
— Yes, yes.
Gdy odeszła, Norina objaśniła, że Amy trochę rozumie po francuzku, lecz nauczyła się wymawiać tylko kilka najniezbędniejszych wyrazów. Norina byłaby opowiadała bez końca, lecz Mateusz jej przerwał:
— Widzę, że ci tutaj jest dobrze i że jesteś zadowolona?..
— A pewno, że mi dobrze! i że jestem kontenta! Jeszcze nigdy w życiu tak nieużywałam! Mam dobre jedzenie, wszelkie wygody i rozkoszuję się, nic nie robiąc od rana do wieczora... To mnie tylko martwi, że to się urwie... chciałabym, aby potrwało jak można najdłużej...
Zaczęła się śmiać, była wesoła, zapominając o przyszłości i o dziecku, które się miało niedługo urodzić. Próżno Mateusz chciał w niej rozbudzić poczucie macierzyństwa, pytając, jakie ma zamiary. Nie zrozumiała go nawet i przypuszczając, że robi on aluzye co do ojca jej dziecka, wzruszyła ramionami mówiąc, iż nigdy nie była tak głupią, by wierzyć, iż on się zajmie jej losem. Wspomniała, że matka odwiedziła ją wczoraj. Lecz te odwiedziny były jej dość obojętne, rodzina nie przyjdzie jej z pomocą, chociażby dlatego, że w domu ledwo że starcza chleba dla wszystkich. Więc jakież może robić projekta?.. dość będzie miała czasu, by o tem pomyśleć. Ładna dziewczyna w jej wieku nie potrzebuje się frasować, co z sobą począć. Mówiąc to, przeciągała się w miękkiej, czystej pościeli, zadowolona ze świadomości o swej urodzie. Miło jej było wylegiwać się w łóżku, próżnować i pragnęła, by zawsze tak być mogło, bo teraz, gdy zaznała tych rozkoszy, już nie będzie umiała się ich wyrzec.
Z upodobaniem zaznaczała jak szanowną osobą jest pani Bourdieu i jak dobrej opinii używa klinika, przez nią administrowana. Norinie zdawało się, że oddając te pochwały, siebie samą wywyższa.
— Nigdy się tutaj nie słyszy kłótni, ani brzydkiego słowa. Jest to jeden z najprzyzwoitszych domów położniczych... a przytem jaka czystość! może pan zajrzeć w każdy kąt i nigdzie pan nie znajdzie nic do przyganienia... Prawda, że pani Bourdieu nie robi wyboru i przyjmuje chore, nie pytając się, jakiego są pochodzenia... ale każda z nas umie się tutaj zachować przyzwoicie a to jest najważniejszą rzeczą...
Norina postanowiła się popisywać z tem, że nie jest najgorszą pomiędzy klientkami pani Beurdieu.
— Chociażby to trzecie łóżko... to obok łóżka zajmowanego dotąd przez angielkę... otóż należy ono do Wiktoryi Coqaelet... ta podała swoje prawdziwe nazwisko... i nie okrywa tego, co ją spotkało... Ma lat osiemnaście i przyjechała ze wsi do Paryża, by wstąpić do służby... znalazła miejsce u pokątnego doradcy, którego syn, dwudziestoletni drągal, zaraz na piąty dzień zbałamucił Wiktoryę, łażąc ciągle do kuchni... Ale cóż pan chce... ona tak była zdrętwiała przemianą swego życia wiejskiego na miejskie, że prawdę powiedziawszy, sama nie wiedziała kiedy uległa... Ale jak tylko zaczęło być widocznem, że zaszła w ciążę, wtedy matka owego drągala wyrzuciła Wiktoryę na bruk i policya ją podniosła zemdloną na ulicy a miejskie towarzystwo dobroczynności umieściło ją tutaj... Wiktorya jest bardzo dobra dziewczyna a przytem pracowita i wytrzymała... bo oto teraz mogłaby nic nie robić a skorzystała ze sposobności i usługuje jednej z bogatych chorych... Pani Bourdieu na to pozwala... biedne mogą sobie w ten sposób trochę zarobić... ta chora, której usługuje Wiktorya, zajmuje oddzielny pokój... tu zaraz za tą ścianą... jest młodziutka i podała tylko swoje imię... ale panna Rozyna opowiedziała swoje dzieje Wiktoryi.
W tem drzwi się otworzyły, Norina przerwała opowiadanie, wołając:
— Oto właśnie Wiktorya!..
Mateusz, odwróciwszy głowę, ujrzał bladą, drobną dziewczynkę, która pomimo lat osiemnastu wydawała się mieć zaledwie lat piętnaście. Ryże, kędzierzawe włosy miała stargane dokoła mizernej twarzy o zadartym nosie, małych oczach i szerokich ustach. Nędznie ubrana, miała minę wystraszoną i tak zdziwioną tem co się jej wydarzyło, jakby chciała się każdego wypytać, jakim sposobem to się z nią stało?.. Mateusz patrzał na nią z politowaniem, bo po za nią widział tysiące jej podobnych młodych dziewcząt przybywających z prowincyi do Paryża i ulegających temu samemu losowi. Ach, jakże nieskończenie długi poczet stanowią te biedne sługi, zgwałcone, w burżuaznych rodzinach a następnie wypędzone w imię burżuaznej cnoty! Cóż się dalej stanie z tą oto dziewczyniną?.. do jakiej zgodzi się służby, gdy wyjdzie ztąd, wyswobodzona ze swego niespodziewanego macierzyństwa?.. ile razy będzie jeszcze matką w tych samych warunkach?..
— Czy Amy jeszcze jest? — spytała Norina. — Chciałabym się z nią pożegnać.
Wiktorya, zobaczywszy walizkę przy łóżku, powiadomiła o tem Norinę a gdy ta zaznajomiła ją z Mateuszem, jako ze swoim przyjacielem, który jest niezmiernie dyskretny, obie razem zaczęły mu opowiadać o angielce. Prawda, że nic pewnego nie można było o niej wiedzieć, bo mówiła tak niezrozumiałym językiem, że trudno się było domyśleć rzeczywistego sensu a przytem była sztywna w obejściu, niechętna do zwierzeń. Jednakże krążyły wieści, iż przed trzema laty odbyła już raz połóg w klinice pani Bourdieu. A tym razem przybyła w tychże samych warunkach, na tydzień przed słabością i trzy tygodnie przeleżawszy w łóżku, pozbywszy się dziecka, które oddała do podrzutków, powracała do Anglii tym samym okrętem, na którym przyjechała. Dla oszczędności, brała zwykle w takich razach bilet terminowy, zapewniający powrotną podróż z Paryża do Londynu.
— Amy jest praktyczna, zapewniała Norina. Ale podobno mnóstwo cudzoziemek zjeżdza do Paryża dla odbycia połogu w takich samych warunkach jak ona... Paryż jest tak wielki!.. zatem któż tu zdoła doszukać się dziecka zrodzonego przez matkę, nie podającą nawet swego nazwiska! Mnie się zdaje, że Amy jest zakonnicą... nie taką jak nasze zakonnice, ale mniszką na sposób angielski... bo ciągle była wczytana w książki do nabożeństwa...
— W każdym razie Amy jest bardzo przyzwoitą osobą — rzekła Wiktorya. — Nie jest piękną ani ładną, ale jest dobrze wychowaną, grzeczną i nikomu się nie naprzykszy gadatliwością.
Zamilkły, bo weszła do pokoju angielka o której mówiły. Mateusz spojrzał na nią z zaciekawieniem. Dziwnem mu się wydawało, by ta płaska, chuda, żółta i brzydka kobieta, nie mająca żadnego wdzięku mogącego wzbudzać miłosne pożądliwości, wracała peryodycznie do Francyi dla odbywania sekretnego połogu. Jakim był ojciec, czy ojcowie jej dzieci?.. Czy równie obojętne mieli serca i twarze?.. Mateusz pragnął się dopatrzeć wzruszenia w tej kobiecie odjeżdżającej i pozostawiającej swoje dziecko na łasce publicznego miłosierdzia. Lecz nawet nie rzuciła wzrokiem na pokój, w którym cierpiała męki porodu a wziąwszy walizkę, miała już odejść, gdy ją zatrzymały jej dwie towarzyszki, pragnące ją pożegnać pocałunkiem.
— Życzę ci dobrego zdrowia i szczęśliwej podróży, rzekła Norina.
Angielka nadstawiła jej policzek a następnie pocałowała ją w głowę, spojrzawszy z cnotliwem zaniepokojeniem na tę ładną, świeżą, młodą kobietę, wylegującą się w łóżku w obecności mężczyzny.
— Yes,... dziękuję... nawzajem...
— A niezapomnij o nasi do widzenia! — zawołała Wiktorya ze szczerem wzruszeniem, pocałowawszy ją głośno w oba policzki.
Amy, uśmiechnąwszy się nieco wzgardliwie, wyszła, nie odezwawszy się ani jednem słowem. Lecz Wiktorya, dogoniwszy ją przy drzwiach, zawołała:
— Jaka ja głupia!.. Zapomniałam ci powiedzieć, po co tu przyszłam! Panna Rozyna mnie przysłała... koniecznie chce się z tobą pożegnać... Chodźmy do niej...
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Norina znów podciągnęła kołdrę z niewieścim wstydliwym wdziękiem, bo dostrzegła, iż nieco z niej opadła podczas całowania się z angielką i zadowolona z jego wizyty, zaczęła dalej opowiadać:
— Historya panny Rozyny, o której już panu wspomniałam, jest mi zwierzona przez Wiktoryę... i doprawdy, że to niezwykła awantura... Panna Rozyna jest córką bardzo bogatego jubilera... Naturalnie, że nie wiemy, jak się on nazywa i przy której ulicy ma swój sklep. Rozyna ma lat osiemnaście, jej jedyny brat jest o trzy lata od niej młodszy a ojciec jest człowiekiem czterdziestoczteroletnim. Mówię panu ich lata, bo zaraz pan zobaczy, że to potrzebne... Jubiler stracił żonę przed paru laty i wie pan w jaki sposób się urządził, by ją zastąpić?.. We dwa miesiące po pogrzebie swej żony zastąpił ją Rozyną... Jak się to panu podoba?.. Niepierwszy raz o takiej rzeczy słyszę, bo w roboczych dzielnicach znam niejedną dziewczynę, która musiała uledz takim domowym stosunkom, ale byłam przekonana, te to się dzieje tylko pomiędzy najbiedniejszymi ludźmi... Więc bardzo byłam zdziwiona, że i burżuazi w ten sposób postępują... bo ojciec Rozyny jest bardzo bogaty i mógł mieć za pieniądze wszystkie kobiety, jakichby zapragnął... A wie pan, co mnie w tem najwięcej dziwi?.. nie to, że ojcowie tak postępują, lecz, że córki na to się zgadzają... Ale panna Rozyna jest taka dobra, taka łagodna, że zgodziła się zadośćuczynić wymaganiom ojca, wprost dlatego, że nie chciała go martwić... No, ale stało się co było do przewidzenia, zaszła w ciążę, więc się skryła tutaj i w oddzielnym pokoju wyczekuje końca... Nikt a nikt jej nie odwiedza a domyśla się pan, że polecono pani Bourdieu, by dziecko zostało odesłane do domu podrzutków.,. Dziwić się nie można, że chcą się pozbyć takiego dziecka, do którego żadne z rodziców przyznać się nie może...
Z korytarza doleciały głosy rozmowy. Norina zamilkła, przykładając palec na usta. Poznała głos panny Rozyny, odprowadzającej angielkę. Szepnęła:
— Może pan chce ją zobaczyć?..
Pierwej nim Mateusz zdążył odpowiedzieć, zawołała Rozynę. Mateusz, który z osłupieniem słuchał opowiadania Noriny, zdziwił się, gdy ujrzał wchodzącą do pokoju śliczną dzieweczkę o regularnych, delikatnych rysach twarzy, o czarnych włosach i niebieskich, niewinnych oczach. Było coś nieskończenie słodkiego i dziewiczego w tych pięknych oczach, patrzących jakby z dziecinnem zadziwieniem. Zdawało się, że nie wie, w jakim jest stanie, chociaż ciąża jej dochodziła siódmego miesiąca, prawie równocześnie z Noriną spodziewała się słabości. Mateusz był przejęty najgłębszem politowaniem. W jakże okropnych warunkach wynikło to macierzyństwo, w skandalu, w zbrodni, w profanacyi miłości i życia a nieszczęsne dziecko w kazirodztwie poczęte, przed urodzeniem się jest na zatratę skazane jako potwór, dla którego niema jawnego miejsca w rodzinie a nawet w społeczeństwie!
Norina, pragnąc ją zatrzymań, prosiła, by przy niej usiadła na łóżku.
— Panno Rozyno... proszę chwilkę z nami porozmawiać... To mój krewny... przyszedł mnie odwiedzić... Ale, proszę na niego nie zważać... wiesz jak lubię twoje odwiedziny...
Mateusz był zdumiony koleżeńskiemi stosunkami, jakie z niesłychaną szybkością zawiązywały się pomiędzy temi kobietami odmiennego wychowania, zebranemi tutaj czasowo, z konieczności. Nawet pomiędzy Rozyną a Wiktoryą, to jest pomiędzy panią a sługą, ujawniała się równość spowodowana tożsamością położenia, wezbranego łona tworzącego życie, macierzyństwa ukrywanego w cierpieniu. Hierarchię warstw społecznych usuwało nieszczęście i były tylko kobietami nie znającemi się z naziska, lecz siostrami w niedoli, wspólniczkami, jednakowej nędzy i winy. Prawda, że Norina i Wiktoryą starały się przypodobać Rozynie, były względem niej uległe i usłużne, lecz ta przyjmowała to za oznaki tkliwego przywiązania i pomimo, że odebrała staranne wychowanie, traktowała je na stopie przyjacielskiej poufałości, rozmawiając z niemi całemi godzinami i zwierzając im swoje osobiste tajemnice.
We trzy teraz zebrane, zapomniawszy o obecności Mateusza, zaczęły sobie wzajemnie opowiadać domowe plotki.
— Czy wiecie — rzekła Wiktorya — że pani Karolina, ta osoba taka dystyngowana, która zajmuje oddzielny pokój tutaj za ścianą, odbyła połóg tej nocy...
— Chyba byłabym głucha, gdybym o tem nie wiedziała, zauważyła Norina.
Panna Rozyna z naiwnem zdziwieniem rzekła:
— A ja nic nie słyszałam...
— Bo nasz pokój przedziela cię od pokoju pani Karolina — tłómaczyła Wiktorya. — Ale to najmniejsza, że już połóg odbyła, lecz czy wiecie, że pani Karolina zaraz teraz ztąd odjeżdża?.. Już poszli dla niej po dorożkę.
Posłyszawszy to, obie się oburzyły. Jak można być tak nieostrożną! gotowa życiem to przypłacić! O ile się zdaje, połóg pani Karoliny był uciążliwy, zatem teraz wstając z łóżka i jadąc dorożką, może dostać krwotoku... Pocóż jej tak pilno wracać do domu?.. Dopuszcza się prawdziwego szaleństwa!
— Cóż chcecie! odezwała się znów Wiktorya, niezawsze można zrobić tak, jakby się chciało... trzeba mniejsze poświęcić dla ważniejszego... Ręczę wam, że pani Karolina wolałaby pozostać spokojnie w swojem łóżku... Ale przypomnijcie sobie wieści, jakie o niej krążą... Panna Rozyna dobrze o tem wie, ponieważ pani Karolina bardzo ją polubiła i opowiadała jej historyę swego życia...
Rozyna wyznała, że rzeczywiście wie niemało o tej nieszczęśliwej kobiecie. Mateusz opanowywał wzruszenie, słuchając smutnego opowiadania. Pani Karolina miała lat trzydzieści dwa, była bardzo ładną brunetką o delikatnych rysach twarzy, o pięknych ustach i oczach pełnych dobroci a według wszelkiego prawdopodobieństwa, była żoną pana Houry, komiwojażera podróżującego po Persyi i Indyach w celu zakupu dywanów, jedwabiów, haftów, dla jednego z największych magazynów w Paryżu. Był on podobno bardzo brutalny, niesłychanie zazdrosny, słowem, uciemiężał żonę, dokuczał jej z lada jakiej okazyi. Czując się nieszczęśliwą w domowem pożyciu pani Karolina szukając pocieszenia, odwzajemniała się miłością za przywiązanie okazywane jej przez młodego kupczyka, pracującego z jej mężem w tym samym magazynie. Była to jedyna osłoda w jej życiu, lecz na nieszczęście zaszła w ciążę. W pierwszych czasach niebardzo się tem strwożyła, bo mąż dopiero po roku miał powrócić z podróży, obliczyła więc, że odbędzie połóg podczas jego nieobecności a nawet, że zdoła przyjść do zupełnego zdrowia przed jego powrotem. Zatem, dla uniknięcia obmowy, wcześnie opuściła swój ładny paryzki apartament i schroniła się na wieś. Tam właśnie, na kilka miesięcy przed połogiem, otrzymała od męża list, którym ją zawiadamiał, iż wróci wcześniej aniżeli się spodziewał. Od tej chwili pani Karolina żyła w bezustannym niepokoju. Znów zaczęła obliczać przypuszczalny termin połogu, myliła się, traciła głowę, przerażona możliwością pomyłki. Gdy osądziła, że połóg może nastąpić za parę tygodni, powierzyła się w ręce pani Bourdieu i zjechała do niej, otaczając się wielką tajemnicą. Lecz nadszedł nowy list od męża, który ją zawiadomił, że dwudziestego piątego tego miesiąca będzie już w Marsylii. List otrzymała szesnastego, miała więc tylko dziewięć dni swobody. Liczyła dni a potem i godziny. Czy aby zdąży urodzić?.. a jeżeli się opóźni?.. Od tego stało się zależne jej wybawienie lub zguba a ponieważ było to po za jej wolą, więc bezustannie rozpaczała, zalewając się łzami, drżała z przerażenia, wpadając w rozdrażnienie, naj szkód li wiej podkopujące jej zdrowie. Każde słowo akuszerki budziło w niej trwogę a jednakże co chwila pytała się jej chociażby spojrzeniem, wyrażającem wzrastający niepokój. Zdawało się jej, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie opłaciła taką katuszą chwilowej rozkoszy kochania. Wreszcie, dwudziestego piątego nad ranem, po niespanej nocy, spędzonej we łzach rozpaczy, poczuła bóle, zwiastujące blizki połóg. Pomimo cierpienia, e radości całowała ręce pani Bourdieu. Lecz jakby ją los chciał do ostatniej chwili prześladować, poród się przedłużył o cały dzień i prawie całą noc, zatem byłaby i tak zgubiona, gdyby mąż nie był zmuszony zatrzymań się na jedną dobę w Marsylii. Miał przybyć do Paryża dopiero następnej nocy, zatem urodziwszy dziecko o godzinie piątej z rana, pani Karolina musiała przed wieczorem powrócić do siebie do domu i wymyślić chorobę, jako powód usprawiedliwiający, że musi leżeć w łóżku. Lecz jakże zbolałą musi ona być nietylko na ciele, powracając w tych warunkach do swojego opuszczonego paryzkiego mieszkania i ileż zużyje ona energii, by całą rzecz przed wszystkimi upozorować! Należało się jej, by miała chociażby parę dni wypoczynku po tak ciężkim połogu!
— Otwórzcie drzwi, bym mogła ją zobaczyć przechodzącą przez korytarz, prosiła Norina.
Wiktorya zadowoliła życzenie przyjaciółki. Już od chwili słychać było głośniejsze szmery w sąsiednim pokoju. Wreszcie ukazała się na korytarzu pani Karolina, prawie że niesiona przez dwie służące. Ładna jej twarz była jakby przysłonięta żałobą a pełne dobroci oczy i usta, wyrażały ból i najwyższe zaniepokojenie. Nawet wrodzona jej dystynkcya została pochłonięta nadmiarem cierpienia. Jednakże dostrzegłszy drzwi otwarte, chciała się zatrzymać, przywołała Rozynę i siląc się na uśmiech, szepnęła umierającym głosem:
— Chodź... chciałabym ciebie pocałować... Wiesz... jestem zupełnie wyczerpana z sił... niewiem, czy podołam wszystko uskutecznić tak, jak pragnęłam... Żegnam cię, Rozyno... i was żegnam... bądźcie odemnie szczęśliwsze...
Uprowadzono ją i znikła.
— Ona jest matką dwóch dziewczynek — mówiła znów Wiktorya. — Chciała mieć syna i urodziła dziś chłopca, lecz dziecko umarło prawie, że zaraz... zapewne skutkiem ciągłego jej umartwienia podczas ciąży...
— Szczęśliwie się złożyło, że dziecko zaraz umarło, zawoła Norina.
— O tak! — potwierdziła Rozyna z niewinnie uśmiechniętą dziewiczą buzią. — Dzieci rodzące się w tych warunkach nikomu nie mogą być miłe!
Mateusz był wzburzony wszystkiem, co tutaj widział i słyszał. Zdawało mu się, że nigdy nie zapomni tego rozpaczliwego widma, jakiem była pani Karolina, niesiona przez korytarz. Współczuł tej nieznajomej męczennicy, podążającej do swego domu, pomimo rozdartego ciała, pomimo dopiero co odbytego tragicznego, tajemnego połogu. Ach, wszystkie one były ofiarami nieszczęśliwej doli! Amy, z za morza przybyła angielka, dla rzucenia swego ciężaru na obcą ziemię; Wiktorya nieświadoma niewolnica, bezbronnie poddająca się chwilowej zachciance swego pana i władcy, dziś ma dziecko z jednym, jutro będzie je miała z drugim i tak, aż do zatraty swych sił wdzięku młodości; Rozyna, dopuszczająca się kazirodztwa przez niewinność i brak poczucia życiowej prawdy, z łagodnym uśmiechem dziecka piastująca w swem łonie potwór skazany na zagładę, by ona, jego matka, mogła być następnie żoną człowieka swojej sfery. Był tutaj zaledwie od godziny a ileż dowiedział się okropności, przed jakimi stanął otchłaniami cierpień, zbrodni i różnorodnych katuszy! A jednak dom położniczy pani Bourdieu był jednym z najuczciwszych! I okazuje się, iż tego rodzaju schronienia są nieodzowną koniecznością, portem zbawienia dla nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych tutaj się zamykać i rodzić w tajemnicy, by ujść prześladowali, grożących im w imię porządku społecznego. Tak, udzielana im tutaj pomoc i opieka chroniła je, powstrzymywała od sroższych niebezpieczeństw i męczarni. Tolerancya, panująca w domu położniczym takiej pani Bourdieu, przeciwdziałała poronieniom i dzieciobójstwom. Tak więc ten kał, tę kloakę, w której poniewierało się boskie macierzyństwo, będące najszczytniejszym aktem życia, ten pokątny dom położniczy należało szanować, chociaż wychodziły z niego tylko matki zbrukane, odepchnięte, wzgardzone a dzieci przeklinane jeszcze przed urodzeniem, nienawidzone, wyzute z prawa do pieszczot i ciepła domowego ogniska! Ach, ileż siły, zdrowia i piękna przepadało w tak okropnych warunkach!
Rozyna i Wiktorya odeszły a Norina, pozostawszy sam na sam z Mateuszem, błagała go, by wyjednał dla niej u pani Bourdieu dodatkową filiżankę czarnej kawy po drugiem śniadaniu w południe. Kiedy dzięki jego dobroci ma dziesięć franków miesięcznie na swe osobiste wydatki, to jeżeli nie będzie można inaczej, gotowa z tych pieniędzy płacić za czarną kawę, bez której obejść się nie może. Zdecydowała się wstać z łóżka, więc poprosiła, by poczekał na nią na dole w salonie, ona zaś jak najśpieszniej się ubierze.
Zeszedłszy na dół, Mateusz przez omyłkę otworzył drzwi do stołowego pokoju. W pośrodku stał długi stół otoczony krzesłami a z sąsiedniej kuchni buchały swędy i wyziewy źle utrzymanego zlewu. Cofnął się i wszedł do poczekalnego salonu o meblach mahoniowych, krytych spłowiałym, podszarzałym rypsem. Dwie kobiety tam rozmawiające z sobą, powiadomiły go, że pani Bourdieu jest obecnie zajęta. Usiadł więc w fotelu, stojącym na boku i wyjąwszy z kieszeni dziennik, postanowił czytać, lecz rozmowa dwóch kobiet zaczęła go interesować, więc zaczął się przysłuchiwać. Jedna z nich musiała być pacyentką już mieszkającą u pani Bourdieu, ciąża jej zbliżała się do końca i była nią zmęczona, wyżółkła i zgnębiona. Domyślił się, że druga kobieta dopiero co przyszła a będąc w ciąż,» pragnęła się umówić z akuszerką, by módz u niej zamieszkać zaraz od jutra. Wypytywała się więc, czy chore mają tutaj wszystkie wygody, jakie im dają jedzenie, czy są starannie pielęgnowane. Na co zapytana odpowiedziała:
— Nie będzie pani źle... zwłaszcza, że pani ma trochę własnych pieniędzy... Mnie tutaj przysłała administracja z dobroczynności i jest mi sto razy wygodniej, aniżeli w domu... tylko, że bezustannie się kłopoczę, co się tam w domu dzieje bezemnie... Powiedziałam pani, że mam troje dzieci, otóż nie wiem, jak sobie radzą bez mojej opieki, bo mój mąż niezawsze jest dobrze usposobiony... Za każdym razem, jak odbywam połóg, powtarza się ta sama historyą: mój mąż przestaje pracować w fabryce, przesiaduje w kawiarni i w szynku, tak, że w domu prawie nigdy go niema... Więc dzieciska są pozostawione jakby na bruku.. Zatem pani pojmuje moją zgryzotę, bo podczas, gdy ja tutaj żyję w dostatkach, jestem syta, wylegiwać się mogę ile chcę w czystym i w ciepłym pokoju, serce mnie boli, że dzieciaki są nieumyte, nieuczesane a może głodne i zdrętwiałe z zimna... Doprawdy, że w tych warunkach niewarto przysparzać potomstwa... po co?.. wszak tylko wszystkim nam będzie ciaśniej i gorzej z tem biedactwem, które się ma urodzić!
— Zapewne... zapewne... odpowiedziała nowo przybyła, która może niewiele nawet słyszała, będąc pogrążoną w osobistych swoich sprawach. Mój mąż jest urzędnikiem. Ale chcę tutaj odbyć słabość, bo mieszkanie mamy ciasne a przytem chcemy uniknąć kłopotów, zamieszania, jakie za sobą pociąga połóg odbywany w domu. Dotychczasowo miałam tylko jedną córkę i chociaż ma przeszło dwa lata, pozostawiliśmy ją na wsi, u mamki. Obecnie trzeba będzie ją odebrać, by tam wyprawić dziecko, które się urodzi,.. Ach mój Boże!.. ileż to wydatków!.. ile pieniędzy ucieka w ten sposób!
Lecz rozmowa ich przerwała się, bo obie się zwróciły ku drzwiom, przez które weszła zawoalowana dama, wprowadzona przez służącą. Mateusz chciał wyjść w obawie, że zbyt długo będzie musiał czekać, więc wstał, ale plecami będąc odwróconym od strony pokoju, poznał w lustrze panią Morange. Po chwilowem wahania się, uległ ciekawości i pozostał, dalej, niby wczytując się w dziennik, lecz w rzeczywistości silnie zaintrygowany czarnym ubiorem i gęstą woalką ładnej Waleryi. Nie mogła go widzieć, on zaś z boku patrząc w lustro, dostrzegał najlżejsze jej poruszenia.
— Zdecydowałam się odbyć połóg u pani Bourdieu, mówiła znów żona urzędnika, bo przysięgłam sobie nie wracać po raz drugi do akuszerki, u której się urodziła moja córeczka. Zbyt wiele paskudnych rzeczy u niej widziałam a przytem było tam brudno nie do zniesienia.
— A cóż to za jedna?.. jak się nazywa?.,. dopytywała się chora.
— To występna kobieta, zbrodniarka, którąby powinna gnić w więzieniu. Pani nie może sobie wyobrazić nory, w której mieszka! Domisko brudne, cieknące stechłą wilgocią, pokoje obrzydliwa, łóżka odrażające a jakie jedzenie! aż mdło się robi wspomnieć o tem wszystkiem... Niema chyba drugiego miejsca w całym Paryżu, gdzieby się dopuszczano tylu przestępstw i najoczywistszych zbrodni. Nasłuchałam się tam najokropniejszych opowiadań i stałe klientki tej akuszerki zapewniały mnie, że tylko tam ma się pewność w razie życzenia, iż dziecko urodzi się nieżywe. Tego rodzaju połogi są specyalnością owego położniczego domu! Cena bywa umówiona z góry. Spędzanie płodu uprawia się tam codziennie. Przez czas mego pobytu wyswobodziła w ten sposób trzy kobiety, o których wiem napewno... same mi mówiły, że je zoperowała prętem od firanki...
Mateusz zauważył, że Walerya z chciwością przysłuchuje się rozmowie. Siedziała nieruchomie, lecz piękne jej oczy gorączkowo pałały po za czarną woalką.
— Tutaj nie zobaczy pani nic podobnego, zapewniała żona robotnika. Pani Bourdien nie wdaje się w takie brzydkie i niebezpieczne sprawy...
Lecz żona urzędnika zniżywszy głos, rzekła:
— A jednak opowiadano mi, że i pani Bourdieu uczyniła coś w tym rodzaju... tak... dla wyprowadzenia z kłopotu pewnej bogatej hrabiny, przyprowadzonej przez kogoś wysoko postawionego... Podobno, że to miało miejsce niedawno...
— Nie przeczę... nie przeczę... jeżeli to byli ludzie mogący hojnie sypnąć pieniędzmi... Cóż to dziwnego! żadna akuszerka nie oprze się zbyt wielkiej pokusie... Lecz zaręczyć panią mogę, że dom położniczy pani Bourdieu używa jaknajlepszej opinii.
Zapanowało chwilowe milczenie. Wtem łona robotnika zaczęła mówić jakby w dalszym ciągu:
— Gdybym ja chociaż mogła pracować do ostatniej chwili... Ale tym razem jakoś tak źle z moim biednem zdrowiem, że musiałam porzucić wszelką robotę przeszło od dwóch tygodni... A doprawdy, że się nie rozpieszczam... już teraz myślę, by jaknajprędzej powrócić do domu... niechno pozbędę się i stanę na nogi, to umknę ztąd chociażby w kilka dni po połogu... Tam moje maleństwa obumierają w zaniedbaniu... jużbym chciała przy nich być i ogarnąć... Doprawdy szkoda, że nie wiedziałam adresu akuszerki, o której pani mówi... Cóż z tego, że to łajdaczka... czasami nędza zmusza z takiemi łajdaczkami mieć do czynienia... Gdzież ona mieszka?..
— Musiała pani o niej słyszeć... nazywa się la Rouche i jest znana nietylko w tej części Paryża... Mieszka przy ulicy du Rocher w domu śmierdzącym i do którego wstydziłabym się wejść w biały dzień, bo wiem, jakie się tam bezeceństwa codziennie odbywają...
Zamilkły a potem coś szepnąwszy pomiędzy sobą, wyszły z salonu. Prawie równocześnie ukazała się pani Bourdieu na progu swego gabinetu. Mateusz korzystając, że jest zasłonięty wysokim fotelem, nie drgnął ze swojego miejsca, do gabinetu akuszerki weszła więc Walerya, Był strwożony jej niespodziewanem przyjściem a zwłaszcza gorączkowem wytężeniem, z jakiem się przysłuchiwała rozmowie dwóch kobiet. Dziennik wypadł mu z ręki na kolana i zamyślił się nad potwornościami odbywającemi się w tajemnicy, nad okropnością zbrodni nęcącej tyle ofiar! Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu mogło upłynąć od chwili gdy pozostał w samotności, gdy został wytrącony z zadumy dźwiękiem kobiecego głosu.
Była to pani Bourdieu — odprowadzająca Waleryę w stronę przedpokoju. Świeża, tłusta twarz akuszerki uśmiechała się z wyrazem macierzyńskiego uczucia. Pocieszała płaczącą jeszcze i drżącą ze wzruszenia Waleryę, mówiąc do niej:
— Jesteś nierozsądna, moje drogie dziecko, opowiadasz mi szaleństwa, o których nie chcę nawet pamiętać.. Wróć do domu, uspokój się i pogódź się ze swojem położeniem, w którem niema nic strasznego...
Gdy Walerya odeszła, nie powiedziawszy ani jednego słowa, pani Bourdieu mocno się zdziwiła ujrzawszy Mateusza, który teraz wstał, by się z nią przywitać. Zrobiła się gadatliwą, śmiejącą zapewne dla zatarcia w jego pamięci słów, które mógł był usłyszeć. Nadeszła Norina i rozmowa stała się ożywioną, wesołą, bo pani Bourdieu chanie wyznawała, że ma szczególniejszą sympatyę dla swoich ładnych, młodych pacjentek. Uroda pozwala wiele wybaczyć, twierdziła z pobłażliwym uśmiechem. Pozwoliła Norinie pić czarną kawę w południe, znajdując, że może sobie dogodzić, mając trochę pieniędzy na drobne przyjemności. Mateusz pożegnał się z niemi, przyrzekłszy Norinie, że niezadługo przyjdzie ją odwiedzić. Wyprowadziwszy go aż na schody, przechyliła się przez poręcz, wołając za nim:
— A przynieś mi pan pomarańcz na przyszłą wizytą!
Doszedłszy do ulicy de la Boêtie, Mateusz nagle się zatrzymał, ujrzawszy na przeciwnym chodniku Waleryę rozmawiającą z jakimś mężczyzną; po chwili poznał, że mężczyzną tym był Moranga, jej mąż. Natychmiastowo nabrał pewności, że Morange towarzyszył żonie i czekał na nią na ulicy, podczas gdy była u pani Bourdieu a teraz oboje się naradzają strwożeni, wahający się, zrozpaczeni. Przygnębienie ich było widoczne, nie czuli popychania przechodniów, którym tamowali przejście, byli bezwładnymi jak biedni ludzie spadli w szarpiący potok, odurzeni niebezpieczeństwem śmierci i poddający się nieubłaganemu przeznaczeniu. Jakaś okrutna, zawzięta walka staczała się w nich samych. Bezwiednie szli, przystawali, ulegając fury om, jakie niemi miotały. Po kilkanaście razy już zmienili miejsce, znów zawracali, przystawali, coś szepcząc pomiędzy sobą, było w nich coś zdrętwiałego, jakby a nadmiaru bólu nad własną niemocą powstrzymania faktów. Wtem Mateusz odetchnął swobodniej, przypuszczał, że się przemogli, zrezygnowali, bo skręcili w stronę Grenelle, zatem powracali do domu. Lecz znów się zatrzymali, wymienili jakieś rozpaczliwe słowa i wrócili na ulicę de la Boêtie i przez ulicę de la Pépinière, weszli na ulicę du Rocher.
Mateusz drżąc jak oni i jak oni zawstydzony, nie mógł się powstrzymać, by nie śledzić ich kroków. Domyślał się, dokąd idą, lecz chciał nabrać o tem pewności. O jakie trzydzieści kroków przed okropnym, niechlujnym domem, gdzie mieszkała Ja Rouche, zatrzymał się i ukrył w zagłębieniu wystającego muru, pewnym będąc, że małżonkowie rzucą wzrokiem po za siebie, czy ich nikt nie widzi wchodzących do tej podejrzanej nory.
I stało się jak przewidział: państwo Morange, doszedłszy do ciemnego, smrodliwego korytarza, minęli drzwi, zukosa spojrzawszy na brudny, żółty szyld akuszerki a następnie zawrócili badawczo, patrząc w ulicę, czy nie widać jakiej znajomej im twarzy. Teraz już bez wahania wpadli w czarną otchłań; ona najpierw, on za nią, bo widocznie zażądała, by jej towarzyszył. Już ich nie było na ulicy, już znikli i pozostał tylko dreszcz trwogi przed spełnieniem zbrodni. Pleśniejące mury domu, będącego jakby ściekiem wszelkiego kału, pochłonęły ich, stojąc jak przedtem, w ponurem wyczekiwaniu na nowe ofiary.
Mateusz znał to wnętrze, więc myślą towarzyszył nieszczęsnym małżonkom. Szli teraz poomacku ciemnym korytarzem, przeszli cuchnące podwórko i wpuszczeni przez służącą w brudnym fartuchu, rozmawiali z la Rouche, kobietą o wielkim nosie i odrażającym uśmiechu. Przedstawili jej, czego żądają i zgoda została zawarta. Ach tutaj, w tej ruderze, to nie był przytułek dla skrywanego macierzyństwa, sekretnych połogów, sponiewieranej rodzicielskiej miłości, tutaj odbywały się same tylko zbrodnie, tępienie życia w samem jego źródle. Dzieciobójstwo staje się wyjątkowo uprawianem morderstwem wobec ogromu wywoływanych poronień, miażdżonych zarodków, duszonego płodu a wszystkie te straszliwe praktyki odbywają się pokątnie na coraz szerszą skalę, przykracając życie niezliczonym zastępom jestestw poczętych i matek wyrzekających się swej misyi. Dziewczyny uwiedzione a nie mogące odkryć ojca w uwodzicielu, służące, dla których dziecko byłoby niemożebnym ciężarem, mężatki nie chcące być matkami, z zezwoleniem, lub bez zezwolenia męża, wszystkie dążą ku tej otchłani, kończą w tej ohydnej kloace zbrodni, będącej zarazem rozsadnikiem zepsucia i nicości. Występnemi rękami, kierowane żelazo staje się tutaj narzędziem śmierci, by tysiącami tępić życie, potokami spływające do ścieków pełnych zgnilizny.
Podczas gdy pod jasnem słońcem kipią fale twórczej natury, sprzyjającej mnożeniu się jestestw, kościste ręce takiej la Rouche miażdżą rozwijające się płody; pracuje ona na swój sposób w ohydnej swej pracowni, cuchnącej krwią i kałem. Nie ma ponad to sroższej profanacyi życia, haniebniejszej zbrodni, urągającej świętej płodności niestrudzonej natury.




V.

Drugiego marca nadedniem, Maryanna poczuła pierwsze bóle porodu. Nie od razu się zdecydowała obudzić Mateusza, który spał tuż obok na wązkiem żelaznem łóżku. Lecz około godziny siódmej zdawało się jej, że się poruszył, więc uznała za stosowne uprzedzić go o swojem położeniu. Uniósł się na pościeli i całował jej rękę zwieszającą się po za kołdrą.
— Tak... pieść mnie, mój ukochany.. pieść... bo przypuszczam, że to dzisiaj nastąpi...
Od trzech dni codziennie się tego spodziewali, dziwiąc się opóźnieniu. Gdy to rzekła, zerwał się na równe nogi i wystraszony zapytał:
— Czy bardzo cierpisz?..
Zaczęła się śmiać, by go uspokoić.
— Nie, nie... trochę... ale nie bardzo. To dopiero początek. Otwórz okno... uprzątnij pokój... Bo może to będzie niezadługo?..
Gdy uchylił żaluzye, jasne słońce zalało całą sypialnię. Poranne niebo było wesołe, prześlicznej blado niebieskiej barwy, bez najlżejszej chmurki. Ciepły powiew wcześnie rozpoczynającej się wiosny, miło wionął przez otwarte okno, przez które widać było krzewy bzu w ogrodzie zieleniącym się delikatną koronką rozwijających się listków.
— Najmilsza moja, patrzaj jaka dziś urocza pogoda! Co za szczęście! maleństwo się nam urodzi w promieniach słońca!
Przed ubraniem się, przyszedł usiąść na łóżku przy żonie, przypatrywał się jej i całował jej oczy.
— Patrz na mnie! patrz! bym z twoich oczu wyczytał o ile cierpisz... bym wiedział... Jeszcze nie zbyt gwałtowne masz bóle?.. powiedz, ukochana?..
Uśmiechała się, chociaż właśnie w tej chwili mocować się musiała z porywem bólów a gdy mogła już przemówić, rzekła:
— Uspokój się... Ręczę ci, że wszystko idzie pomyślnie... Ale nie trzeba żądać rzeczy niemożliwych... Wszak oboje wiemy, że to jest ciężka chwila do przebycia... Pocałuj mnie... pocałuj bardzo serdecznie, by mi dodać odwagi... i nie współczuj mi zbyt widocznie, bo gotowa jestem rozpłakać się nad sobą...
Pomimo, że nie chciała, łzy jednak nabiegały jej do oczu, zacierając uśmiech na jej ustach. Ostrożnie, lecz z nieskończonością uczucia pochwycił ją w objęcia i trzymał przytuloną do siebie, całując jej twarz, pieszcząc całe jej obnażone ciało, to biedne, drogie ciało, drżące już zapowiadającemi się bólami, wstrząsane świętą męką porodu.
— Ach, uwielbiona moja niewiasto! Ty zawsze masz słuszność! Trzeba łzy przemagać uśmiechem, trzeba zawsze mieć nadzieję przezwyciężenia zła wszelakiego! Pragnąłbym krew moją przelać w ciebie, by dzielić twoje cierpienie! niechajże chociaż moja miłość będzie dla ciebie oparciem i siłą!
Pocałunkami złączeni uspokoili nadmiar swego wzruszenia i znów zaczęli się śmiać i wesoło rozmawiać. Mogło się było zdawać, iż czułość wymienionych pieszczot ukoiła jej bóle. Była to zwykła dłuższa przerwa, poprzedzająca gwałtowniejsze ataki. Maryanna zaczęła przypuszczać, że może się omyliła i że to jeszcze nie dzisiaj. Radziła mężowi, by jak zwykle, poszedł do biura. Lecz oparł się temu i posłał zawiadomienie, by dzisiaj tam na niego nie liczono. Uprzątnąwszy łóżko, zaczął się ubierać, rozmawiając z Maryanną o potrzebnych przygotowaniach. Służąca zaraz pójdzie po dozorczynię dla chorych, kobietę mieszkającą w sąsiedztwie a zamówioną przeszło od dwóch tygodni. Ale wpierwej niechaj ubierze dzieci, bo oto zaczyna je być słychać przez ścianę. Było postanowione, że w dniu połogu cała czwórka spędzi dzień u kuzynostwa Beauchêne, Konstancja uprzejmie na to nastawała, zapraszając dzieci w imieniu swego syna Maurycego. Ale kłopotali się tem, że doktór Boutan wczoraj wieczorem ich zawiadomił, iż od dwudziestu czterech godzin nie opuszcza pani Séguin, która w okropnych męczarniach dotąd się jeszcze nie doczekała urodzin dziecka. Tak więc obawa dwóch kobiet urzeczywistniała się, połóg wypadł im równocześnie. Cóż będzie, jeżeli doktór nie będzie mógł opuścić biednej Walentyny?... Ostatnie o niej wiadomości mieli wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej, gdy już spoczywali w łóżku.
— Pojadę dowiedzieć się, rzekł Mateusz. Przekonam się, jak tam sprawy stoją i przywiozę ci doktora...
Gdy zegar wydzwonił ósmą godzinę, już wszystko było zorganizowane. Dozorczyni nadeszła i krzątała się z przygotowaniem rzeczy. Dzieci były ubrane i wyczekiwały, by je odprowadzono do ich małego kuzyna, mieszkającego po drugiej stronie ogrodu. Rózia pocałowawszy matkę, zaczęła płakać, nie umiejąc wytłómaczyć przyczyny, chciała pozostać w domu, lecz Błażej, Denizy i Ambroży, starsi bracia, uprowadzili ją, mówiąc, że jest głupiutka, bo trzeba mamę samą pozostawić, by mogła swobodnie iść na targ i kupić małego braciszka, którego im obiecano oddawca. Zaczęli się bawić w saloniku na dole, biegając, tupiąc, krzycząc, gdy wtem ktoś silnie zadzwonił przy drzwiach wchodowych.
— A może to doktór! — zawołał Mateusz — i raz jeszcze pocałowawszy Maryannę, zbiegł na dół.
Lecz w sieni znalazł Morange’a, który najniespodziewaniej przyszedł ze swoją córką Reginą. Mateusz nie zwrócił uwagi na jego twarz, lecz nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu tak porannych odwiedzin, rzekł:
— Jakto?... to ty?...
Zmienionym głosem, nieledwie dławiąc się, Morangę odrzekł:
— Tak, to ja... przyszedłem ciebie prosić o oddanie mi wielkiej przyjacielskiej usługi...
Usłyszawszy głosy dzieci bawiących się w salonie, zaprowadził tam uśmiechającą się Reginę, mówiąc do niej:
— Zostań z niemi i baw się w ich towarzytwie, dopóki po ciebie nie przyjdę.,. A teraz pocałuj mnie, córeczko...
Zamknąwszy drzwi salonu, do którego wpuścił Reginę, zwrócił się do Mateusza, który teraz dopiero ujrzał bladość jego zmienionej, przerażonej twarzy. Morange w obecności córki silił się na udawanie spokoju...
— Co tobie?... kochany przyjacielu?... co się tobie wydarzyło?...
Morange nie odrazu odpowiedział na to pytanie. Bełkotał coś niewyraźnie, wstrzymywał płacz duszący go za gardło.
— To się wydarzyło... że moja żona jest umierająca... Nie u nas... nie w domu... w obcem miejscu. Wszystko ci opowiem... Regina przypuszcza, że matka wyjechała i że muszę do niej jechać... Błagam cię.. pozwól, by Regina u was pozostała, dopóki będzie trzeba... Lecz to nie wszystko... dorożka czeka przed domem... musisz ze mną pojechać... zaraz... zaraz...
Pomimo głębokiego współczucia, Mateusz był zmuszony odmówić:
— Nie mogę... a przynajmniej dzisiaj nie mogę... Moja żona jest w trakcie połogu...
Morange spojrzał na niego nieprzytomnie, jak by nowym ciosem rażony. Zaczął straszliwie drżeć a usta mu się wykrzywiły bolesną goryczą.
— Ach tak... Twoja żona była przy nadziei... dziś urodzi dziecko, tak... to zupełnie naturalną jest rzeczą... Rozumiem, że chcesz być przy niej... Ale to nie przeszkadza, że musisz teraz zaraz ze mną pojechać... liczę na ciebie, że mi nie odmówisz, bo jestem zbyt nieszczęśliwy... ach zbyt nieszczęśliwy... Ja nie mogę sam, bez ciebie tam pojechać... doprawdy nie mogę... nie mam na to siły... Potrzebuję mieć kogoś przy sobie... koniecznie potrzebuję... ach błagam ciebie! błagam... nie odmawiaj mi dłużej...
Tyle było przerażenia, prośby, rozpaczy w tych słowach wypowiadanych zdławionym głosem, że Mateusz czuł się poruszony do głębi serca. Litość nim zawładnęła na widok tego nieszczęsnego człowieka, o słabym, łagodnym charakterze, który wyczerpał już swoje siły i wolę, i był teraz, jak małe dziecko wpadłe do wody tonące bez ratunku.
— Poczekaj tutaj na mnie — rzekł. Pójdę się przekonać, czy mogę z tobą jechać...
Pobiegł na górę i w krótkości opowiedział Maryannie, że musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście u Morange’ów, i że on jest na dole, błagając pomocy i chociażby chwilowego pójścia do Waleryi. Maryanna natychmiast zdecydowała, że nie należy odmawiać prośbie Morange’a; uspakajała męża co do siebie, mówiąc, że jej bóle prawie zupełnie ustąpiły. Może omyliła się. W tem przyszło jej na myśl: kiedy Morange ma dorożkę, więc jadąc, niechaj najpierwej wstąpią do państwa Séguin, by zawiadomić doktora Boutan, by zaraz tutaj przyszedł, jeżeli może na chwilę opuścić Walentynę. W ten sposób Mateusz będzie o nią spokojny i łatwiej mu przyjdzie oddanie usługi biednemu Morange’owi.
— Masz słuszność! i dobra z ciebie kobieta! zawołał Mateusz, całując żonę z porywem uwielbienia. Przyślę ci doktora a sam powrócę jak będę mógł najśpieszniej.
Na dole, wszedł do salonu, pocałował dzieci kolejno, pocałował i Reginę, która niczego się nie domyślając, była uszczęśliwiona, że będzie na śniadaniu u państwa Beauchêne, bo trzeba było teraz i ją tam posłać. Mateusz przywołał służącą, by jeszcze w jego obecności odprowadziła wszystkie dzieci razem i wyszedłszy z niemi, patrzał, dopóki ma nie znikną z oczu za progiem pałacyku po drugiej stronie ogrodu.
Morange pozostał w sieni, nawet nie pomyślawszy o pożegnaniu się z Reginą. Nie mogąc ustać na miejscu, dreptał, obijając się o ściany, pożerany trwogą i niecierpliwością.
— Czy jesteś już gotów?... czy zaraz jedziemy?... — powtarzał, wodząc błędnym wzrokiem. Spieszmy się... ach śpieszmy się...
Siadłszy do dorożki, padł bezwładnie na tylne poduszki i przymknąwszy oczy, zasłonił twarz ręką. Mateusz przed wsiadaniem zapytał go, czy mogą się pierwej zatrzymać przy alei d’Autin a gdy Morange odpowiedział, że właśnie tamtędy trzeba jechać, dorożkarz otrzymał rozkaz zatrzymania się przed pałacem państwa Seguin. Dojechali tam w milczeniu. Mateusz zapewniwszy Morange’a, iż zaraz wróci, wysiadł z powozu. Od jednej z pokojówek dowiedział się, że pani wreszcie powiła córkę, lecz, że znajduje się w niebezpieczeństwie życia. Mateusz uspokoił się wszakże, gdy doktór Boutan go zapewnił, iż najdalej za godzinę będzie u pani Froment.
Gdy napowrót wsiadał do dorożki, powożący się nachylił, by spytać o adres.
— Dorożkarz pyta się ciebie o adres — rzekł Mateusz.
— O adres?... o jaki adres?... Ach prawda... wiem... Ulica du Rocher... ku końcowi... nie wiem numeru.. Węglarz ma swój sklep w tym domu...
Mateusz zrozumiał. Wszak widział ich tam wchodzących, wiedział teraz o wszystkiem. Gdy Morange, wpadł dziś do niego tak niespodziewanie i gdy rzekł, że żona jego jest umierająca, Mateusz zaraz wtedy drgnął, rażony przeczuciem spełnionej zbrodni. Zatem Walerya dogorywała u akuszerki la Rouche!
Morange, uznając konieczność wyznania prawdy a przynajmniej udzielenia jakich nieodzownych objaśnień, otrząsnął się z dotychczasowego milczenia i zaczął mówić gorączkowo. Lecz nie mógł się zdobyć na zupełną szczerość i początkowo popróbował kłamać.
— Tak, Walerya poszła do akuszerki, chcąc się przekonać o stanie swego zdrowia... Lecz podczas badania nastąpił krwotok nie dający się zatamować...
— A dlaczego nie przywołałeś wtedy doktora?..
To proste pytanie tak zmieszało Morange’a, iż zaczął się namyślać co odpowiedzieć, wreszcie rzekł, jąkając się:
— Tak... zapewne... doktór był potrzebny... Może doktór byłby ją uratował... Ale powiedziano mi, że to za późno...
Rozpłakał się i wzburzony ciosem spadłego nieszczęścia, wyznał:
— Chciałem biedź po doktora... lecz mi nie dozwolono... trzymano mnie za ręce... zamknięto... Chciałem wszystko rozbić i przez okno wyskoczyć, by sprowadzić doktora i ratować moją biedną żonę... Ach, ażebyś ty wiedział, co mi wtedy gadano! że jestem waryatem, że stanę się przyczyną skandalu, więzienia nas wszystkich... Nawet Walerya gniewała się na mnie i nie chciała doktora... A tamci inni zatykali mi usta, bym nie krzyczał, zapewniali, że krwotok zaraz będzie zatamowany... Ach, nędznicy! nędznicy! zbrodniarze...
Opowiadał szczegóły dnia wczorajszego, całą zbrodniczą robotę wstrętnej la Rouche, która pomimo wynikłego natychmiast krwotoku, nie uprzedziła go o niebezpieczeństwie. Około godziny dziesiątej wieczór Walerya czuła się trochę lepiej, lecz przed północą wpadła w synkopę.
— Wyobraź sobie, że ta męczarnia trwała od godziny siódmej wieczorem, bo akuszerka zapowiedziała nam, że woli, by wszystko się odbyło, gdy już noc zapadnie... twierdząc, iż może to zrobić nawet pociemku, blask świecy jest aż nadto wystarczający a że wieczorem jest swobodniejsza i że to jej będzie dogodniej z wielu różnych przyczyn... O godzinie drugiej w nocy jeszcze byłem w tym okropnym pokoju... bo Walerya chciała ten pokój zatrzymać dla siebie na jakie pięć albo sześć dni, by już zdrową powrócić do domu... Od północy nie odzyskała przytomności... była trupio blada, zimna i tylko słaby oddech upewniał mnie, że jeszcze jest przy życiu... Więc cóż chcesz, gdym pomyślał, że Regina musi być szalenie niespokojna, bo powiedziałem jej, że zaraz powrócę, odprowadziwszy matkę na dworzec kolei żelaznej... chciałem biedź, by dziecko uspokoić, lecz zakasano mi wracać. Akuszerka coś mówiła, że może stan chorej się polepszy i rano zastanę ją przytomną, więc już nie wiem jak się to stało, jak powróciłem do domu a pomyślałem o tobie, by tam wrócić, bo nie miałem odwagi iść sam na tę nieszczęsną ulicę... Ach mój Boże! mój Boże! w jakimże stanie znajdę moją Waleryę.
Przed chwilą niecierpliwił się, że dorożkarz jedzie pomału, że nie rusza się z miejsca a teraz drżał z przerażenia, że już dojeżdżają na ulicę du Rocher. Rzucał wzrokiem na wszystkie strony, w obawie, że zaraz się zatrzymają przed okropnym, występnym domem.
— Ach nie potępiaj mnie, mój drogi... Żebyś ty wiedział ile przecierpiałem i jak teraz cierpię...
Mateusz nie znajdując słów pocieszenia, wziął go za rękę i zatrzymał ją w dłoni. Ten dowód współczucia i przebaczenia, wzruszył do łez nieszczęśliwego męża Waleryi.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Dorożka się zatrzymała i podczas gdy Mateusz mówił woźnicy, by czekał przed domem, Morange wpadł do ciemnego korytarza. Podążający za nim Mateusz został przejęty dreszczem z nagłej przemiany. Wesołe, poranne słońce i wiosenne ciepło zastąpiła teraz odrażająca wilgoć i nieprzyjemna woń domu, ponurego jak ustęp w podziemiu. Na gwałtowne szarpnięcie dzwonka, przyszła otworzyć rozczochrana służąca w brudnym, lepiącym się fartuchu. Lecz poznawszy Morange’a i widząc towarzyszącego mu przyjaciela, chciała, by obadwaj poczekali w ciasnym przedpokoju.
— Panie, proszę tutaj zostać.
A gdy Morange, brutalnie ją odpychając, chciał iść dalej, gwałtem usiłowała go zatrzymać, wołając:
— Panie, ja mam rozkaz niewpuszczenia pana, proszę zaczekać, pójdę moją panią zawiadomić...
Nic jej nie odpowiadając, pchnął ją jeszcze gwałtowniej i przeszedł wraz z Mateuszem. Służąca śpiesznie się podniosła i pobiegła uprzedzić akuszerkę.
Morange skręcił na korytarz i szedł ku drzwiom w głębi, ku drzwiom pokoju Waleryi. Otworzył je ręką niepewną, drżącą. Ta służąca, która nie chciała go tutaj wpuścić, doprowadziła go do szaleństwa. Ach a ten pokój zgrozy i okropności, do którego teraz weszli! Przez okno pokryte warstwą brudu, dochodziło trochę piwnicznego światła z ciasnego podwórza. Począwszy od zasmolonego sufitu, ze ścian opadały kawały odlepionego papieru a całe umeblowanie stanowiła nędzna komoda z powyszczerbianym marmurowym blatem, jakieś rozwalające się półki i drewniane łóżko, upstrzone śladami pluskiew. I w tem ohydnem otoczeniu, na tej odrażającej pościeli, leżała Walerya już skostniała, zmarła przeszło od sześciu godzin. Jej prześliczna głowa spoczywała w zwojach czarnych włosów, które się rozpuściły, kaskadą spływając ku ziemi. A za życia wesoła, świeża, uprzejma jej twarz, miała teraz wyraz poważny, rozpaczliwy, jakby umarła w chwili głębokiego żalu za wszystkiem co opuszcza. Kołdra się z niej trochę osunęła, ukazując ramiona i część biustu, tego nieco już za pełnego biustu, lecz jeszcze pięknego i wzniecającego dumę w jej mężu, gdy ją wprowadzał na bal w wyciętej sukni. Jedna z jej rąk, niezmiernie blada i jakby wydłużona zbliżającą się nicością, leżała na kołdrze na skraju łóżka Umarła i była sama, opuszczona przez wszystkich, nawet świecy nie zapalono u jej wezgłowia.
Morange osłupiał i patrzał. Była jakby uśpiona ż oczyma na zawsze zamkniętemu Lecz on nie wpadł w pomyłkę, widział, że już nie oddycha, widział, że ma usta zwarte i zupełnie białe. Kał tego pokoju, obojętna okropność opuszczenia tej zmarłej, która jakby zamordowana wśród pustkowia i pozostawiona na miejscu przez zbrodniarzy, leżała martwa w kałuży krwi własnej, wszystko to ugodziło go w samo serce, wywołując zdrętwienie z nadmiaru doznanego bólu. Ujął rękę żony a poczuwszy ją zimną jak z lodu, jęknął chrapliwie z głębi wnętrzności. Padł na kolana i twarz przyłożył do tej marmurowej ręki. W milczeniu, bez płaczu, pozostał tak, jakby pragnąc zlodowacieć vw zetknięcia z tą nicością i dać się owładnąć chłodem śmierci.
Mateusz również był nieruchomy z przerażenia. Jakże marnie przykróciła sobie życie ta młoda kobieta marząca o bogactwie i zbytku, przekładająca narazić się na śmierć, byle nie wyrzec się rojonej przyszłości! Wśród przedłużającego się głuchego milczenia, Mateusz dosłyszał ostrożne stąpanie. Przez drzwi, które pozostały szeroko otwarte, weszła pani Rouche ze zwykłą swoją miną słodkawą i przebiegłą, opięta w swą odwieczną suknię czarną wełnianą, powycieraną na szwach, wyszmalcowaną na wszystkich składkach. Długi jej nos odrazu się skierował ku temu panu, którego już raz kiedyś widziała, zdaje się, że przyszedł tutaj, by się rozpytać o warunki umieszczenia położnicy. Oceniła go spojrzeniem i bynajmniej się go nie lękając, zachowała niezmącony spokój, co widocznie nie pomału go ździwiło. Zdawało się, że jest przejęta politowaniem względem męża nieboszczki. Patrząc na jego niemą rozpacz, wyrażała wzrokiem: „Co za wypadek, co za smutek, jakże drobną jesteśmy rzeczą wobec przykrych zrządzeń losu!“ Mateusz pochylił się nad przyjacielem, chciał go wyrwać z jego odrętwienia, ale la Rouche powstrzymała go, szepcząc;
— Zostaw go pan, to go uspokaja... Chodź pan, potrzebuję z panem pomówić!
Oprowadziła Mateusza, lecz idąc korytarzem dosłyszała zgłuszone krzyki i wołanie ratunku. Bez pośpiechu, obojętnie, otworzyła jakieś drzwi, mówiąc:
— Niechaj pan zechce tutaj wejść i na mnie poczekać.
Był to gabinet akuszerki, pokój wązki z meblami krytemi czerwonym, wytartym aksamitem, z biurkiem w pobliżu okna. W fotelu siedziała i szyła młoda kobieta, zapewne świeżo powstająca z łóżka położnica, bo jeszcze była niezmiernie blada a ręka jej ze zmęczeniem wyciągała igłę z roboty.
Gdy podniosła oczy, Mateusz ze ździwieniem poznał, że to była Celestyna, panna służąca pani Séguin. Drgnęła, poznawszy Mateusza i tak się spłoszyła jego widokiem, iż w pierwszym porywie zdradziła się, wyznając:
— Ach panie Froment! błagam, proszę nie mówić mojej pani, że mnie pan tutaj spotkał...
Przypomniał sobie teraz, iż pani Séguin coś mówiła o tem przed kilku tygodniami, że musiała Celestynie pozwolić na wyjazd na wieś, do Rougemont, zkąd pochodziła, bo wzywała ją tam umierająca matka. Listy Celestyny, proszące o przedłużenie urlopu, dochodziły panią Séguin z Rougemont i nawet odpisała jej, że życzy sobie jej powrotu przed oczekiwanym połogiem. Lecz Celestyna zawiadomiła panią, że choroba matki przedłuża się, ale z godziny na godzinę spodziewać się można jej śmierci, zatem nie może jeszcze wracać do Paryża. I oto, wiedząc o tem, Mateusz miał teraz przed sobą ową Celestynę, która była nie w Roagemont lecz u akuszerki, tydzień temu odbywszy u niej połóg.
— Tak proszę pana, zaszłam w ciążę... Zdawało mi się nawet, że pan któregoś razu tak na mnie spojrzał, jakby się tego domyślał... Oj, mężczyźni to odrazo takie rzeczy widzą... A moja pani ani na chwilę nie posądziła mnie, że jestem w tym stanie... prawda, że robiłam co mogłam, by to przed nią skrywać... Miejsce dobre, więc nie chciałam go stracie, zatem wymyśliłam chorobę mamy a w Rougemont mam przyjaciółkę, la Couteau, ona za mnie listy odbiera i moje do Paryża, do pani wyprawia... Wiem, że brzydko jest kłamać, ale proszę pana muszę sobie radzić, boż inaczej przepadłabym, jak każda biedna dziewczyna, którą uwiedzie jaki łajdak, nie chcący dotrzymać swoich zobowiązań...
Celestyna nie przyznała się przed Mateuszem, że już po raz drugi była teraz matką i że tym razem nie udało się jej tak szczęśliwie, jak przy pierwszem dziecku. Rok temu, prawie, że co do jednego dnia równo rok, jak urodziła dziecko nieżywe, dzięki zręczności la Rouche, która szczyciła się z tej specjalności. Teraz zaś, chociaż była dopiero w siódmym miesiącu ciąży, dziecko przyszło na świat żywe a nawet wyjątkowo silnie rozwinięte. Jednakże zdaje się, że wszystkie szanse śmierci były już teraz zapewnione, ale dopóki nie umrze, nie można za nic ręczyć, bo życie bywa czasami dziwnie uparte... A ponieważ dzieciobójstwo było wykluczone z programu zajęć la Rouche, zatem odwołano się do la Couteau, jako do ostatniej nadziei ratunku w tak nieprzyjemnej okoliczności. La Couteau wzięła dziecko do Rougemont zaraz nazajutrz po urodzeniu. Już powinno było umrzeć.
Niedługo ztąd wyjdę — mówiła dalej Celestyna. Nie mam na to, aby sobie dogadzać, jak to robią bogate panie... Doktorzy zalecają by leżeć w łóżku przynajmniej przez dwadzieścia dni po połogu... Ja, przeleżałam tylko dni sześć i dziś wstałam, bo chcę wrócić, do służby od poniedziałku. A tym czasem pan widzi, że nie siedzę z założonemi rękoma... reperuję bieliznę pani Rouche, która jest dla mnie bardzo dobra.. Ale proszę pana... czy ja mogą liczyć, że pan zechce mi dotrzymać sekretu i o niczem nie wspomni przed moją panią?...
Mateusz kiwnął głową, że może być spokojna i spojrzał uważniej na tę dziewczynę. Miała lat nie więcej jak dwadzieścia pięć, nie była ładna bo miała głowę wydłużoną jak u konia, lecz była świeża, zęby miała zdrowe i białe. Ileż jeszcze połogów odbędzie ona w tych samych warunkach, skazując swe potomstwo na zagładę, wyrzucając ze swego łona płód przed ostateczną dojrzałością, by tem pewniej zgnił, nową darząc ją swobodą. Wstręt i politowanie budziła w nim ta kobieta.
— Proszę, niech się pan nie gniewa, że pozwolę sobie na postawienie panu pytania... Czy moja pani, pani Séguin, już odbyła połóg?...
Odpowiedział, że tak, ale, że się męczyła nieledwie całe dwie doby. Gdy skończył mówić, zawołała:
— To mnie wcale nie dziwi... Pani jest bardzo delikatna... Ale jestem kontenta, że już z tem skończyła... Dziękuję panu.
W tej właśnie chwili weszła pani Rouche i zamknęła za sobą drzwi pocichu i jak wszystko co robiła, pośpiesznie, ukradkiem. Zgłuszone krzyki przerażenia już przycichły i w całem mieszkaniu panowało przygnębiające, grobowe milczenie. Usiadła przy swojem biurku, podparła się o nie łokciem i z miodowym swym uśmiechem poprosiła Mateusza, by siadł na poblizkiem krześle. Uprzejmym ruchem ręki i głowy powstrzymała Celestynę zabierającą się do wyjścia, uważała ją za przyjaciółkę, za powiernicę, osobę zaufania, przy której można było mówić z zupełną swobodą.
— Szanowny panie, odezwała się akuszerka wprost do Mateusza, nie znam nawet pańskiego nazwiska, lecz odrazu pana oceniłam, jako człowieka rozumnego i znającego życie. Więc skutkiem tego chcę pana uprzedzić, iż rozpacz jego przyjaciela mocno mnie niepokoi, ale niepokoi mnie tylko ze względu na niego. Nie może pan sobie wyobrazić, jak trudno nam było dziś w nocy uspokoić jego napady zupełnie nieprzytomnego szaleństwa. Otóż jestem w obawie, jeżeli znów ulegnie takim atakom, by się nie dopuścił czynów, mogących mieć bardzo niebezpieczne następstwa. Cios, który go spotkał, jest okropny, i widzi mnie pan osobiście tem strapioną, nie zasnęłam ani na chwilę po zaszłem nieszczęściu. Lecz nie wątpię, iż pan dobrze to rozumie, że ponieważ złe cofniętem już być nie może, zatem głośne o tem krzyczenie byłoby rzeczą zbyteczną, mogącą mieć dla niego jaknajgersze następstwa i odpowiedzialności... Proszę, niechaj pan nie powątpiewa, że to mówię nie w moim lecz w jego własnym interesie, bo ja... ach mój Boże! ja mam nabyte doświadczenie i umiem unikać niepotrzebnych nieprzyjemności...
Mateusz zrozumiał taktykę la Rouche. Dała mu do zrozumienia, że i on byłby zamieszany w całą sprawę, jako biorący w niej udział, zatem powinni obadwaj milczeć, jeżeli chcą uniknąć kryminalnego procesu jako wspólnicy zbrodni...
— Należy uszanować boleść mojego przyjaciela — odpowiedział chłodno. Nie będę miał potrzeby przemawiać do jego rozsądku, bo niezawodnie sam dobrze wie, komu przypisać przyczyny tego, co zaszło i kto spełnił nadużycie, tak okropne mające skutki.
Zapadło milczenie. Pani Rouche patrzała na niego spokojnie i coś jakby drwiący uśmiech okolił jej usta.
— Widzę, że mnie pan uważasz za przestępczynię, za zbrodniarkę... Ach, gdyby pan był obecny, gdy on tutaj przyszedł ze swoją żoną! Płakali oboje jak dzieci i rzucili się przedemną na kolana, bo zrazu odmówiłam, czego żądali. A jakie były podziękowania, jakie przyrzeczenia dozgonnej wdzięczności, gdy wreszcie zgodziłam się zastosować do ich woli... Prawda, że wszystko zły wzięło obrót i źle się skończyło, lecz przyczyna tego musiała wyniknąć z nieprawidłowego ustroju organu... Jestem prawdziwie zrozpaczona, że się tak stało, bo przecież wiem, że jestem w takich razach odpowiedzialna, więc możesz pan wierzyć w szczerość mego żalu i obaw... Ach, czemuż mnie nachodzą ci mężowie i te żony, nęcąc prośbami, obietnicami gór złotych... doprawdy wolałabym, by mnie pozostawiali w spokoju a jeżeli się ryzykują, to niechajże umieją obliczyć i pogodzić się z możliwością złych następstw!
Wpadła w zapał i cała jej drobna postać ożywiła się głębokością przekonania.
— Ależ to, co ja zrobiłam, to samo robią wszystkie akuszerki i wszyscy doktorzy! nie wierzę, by się znalazła chociażby jedna akuszerka, mogąca się oprzeć naleganiom, prośbom, zwierzeniom, jakie słyszymy z ust naszych nieszczęśliwych klientek... Ach panie, gdybym mogła pana ukryć w tym gabinecie, gdybyś mógł słyszeć spowiedzi przychodzących tutaj kobiet, to niezawodnie zapatrywania pańskie uległyby wielkiej przemianie. Przed paru dniami, wpada tu młoda sklepikarka na wpół nieżywa, lamentująca, z brzuchem zranionym kopnięciem buta pijanego męża; czy i tej miałam odmówić ratunku, jakiego odemnie żądała?... W przeszłym tygodniu przyszła folwarczna dziewka, na piechotę szła setki kilometrów, szukając służby, ale ciąża jej była widoczną, nikt ją nie chciał przyjąć a wiejskie dzieciaki rzucały w nią kamieniami; sypiała w rowach i pod krzakami, kradła psom strawę, nie znajdując już jarzyn na polach; czyż pan nie znajduje, że litość nakazywała przyśpieszyć jej wyzwoliny, by ją uchronić od prześladowania i głodowej śmierci... Ach panie, cóż mam uczynić z tą smutną procesją kobiet, które z prowincyi, z Paryża, codziennie tutaj się schodzą, opowiadając mi nędzę swego położenia, przysięgając, że staną się dzieciobójczyniami, jeżeli ich nie uwolnię od płodu, będącego zakałą ich życia... Wszystkie, które tu przychodzą, tylko te słowa mają na ustach, nietylko biedne dziewczyny ciężko pracujące aa kawałek chleba, ale i bogate panie, otoczone względami świata, w którym żyją, kobiety uważane aa najszanowniejsze, najszczęśliwsze. Wszystkie! wszystkie! niechaj pan wie, że wszystkie gotowe są dopuścić się najgorszych ostateczności, trują się, przyjmując byle jakie lekarstwa, spadają ze schodów w nadziei, że ulegną potłuczeniu, mogącemu mieć pożądany skutek a jeżeli następuje poronienie lub połóg, odbywają to skrycie, w samotności, by zniszczyć płód, by udusić dziecko, lub porzucić je w bramie jakiego domu. Więc cóż czynić wobec tak okropnego położenia tych kobiet?... Czyż pan nie znajduje, że i tak zbyt wiele gnije noworodków w rynsztokowych ściekach, w ustępach?... A gdyby akuszerki odmawiały swej pomocy, liczba tych małych trupów, natychmiastby się zdwoiła! Zatem naszą działalność nie należy potępiać z taką bezwzględnością! Bo już pomijając litość, jaka nami najczęściej kieruje, jesteśmy hamulcem źle uorganizowanego społeczeństwa, popychającego do zbrodni i z narażaniem samych siebie, powstrzymujemy mnóstwo dramatów... Wobec człowieka inteligentnego jak pan, nie ukrywam tych moich poglądów i pobudek, które mnie zniewalają do zadośćuczynienia prośbom wielu nieszczęśliwych kobiet... Tajemną działalność nas, akuszerek, można podzielić na trzy stopnie: urządzać się tak, by matka powiła nieżywe dziecko, co uważam za fakt dozwolony, bo przecięż kobieta w swojem sumieniu ma prawo rozrządzić, czy chce lub nie chce dać życie. Następnie spędzenie płodu, poronienie, co podług mnie jest rzeczą gorszą, niebezpieczniejszą dla zdrowia matki i na co nie należy się decydować bez bardzo ważnych, wyjątkowych powodów... Wreszcie dzieciobójstwo, będące rzeczywistą zbrodnią i które potępiam bezwarunkowo... Mogę przysiądz, że dziecko żyjące nigdy nie zostało u mnie zabite. Matka albo mamka robią z nim następnie co chcą, lecz ja się do tego nie mieszam.
La Rouche przysięgała na swój honor rękę podniósłszy w górę, tryumfując, że przekonała Mateusza, który milczał, nie znajdując nic do odpowiedzenia na słowa, zawierające w sobie tyle życiowego okrucieństwa. Chciał wstać i ociec z tego piekła, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Jeszcze jedno słówko... Przytoczę panu przykład... W domu na tej samej ulicy, u bardzo bogatego bankiera, zgodziła się na początku zimy młoda pokojówka, jasna blondynka, niezwykłej urody. Naturalnie, że zaraz zaszła w ciążę, lecz przyszła do mnie za późno, bym mogła ją wyswobodzić podług mojego sposobu... Wreszcie znajdowałam, że ta dziewczyna zbyt blizko odemnie mieszka, co w takich razach bywa niebezpieczne z powodu sąsiedzkich plotek. Minęły dwa miesiące bez żadnej o niej wieści. Któregoś rana, o godzinie szóstej, przybiega do mnie kucharka, służąca u tych samych państwa co owa ładna blondynka i prowadzi mnie do niej bocznemi schodami, do izdebki na szóstem piętrze. I cóż tam ujrzałam na jednem z dwóch łóżek?... nieszczęśliwą blondynkę w kałuży krwi, z rękami zaciśniętemi około szyi dziecka, które już udusiła wpierw, aniżeli wydostało się w całości z jej łona... lecz i ona umarła... umarła z krwotoku tak obfitego, że krew, przeciekłszy przez materace, strugą spłynęła na podłogę... Ale godnem zastanowienia jest okoliczność, że owa kucharka śpiąca na łóżku tuż obok, nic nie słyszała... Dopiero przebudziwszy się, ujrzała co się dzieje... A więc czy pan sobie zdaje sprawę jaką męczeńską noc przebyła rodząca?... Dławiła w piersi krzyk bólów, siliła się, by nie obudzić towarzyszki, wyczekiwała ukazania się głowy dziecka, by ją pochwycić i zdusić z gorączkowem wytężeniem... a następnie, tracąc potoki krwi z nadmiernego wysiłku, pozostała tak słabnąc stopniowo, aż wreszcie skonała i zastałam ją nieżywą, z rękami już sztywniejącemi ale wrosłemi w szyję uduszonego maleńkiego trupa... Naturalnie, że powiedziałam kucharce, iż do mnie takie sprawy nie należą i posłałam ją po doktora, by spisał akt zejścia... Ale niechaj mnie pan wierzy, że dotąd nie mogę się uspokoić takie mam wyrzuty sumienia, że nie poratowałam tej biednej dziewczyny, gdy przyszła prosić mnie o pomoc. A gdybym była to zrobiła, czyżby pan rzucił na mnie kamieniem?... zapewne tak a jednak byłabym tylko spełniła dobry uczynek!
— Napewno że to byłby dobry uczynek! — zawołała Celestyna — słuchająca opowiadania z natężoną uwagą.
Mateuszowi serce pękało z bólu. To jut był ostatni szczebel okropności w tem piekle tajonego macierzyństwa. Przypominał sobie co widział i słyszał w położniczym domu pani Bourdieu, gdzie przychodziły rodzić uwiedzione służące, wiarołomne żony, kazirodztwem skażone córki, niezliczony poczet bezimiennych kobiet, wydających na świat dzieci nigdy nie mające znać swoich rodziców. A tutaj, u la Rouche była to z chytrą przebiegłością obłudnie praktykowana zbrodnia, spędzanie dopiero co poczętego płodu, dzieci zabijane w łonie matki, konające przed pierwszem samoistnem tchnieniem. A po zatem, wszędzie, dzieciobójstwo, jawne morderstwo, dziecko urodzone żywe i uduszone, czasami szarpane na sztuki, zawinięte w szmatę, w papier i rzucane w pierwszy lepszy zaułek. Liczba zawieranych małżeństw nie uległa obniżeniu, ale liczba urodzin o ćwierć się zmniejszyła i wszystkie uliczne ścieki były grobowiskami maleńkich trupów. Mateusz czuł, jakby go musnął po twarzy lodowy wiatr tysiącznych dramatów, skrytych zabójstw, bezmiar ludzkiego zwyrodnienia. A jakąż przerażającą rzeczywistością była ta jaskinia zbrodni, w której rządząca dzieciobójczyni rozprawiać mogła głośno, z wiarą w swoje posłannictwo i mówiąca prawdy, które nim wstrząsały, rozstrzygnięcia swego nie znajdując. Macierzyństwo kalało się chwycone szaleństwem uśmiercania potomstwa, naglone ku temu wadliwością ustroju społecznego, bezeceństwem prawa, bezczeszczeniem miłości. Boska żądza tworzenia życia podtrzymywania nieśmiertelności jego płomienia, stawała się brutalnym gwałtem, podstępnem zapładnianiem przypadkowo napotkanych samic. Pierwsze drgnięcie dziecka w macierzyńskiem łonie budziło przestrach, najwyższą trwogę i by uniknąć zrodzenia owocu powstałego z przypadku, powstawała żądza zniszczenia płodu, wyrwania zielska przynoszącego tylko szkodę, wyrządzającego niepowetowaną krzywdę. I rozlegał się coraz donośniej egoistyczny okrzyk: precz z dzieckiem! precz z dzieckiem, krzyżującem plany przyszłości, projekta oparte na pieniężnych obliczeniach i czczej ambicyi. Śmierć jutrzejszemu życiu, byle było zapewnione dzisiejsze używanie! Całe dzisiejsze społeczeństwo zawodziło to świętokradzkie nawoływanie, zapowiadające blizki koniec narodu. Mateusz, który przed dziewięciu miesiącami odczuł, jak marnieje zasiew człowieczego ziarna w olbrzymim Paryżu, miał teraz sposobność przekonania się, jak złe, jak zbrodnicze ręce podcinają plony, wschodzące pomimo wielorakich przeszkód. Więc nietylko, że ziarno przepadało, padając na grunt jałowy, zatruty, lecz oto przypadkowo kiełkujący zasiew wyrywała brutalność, egoizm, nędza! Wszystkie potęgi śmierci kojarzyły się przeciwko mnożeniu się życia! walczyły z bezstronnością natury hojnie tworzącej nieskończoność zarodków, dla nieskończoności żniwa prawdy i sprawiedliwości.
Mateusz, wstał, mówiąc:
— Powtarzam pani, że nie chcę wiedzieć o tem, co się tutaj mogło wydarzyć. Lecz obecność ciała zmarłej, czy nie przedstawia najważniejszego niebezpieczeństwa?...
Pani Rouche skrzywiła usta do jakiegoś przebiegłego uśmiechu:
— Tak, dozór pod tym względem jest dość ścisły... Na szczęście, wszędzie można mieć przyjaciół... Posłałam zawiadomienie o zaszłej śmierci i zaraz nadejdzie doktór, który stwierdzi skon zaszły z przypadkowego poronienia.
I pani Rouche wstała ze swego krzesła przed biurkiem a twarz jej miała teraz zwykły spokojny wyraz, dyskretnie uśmiechnięta, litowała się nad szpetotą różnych spraw ludzkich na tej ziemi. Przyjaznym ruchem ręki i z obrażoną skromnością, chciała zamknąć usta Celestynie, gdy ta rzekła:
— Niechaj pan wierzy wszystkiemu, co ona panu powiedziała. A od siebie dodam, że na świecie niema lepszej od niej kobiety. My, co ją znamy, gotowe jesteśmy w ogień za nią wskoczyć... Pan już odchodzi, więc żegnam pana i polecam się panu z prośbą dochowania mi tajemnicy...
Przed wyjściem z tego domu, z którego coraz mu było pilniej uciec i zapomnieć, Mateusz chciał zobaczyć Morsnge’a i popróbować, czy nie zdoła go ztąd wyrwać i z sobą uprowadzić. Zastał go siedzącego przy zmarłej żonie. Był bezwładnie pogrążony w swej boleści, bez śladu łez na zmienionej twarzy. Na propozycyę Mateusza odpowiedział cichotko, jakby w obawie, by nie przebudzić tej, która zasnęła na zawsze:
— Nie, mój drogi, nie... przestań nalegać... bo próżnem byłoby wszystko, co mógłbyś powiedzieć... Wiem o całej doniosłości zbrodni, jaką popełniłem i nigdy sobie tego nie daruję... Bo jeżeli jest ona tutaj i taką, jak ją widzisz, to dlatego, że na to zezwoliłem... A jednak ubóstwiałem ją... pragnąłem jej szczęścia, lecz właśnie ztąd pochodziła moja słabość, że za bardzo ją kochałem. Ale to winy mojej nie zmniejsza... byłem mężczyzną, więc powinienem był umieć oprzeć się jej szaleństwu i wytłómaczyć całą tego niedorzeczność, by zrozumiała, że popełniając zbrodnię poniesiemy za to jakąś równomierną karę... Ach ona! ona temu niewinna, ją rozumiem i usprawiedliwiam.. Ale ja, ja jestem nędznikiem i brzydzę się samym sobą...
Był roztkliwiony i w napięcia uczucia dostrzegał całą swoją miernotę i słabość charakteru. Mówił wciąż monotonnym, bezdźwięcznym głosem, ulatującym z niego prawie że bezwiednie.
— Ona, taka ładna, wesoła, pragnęła być bogatą, szczęśliwą. Wszak miała do tego najsłuszniejsze prawo, będąc inteligentną i piękną... Celem mojego życia była zawsze tylko ona... radością mi było zadawalniać jej zachcianki, pracować dla urzeczywistnienia jej ambicyi... Znasz nasze nowe mieszkanie, by je urządzić podług jej gustu wydaliśmy więcej, niż było można... A potem żyliśmy nadzieją owej posady w banku kredytu narodowego, ufając, że szybko dojdziemy do majątku... Więc cóż dziwnego, że będąc zagrożoną drugiem dzieckiem, straciła głowę... a widząc ją zrozpaczoną, waryowałem jak ona... i zacząłem wierzyć, że jedyną drogą ocalenia jest pozbycie się tego biednego maleństwa, grożącego nam swojem przybyciem... A oto skutki!... Leży teraz martwa!... A czy wiesz... bylibyśmy mieli syna... myśmy pragnęli chłopca... ale ona miała przekonanie, że to będzie znów córka i to nas zdecydowało, bo przecież nie bylibyśmy mogli uzbierać drugiego posagu... Ach, gdyby to można było wiedzieć, że syn się urodzi!... I ona byłaby żyła i on byłby się zdrowo chował a teraz oboje ich straciłem... oboje ich zabiłem... Nie chciałem, by dziecko żyło a dziecko z sobą zabrało życie matki...
Ten głos bez wybuchów, bez łez, głos przypominający ponury i zgłuszony dźwięk pogrzebowego dzwonu, rozdzierał serce Mateusza. Chcąc pocieszyć przyjaciela, wspomniał o Reginie.
— Tak, masz słuszność... pozostała mi Regina... ja bardzo kocham moją Reginę... Ona taka podobna do matki... Proszę, zatrzymajcie ją u siebie do jutra... Nie mówcie jej o niczem... niech się bawi wesoło... ja sam jej powiem o nieszczęściu, jakie nas dotknęło... I, mój drogi, nie męcz mnie naleganiem, ja ztąd nie odejdę, ale ci obiecuję, że zachowam się rozsądnie, będę spokojnie przy niej siedział, ale muszę tutaj z nią pozostać.. Przyrzekam ci, że nikt mnie tutaj nie usłyszy, nikomu nie będę przeszkadzać, ale chcę tu być przy niej...
GŁos mu się zdławił, zmieszał i bełkotał już tylko niewyraźne słowa, rozbolały zmarnowaniem szczęścia całego swojego tycia. Mateusz, widząc go tak przygnębionym, ale zarazem spokojnym, wyszedł i wskoczył do dorożki, która na niego czekała. Ach, jakże mu ulżył widok ulic zalanych wesołemi promieniami słońca, tłum przechodniów, śpiesznie podążających do codziennych zajęć, ożywcze wiosenne powietrze, przepływające przez otwarte okna powozu. Wszystko to wydało mu się rozkoszą po wyjściu z tego ciemnego, cuchnącego domu. Oddychał całemi piersiami, wzrok podnosząc ku niebu, jaśniejącemu pogodą i zdrowiem. Obraz Maryanny stanął mu w myśli. Jakże mu było pilno podążyć do tej ukochanej kobiety, darzącej go pocieszającą obietnicą zwycięztwa życia, odkupienia wszystkich zdrożności i wszystkich występków. Dobra, rozumna Maryannal ona jedna była istotą zdrową, dzielną i trzymającą sztandar nadziei! Nawet w chwili porodowej męczarni, tryumfowała ona w miłości! a płodnością swą pracowała ku zasileniu jutrzejszego wysiłku. Niecierpliwił się, że dorożka jechała powoli, bo pragnął już być u siebie, w swoim jasnym, szczęśliwym domku, by stać się uczestnikiem poematu życia, uroczystego święta urodzin nowej ludzkiej jednostki, niosącej z sobą tyle cierpienia i tyle radości, to odwiecznie powtarzające się przeznaczenie człowieka!
Dojechawszy, aż się uśmiechnął, tyle było wesołej jasności w tym małym jego domku. Słońce, jaśniało tutaj ze stron wszystkich. Na zakręcie, pomiędzy schodami stał bukiet róż wyniesiony przed nocą z sypialnego pokoju a dziś umyślnie tutaj pozostawiony. A gdy wszedł na górę, rozrzewnił go zbytek rozłożonej wszędzie białej bielizny, bielizny śnieżnej, zalegającej na wszystkich meblach i kąpiącej się w słońcu. Przez wpół otwarte okno płynęła wczesna, pogodna wiosna.
Odrazu spostrzegł, że dozorczyni jest sama jedna.
— Jakto?.. czy doktór Boutan jeszcze nie przyjechał?..
— Nie, proszę pani, nikt nie dzwonił, pani cierpi coraz gwałtowniejsze bóle.
Zbliżył się do Maryanny. Leżała blada, z zamkniętemi oczyma i zdawała się mocować z sobą, by nie krzyczeć z boleści. Oburzył się na doktora, który przed dwoma godzinami obiecał mu, że zaraz przybędzie.
— Ach, moja najdroższa! a ja samą ciebie zostawiłem! Byłem przekonany, że on jest przy tobie!.. Pani Séguin już urodziła córkę, zatem powinien teraz być tutaj.
Maryanna zwolna otworzyła oczy i chciała się uśmiechnąć. Próbowała mówić, lecz nie mogła i dopiero po chwili rzekła łagodnie, przerywanym głosem:
— Czemu się gniewasz?.. Jeżeli nie przyszedł to dlatego, że musiały wyniknąć jakieś nowe trudności... A wreszcie, cóżby on mógł pomódl?.. To zwykłe bóle, trochę cierpliwości a skończą się...
Silny atak nie dozwolił jej dalej mówić. Całe ciało drgało, unosiło się, jęków już nie mogła powstrzymać, aż łzy popłynęły jej z oczu.
— Ach najdroższa!.. najdroższa! — szeptał Mateusz, klęcząc przy jej łóżku i płacząc wraz z żoną. Czyż to możliwe, byś tak cierpiała bez pomocy doktora!.. A ja myślałem, że tym razem wszystko się załatwi jaknajlepiej... Podczas ostatniej słabości nie miałaś takich okropnych bólów!..
Uspokajała się i odnajdując uśmiech, rzekła:
— Bo nie pamiętasz, ale za ostatniej słabości myślałam, że mój biedny brzuch rozleci się i nigdy się nie zrośnie. Bez cierpienia niema i radości. Ale nie trwóż się, nie rozpaczaj nademną, wiesz, że godzę się z koniecznością a życie z tobą uważam za najwyższe szczęście. Zostań tak przy mnie, ale do mnie już nie mów... bo wszelkie wzruszenie wywołuje silniejsze ataki...
Więc klęcząc, przyłożył twarz do jej ręki leżącej na kołdrze i przytulając się do tej cząstki jej ciała, pragnął odjąć jej cierpienie a przynajmniej cierpieć z nią razem. Nagle przypomniał sobie, że dopiero co widział Morange’a tak samo jak on teraz klęczącego przy łóżku Waleryi, by z pieszczotliwością przyłożyć rozgorączkowaną twarz do martwej, lodowatej jej ręki. Życie i śmierć ten sam giest wywołało! Lecz pałające policzki nieszczęśliwego Morange’a nie mogły ocieplić marmurowej ręki zmarłej Waleryi, podczas gdy on czuł, iż ta jego pieszczota dodaje otuchy Maryannie, przynosi jej nieco ulgi, jest łącznością w cierpieniu, którego cząstka przechodziła na niego. Cierpiał wraz z nią, słyszał nadbiegające fale bólów wstrząsających jej ciałem, był teraz jej pocieszeniem w dziele wspólnego życia, w godzinie trwogi, która jest jakby opłatą za doznawane radości. Tej wspólności dzieła czyż on nie zapragnął owego wieczoru, gdy ulegając miłosnej żądzy, złączył się z nią płomieniem zapładniającej rozkoszy... Wszak od taj szczęśliwej nocy, ta ukochana żona stała się jeszcze bliższą jego serca, czuł się w niej żyjący, z nią zespolony w coraz ściślejszej jedności a w miarę rozwijania się jej macierzyńskiego, płodnego łona, zdawało mu się, że coraz głębiej się w nią przelewa i całą ją wypełnia. Podczas trwania ciąży, otaczał ją zdwojoną troskliwością, czuwał nad nią i był jej sługą; modlił się do niej, pragnąc ją ustrzedz od zmęczenia i kłopotów, witał ją z dniem wschodzącym, by ją natchnąć wesołością a wieczorem żegnał pieszczotą, ciesząc nadzieją dobrego jutra. Lecz wszystko to jakże drobną było cząstką powinności, jakie pragnąłby spełniać, dla pomyślnego rozwoju wspólnie z nią poczętego dzieła. Mateusz był zdania, że ojciec, będący uczciwym człowiekiem i pragnący, by dziecko było zdrowe i piękne, powinien kochać zapłodnioną matkę, nie mniejszą miłością, niż rozmiłowaną żonę w dniu posiadania, miłością świętą w swej nieskończoności, miłością pochłaniającą go aż do zatracenia samego siebie w ukochanej wspólniczce tworzenia dzieła życia. A teraz, gdy widział Maryannę tak bardzo cierpiącą, ogarniał go żal, iż tylko trochę ulgi przynieść jej może, byłby bowiem pragnął dzielić jej mękę, jak podzielał jej rozkosz.
Czuł się zrozpaczony. Upływały minuty, kwadranse, godzina, dwie godziny a doktór nie przy bywał. Służąca, którą wysłano do państwa Séguin wróciła, mówiąc, że doktór zaraz przyjedzie. I znów rozpoczęto się wyczekiwanie. Maryanna zmusiła Mateusza, by usiadł, lecz pozostawiła rękę w jego dłoniach. Oboje bladzi tym samym niepokojem i męczarnią milczeli, zamieniając się spojrzeniami, lub paru słowami pieszczoty. A ta wspólność w cierpieniu dokonywała ostatecznego ich zjednoczenia, tak wysoce ich egzaltując w pięknie miłości, iż smutek nie miał do nich przystępu; cała sypialnia jaśniała potęgą ich uczuć i już jakby śpiewała zapowiedź zbliżającego się tryumfu.
Odezwał się dzwonek, Mateusz się zerwał, by zejść na dół a zastawszy doktora Boutan jut wchodzącego na schody, zawołał z wymówką:
— Ach doktorze!.. doktorze...
— Nie wymawiaj mi opieszałości!.. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie ja dziś przebyłem opały... Ta biedna pani Séguin, zaledwie że żyje, kilka razy myślałem, że zaraz skona. No, ale przypuszczam, że najgorsze złe już minęło...
Zawrócił do stołowego pokoju, by tam zostawić paltot i kapelusz a nie dostrzegając niecierpliwości Mateusza, mówił dalej:
— Ale jakże chcesz, by ta kobiecina miała lekki, prawidłowy połóg, kiedy do szóstego miesiąca ciąży, ściskała się gorsetem aż do uduszenia, nie opuszczała żadnego balu, widowiska, kolacyi, pijąc i jedząc bez wyboru, co chciała, bez żadnego względu na zdrowie swoje i dziecka.. A przytem jest ona w bezustannym nerwowem rozdrażnieniu, jak wiesz domowe jej stosunki z mężem są jaknajgorsze... Cóż więc dziwnego, że połóg miała ciężki!.. Lecz ciebie to nie interesuje. Chodźmy więc na górę...
Wszedł do sypialni z twarzą pogodnie uśmiechniętą, wesoło patrząc rozumnemi, bystremi oczami, lecz Maryanna przyjęła go tą samą wymówką:
— Ach, doktorze!.. doktorze...
— Otóż jestem, droga pani. Proszę wierzyć, że ani o jedną minutę nie mogłem przyjść wcześniej. A wyznam, że o panią byłem spokojny, bo wiem, jaką pani jesteś zdrową i silną kobietą.
— Doktorze, ale ja okropnie cierpię.
— Tem lepiej, tem lepiej. Tak trzeba. Prędzej się skończy, jeżeli tak jest rzeczywiście.
Śmiał się, był wesół, żartował, mówiąc, że już powinna była się przyzwyczaić i nie zważać na takie drobne niedomagania. Cztery czy pięć godzin cierpienia, przecież to rzecz zwyczajna, gdy połóg odbywa się prawidłowo a jej połogi odbywają się zwykle w jaknajpomyślniejszych warunkach. Włożył na siebie wielki biały fartuch a uważnie zbadawszy stan pacyentki, zawołał z podziwem:
— Wszystko dobrze... jaknajszczęśliwiej... nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać tak prawidłowego położenia dziecka... Nie dłużej jak za godzinę będziemy już mieli to kochane maleństwo.. Aż miło być akuszerem przy takiej matce!.. Robota pójdzie gładko, jak z płatka, jak to mówią stare doświadczone baby...
Krzątał się przy pomocy dozorczyni, by wszystko przygotować. Na każde gwałtowniejsze jęknięcie Maryanny, odpowiadał słowami zachęty, by nie powstrzymywała się opanowywaniem bólów, by dopomagała ich naturalnym objawom, bo to przyśpieszy oczekiwany rezultat. A gdy podczas chwilowej przerwy spytała go o panią Séguin, odpowiedział jej bez dawania szczegółów, że powiła córkę, co ostatecznie rozgniewało męża. Z tą samą oględnością zachował się Mateusz; gdy chciała się go rozpytywać, co się wydarzyło n państwa Morange, odrzekł, że Walerya jest bardzo chora. Po cóż ją mieli smucić i niepokoić wiadomościami o innych, gdy sama była teraz w ciężkiej porodowej walce. A właśnie chwyciły ją ostatnie bóle. Znoszona męczarnia wyrywała z jej piersi regularne krzyki, przypominające ciężkie nawoływania się ludzi, gdy w natężonym wysiłku ścinają stare dęby w lesie. Mateusz nie mógł sobie miejsca znaleść. Ta ciągła skarga rodzącej żony trwożyła jego serce, zdawało mu się, że i jego członki ból szarpie, rozrywa na sztuki. Oddalał się od łóżka, znów powracał, nachylał się, by patrzeć na tę ukochaną głowę, której przymknięte oczy sączyły łzy cieknące po bladych policzkach Z nabożeństwem całował te biedne, płaczące oczy a łzy spijał mieszając ze swojemi.
— Mój drogi, najlepiej zrobisz idąc sobie ztąd — zawołał doktór. — Wyznam ci, że mi bardzo przeszkadzasz...
Właśnie weszła służąca, oznajmiając, że pan Beauchêne jest na dole, pytając się co słychać! Mateusz przynaglony przez doktora, płaczący, zrozpaczony, poszedł na chwilę, by się z nim widzieć.
— No co?.. Konstancya mnie przysłała, by się dowiedzieć co się u was dzieje... Czy wszystko już załatwione?..
— Nie... nie jeszcze, odrzekł Mateusz, drżąc całem ciałem.
Beauchêne zaczął się śmiać, zadowolony, że nie potrzebuje przechodzić tak uciążliwych wzruszeń. Nie zgasił cygara i stojąc w sieni, dalej mówił z miną człowieka, któremu wszystko w życiu się wiedzie:
— A przytem chciałem ci powiedzieć, że twoje dzieci wybornie się u nas bawią... Rozbrykane to wszystko i dokazujące!... Śniadanie połknęli jak wilki a teraz krzyczą, skaczą aż się dom trzęsie. Doprawdy, pojąć nie mogę, jak wy możecie wytrzymać w ciągłym takim hałasie. A trzeba ci wiedzieć, że dla zupełnej uciechy, posłaliśmy po dwoje dzieci państwa Séguin... Zatem mamy bandę całą u siebie, ale dzieci Séguin’ów są jakby śpiące, ciągle są w obawie, żeby nie poplamić swoich strojów... Pani Walentyna, chcąc połóg odbyć spokojnie, umieściła je u ciotki... tutaj im weselej... mają towarzystwo... bo z twoją czwórką, z naszym Maurycym i z Reginą zastali tego siedmioro, ale Regina to już nie dziecko, nieledwie że dorosła panna. W każdym razie, my, co upieramy się mieć tylko jednego syna, dziś możemy sobie wyobrazić, że mamy cały rejment potomstwa...
Ten żart podniecił go do głośnego śmieechu, tem łatwiejszego, że jak zwykle ucztował przy drugiem śniadaniu, od którego dopiero co powstał. Wymówione przez niego imię Reginy przypomniało Mateuszowi dramat zaszły z jej matką, leżącą teraz bez życia na plugawej pościeli w brudnym, cuchnącym domu, zmarłej w opuszczeniu, po za obecnością męża, który teraz odchodził od zmysłów przy jej trupie.
— A czy Regina bawi się z dziećmi? — spytał...
— Naturalnie, że się bawi, udaje, że jest ich matką. Ale niechce mieć więcej jak jedno dziecko, więc reszta stanowi służbę... To będzie śliczna kobieta za jakie trzy albo cztery lata.
Zaczął sapać, spoważniał chwilowo i odetchnąwszy, dodał:
— Utrapienie prawdziwe, że nasz Maurycy znów dziś rano zapadł na nogi. On zbyt szybko rośnie, to to nic innego... przecież chłopiec jest zdrów i tęgi... Matka ułożyła go na kanapie, więc biedaczysko tylko patrzy na bawiącą się dzieciarnię a domyślasz się, że miałby ochotę z niemi dokazywać... Żal patrzeć jak ma się serce wyrywa do zabawy z niemi...
Oczy Beauchêne’a posmutniały i twarz spochmarniała. Może i na niego spadało coś jakby przeczucie, zimne, groźne tchnienie, które dreszczem przerażenia obiegło Konstancję, gdy pewnego wieczora trzymała na kolanach zemdlałego syna. Lecz już się otrząsnął z przykrej tajemniczej pogróżki i jakby bezwiednie jakaś łączność zaszła w jego myślach, spytał wesoło:
— No a powiedz mi, cóż słychać z ładną blondynką?... czy jeszcze nic?...
Mateusz nie zrozumiał odrazu, ale wreszcie, domyśliwszy się, że go on pyta o Norinę i jej dziecko, odpowiedział:
— Jeszcze nie, wszak sam musisz o tem wiedzieć, że dopiero za jaki miesiąc spodziewa się być matką...
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć?.. ale rzeczywiście głupie pytanie ci zadałem, bo nie chcę do tego się wtrącać, ani o tem słyszeć... Gdy wszystko tam zapłacisz, powiedz jej odemnie: że ani ona a zwłaszcza jej dziecko, dla mnie nie istnieją.
Wtem głos dozorczyni rozległ się ponad schodami:
— Panie!.. panie! proszę przyjść jaknajprędzej!
Beauchêne wołał za Mateuszem podążającym na górę:
— Zostanę tutaj i zaczekam, bo chcę wiedzieć czy mi przybył kuzyn, czy kuzynka!
Mateusz został olśniony, wchodząc do sypialni. Firanki u okna były uniesione a przez szyby tyle wpadało światła jakby całe słońce tędy zaglądało, chcąc powitać rodzące się dziecko. Doktór w białym fartuchu, kapłańskiemi rękami operatora pomagał dziecku przebyć próg tycia. Mateusz zdążył na czas, by posłyszeć jak Maryanna, ta ukochana, ubóstwiana przez niego Maryanna, wydała krzyk potężny, krzyk matki w ostatniej chwili porodu, krzyk nowego życia, przerażenia i bólu, radości i nadziei a na który prawie, te równocześnie, odpowiada kwilenie nowonarodzonej dzieciny, witającej światło dzienne. Już się spełniło. Jeszcze jedna istota przybyła, by wieść dalej łańcuch istot żyjących w cieple radosnego słońca.
— Chłopiec! zawołał doktór.
Mateusz snów klęczał przy Maryannie i z uniesieniem czułości i wdzięczności całował jej piękne oczy jeszcze łez pełne. Lecz już się uśmiechała swobodnie, z radością jutrzenki, szczęśliwa, chociaż jeszcze drżąca po przebytej męczarni.
— Ach, ukochana moja żono! Jaka ty jesteś dobra, odważna, jak ja niezmiernie ciebie kocham!
Doktór Boutan zakazał mu całować Maryannę i roztkliwiać ją rozmową. Podziwiał piękność dziecka, żartował a będąc zwolennikiem licznego potomstwa, twierdził, że chcąc mieć dzieci piękne, trzeba płodzić je jak można najczęściej. Gdy ojciec i matka kochają się i unikają potwornych wybiegów, by się miłować w uczciwości i zdrowiu, po za niedorzeeznemi obyczajami egoistycznego zepsucia, oto jakie mają potomstwo! I poczciwy doktór śmiał się uszczęśliwiony.
Mateusz wybiegł na schody i nie schodząc na dół, zawołał:
— Mamy chłopca!
— Winszuję! — odpowiedział kpiący wesoło głos Beauchêne’a, wyczekującego w sieni. Zatem macie teraz czterech chłopaków a prócz tego córkę! Winszuję!.. winszuję... i biegnę zawiadomić Konstancyę!
Ach ten sypialny pokój, będący dzisiaj polem walki i zwycięztwa, wydawał się teras Mateuszowi jakby apoteozą tryumfu. Maryanna leżała drżąca po przebytej męce, po męce świętej, zapewniającej ciągłość życia, otwierającej nieskończoność nadziei w przyszłość! Błoga radość promieniała z twarzy matki, dumnej zwycięstwem jeszcze jednego szczęśliwego porodu. Pomimo, że śmierć odbywała na ziemi niestrudzoną, konieczną swą powinność, życie tryumfowało, dzięki hojności Boskiej miłości kochanków, których żądza stawała się tworzycielką świata. Pomimo świętokradzkich zbrodni, wyrządzanych przeciwko życiu w samem jego zapoczątkowaniu, w tępieniu ziarna, uśmiercaniu płodu, były i kompensaty, jak oto ta słoneczna sypialnia, pełna dobroci, wesołości, tkliwości uczuć a stanowiąca odkupienie skrywanego macierzyństwa i okropności potajemnych połogów. Ach to nowonarodzone, nagie stworzonko o piskliwym krzyku przeziębiaj ptaszyny, jakimże jest ono skarbem przysporzonego życia, zapewnionej wieczności! Mateusz wspomniał ów wieczór szczęśliwego poczęcia, gdy gorąca, balsamiczna noc wiosenna była wspólniczką płodnej ich pieszczoty a oto dzisiaj w godzinie urodzin, jaśnieje pogodne, ciepłe słońce, darząc życiem, śpiewając poemat wieczności życia przez wieczność miłości.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ



KSIĘGA TRZECIA.

I.

— Mówię ci, że nie potrzebuję Zoę wołać, by jego wykąpać — mówił Mateusz. — Leż spokojnie w łóżku, tobie wypoczynek jest jeszcze konieczny...
— Jednakże trzeba, aby Zoe przyniosła wanienkę i gorącą wodę, odpowiedziała Maryanna.
Śmiała się zabawiona sprzeczką, wreszcie i on się roześmiał.
Od dwóch dni mieszkali na wsi, w tym samym starym pawilonie, który już w przeszłym roku wynajęli od państwa Séguin, na skraju lasów pod Janville. Tak im było pilno odnaleść się wśród pól, że pomimo protestów doktora Boutan, Maryanna przeprowadziła się na wieś w dwa tygodnie po odbytym połogu. Lecz wiosna tegoroczna była niezwykle wczesna i chociaż dopiero był miesiąc marzec, słońce przyświecało ciepłemi, ożywczemi promieniami a Maryanna prawie że nie czuła zmęczenia po odbytej drodze z Paryża. Dzisiaj była niedziela, Mateusz nie potrzebował iść do biura, cieszył się, że dzień spędzi przy niej i wymagał, by pozostała w łóżku do południa, obiecując, że jej pozwoli wstać na czas, by się ubrała przed drugiem śniadaniem.
— Przecież potrafię zająć się dzieckiem — powtarzał. — Dosyć masz z niem kłopotu codziennie... mogę cię przez parę godzin zastąpić... A wreszcie, nie potrafię ci wypowiedzieć jaką mnie sprawia przyjemność być w tym pokoju z tobą i z tem kochanem maleństwem...
Zbliżył się do łóżka, by ją pocałować a ona oddała mu pocałunek, śmiejąc się z zadowolenia. Rzeczywiście tak było, iż oboje z zachwytem odnajdywali się w tym pokoju. Czyż nie była to ich sypialnia przez całe przeszłoroczne lato, sypialnia pełna ich miłosnych wspomnień i owej szczęśliwej nocy błogosławionej płodności. Przez otwarte okno płynęło teraz wesołe, słoneczne powietrze, ukazywał się obszar pogodnego nieba i odradzającej się ziemi, wezbranej kiełkującem życiem. Ach, jakże ten sypialny pokój był dla nich żyjący, pełen pieszczotliwych pamiątek a teraz kwitnący powstałem ztąd życiem dziecka!
Maryanna pochyliła się nad kołyską stojącą tuż przy łóżku.
— Pan Gerwazy śpi wnajlepsze! Patrzaj! Czyż będziesz miał sumienie budzić tego panicza!
Oboje wpatrywali się teraz w małego śpiocha. Maryanna objęła ramieniem szyję męża i patrząc na syna, przytulali się do siebie; włosy ich się plątały, tchnienia jednoczyły, śmieli się z radości nad kołyską, w której spoczywało drobne stworzonko. Chociaż było to piękne dziecko, już białe i różowe, trzeba było być rodzicami, by się tak zachwycać temi niedoformowaemi rysami i niedokładnością kształtów. Wtem dziecko otworzyło oczy, jeszcze nieświadome, zagadkowe nieznaną przeszłością. Rodzice ze wzruszeniem powitali te oczy.
— Wiesz, on mnie widział!
— Napewno widział! ale i mnie także, wyraźnie na mnie spojrzał a potem odwrócił głowę!
— Ach, cherubinek!
Była to iluzya. Lecz ta mała twarzyczka taka nieurobiona, niema, mówiła do nich mnóstwo rzeczy, których nikt inny nie byłby w stanie pochwycić. Widzieli się jakby razem stopionymi w tem maleństwie, odkrywali nadzwyczajne do siebie podobieństwo, co pozwalało im całemi godzinami i dniami poruszać kwestyę: do kogo z nich dwojga był Gerwazy więcej podobny? A każde uparcie obstawało, że był wykapanym portretem drugiego.
Naturalnie, że pan Gerwazy, przebudziwszy się zaczął przeraźliwie krzyczeć. Ale Maryanna była bez litości: najpierwej niechaj się wykąpie a potem dostanie piersi. Zoe przyniosła konewkę gorącej wody, przygotowała wanienkę i postawiła w słońcu, przed oknem. Mateusz nie ustąpił i sam kąpał dziecko, zlewając je przez kilka minut wyżymaną nad niem gąbką. Maryanna, leżąc w łóżku, kierowała temi operacjami, żartując z przesadnych ostrożności ojca, który ręką podejmował syna z taką delikatnością, jakby się lękał obrazić święte ciało Boga dotknięciem swych męzkich, silnych palcy. Lecz zachwyt obojga rodziców wzrastał, patrząc na obnażone ciało dziecka. Jaki on był śliczny w wodzie! jak się lśniło w słońcu jego różowe ciałko! A jaki grzeczny! rozumny! bo zwykle przestawał krzyczeć, gdy się dostał w ciepłą kąpiel, okazując w ten sposób wyraźne zadowolenie z wody, opływającej go miłą pieszczotą. Nigdy jeszcze żaden ojciec, ani żadna matka nie posiadali takiego skarbu!
Gdy chłopiec został wyjęty z wanienki i przy pomocy Zoe wytarty cienkiemi płóciennemi płatkami, Mateusz rzekł:
— A teraz trzeba zważyć pana Gerwazego.
Była to operacja dość złożona, bo wynikały trudności z powodu wstrętu do niej okazywanego przez chłopca, który ruszał się, wił na wadze, uniemożliwiając dokładne spostrzeżenia. Ważono go co tydzień i różnica ograniczała się na gramach. Ojciec niecierpliwił się, więc matka przyszła mu z pomocą:
— Postaw wagę przy mnie na stole i daj mi malca w pieluszce, potem odejmiemy co przypada na ciężar pieluszki...
Lecz właśnie w tejże chwili wpadła zwykła poranna napaść do sypialni. Czwórka dzieci, z których starsze już same się ubierały i pomagały się ubrać młodszym, ukazały się, wbiegły, galopując jak wypuszczone stado źrebiąt. Już uściskały ojca, rzuciły się na łóżko matki, krzycząc wesołe „dzień dobry“, lecz widok Gerwazego, leżącego na wadze, zastanowił je, uspokoił, wzbudzając podziw złączony z ciekawością.
— Po cóż się jego jeszcze waży? — spytał młodszy, Ambroży.
Starsi, bliźnięta Błażej i Denizy odpowiedzieli równocześnie:
— Przecież już tobie o tem mówiono... waży się Gerwazego, by się przekonać, czy mamy nie oszukano, gdy go kupiła na targu...
Rózia, jeszcze nie zupełnie pewno trzymająca się na nogach, usiłowała wejść na łóżko, chwytała za brzeg wagi, krzycząc piskliwym głosikiem:
— Chcę widzieć!... chcę widzieć!...
O mało co nie przewróciła wszystkiego, bo i bracia za jej przykładem sięgali do stolika. Trzeba było pozbyć się napastników, więc ojciec rzekł do nich:
— Idźcie się bawić na podwórze... włóżcie kapelusze od słońca i bawcie się pod naszem oknem, byśmy mogli was widzieć i słyszeć...
Wreszcie Maryanna zdołała akuratnie zważyć Gerwazego, pomimo że krzyczał i podrzucał się w pieluszce. I o szczęście! przybyło mu siedem gramów! Bo dotąd, tak jak wogóle wszystkie nowonarodzone dzieci, tracił na wadze w pierwszym tygodniu a w drugim prawie nic mu nie przybyło ciężkości. Lecz oto teraz zaczynał rosnąć i tyć! Rodzicom już się zdawało, że go widzą tęgim, pięknym chłopcem, biegającym ze starszem rodzeństwem. Siedząc na łóżku, Maryanna owijała go zręcznemi rękami, strzegąc, by nie miał skrępowanych ruchów i żartowała, odpowiadając na jego krzyki:
— Tak, tak, rozumiem czego chcesz, jesteś głodny.. Zaraz, zaraz, już zupa gotowa, dostaniesz ciepłej, gorącej, ile tylko zechcesz...
Zaraz po przebudzeniu się, Maryanna wystroiła się na dzień cały, uczesała piękne, długie włosy, skręcając je wysoko w olbrzymią torsadę na wierzchu głowy. Biała jej szyja była odsłonięta, wynurzając się z jasnego flanelowego kaftanika, obszytego koronkami. Wsparta o poduszki na sztorc postawione po za jej plecami, śmiejąc się do męża, do syna, wydostała jedną ze swych ładnych, twardych piersi, pęczniejących mlekiem, rozwiniętych jak kwiat życia, biały i różowy; dziecko łakomstwem powodowane, niecierpliwiło się, chwytając pierś łapkami i usteczkami szukając a gdy znalazło z pomocą matki, przypięło się gwałtownie, ssąc, pijąc, jakby jeszcze najlepszych cząstek krwi domagając się od swojej rodzicielki. Aż krzyknęła z bólu za mocniejszem targnięciem.
— A! małe dyablątko... on mnie zjada...
Mateusz chciał trochę zasunąć firankę, widząc, że oboje są w słońcu.
— Zostaw, zostaw jak jest, słońce nam nie zaszkodzi! — zawołała. Słońce nam dodaje siły i wiosnę w nas przelewa.
Odszedłszy od okna, Mateusz usiadł na skraju łóżka i zapatrzył się w prześliczny obraz matki karmiącej dziecko, podczas gdy słońce ożywczemi promieniami podnosiło wdzięk ich zdrowia i piękna. Bo niema wspanialszego rozkwitu, świętszego symbolu wiekuistości życia, jak dziecko przy piersi matki. Był to dalszy ciąg macierzyńskiej twórczości kobiety; matka oddawała się jeszcze na długie miesiące dopełnieniu rozpoczętego dzieła, mlekiem i krwią swoją karmiła, by stworzyć człowieka, otwierała zdrój życia, zdrój płynący z jej ciała, ku pokrzepieniu i zapewnieniu istnienia świata. Wątłe, obnażone dziecko oderwane z jej wnętrzności, tuliło się do ciepłej jej piersi, jak do nowego przybytku miłości, by się ogrzać i wzmocnić. Było to proste konieczne następstwo. Ona jedna, ona, będąca tworzycielką mogła być i karmicielką, jeżeli była dbałą o zdrowie i piękno ich obojga. Ztąd urok tego obrazu, ztąd ta bezgraniczna radość i nadzieja promieniejąca od matki z dzieckiem przy piersi, ztąd to niezrównane piękno i świętość, jak od wszystkiego co naturalnie się przyczynia do zdrowego, logicznego wzmożenia ludzkiego żniwa.
Zoe, która uprzątnąwszy pokój i wyniósłszy wanienkę, powróciła z bukietem bzu w glinianym wazonie, rzekła, że państwo Angelin, powracając z porannej przechadzki, zatrzymali się przed domem i pytają o zdrowie pani.
— Poproś, by tutaj przyszli! — zawołała uradowana Maryanna. Jestem już ubrana i mogę przyjmować gości!
Państwo Angelin była to owa para młodych małżonków rozkochanych w sobie, mieszkających w małym domku w Jauville i biegających po samotnych dróżkach bezludnej okolicy. Dziecko pragnęli mieć dopiero za lat kilka, by teraz z całą swobodą módz się oddawać miłości i żyć wyłącznie jedno dla drugiego. Pani Angelin była śliczną brunetką, o zgrabnych kształtach ciała, o twarzy wesołej, promieniejącej szczęściem miłosnych pieszczot. Mąż jej był pięknym blondynem. o szerokich ramionach, o wyglądzie muszkietera z pokrętnemi wąsami i bródką. Prócz dziesięciu tysięcy franków stałego dochodu, pozwalającego im żyć według upodobania, pan Angelin zarabiał drugie tyle, malując wachlarze ukwiecone różami i postaciami kobiet we wdzięcznych pozach. Dotychczasowe wspólne ich życie było idyllą pełną pocałunków i miłosnych szeptów. W przeszłym roku jesienią, zawiązali ściślejszą znajomość z państwem Froment i spotykali się z sobą nieledwie codziennie.
— Więc można wejść?... pozwalacie?... — wołał Angelin, idąc po schodach.
A gdy pani Angelin, wbiegłszy do pokoju, ucałowała Maryannę, uznała za konieczne usprawiedliwić się z tak rannej wizyty.
— Wyobraź sobie, moja droga, żeśmy się dopiero wczoraj wieczorem dowiedzieli o waszem przybyciu a byliśmy przekonani, że przeprowadzicie się z Paryża na wieś nie prędzej, niż za parę tygodni... Zatem, wyszedłszy dziś na spacer, nie mogliśmy się powstrzymać, by do was nie wstąpić i chociażby dowiedzieć, się co u was słychać... Wszak nie masz nam tego za złe?...
Nie czekając na odpowiedź, młoda kobieta, upojona wiosennem powietrzem i wesołem słońcem, szczebiotała dalej:
— A więc to jest nowo przybyły panicz?... Bo to chłopiec, wszak tak?... I wszystko odbyło się jaknajpomyślniej... widzę to, dość na was spojrzeć... O, ty wyśmienicie te sprawy załatwiasz... Ach, ale jaki on jeszcze mały, maleńki... Robercie, patrz jak on grzecznie leży przy piersi... Zupełna laleczka... Robercie! czy ty widzisz, jaki on zabawny, prawdziwa uciecha na niego patrzeć!
Mąż, widząc ją zachwycającą się dzieckiem, zbliżył się, patrzał i chwalił, by zrobić jej przyjemność.
— Tak, rzeczywiście, on bardzo milutki... Ale większość dzieci w jego wieku jest brzydka, chuda, fioletowa, jak oskubane kurczęta... Ale on jest biały, tłusty i miłe sprawia wrażenie.
— Jeśli będziecie chcieli, możecie mieć takiego samego — rzekł Mateusz, głośno się śmiejąc. Taka ładna z was para, że dzieci wasze napęwno będą udanemi okazami.
— Jeszcze nasz czas nie nadszedł... Wiesz, że Klara nie chce mieć dziecka przed trzydziestym rokiem... Więc mamy jeszcze pięć lat, by się kochać tylko we dwoje... A gdy Klara skończy lat trzydzieści, wtedy zaczniemy się starać o jakie maleństwo...
Jednak pani Angelin z chciwością wpatrywała się w Maryannę i małego Gerwazego, ulegała zachciance posiadania takiej własnej laleczki a może budził się w niej dotąd uśpiony instynkt macierzyński. Serce posiadała kochające, była nieskończenie dobra, chociaż trzpiotowata, jak zadowolona z życia kochanka.
— Robercie... szepnęła — pochylając głowę na ramię męża a gdybyśmy i my mieli takie dzieciątko...
Oburzył się na nią i rzekł z żartobliwą pieszczotliwością:
— Więc ja tobie już nie wystarczam do szczęścia?... A czy wiesz, że przez dziewięć miesięcy trwania ciąży i przez następnych piętnaście miesięcy karmienia dziecka, nie moglibyśmy się pieścić... Całe dwa lata byłyby stracone dla naszej miłości... Mateuszu, wszak mąż rozsądny, dbający o zdrowie matki i dziecka, musi się wyrzec swojej żony przez tak długi przeciąg czasu?...
Mateusz śmiejąc się, odpowiedział:
— Jest w tem trochę przesady... Ale jest i trochę prawdy... Najlepiej wszakże byłoby tak postępować jak powiedziałeś...
— Słyszysz, Klaro! musiałbym się ciebie wyrzec na całe dwa lata! No powiedz!... czyż ty naprawdę sobie tego życzysz?.. A jeżeli taka powściągliwość byłaby po nad moją możność i gdybym zaczął się umizgać do innych kobiet?...
Maryanna i Klara rumieniły się, lecz śmiejąc się, brały udział w tej drażliwej rozmowie. Czyż nie wzbudzają w swych mężach dość przywiązania, by cierpliwie czekali, nie myśląc o zawiązywaniu miłostek po za domem?... Niewierność w takich okolicznościach byłaby czemś niegodziwem i bardzo wstrętnem.
— O, ja się nie lękam, by mój Robert mógł mi być niewierny, zawołała z przekonaniem ładna pani Angelin. On jest na to zbyt we mnie rozkochany i nie wie nawet, czy są jakie inne kobiet? na świecie...
Jednakże przeczucie możliwej zazdrości już ją zachwiało w chwilowej ochocie dziecka. Nie śmiała tego powiedzieć głośno i uważnie przypatrywała się Maryannie, pragnąc się przekonać, czy ciąża i połóg nie odbierają urody, czy nie psują kształtów ciała, bo gdyby zbrzydła, to może Robert przestałby ją miłować z żądzą kochanka. Lecz ta wesoła, świeża kobieta z dzieckiem przy piersi, opromieniona słońcem padającem na łóżko całe w bieli, stanowiła zachwycający obraz. Ale są mężczyźni, którzy się tem brzydzą. W umyśle Klary toczyła się walka, ujawniona odezwaniem się:
— Mogłabym nie karmić sama... Wzięlibyśmy mamkę...
— Naturalnie — rzekł mąż. Nigdybym ci nie pozwolił, byś sama karmiła, byłoby to wprost idyotycznie...
Spostrzegł, że się odezwał zbyt brutalnie i zaczął przepraszać Maryannę. Ale wszak wogóle kobiety nie chcą karmić swoich dzieci i gdy mają na to materyalne środki, biorą mamkę dla dziecka.
— Co do mnie — zawołała Maryanoa — to chociażbym miała miliony karmiłabym moje dzieci, nawet gdyby mi się tuzin ich urodziło. Przedewszystkiem pewną jestem, że ucierpiałabym na zdrowiu, gdyby dziecko nie wypiło ze mnie mleka, które natura we mnie dla niego przygotowała... kochane maleństwo! ono dla mojego zdrowia jest takie, łakome! A prócz tego, gdybym sama go nie wykarmiła, to wyobrażałabym sobie, że zaniedbałam ważnego obowiązku i za każdem niedomaganiem dziecka, czułabym się winowajczynią, matką występną, która nie dba o zdrowie i życie niemowlątka, pozbawionego najodpowiedniejszego pokarmu!
Mówiąc to, Maryanna spuściła oczy, by patrzeć na syna, łapczywie ssącego mleko z jej piersi. Wzrok jej ogarniał miłością małą dziecinę, szczęśliwą była nawet, gdy łakome usteczka szarpnęły ją aż do bólu, radowała się bowiem wtedy, że malec ma dobry apetyt. Półgłosem, jakby w marzeniu, odezwała się znowu:
— Moje dziecko powierzać innej, obcej kobiecie!... nie, nie, nigdy! byłabym zbyt zazdrosna, chcę być jego rodzicielką i karmicielką, ja go poczęłam, urodziłam, powinnam je i wykończyć... Już to nie byłoby moje dziecko, gdyby je wykończyć miała obca kobieta. A mam tu na względzie nietylko zdrowie fizyczne dziecka, ale całość jego istoty, jego inteligencyę, serce, ono powinno mieć to wszystko odemnie, moje własne. Gdybym w niem później dostrzegła wady, byłabym przekonana, że to mamka, ta obca kobieta mi je zatruła... Ukochane moje dzieciątko, gdy mnie ssiesz tak mocno, czaję, że cała w ciebie przechodzę i jest mi to wielką, niewypowiedzianą rozkoszą...
Podniosła oczy i ujrzała Mateusza, który pochylony przy niej, patrzał na nią bardzo wzruszony. Dodała więc z wesołym uśmiechem:
— Ty bierzesz w tem udział!
— Najdroższa moja! — rzekł całując ją a zwróciwszy się do pary kochanków, zawołał z przejęciem:
— Ona zawsze ma słuszności Ach, gdyby wszystkie matki mogły ją słyszeć, może powróciłby we Francyi obyczaj karmienia swoich dzieci! Niechajby to się stało uznanem pięknem! A powinno tak być, bo niema pogodniejszego i wyższego nad to piękna!
Państwo Angelin uśmiechali się przez grzeczność, lecz nie zdołał ich przekonać, tak dalece drogą im była ich egoistyczna miłość kochanków. Ostatecznie zaś zostali zrażeni drobnym, przewidzianym wypadkiem, zwykłym, naturalnym objawem ułomnej ludzkiej natury. Pan Gerwazy kończył właśnie ssać, gdy Maryanna spostrzegła, że zapomniał się w pieluszkach. Roześmiała się, że to zaszło nie w porę, lecz bez zakłopotania wzięła czystą pieluszkę, by nanowo spowinąć dziecko, które najpierw gąbką wymyła i wytarła. Ta obsługa przy różowem, pulchnem ciałku dziecka, była dla niej spełnieniem miłego obowiązku. Jednakże ludzie obcy, nie przywykli do obchodzenia się z niemowlętami, mogą mieć inne zapatrywania i patrzeć na to z pewną odrazą. Państwo Angelin wstali i śpiesznie zaczęli się żegnać.
— Zatem za dziewięć miesięcy, wszak tak?... — pytał ich Mateusz żartobliwym tonem.
— Może za osiemnaście, bo trzeba trochę czasu, by się zdecydować — odparł Robert, spoglądając na Klarę już wystygłą w zapale macierzyństwa.
Wtem pod oknami rozległ się głośny gwar, hałaśliwe krzyki małych dzikusów, bawiących się z wiejską swobodą. Przyczyną krzyków była piłka, która podrzucona w górę, osiadła w gałęziach drzewa. Błażej i Denizy rzucali kamykami, by ją ztamtąd wydostać, Rózia podskakiwała krzycząc, jakby w nadziei, że zdoła tam sięgnąć wyciągniętymi rączkami. Ambroży, sprawca nieszczęścia, usiłował wejść na drzewo. Państwo Angelin byli przerażeni hałaśliwością tej sceny.
— Jakżeż wy zdołacie wytrzymać, jeżeli naprawdę dojdziecie do tuzina takich swawolników!... — szepnęła Klara.
— Namby się zdawało, że dom jest smutny jak grób, gdyby nie było tego hałasu — odpowiedziała Maryanna, zabawiona wystraszonemi minami państwa Angelin. Dziękuję za odwiedziny, przyjdę do was, gdy zacznę wychodzić na dłuższe spacery...
Miesiące marzec i kwiecień były ciepłe i pogodne, co posłużyło Maryannie do szybszego powrotu do zupełnego zdrowia. Więc też stary pawilon, odosobniono leżący na skraju lasu, był pełen nieustającej radości. Zwłaszcza niedziele były wesołe z powodu obecności ojca, który we wszystkie inne dni wyjeżdżał od rana do Paryża, do biurowego zajęcia a powracał wieczorem około godziny siódmej, zmęczony całodzienną pracą. Jakkolwiek nie tracił pomimo to swego zwykłego dobrego humoru, wszakże coraz częściej troszczył się o przyszłość. Ubogie życie, jakie wiódł z rodziną, bynajmniej mu nie ciężyło, bo nie miał ambicyi dojścia do jakiegoś świetnego stanowiska, albo do bogactw. Wiedział przy tem, że Maryanna podzielała jego zapatrywania, zadawalniając się szczęściem domowem, życiem pracy, zdrowia, spokoju i miłości. Pomimo to pytał sam siebie, jakże zdołają oni wyżyć z jego zarobku, jeżeli wciąż rodzina będzie się powiększać?.. Jakże opędzą najnieodzowniejsze potrzeby, jeżeli przybywać im będą dzieci?... Bo jednak wraz z każdem dzieckiem przybywały nowe wydatki... Płodząc dzieci, trzeba im módz zapewnić dostateczne wyżywienie... krzyczące z głodu usta zaspokoić chlebem, trzeba więc stwarzać nowe zasoby, żądać od ziemi przysporzenia pokarmu. Mateusz uznawał, że powinien myśleć o zaspokojeniu bytu swej rodziny, inaczej bowiem byłoby to karygodnym brakiem przewidywania. Uczciwy człowiek nie może jak ptak znosić bezmyślnie jajka, by następnie wypuszczać pisklęta na żer, niszczący cudze żniwo. Mateusz zastanawiał się coraz częściej nad sposobami powiększenia swych dochodów, bo od przyjścia na świat Gerwazego, Maryanna pomimo cudów oszczędności, z największym trudem starczała z pieniędzmi do końca miesiąca. Trzeba było się powstrzymywać od potrzebnych wydatków, skąpić masła przy smarowaniu chleba, donaszać stare ubrania aż do ostatniej nitki. A z każdym rokiem dzieci były większe, więc w miarę tego rodzice musieli więcej na nie wydawać. Trzej starsi chłopcy chodzili teraz do szkoły w Janville a chociaż koszta były ztąd niewielkie, nasuwała się wszakże myśl, że niezadługo trzeba będzie ich posyłać do liceum w Paryżu. Zkądże na to wziąć pieniędzy?.. Ciężkie te zadania stawały się nieodstępnemi myśli Mateusza a ztąd wynikające troski, gasiły zwykłą wesołość jego i Maryanny, psując im uciechę z pogodnej wiosny, zdobiącej zielenią i kwiatami, rozległe obszary okolicy, wśród której zamieszkiwali.
Najgorszem było, że Mateusz miał przekonanie, że jest nazawsze skazany być rysownikiem w zakładzie Aleksandra Beauchêne. A jeżeliby nawet doszło z czasem do tego, by mu zdwojono jego pensyę, to siedmio czy ośmiotysięczny roczny dochód, nie dozwoliłby mu na urzeczywistnienie marzenia wychowania licznego potomstwa, w warunkach odpowiednich, by ono wzróść i rozwinąć się mogło swobodnie, szczęśliwie, jak drzewa lasu dowolnie czerpiące swe siły z ziemi, tej matki — wspólnej, darzącej ich zdrowiem i pięknem z niewyczerpanych swoich zasobów. Ztąd też, od chwili swego tegorocznego powrotu do Janville, Mateusz czuł się pociągnięty ku rolnej pracy, zastawiał się nad tem podczas dłuższych przechadzek a myśli jego wciąż około tego projektu wirujące, rozszerzały się, nabierały mocy, lecz jeszcze nie przedstawiały mu żadnego ściślejszego panu. Często się zatrzymywał na skraju gęstego lasu i patrzał na pole żyta, dobiegające do bagna, którego wody lśniły się na słońcu pomiędzy zaroślami kamienistego odłogu. Gdy tak stał zapatrzony, przedstawiało mu się mnóstwo projektów, lecz wszystkie były zwikłane, niewyraźne i tak dziwne, że nie śmiał o tem z nikim mówić, nawet ze swoją żoną. Lękał się, że będzie wyszydzony. A nie byłby umiał jasno przedstawić swoich planów, był bowiem w tej pierzchliwej godzinie, gdy wynalazca czuje powiew odkrycia przed ostatecznem sformułowaniem swej idei. Dlaczegożby nie miał się odwołać do ziemi, tej odwiecznej karmicielki?... dlaczego niema wykarczować i zapłodnić tych olbrzymich obszarów, tych lasów, pustek, kamienisk, które go otaczają, leżąc bezpożyteczne?... uznawał, że każdy człowiek powinien wzmagać dobrobyt, tworzyć swoje bogactwo, więc dlaczegożby on, za każdem spłodzonem dzieckiem, nie miał powołać do życia chociażby jednego pola wykrojonego w tych jałowych pustkowiach, pola, któreby żywiło nowo zrodzonego członka rodziny, bez przysparzania jej ciężaru... Lecz to było i wszystko, myśl nie przedstawiała się jaśniej, urzeczywistnienie ulatywało w chwili najżarliwszego rozmarzenia.
Byli już przeszło od miesiąca na wsi, gdy pewnego wieczoru, Maryanna zupełnie powróciwszy do zdrowia, wyszła aż do mostu na rzeczce, popychając wózek, w którym spał Gerwazy, by doczekać się powrotu Mateusza, mającego dziś przybyć wcześniej aniżeli zwykle. I rzeczywiście nadszedł przed godziną szóstą. Zaproponowała, by wrócić do domu dalszą drogą, około młyna nad rzeką, bo potrzebowała tam kupić jajek u pani Lepailleur.
— I owszem — odpowiedział Mateusz. Wiesz, że lubię stare, romantyczne młyny. Co nie przeszkadza, że gdyby ten oto młyn do mnie należał, tobym go zwalił i wystawił nowy, podług ulepszonego systemu.
Wkrótce weszli na podwórze starodawnego domostwa, do połowy obrośniętego bluszczem, uroczego jak w legendzie. Olbrzymie koło próchniejącego młyna, do połowy zamoczone w wodzie, omszałe zielonemi mchami, spokojnie drzemać się zdawało. Młynarz był ryży, wysoki i chudy, młynarka również wyschnięta i ruda jak mąż a oboje młodzi i szorstcy w obejścia. Syn ich, mały Antoni, siedział na ziemi i bawił się wygrzebywaniem dołków zasmolonemi rękami.
— Pani chce kupić jajek? — spytała młynarka — zapewne muszą być świeżo zniesione, zaraz zobaczę...
Nie śpiesząc się z przyniesieniem, patrzała na Gerwazego śpiącego w wózka.
— Ach, to najmłodszy synek państwa... Tłusty jest i ładny... Ale też sypią się i sypią dzieci u państwa!
Młynarz nie mógł się powstrzymać, by nie przywtórzyć żonie głośnym, drwiącym śmiechem i z familiarnością chłopa wobec burżuaza, o którym wie, że jest ubogi, rzekł:
— A więc macie państwo już pięcioro tego drobiazgu! My, biedni ludzie, nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką czeredę dzieci!
— Dlaczego?... — spytał spokojnie Mateusz. Przecież macie ten młyn a prócz tego sporo pola, zatem ręce do pracy tylkoby was wzbogaciły, ciągnąc większe dochody z ziemi.
Te proste słowa podziałały na młynarza jak smagnięcie batem.
Zaczerwienił się ze złości i zaczął urągać swojemu losowi. Przecież ten butwiejący młyn nie może go wzbogacić, kiedy nie wzbogacił ani jego ojca, ani dziadka. A pola, które mu żona wniosła w posagu, nic nie są warte i chociażby człowiek rosił je własnym potem, to nigdy nic nie będzie na nich rosło, nawet koszta uprawy i ziarna się nie zwrócą.
— A mnie się zdaje, że możnaby mieć niemałe zyski, mówił znów Mateusz. Ale należałoby młyn naprawić, doprowadzić do porządku, zmienić stary mechanizm a lepiej jeszcze postawie w nim dobrą maszynę parową.
— Naprawić mój młyn! postawić parową maszynę! ależ to byłoby szaleństwo! po co?... I tak nie codzień mam co do zmielenia a cóżbym mlił, kiedy ludzie w okolicy coraz gromadniej przestają siać zboże!
Mateusz, nie zważając na utyskiwania pana Lepailleur, mówił dalej:
— A jeżeli pola są nieurodzajne to jedynie dlatego, że są źle uprawiane, podług starej rutyny zarzuconej przez postępowych gospodarzy, używających maszyn i sztucznych nawozów.
— Maszyny! ładny wynalazek! a toż dobrze wiem, że zaprowadzenie maszyn zrujnowało i rujnują niemało ludzi... Nie mnie do takich rzeczy namawiać! Pan mówi o ziemi, jak każdy, co się na niej nie zna, bo nigdy nie miał z nią do czynienia... Chciałbym pana zobaczyć gospodarującego tutaj, toby się pan przekonał, że nie można od ziemi otrzymać tago, czego dobrowolnie dać nie chce...
Mówił z coraz większem uniesieniem, z gwałtowną brutalnością obwiniając nie własne lenistwo i upór, lecz ziemię, tę macochę, jak ją nazywał. Chełpił się, że wiele świata widział, bo będąc w wojsko, bił się w Afryce a ztąd wyciągał wniosek, że wiele więcej wie, aniżeli ci, którzy zawsze siedząc na miejscu, są głupi jak bydlęta. Powróciwszy z pułku do domu, odrazu okazywał wstręt do młyna i ziemi, utrzymując, że to niewdzięczna praca, mogąca dać zaledwie kawałek suchego chleba. Ziemia i niebo zbankrutował;! A chłopi teraz dopiero zaczynają jasno widzieć położenie i tracą wiarę, bj stara, zużyta, wyczerpana ziemia mogła dawać plony. Nawet słońce tak nie świeci jak dawniej i ono się popsuło, słowem, wszystko się sprzysięgło, by praca rolna była cośkolwiek bądź wartą.
— Nie, panie, do tego już nikt nie powróci, to skończone! Ziemia, praca na wsi, to głupstwo i to przestało dla mnie istnieć. A ci chłopi, którzy się jeszcze zawzinają i znoją, to dla nich nietylko że chleba ale i wody wkrótce nie będzie... Dlatego też wolałbym utopić się w rzece, aniżeli mieć jeszcze jedno dziecko... po co wyprowadzać na świat jeszcze jednego głodomora więcej?... Antoni jest jedynakiem, więc starczy to, co mu po nas zostanie... Dlatego też strzedz się będziemy drugiego dziecka! Z Antoniego nie zrobimy chłopa, przysięgam panu, że go od takiego nieszczęścia zdołamy uchronić... Jeżeli będzie się chciał uczyć i karyerę robić w Paryżu, to ja go od tego nie będę powstrzymywać, bo podług mnie tylko w Paryżu można się czegoś dorobić... Pozwolę mu wszystko tutaj sprzedać i puścić się na zbiór żniwa na paryzkim bruku... Tam talary łatwiej rosną aniżeli kłosy na pola... moje życie zmarnowane, bo tam nie poszedłem, gdy pora była po temu a teraz, kiedy widzę, którędy trzeba było iść, to chociaż syna na dobrą drogę skieruję...
Mateusz się roześmiał. Bo czyż nie było to dziwnem zjawiskiem, że on, burżuaz z dziada pradziada, człowiek z wyższem wykształceniem, pragnął osiąść na roli, zżyć się z ziemią, matką wszelkiej pracy i dobra a oto ten prosty chłop wymyślał ziemi, przeklinał swój młyn i pola, upierając się wychować syna w nienawiści do wiejskiej pracy. Te dwa przeciwne sobie dążenia, zastanowiły Mateusza i bolał nad tem bezustannem wyładnianiem się wsi na korzyść miasta, w progresywnej tej wędrówce wiejskiego ludu dopatrując się niepowetowanej szkody dla ogólnego dobra swojego kraju.
— Pan się mylisz w swoich dowodzeniach, rzekł wesoło, chcąc załagodzić ostry ton rozmowy. Nie trzeba opuszczać ziemi, bo ona pomścić się gotowa... Na pana miejsca podwoiłbym staranność w uprawie roli i mam przekonanie, że miałbym wdzięczność za pracę. Bo ziemia jest tem, czem była, płodność jej jest niewyczerpana i będzie zawsze dawała plony tym, którzy z miłością oddadzą się jej uprawie.
Lepailleur nie dał się przekonać i podnosząc w górę zaciśnięte pięści, krzyknął:
— Ziemia jest nic nie warta i znoić się nad nią nie myślę!
— A wiesz pan — rzekł Mateusz — ja wydziwić się nie mogę, że dotąd się nie znalazł inteligentny, odważny człowiek, któryby się pokusił o zużytkowanie olbrzymich, opuszczonych włości Chantebled, zakupionych przez ojca pana Séguin i dotąd leżących odłogiem. Masę gruntu możnaby wykarczować z pod zarośli a przy tem lasy doprowadzić do porządku... Mam przekonanie, że z tych jałowych obszarów, możnaby mieć urodzajne pula... Wspaniałe zadanie dla człowieka chcącego coś stworzyć własną pracą i wytrwałością.
Lepailleur zrazu osłupiał a wreszcie parsknął śmiechem.
— Ależ, mój kochany panie, jesteś waryatem, że mówisz coś podobnego, przepraszam bardzo, ale doprawdy jesteś pan waryatem! Chautebled zamienić w urodzajną ziemię! Karczować kamienie i wpakować się z orką w bagniska! Miliony-by pan wyłożył a wszystek ten grunt nie wyda i worka owsu! Cała ta okolica jest dyabła warta! Dziadek mojego dziadka widział ją pustkowiem jak dzisiaj i wnuk mojego wnuka taką samą będzie ją oglądał... Nie jestem ciekawy, ale chciałbym zobaczyć waryata, któryby się rzucił do uprawy gruntów, jakie pan Séguin tutaj posiadał Chantebled pod żadną uprawę nigdy się nie nada i zginie każdy, co się do tego chwyci!
— A kto to wie, może się taki śmiałek znajdzie i zrobi dobry interes, rzekł Mateusz na zakończenie. Miłością cudów można dokonać!
Młynarka, zebrawszy po kątach tuzin jaj zniesionych tu i owdzie przez kury, nadeszła i wpatrzyła się w męża, podziwiając jak to on umie pięknie rozmawiać, nawet z takim mądrym burżuazem. Małżonkowie Lepailleur żyli z sobą w zgodzie, bo jednakowo byli chciwi i rozgoryczeni, że nie mogą łopatą zgarniać pieniędzy w swoim młynie i jednakową mieli wzgardę dla pracy rolnej; marzyli, by syna wychować na miejskiego pana noszącego cylinder, bo tylko taki i w mieście może się łatwo wzbogacić.
Maryanna, biorąc jajka z rąk pani Lepailleur, włożyła je za poduszkę w głębi wózka a ta zwróciła jej uwagę na Antoniego, który wyskrobawszy dołek w ziemi, pluł teraz do środka:
— Pani widzi, jaki on rozgarnięty... O, z niego wyrośnie uczony człowiek, już zna litery, więc go zaczniemy posyłać do szkoły... Wdał się w ojca, zatem jestem spokojna, że nie będzie głupi!
W dziesięć dni później, w niedzielę, Mateusz podczas spaceru z Maryanną i z dziećmi, wpadł wreszcie na myśl, która jasno tym razem przed nim stanąwszy, miała zdecydować o przyszłości ich wszystkich. Wyszli z domu po południu z zamiarem zjedzenia podwieczorku aa otwartem powietrzu, wśród traw i ziół już wysokich. Przebyli sporo ścieżek, nachodzili się po gajach i pustkowiach, by znów powrócić na skraj lasu gdzie zasiedli pod dębem, mając przed sobą widok na pawilon, w którym zamieszkiwali i na całą rozległą płaszczyznę aż do Janville. Na prawo, ciągnęło się bagniste płaskowzgórze, opuszczające się szerokiemi, wklęsłemi smugami wyschłego gruntu. Po za siedzącą pod dębem rodziną były lasy, złożone przeważnie z gęstych zarośli, z polanek o trawach wysokich i nigdy nie koszonych. Cisza była zupełna, ie było widać ani jednej łódzkiej postaci, nic, tylko natura pozostawiona w stanie zupełnej dzikości i jasne słońce pogodnego dnia kwietniowego. Ziemia zdawała się pęcznieć nagromadzonemi sokami płynącemi z niewiadomego, głębokiego jeziora życia, które ujawniało się obfitością i bogactwem traw, siłą młodych pędów na krzewach, bujnością liści drzew w lesie. Zapach niezaspokojonej miłości, zapach silny i upajający, unosił się nad ziemią i młodą roślinnością.
— Nie odchodźcie za daleko! — wołał Mateusz do dzieci. Pozostaniemy tutaj pod dębem i niedługo będzie podwieczorek.
Błażej i Denizy galopowali a za niemi podążał Ambroży; bawili się w ściganie, podczas gdy Rózia nie mogąca biedź tak szybko jak bracia, gniewając się, wołała na nich, by lepiej zbierali z nią kwiaty. Dzieci były upojone zabawą na świeżem powietrzu a przy kulaniu się po ziemi naczepiały się o nie trawy, tak, iż podobne były do małych faunów, pląsających pośród dzikich gajów. Zmęczeni, wrócili ku rodzicom, zaczęli układać wiązanki kwiatów i znów wszystko porzuciwszy, rozpierzchli się w nowych pościgach, biorąc na przemiany Rózię na plecy.
Podczas odbytego już długiego spaceru, Mateusz wpadał w zamyślenie, wpatrując się w tę lub inną stronę na rozległe otaczające grunta. Zdarzało się, że nie odpowiadał na pytania Maryanny, zaprzepaszczony w myślach nad kamienistą równiną, gajem zwikłanych drzew i krzewów, źródłem wytryskującem i wiewąjącem się do bagna lub kałuży. A jednak Maryanna odczuwała, że Mateusz nie był smutny ani względem niej zobojętniały, bo gdy spojrzał na nią był jak zwykle tkliwie kochający i szczerze wesoły. Od pewnego czasu dostrzegła w nim zamiłowanie do długich przechadzek, zdarzało się, że go samego wyprawiała w stronę lasu, domyślając się, że on coś ważnego projektuje w swej głowie, lecz o nic się go nie pytając, wyczekiwała z ufnością, by się przed nią wypowiedział.
Lecz pomimo, że Mateusz głęboko się zamyślił, cały zapatrzony w ciągnące się dokoła obszary gruntu, głośno zawołała:
— Zbliż się, zbliż i przekonaj!
Pod dębem, tuż przy rodzicach, leżał Gerwazy w wózku, zatopionym wyżej kół w bujnych trawach i chwastach. Podczas gdy Maryanna przygotowywując podwieczorek, wyjęła z koszyka srebrny kubek, zauważyła, iż dziecko obracało główkę, śledząc za jej ręką w której błyszczał metal oświetlony słońcem. Powtórzyła doświadczenie i znów dziecko powiodło oczami za błyszczącą gwiazdą, której blask po raz pierwszy uderzył niepewność zmąconego jeszcze jego wzroku.
— Tyum razem nikt nie powie, że się mylę, te sobie nie wiedzieć co wyobrażam... On już widzi, napewno widzi!... Ach, ty moja śliczności, mój skarbie ukochany!...
I rzuciła się, by całować dziecko, uszczęśliwiona pierwszem jego spojrzeniem. A zaraz spotkała ją i druga radość. Gerwazy po raz pierwszy wyraźnie się uśmiechnął.
— Patrz, patrz! — wołał teraz Mateusz, który wraz z żoną pochylił się nad wózkiem. On się uśmiechnął, jak tylko przewidział na swoje ślepki tak i śmiać się zaczął!
Maryanna serdecznie i głośno się roześmiała.
— Prawda, on się śmieje! naprawdę się śmieje! Ach jaki on zabawny, ach a jaka ja kontenta!
Ojciec i matka śmieli się z zadowolenia, śmieli się razem do uśmiechającego się dziecka, chociaż ten jego uśmiech był zaledwie dostrzegalny, przelotny, jak lekki dreszcz aa równej powierzchni krynicznej wody.
Z radości przywołano czwórkę rozbrykanych dzieci, które się zbiegały, wyskakując pomiędzy roślinnością.
— Róziu! Ambroży! chodźcie... Błażeju! Denizy! chodźcie, czas na podwieczorek!
Zamiast stołu była ziemia pokryta wiosenną trawą. Mateusz odczepił koszyk zawieszony na przodzie wózka a matka zaczęła obdzielać dzieci przygotowanemi w domu krajankami chleba! Dzieci zamilkły gryząc i łykając z tak wyśmienitym apetytem, że aż miło było patrzeć. Ale Gerwazy zaczął krzyczeć, zniecierpliwiony, że jego najpierwej nie obsłużono.
— Tak, tak mój maleńki! o tobie zapomniano! — mówiła do niego matka. — Ale i ty dostaniesz! Otwórz pyszczek a będziesz miał swoją porcyę!...
Z prostotą i spokojnie, rozpięła stanik i wydostała pierś białą, delikatną jakby z jedwabiu, nabrzmiałą mlekiem, z różowym drobnym pączkiem z którego życie tryskało. I uczyniła to siedząc skąpana w złotych promieniach słońca, niepomna wstydu a nawet niepokoju, że ją może kto zobaczyć gołą, bo ziemia była goła, rośliny i drzewa były gołe i jak ona płynące sokami życia. Wyjąwszy dziecko z wózka, usiadła z niem na trawie, nieledwie znikając wśród bujnej roślinności, pędzonej ciepłem kwietniowych słonecznych promieni. Dziecko przytulone do obnażonych jej piersi, wciągało w siebie strumyki mleka, tak jak te niezliczone rośliny pojące się życiem, które wysysały z ziemi.
— Był głodny — rzekła. — No, no! proszę mnie nie szczypać tak mocno, ty mały żarłoku...
Mateusz stał przed nią w zachwyceniu, szczęśliwy z pierwszego uśmiechu dziecka, szczęśliwy z wesołości i apetytu ich wszystkich, szczęśliwy obfitością mleka, życiem świat darzącego. Znów pochwyciło go marzenie zamierzonej twórczości i po raz pierwszy odezwał się o tem głośno, wyznając przed Maryanną to, czego dotąd przed nikim nie wyjawił.
— Czas, bym się wziął do dzieła i założył królestwo pozwalające tem dzieciom mieć chleba poddostatkiem... A przecież przybędą nam inne dzieci, z każdym rokiem zjawi się nowy przybysz... Czy chcesz wiedzieć? czy chcesz, bym ci powiedział, jak widzę Baszą przyszłość?...
Podniosła na niego oczy i z uśmiechem, z za jęciem zawołała:
— Ach dobrze, dobrze! powiedz mi swój sekret, jeżeli uznałeś, te już możesz się ze mną tem podzielić.. Domyślałam się, że się nosisz z jakiemi ważnemi projektami... Lecz o nic ciebie nie pytając, czekałam.
Nie odpowiedział jej wprost, lecz ulżył sobie w oburzeniu, jakie go nagle chwyciło pod wrażeniem wspomnienia rozmowy z młynarzem.
— Czy wiesz, ten Lepailleur, chociaż wygląda chytrze, jest głupi i leniwy. Bo czyż może być coś niedorzeczniejszego, jak wyobrażać sobie, że ziemia przestała być płodną, że ziemia bankrutuje; ziemia! ta nasza wiekuista matka, wiekuista nasza rodzicielka i karmicielka! Jest ona macochą tylko dla niewdzięcznych swoich synów, dla złych, upartych, ograniczonych, dla nieumiejących ją kochać i pielęgnować. Ale niechajże znajdzie inteligentnego syna, który otoczy ją czcią, który odda się jej całkowicie, który potrafi ją uprawiać za pomocą wszystkich nowych sposobów nagromadzonych przez wiedzę a opartych na doświadczeniu a wtedy ziemia drgnie wzmożonem życiem i okryje się bogatemi plonami. Mówią w całej okolicy, że dobra Chantebled są nic nie warte i że na tych gruntach tylko chwasty rość mogą! Otóż znajdzie się człowiek, który przekształci tutaj wszystko i ziemię tę przygotuje do wydawania plonów, jakich od niej zażąda!...
Odwrócił się, wyciągnął ramię i wskazywał punkta, o których mówił:
— Tam, po za nami, jest przeszło dwieście hektarów zarośli ciągnących się do folwarków. Mareuil i Lillebonne. Zarośla te są poprzecinane żyznemi polankami obfitującemi w źródła, możnaby z łatwością krzaki wykarczować i mieć bogate łąki a źródła są tak obfite, zwłaszcza tam na prawo, że nie mając ujścia, zamieniły całe płaskowzgórze w bagniska i stawy zarosłe trzciną i wiklinami. Otóż, gdyby się znalazł odważny człowiek, pożądający zdobyć dla siebie królestwo, toby zdrenował płaskowzgórze, oswabadzając je od wody martwo stojącej i dzięki kilku kanałom, posiadłby olbrzymie pola nadzwyczaj żyzne, mogące rodzić zboże najlepszego gatunku. A teraz patrz na okolicę przed nami... te łagodne spadki ciągnące się do Janville i Vieux Bourg, prawie w całości należą do Chantebled... przeszło dwieście hektarów leżących bez uprawy, porzuconych jako zbyt suche, zbyt chude i kamieniste. Więc rzecz prosta że należałoby wodę odciągniętą z bagnistego płaskowzgórza, skierować w tę stronę i za pomocą irygacyi doprowadzić grunt do pożądanej żyzności... Wiesz, ja te wszystkie grunta już zbadałem i doszedłem do przekonania, że nieużytkami leżące dobra Chantebled, możnaby zamienić na ziemię żyzną, najwydajniejszą... Na tych obszarach mogą dojrzewać lany najpiękniejszego zboża, nowy świąt można tu stworzyć pracą i z pomocą wód dobroczynnych oraz słońca, tego naszego ojca, będącego źródłem istnienia wszechrzeczy...
Maryanna patrzała na niego z podziwem podczas gdy tak mówił z najwyższem przejęciem, rozegzaltowany wywoływaniem swojego marzenia. Lecz była wystraszona wielkością rojonych przez niego nadziei i nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia obawy, dyktowanej przezornością.
— Nie, nie, to za wiele; ty żądasz rzeczy niemożliwych... Jak możesz przypuszczać, że podołamy tak wielkiemu zadaniu, jak zagarnięcie tych obszarów i przetworzenie ich w kraj zboża! Gdzież weźmiesz na to kapitały i ręce, nieodzownie potrzebne do takiego podboju?...
Przez chwilę milczał, zbyt szorstko strącony z marzenia w rzeczywistość. Lecz roześmiawszy się, pocałował ją, mówiąc:
— Masz słuszność, jestem rozmarzony i prawię szaleństwa... Ale moja ambicja nie sięga tak daleko, by się stać z dnia na dzień królem Chantebled, co nie przeszkadza, że wszystko co ci powiedziałem o zmianach, jakieby można tutaj przeprowadzić, jest oparte na prawdzie a przecież nic w tem zdrożnego, że marzę o wielkich projektach, bo to dodaje otuchy i wiary... Tymczasowo więc jestem zdecydowany zająć się rolnictwem na małą skalę i wynajmę od Séguina kilka hektarów ziemi w pobliżu naszego pawilonu... przypuszczam, że Séguin nie zażąda wygórowanej ceny za dzierżawę gruntu leżącego odłogiem,.. Wreszcie wiem, że dobra Chantebled są dla niego ciężarem, bo ciągnie z nich zyski tylko z wydzierżawianego prawa polowania... Zatem spróbuję na małem i zobaczymy czy ziemia się nam odwdzięczy za naszą chęć kochania jej i codziennego z nią obcowania... Ja wierzę w dobroczynne odwzajemnianie się ziemi, więc pój tego małego żarłoka a wy, dzieci, jedzcie i pijcie, byście rośli w sile, bo ziemia do tych należy, którzy są zdrowiem i liczbą...
Błażej i Denizy odpowiedzieli mu, prosząc o drugie porcje chleba, podczas gdy Rózia kończyła wychylać kubek wody z winem, do połowy wypróżniony przez Ambrożego. Maryanna była jakby bóstwem przewodniczącem uczcie, była szczodrobliwą płodnością, źródłem siły i podboju, jaśniejąc w słońcu z obnażoną piersią karmiącą Gerwazego, który ją zawładnął gwałtownością swego łakomstwa. Ciągnął tak mocno, że słychać było cmokające jego usteczka wywołujące lekki szmer tryskającego źródła, sączącego mleko drobnym strumykiem, który wezbrawszy, miał się w rzekę przemienić. Matka nadsłuchiwała tego szemrzącego źródła, które raz zrodzone miało całą tą okolicę zagarnąć. A nie ona jedna była karmicielką, wiosenne soki wartko krążyły, pędząc rozwój lasu i traw, na których siedziała, kąpiąc się w zieloności. Ziemia w bezustannym będąc porodzie, wezbrana była jak ona sokami życia. Maryanna czuła jakby wspólność z tą matką rodzicielką, zdawało się jej, że z ziemi czerpie w siebie pokarm, w miarę jak mleko płynęło z własnej jej piersi. I właśnie były to owe strugi nigdy niewyczerpanego mleka, świat cały karmiącego, strugi wiekuistości życia, zapewniającego wiekuiste istnienie wszystkich tworów ziemi. I w wesoły dzień wiosenny, cała okolica jaśniejąca, śpiewająca, pachnąca, nabierała tryumfującego wyrazu obrazem piękna matki, która z obnażoną piersią karmiła dziecko, kąpiąc się z nim w słońcu, przed otwartą przestrzenią dalekiego widnokręgu.




II.

Nazajutrz po południu, po niezwykle pracowicie spędzonym poranku, Mateusz, załatwiwszy się z biurowemi zajęciami, postanowił pójść do pani Bourdieu, by się dowiedzieć, co się dzieje z Noriną. Wiedział, że odbyła połóg przed dwoma tygodniami, więc zapragnął naocznie się przekonać o stanie zdrowia matki i dziecka, by sumiennie się wywiązać z obowiązku włożonego nań przez Beauchêne’a. Lecz ponieważ ten ani słowem nie odzywał się teraz w tej kwestyi, więc Mateusz, zawiadamiając go, że musi wyjść z biura, nie powiedział dokąd idzie. Wszakże zdawał sobie sprawę, że Beauchêne swobodniej odetchnie, dowiedziawszy się, że cała ta awantura już jest skończona, dziecko uprzątnięte a matka może już szuka nowego kochanka.
Znalazłszy się w domu akuszerki przy ulicy Miromeruil, zaprowadzony został do pokoju Noriny, bo jeszcze leżała w łóżku, chociaż termin jej pobytu kończył się w następny czwartek. Ździwił się, spostrzegłszy w jej pokoju kołyskę ze śpiącem dzieckiem, bo był przekonany, że już się postarała pozbyć swojego maleństwa.
— Ach, nareszcie pana widzę! — zawołała Norina z radością. — Już chciałam do pana pisać, pragnąc się z panem widzieć przed odejściem ztąd... moja siostra byłaby mój list zaniosła do pana...
Mateusz zastał przy niej Cecylię i najmłodszą z sióstr, Irmę. Matka Moineaud, nie mogąc opuścić swego gospodarstwa, wyprawiła córki, by odwiedziły Norinę i przysłała jej przez nie trzy piękne pomarańcze, leżące teraz na nocnym stoliku obok łóżka. Cecylia i Irma przyszły na piechotę, zadowolone z długiego spaceru przez środkowe ulice miasta, co dozwoliło im napatrzeć się na bogate sklepowe wystawy. A teraz cieszyły się swoją wizytą, znajdując, że siostra ich mieszka w bardzo okazałym domu, bawiło ich także dziecko, ta żywa lalka uśpiona za muślinowemi firankami. Patrzały na kołyskę z najwyższą ciekawością.
— Więc wszystko dobrze się odbyło i już skończone?... — spytał Mateusz.
— Tak, wszystko się już odbyło, od pięciu dni zaczęłam wstawać a niedługo już ztąd odejdę... Odejdę bez wielkiej ochoty, bo mi tutaj było bardzo dobrze, już kończy się moje używanie. Wiktoryo, wszak na ulicy nie łatwo odnajdziemy taki miękki materac i takie smaczne jedzenie jak tutaj?...
Mateusz teraz dopiero spostrzegł Wiktoryę, ową młodą służącę, którą słyszał rozmawiającą podczas swej poprzedniej bytności; siedziała teraz przy swojem łóżku i reparowała domową bieliznę. Odbyła połóg o kilka doi wcześniej niż Norina i miała jutro opuścić swoje chwilowe schronienie. Tymczasowo szyła coś z polecenia Rozyny, bogatej panny, umieszczonej tutaj przez kazirodnego swego ojca; połóg odbyła wczoraj i miała zamiar jeszcze jakiś czas pozostać u pani Bourdieu, zajmując osobny, wygodny pokój. Norina opowiadała, że od chwili wyjazdu Amy, była tylko samnasam z Wiktoryą w tym wielkim pokoju o trzech łóżkach; Amy nie udzieliła im o sobie żadnych wieści, więc utrzymywały, że oddawna musiała już dopłynąć do Anglii, będąc zupełnie zdrową po odbytym połogu.
Wiktoria, również jak Norina, żałowała, że musi ztąd odejść, więc podniósłszy głowę z nad roboty, rzekła:
— Oj tak, skończyło się wylegiwanie w czystem, miękkiem łóżko... już nam teraz nikt nie będzie przynosił gorącego mleka przed wstaniem. No, ale nie można powiedzieć, by widok tego szarego muru za oknem był bardzo zabawny... I to rzecz pewna, że nie można spędzić życia na ciągłem próżnowaniu...
Norina śmiała się, kręcąc głową, jakby nie podzielając zdania Wiktoryi. Ale nie mogła mówić swobodnie, bo się krępowała, z powodu obecności swoich dwóch siostrzyczek, postanowiła przeto pozbyć się dziewczynek.
— Więc mówicie — rzekła do nich — że ojciec wciąż jest zagniewany na mnie i że dlatego nie powinnam wracać do domu?...
— Papo nie tyle jest zagniewany na ciebie — odezwała się Cecylia — ile martwi się, żeś go pokrzywdziła na honorze i wciąż powtarza, że gdybyś powróciła do domu, to każdyby go palcem wytykał. Prawdę powiedziawszy, Eufrazya ciągle go buntuje przeciwko tobie, zwłaszcza od tej chwili kiedy zostało ułożone jej małżeństwo...
— Jakto?... Eufrazya wychodzi za mąż?... nic mi o tem nie powiedziałyście, za kogo? kiedy?...
Dziewczynki zaczęły mówić obie naraz, lecz Norina zrobiła minę niezadowoloną, dowiedziawszy się, że mężem Eufrazyi będzie August Bénard, młody mularz, wesoły chłopak, mieszkający w tym samym domu na wyższem piętrze. Zakochał się w Eufrazyi, chociaż była brzydka i chuda, lecz znajdował, że jest wytrzymała przy robocie a przytem rezolutna na dziewczynę mającą zaledwie lat osiemnaście.
— Winszuję im, ale nie zazdroszczę — zawołała Norina. — W parę miesięcy po ślubie zacznie go bić, bo to jędza ta Eufrazya... Powiedzcie mamie, że nie dbam o powrót do domu, nie dbam o was wszystkich i nikogo z was nie potrzebuję... Tymczasem nie jestem jeszcze na bruku, postaram się o robotę i niezawodnie znajdę kogo, co zechce mi dopomóiz... Słyszycie? zatem nie wracajcie tutaj, nie chcę nikogo z was widzieć i nie chcę, by mnie zanudzano.
Serce ośmioletniej Irmy jeszcze było tkliwe, więc się rozpłakała, mówiąc:
— Dlaczego do nas przemawiasz tak brzydko?... Przecież chciałyśmy zrobić ci przyjemność naszemi odwiedzinami... A ja tak bardzo chciałam się ciebie zapytać, czy naprawdę do ciebie należy to małe dziecko w kołysce? i czy pozwolisz je pocałować?...
Norina, widząc łzy Iriny, żałowała szorstkiego obejścia się z małemi siostrzyczkami. Więc chcąc je pocieszyć, zaczęła je całować i nazywać swojemi kochanemi kociętami... ale teraz mogą już powrócić do domu a jeżeli je to bawi, to im pozwala, by jeszcze raz ją odwiedziły.
— Powiedzcie mamie, że jej dziękuję za przysłane pomarańcze a kiedy chcecie zajrzyć do kołyski, to popatrzcie na małego, tylko nie trzeba go dotykać, bo zarazby się obudził i zaczął tak wrzeszczeć, że nie możnaby rozmawiać.
Dziewczynki z kobiecą ciekawością pochyliły się nad kołyską a Mateusz skorzystał, by także spojrzeć. Zobaczył dziecko zdrowe i silne, o twarzy kwadratowej i grubych rysach. Wydało mu się, że jest uderzająco podobne do Aleksandra Beauchêne’a.
Wtem, weszła do pokoju pani Bourdieu, prowadząc za sobą jakąś kobietę; poznał, że to była Zofia Couteau, zwana zwykle la Couteau, owa dostarczycielka mamek na wsi i na miejsca w Paryżu, którą spotkał u państwa Séguin. I ona musiała poznać tego pana, męża pani będącej wtedy w ciąży a pyszniącej się, że sama karmi swoje dzieci, jakby nie wiedziała, że to ludziom odbiera zarobek. La Couteau udała wszakże, iż nie zna Mateusza, była bowiem dyskretna skutkiem swego zawodu i oddawna przestała być ciekawą, bo mnóstwo historyj codziennie przesuwało się przed jej oczami. Cecylia i Irma pożegnały się z siostrą i wyszły.
— Cóż, moja droga, czyś się namyśliła? — spytała pani Bourdieu Norinę. — Cóż zadecydowałaś zrobić z tem biednem maleństwem, tak milutko śpiącem w kołysce? Oto jest osoba, o której ci mówiłam... Przyjeżdża z Normaudyi do Paryża co dwa tygodnie, przywozi ztamtąd mamki a wywozi na wieś niemowlęta, które tam rozmieszcza u różnych rodzin. Ponieważ upierasz się i nie chcesz karmić swojego dziecka, mogłabyś je powierzyć pani Couteau a gdy będziesz mogła, to je później zabierzesz. A jeżeli chcesz je zupełnie porzucić, to pani Couteau odda nam tę usługę, że dziecko odwiezie do podrzutków.
Norina silnie się zmieszała i rozpaczliwie opuściła głowę na poduszkę, przysłaniając ją swojemi prześlicznemi, rozpuszczonemi blond włosami... Twarz jej spochmurniała i rzekła jękliwie:
— Ach, mój Boże, mój Boże! pani znów chce mnie męczyć...
Zasłoniła oczy rękami, jakby nie chcąc nic widzieć.
— To mój obowiązek — rzekła akuszerka do Mateusza — zniżając głos i pozostawiając młodej matce czas do namysłu. Jest nam zalecone, by wszelkich użyć sposobów, w celu skłonienia matek, by nie porzucały swoich dzieci, zwłaszcza, gdy są w tem położeniu, jak ona... Zdarza się, że można je ku temu nakłonić, jeżeli zaczną same karmić... A pan rozumie, że wtedy i przyszłość dziecka jest uchroniona od zguby i matka zabezpieczona od smutnego losu, jaki jej zagraża... Zatem, chociaż z góry nam zapowiadają, że chcą porzucić dziecko, pozostawiamy je przy nich jak można najdłużej, karmiąc smoczkiem i wyczekując rozbudzenia się, uczuć macierzyńskich, które często zjawiają się, wywołane widokiem niemowlęcia... A dziewięć razy na dziesięć uczucie macierzyńskie zwycięża, jeżeli matka zdecyduje się dać piersi maleństwu... Oto dlaczego widzi pan jej dziecko jeszcze przy jej łóżku...
Mateusz czuł się wzruszony i zbliżywszy się do Noriny wciąż leżącej z głową ukrytą w poduszkach, z twarzą zasłoniętą włosami i rękami, przemówił do niej:
— Słuchaj, przecież nie jesteś bez serca... wiem, że dobra z ciebie dziewczyna... Dlaczego nie chcesz karmić i wychować swojego syna?
Odsłoniła twarz zalaną łzami, wołając:
— A czyż jego ojciec przyszedł chociażby raz, żeby mnie tutaj odwiedzić?... Nie, ja nie mogę kochać dziecka tego człowieka, który mnie tak nikczemnie porzucił... Nawet świadomość, że to dziecko jest tutaj przy mnie, w tej kołysce, obok mojego łóżka, doprowadza mnie do złości...
— Ale zastanów się, że to maleństwo w niczem przeciwko tobie nie zawiniło... A na niem się mścisz, chcesz je porzucić i tym sposobem sama siebie ukarzesz, bo pozostaniesz sama jedna a może ten syn wyrósłby na wielką dla ciebie pociechę...
— Nie! nie chcę! powiadam, że nie chcę! Czuję, że nie będę mogła nigdy tego dziecka kochać, wreszcie jestem za młoda, żeby brać na siebie taki ciężar bez pomocy człowieka, który jest przyczyną mojego nieszczęśliwego macierzyństwa.. A wiem, że ten człowiek nigdy już nic nie uczyni dla wspomożenia mnie w mojej biedzie... Zatem zbadałam siebie i nie mam odwagi a może tylko nie jestem dość głupia, by się sama obarczać... Nie, nie chcę! nie chcę! nie chcę!
Mateusz już się nie odezwał, czując, że nie zdoła pokonać jej chęci wyzwolenia się i samowładnego rozporządzania dalszem swem życiem. Patrzał na nią ze smutkiem, bez oburzenia i gniewu, usprawiedliwiając ją przed sobą samym. Była to ładna dziewczyna, pragnąca użyć swej młodości na miejskim bruku.
— Nikt nie będzie ciebie zmuszać, moja droga, byś karmiła dziecko — rzekła pani Bourdieu — raz jeszcze usiłując zmiękczyć jej serce. Ale to nieładnie z twojej strony, że chcesz je zupełnie porzucić... Dlaczego nie miałabyś je powierzyć pani Couteau, która umieści je na wsi a ty je odbierzesz, gdy znajdziesz zarobek... Odesłanie dziecka na wieś nie jest rzeczą kosztowną, wreszcie ojciec może się zgodzi opłacać utrzymanie syna...
Norina wybuchnęła gniewnie:
— On! on miałby płacić! Pani tak mówi, bo pani go nie zna! Więcej niż pewno, że mógłby to zrobić bez krzywdy dla własnej kieszeni, bo jest bogaty i posiada miliony! Ale ten człowiek niczego tak nie pragnie, jak zagłady, zniknięcia tego dziecka, gdyby był śmiał, to byłby mi doradził, bym je własnemi rękami zabiła... Proszę się zapytać tego pana, czy ja kłamię, tak mówiąc!... Widzi pani, że ten pan milczy, bo nie może mi zaprzeczyć!,.. Więc jabym musiała płacić koszta utrzymania dziecka a czem? kiedy nie posiadam ani grosza i kiedy jutro sama będę na bruku bez zarobku, bez kawałka chleba!... Nie, nie chcę i nie mogę, nie mogę...
Zdenerwowana, zrozpaczona, zaczęła szlochać, mówiąc przerywanemi zdaniami:
— Błagam, pozostawcie mnie państwo w spokoju... Od dwóch tygodni pani mnie zamęczasz tem dzieckiem, zmuszasz mnie, bym je ciągle miała przy sobie i próżno mnie pani przynaglasz, bym zaczęła je karmić... Ciągle mi je pani przynosisz, podajesz, kładziesz na łóżku, bym na nie spojrzała, bym je pocałowała... Ciągle mi pani o niem mówisz a może zmuszasz, by krzyczało, chcąc, bym zaczęła się nad niem litować, rozczulać a może i dać piersi!... Czyż pani nie rozumie, że to wszystko mnie męczy!... ja umyślnie odwracam głowę, nie chcę na to dziecko patrzeć, ani je pocałować, bo się boję że ulegnę, że kochać je pocznę, jak każda samica kochająca swoje małe a to byłoby największem nieszczęściem tak dla mnie, jak i dla niego... Będzie ono szczęśliwsze, same sobie pozostawione na świecie... Błagam więc państwa, uprowadźcie ztąd zaraz to dziecko i przestańcie się znęcać nademną...
Padła znów na poduszki, zanosząc się od płaczu, twarz ukryła w zupełności i tylko widać było jej bujne włosy, oraz piękne ramiona, z których opadła bielizna podczas tej gwałtownej sceny bronienia własnej wolności.
Nieruchoma, milcząca la Couteau stała w nogach łóżka, czekając. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czepek ze wstążkami i wyglądała na chłopkę, ubraną po niedzielnemu; ściągła jej twarz, jakby wązką maska chciwości i przebiegłości, ale siliła się, by wyrażać prostoduszne politowanie. A chociaż była prawie pewna, że napróżno wyrecytuje zwykłą swoją reklamę, odezwała się:
— Mogłaby pani być spokojna, że synek byłby w Rougemont jak w rodzicielskim domu... W całym departamencie niema lepszego powietrza jak w naszej wiosce, wiele osób przyjeżdża do nas aż z Bayeux dla nabrania zdrowia... A żeby pani wiedziała, jak my wszyscy dbamy, aby tym maleństwom dobrze u nas było! pielęgnujemy je tak i pieścimy jak swoje rodzone... Cała nasza okolica tylko tem się zajmuje, by chować, kochać i rozpieszczać małych paryżan, powierzonych nam przez rodziców... A od pani wezmę jaknajtaniej, mam przyjaciółkę, która już ma troje niemowląt na wychowaniu a ponieważ karmi je smoczkiem, więc czwarte dzieciątko niewiele przymnoży zachodu, weźmie przeto synka pani prawie darmo... No, chyba na takie warunki to się pani zgodzi i powierzy synka mojej przyjaciółce z Rougemont...
Lecz widząc, że Norina dalej szlocha nie odpowiadając, zniecierpliwiła się, jak kobieta czynna i nie mająca czasu do stracenia. Za każdą dwutygodniową podróżą do Paryża, przywoziła bandę mamek a rozmieściwszy je w kantorach stręczeń, biegła do akuszerek, by w kilka godzin uzbierać odpowiedni zasób niemowląt i tego samego dnia przyjechawszy do Paryża zrana, odjeżdżała wieczorem, z dwiema lub trzema pomocnicami, które jej zwykle towarzyszyły dla przewiezienia dzieci. Tym razem bardzo się śpieszyła, bo pani Bourdieu, która ją oddawna używała w różnych okolicznościach, zapowiedziała jej, że jeżeli Norina nie da jej dziecka na wychowanie do Rougemont, to będzie musiała je odwieźć do domu podrzutków.
— Zatem będę miała ztąd tylko jedno dziecko do odwiezienia na wieś? — spytała panią Bourdieu. — Proszę mnie do owej pani zaprowadzić, bym mogła się umówić o warunki... A potem wrócę tutaj zabrać tego malca, by go coprędzej odstawić, gdzie trzeba a muszę się śpieszyć, bo wyjeżdżam jak zwykle pociągiem o godzinie szóstej...
Poszła z panią Bourdieu do pokoju Rozyny, by się umówić o zabranie jej dziecka wczoraj urodzonego. Mateusz pozostał przy Norinie zanoszącej się od płaczu i nie przerywając jej lamentowania, usiadł przy kołysce dziecka, patrząc na nie z najwyższem współczuciem. Maleństwo dalej spokojnie spało za muślinowemi firankami. Wiktorya, która milcząc szyła, zaczęła teraz mówić powoli, bez końca, nie odrywając oczu od roboty:
— Masz słuszność Norino, że nie chcesz powierzać swojego dziecka tej paskudnej kobiecie... Cokolwiekby z niem zrobiono w domu podrzutków, zawsze mu z tem będzie lepiej, aniżeli w ręku la Couteau... Przynajmniej w ten sposób jest szansa, że wyżyje... Dlatego też i ja uparłam się jak ty, by moje dziecko zaraz tam zaniesiono... Wiesz, że jestem z tamtych stron, urodziłam się i wychowałam w Berville o sześć kilometrów od Rougemont, więc dobrze wiem, kto jest la Couteau, nasłuchałam się opowiadań o niej! oj tak, nasłuchałam... Znam całą jej ładną historyę... Postarała się mieć dziecko, bo się jej zachciało być mamką a przekonawszy się, że nie dość szybko się wzbogaci sprzedając pokarm własnych piersi, zaczęła frymarczyć cudzem mlekiem... A trzeba być wierutną łotrzyca, żeby takie rzemiosło uprawiać, ale la Couteau nie ma serca ani sumienia. Po niedługim czasie znalazła sobie męża, tęgiego brutala, którego zdołała zawojować i zrobić godnym siebie pomocnikiem... Gdy potrzeba, gdy nawał roboty przynagli, potrafi on ją zastąpić i za nią zwozi mamki do Paryża a z powrotem zabiera transport biednych niemowlątek... Ta para ludzi więcej ma na sumieniu zbrodni, aniżeli ci wszyscy, których kaci ścinają za wykryte przestępstwa... Nasz wójt z Berville, bardzo porządny człowiek, bogaty burżuaz, wypoczywający na starość w rodzinnych stronach, głośno powiada, że Rougemont jest gniazdem zbrodni i że Rougemont jest hańbą dla całego departamentu. Wiem ja, że pomiędzy Rougemont a Berville jest wieczna zwada... No, ale to nie przeszkadza, że ludzie z Rougemont są łajdakami, uprawiając taki wstrętny handel niemowlętami z Paryża... Bo oni wszyscy w Rougemont tem się trudnią, cała wieś tylko z tego żyje a trzeba widzieć, by uwierzyć, jak to tam wszystko jest zorganizowane, by jaknajwięcej marło tego biednego paryzkiego drobiazgu... Towar przywożony z Paryża coraz się wyprząta, by nowemu miejsca ustąpić... Bo im częściej następuje taka odmiana, tem handel idzie lepiej i większe są zyski... Więc teraz wiesz dlaczego la Couteau tak chciwie się ugania za niemowlętami i jakim sposobem zawsze znajduje miejsce, by ulokować transport wywożony ztąd każdego tygodnia...
Wiktorya mówiła spokojnie, bez uniesienia, jak prosta wiejska dziewczyna jeszcze nie wyćwiczona w kłamstwie i wypowiadająca w szczerości to, co wiedziała.
— A dawniej, podobno, że było jeszcze gorzej... Mój ojciec wspominał, że za jego młodości, to kobiety z Rougemont same jeździły do Paryża i każda co tydzień zwoziła po cztery i pięć niemowląt odrazu. Nakładały je w kosz jak kurczęta i niosły pod pachą, ani się troszcząc, co się z niemi dzieje a na dworcu kolei żelaznej, w poczekalni, wsuwały pod ławy dzieci w węzełkach, jakby jakie szmaty, nawet któraś z tych bab zapomniała kiedyś jeden z takich pakietów i narobiło to niemałej wrzawy w dziennikach, bo służba kolejowa znalazła dziecko już nieżywe... A cóż dopiero się dzieje, gdy te baby, tak objuczone, wsiądą do wagonu! gdy biedne, stłoczone dzieciska wrzeszczą z głodu!... A zwłaszcza podczas zimy, gdy mróz każdemu dokucza, cóż dopiero pomyśleć o tych biedactwach! trzęsie się to z zimna całe zsiniałe i ledwo że przysłonięte jakiemi zbrukanemi łachmanami... Wiele też marło podczas drogi, więc je zostawiano na stacyach i grzebano na najbliższym cmentarzu... Domyślasz się, w jakim stanie dojeżdżały do Rougemont maleństwa, które nie wymarły w drodze! U nas w Berville, ludzie dbalsi są nawet o świnie, bo nie naraziliby prosiąt na podróżowanie w takich warunkach... Mój ojciec mówił, że nawet kamienie ulitowałyby się nad losem tych paryzkich dzieci, wysyłanych na wieś do wykarmienia... Ale teraz jest rządowy nadzór i mamkom niewolno wieźć naraz więcej, jak tylko jedno niemowlę. Umieją one oszukiwać i wiozą po dwoje a przytem wchodzą w układy z kobietami jadącemi w tą samą stronę, oj, umieją one, umieją sobie radzić, byle źle robić... A jut la Couteau to wszystkie prześcignęła w pomysłach, by chytrze obejść prawo... Wszyscy mieszkańcy w Rougemont są z nią w zmowie, bo przecież to dla nich ona dostawia towar, więc trzymają się za ręce, by się wywijać przed policyą, mogącą kiedy wpaść i zajrzeć w sprawy skrywane jak kto może... I chociaż rząd wysyła inspektorów każdego miesiąca a ci żądają wpisowych książeczek, poświadczonych przez wójta, nic to nie pomaga; ludzie w Rougemont nauczyli się kpić z tych rządowych formalności... Baby w dalszym ciągu uśmiercają małych paryżan i handel idzie żwawo, coraz to nowym towarem. Mamy kuzynkę mieszkającą w Rougemont, to jak dziś pamiętam, gdy jak o rzeczy zwyczajnej, rzekła kiedyś do mojej matki: „Kumie Malivoire zawsze się szczęści, w przeszłym miesiącu aż czworo jej naraz zmarło.“
Wiktorya na chwilę umilkła, by nawlec igłę. Norina zapewne nie słyszała jej opowiadania, bo z głową utkwioną w poduszki wciąż szlochała. Mateusz milcząc z przerażenia, słuchał z oczami wpatrzonemi w dziecko śpiące w kołysce. Wiktorya znów dalej zaczęła mówić:
— Tak, zapewne, teraz mniej się złego mówi o Rougemont, aniżeli za dawniejszych czasów... Lecz jeszcze i tego jest dosyć, by zniechęcić tych, którzyby chcieli swoje dzieci tam posyłać... Znamy kilka małżeństw w Rougemont, o których żal się Boże co ludziska opowiadają.. Wiadomo jest, że niemowlęta cmoczkiem są karmione, otóż te cmoczki nigdy nie są myte, ani czyszczone, obrosły więc brudem a w butelkach mleko jest takie zimne, że aż się ścina, gdy mróz a latem warzy się i kwaśnieje... A kuma la Vimeux znajduje, że cmoczek za drogo kosztuje i żywi niemowlęta jakąś paćką, mrą więc u niej jak muchy a brzuszki mają rozdęte, jakby skóra na nich zaraz miała pęknąć... U kumy la Loiseau brud jest taki, że trzeba sobie nos zatykać, zbliżając się do kąta, w którym leżą niemowlęta, gnijąc w szmatach nigdy niezmienianych. Kuma la Gavette najmniej trudu sobie z niemi zadaje, bo idzie z mężem do roboty na pole a pięcioro albo sześcioro niemowląt, pozostawia pod opieką starego ojca, mającego Jat przeszło siedemdziesiąt a tak zniedołężniałego, że kury przy nim mogą najspokojniej wydziubywać oczy zagłodzonym dzieciskom. La Canchois radzi sobie inaczej, nie mając nikogo do pilnowania dzieci, przywiązuje je w kołysce, by sobie głowy nie rozbiły, padając na ziemię. W każdej chałupie w Rougemont można coś takiego zobaczyć, bo wszyscy gospodarze frymarczą tym samym towarem... W Barville jest inaczej, w Barville ludzie wyrabiają sery, jabłecznik, kobiety robią koronki na sprzedaż... Ale w Rougemont trupy paryzkich niemowląt są jedynym wyrobem.
Nagle przestała szyć i spojrzała na Mateusza, ale spostrzegłszy, że na nią nie patrzy, mówiła dalej:
— Ale najgorszą opinię to ma la Couillard, stara złodziejka, która przez sześć miesięcy siedziała w kozie a potem wyniosła się ze wsi i osiadła w odosobnionej chałupie pod lasem... Nigdy żadne dziecko nie uchowało się u tej wiedźmy... Uśmiercanie niemowląt to jej specyalność... Gdy la Conteau niesie do niej dziecko, to już każdy wie, co to znaczy... La Couteau najwięcej zarabia na tych niemowlętach, których śmierć zapewniła przed wywiezieniem z Paryża. Ta rzecz załatwia się bardzo prosto... Rodzice dają jej odrazu trzysta albo czterysta franków pod warunkiem, że dziecko zatrzyma na wsi aż do odbycia pierwszej komunii, więc naturalnie, że takie dziecko umiera zaraz w pierwszym tygodniu, przecież byle jaka nieostrożność łatwo o śmierć przyprawia takie małe stworzonka... Ojciec opowiadał, że jedna taka baba to uśmiercała niemowlęta wystawiając je na mróz... Wiesz, Norino, jestem przekonana, że dziecko panny Rozyny, la Couteau zaniesie do chałupy pod lasem, bo kilka dni temu panna Rozyna umawiała się z nią o sumę wypłaconą z góry, zapłaci czterysta franków odrazu, ale nie chce o niczem nigdy wiedzieć...
Wiktorya zamilkła, bo do pokoju weszła la Couteau, by wziąść dziecko Noriny, która już przestała płakać i z zajęciem przysłuchiwała się opowiadaniu towarzyszki. Lecz ujrzawszy tę kobietę wchodzącą bez pani Bourdieu, rzuciła się znów twarzą w poduszki, jakby z przerażenia. Może siły jej zabrakło, by patrzeć na zabieranie dziecka. Mateusz wstał, odsunął się od kołyski, blady ze wzruszenia.
— Więc rzecz postanowiona, zabieram małego, rzekła la Couteau. Pani Bourdieu dała mi papier, na którym jest napisana data i dzielnica miasta... Ale potrzebuję wiedzieć, jak ma będzie na imię... Jakże pani chce, by syna nazywano?...
Norina nie odrazu odpowiedziała. Wreszcie z pomiędzy poduszek rzekła zdławionym głosem:
— Aleksander.
— Dobrze! Aleksander, ale dobrze pani zrobi dając mu i drugie imię, tym sposobem łatwiej go będzie można odszukać, jeżeli kiedykolwiek przyjdzie pani fantazya odnalezienia syna.
Znów trzeba było wyczekiwać na odpowiedź Noriny.
— Honorat!
— Dobrze! Aleksander Honorat. To zapewne pani imię to pierwsze a drugie ojca?... Ale nie dopytuję się, ma chłopiec dwa imiona a tylko tego chciałam. Ale już jest czwarta godzina, więc się boję, że nie zdążę się załatwić z umieszczeniem chłopca, chyba, że wezmę dorożkę, która mnie dowiezie na godzinę szóstą na dworzec kolei żelaznej, bo mój pociąg odchodzi o godzinie szóstej... A dom podrzutków ztąd daleko, wszak to po drugiej stronie luksemburskiego ogrodu. Dorożka drogo kosztuje, to nie na moją kieszeń... Więc niechaj pani powie, cóż mam zrobić?...
Podczas gdy la Couteau tak lamentowała usiłując otrzymać trochę pieniędzy od zdenerwowanej płaczem młodej kobiety, Mateuszowi przyszło na myśl, że właściwie postąpi, spełniając swoją misję do końca, więc zawiezie la Couteau z dzieckiem do domu podrzutków, by módz zaręczyć Beauchêne’owi, że osobiście był świadkiem tego ostatecznego załatwienia sprawy. Powiedział więc, że na swój koszt weźmie dorożkę i odwiezie gdzie trzeba.
— I owszem, dziękuję panu! — zawołała la Couteau. — A więc się teraz śpieszmy... Szkoda budzić tego maleńkiego, bo śpi tak smacznie, ale niema rady, trzeba go zabrać kiedy tak postanowione.
Kościstemi rękami, przywykłemi do przerzucania towarem, pochwyciła dziecko z kołyski, zapominając o udawanej słodyczy; może to szarpnięcie pochodziło z niezadowolenia, że zamiast wydać jej niemowlę na pastwę, każe je odwozić do instytuecyi, którą uważała za zbyteczną konkurencyę. Dziecko się obudziło i zaczęło mocno krzyczeć.
— A ładną będziemy mieli muzykę w dorożce, jeżeli się malec nie uciszy! — zawołałała Couteau. No chodźmy.
Ale Mateusz ją zatrzymał, mówiąc:
— Norino, czy nawet na pożegnanie nie po całujesz swojego dziecka?...
Wychyliła głowę z poduszek zniecierpliwiona przedłużającą się sceną.
— Nie chcę! nie chcę! zabierajcie je coprędzej! dosyć się już nacierpiałam! nie rozpoczynajcie mnie męczyć na nowo!
Przymknęła powieki a rękami odpychała obraz, którym ją prześladowano. A gdy poczuła, że la Couteau położyła dziecko przy niej na kołdrze, cała drgnęła, uniosła się, złożyła pocałunek w powietrzu, bezwiednie ustami dotknąwszy czepeczka na maleńkiej główce. Oczy miała odemknięte, lecz tak zaszłe łzami, że nie mogła widzieć syna, który krzyczał, jakby protestując w chwili, gdy go ostatecznie rzucić miano na nieznane losy.
— Zabierajcie go! zabierajcie! bo zabijacie mnie, tak się nademną znęcając!
W dorożce dziecko się uciszyło. Może go ukołysał ruch powozu a może przeraził turkot i ruch miejski. La Couteau, trzymając je na kolanach, milczała, udając zapatrzoną na chodnik jaskrawo oświetlony słońcem. Mateusz, czując dotknięcie nóżek małego biedactwa, zamyślił się boleśnie. Nagle, la Couteau, zaczęła mówić, głośno wypowiadając swoje uwagi:
— Ta pani źle zrobiła, nie chcąc mi powierzyć swojego syna, byłabym go umieściła w Rougemont u poczciwej mamki, gdzie wyrósłby na tęgiego chłopaka... Ale cóż! takie młode matki nie mają doświadczenia i wyobrażają sobie, że się je namawia w celu osobistego zysku... A przecież niewiele od niej żądałam! byłabym się zadowolniła pięcioma frankami za fatygę i zapłatą ta podróż, przecież nie byłaby się zrujnowała! a taka ładna dziewczyna jak ona, zawsze z łatwością znajduje pieniądze... Ale wracając do mojego rzemiosła, to prawda, że są kobiety nieuczciwie się tem trudniące, zajmują się tym jak zyskownym handlem, wymagają pieniędzy naprzód, umieszczają niemowlęta tam, gdzie najtaniej, okradają rodziców i mamkę. Ale takich nieuczciwych zawsze można się ustrzedz i na szczęście niema ich wiele, bo trzeba być bez serca, by te kochana maleństwa uważać jak coś do sprzedania i traktować narówni z drobiem i jarzynami, dowożonemi na targi... Ach, są kobiety tak oschłego serca, z niemowlętami obchodzą się szorstko, nie przywiązują się do nich i wymieniają je, ustępują je sobie jak najzwyczajniejszy towar... Ale ja, panie, jestem uczciwą kobietą... mnie każdy szanuje a wójt w Rougemont wystawił na moje nazwisko świadectwo z pieczęciami a także zaświadczenie moralności i mogę te papiery całemu światu pokazać na własną moją chlubę. A jeżeli kiedy pan będzie w Rougemont, proszę się kogokolwiek zapytać o Zofię Couteau, każdy panu odrazu odpowie, że to uczciwa, pracowita kobieta, która nie ma ani grosza długu...
Mateusz nie mógł się powstrzymać, by na nią nie spojrzeć, zaciekawiony, jaką miała minę, głosząc tak bezczelnie swoją pochwałę, która była jakby wprost odpowiedzią na opowiadanie Wiktoryi. Czyżby ta przebiegła chłopka odgadywała, że dopiero co mógł słyszeć oskarżenie całej jej działalności?... Badawczy wzrok Mateusza silnie ją zaniepokoił, pomyślała, że kłamstwa swe wypowiedziała bez należnego zapała i przekonania, że się może zdradziła jakiem nieoględnem słowem. Więc stała się słodszą i zaczęła wychwalać Rougemont jako raj prawdziwy, gdzie wszystkie te ukochane paryzkie dzieciątka są pieszczone i żyją w wygodach, jak małe książątka. Lecz znów zamilkła, widząc, że ten pan chyba jej niedowierza i dlatego nie odzywa się do niej ani jednem słowem. Osądziła, że napróżnoby się starała o podbicie jego przekonań. Dorożka toczyła się i toczyła hałasując po bruku, mijając ulice jedne za drugiemi. Już przejechano przez most na Sekwanie i dojeżdżano do luksemburskiego ogrodu. Wtedy la Couteau znów się odezwała:
— Tem lepiej, jeżeli ta pani sobie wyobraża, iż jej dziecku będzie dogodniej w domu podrzutków... Nie chcę, aby pan przypuszczał, że napadam na administracyę, ale każdy przyzna, że możnaby jej wiele przyganić... Przecież w Rougemont mamy sporo dzieci powierzanych nam przez administracyę, zatem wiem, że śmiertelność pomiędzy niemi wcale nie jest mniejsza, umierają równie często jak tamte, dane nam wprost przez rodziców... No, ale każdemu należy pozostawić swobodę rozporządzania się według upodobania... Ale chciałabym, aby pan chociaż w części wiedział, jakich to nadużyć dopuszczają się w domu podrzutków!...
Dorożka zatrzymała się. Już dojechano na ulicę Denfert Rochereau podług wskazanego adresu. W szarym, wysokim i długim murze administracyjnych gmachów, były niewielkie drzwi, do których la Couteau doszedłszy z dzieckiem, weszła jak do domu dobrze sobie znajomego. Mateusz wszedł za nią, lecz nie chciał jej towarzyszyć do biura, w którem urzędniczka zapisywała odbiór dzieci, lękał się pytań, jakby był wspólnikiem spełnianej zbrodni. La Couteau upewniała go, że nikt o nic pytać go nie będzie, że oddanie dziecka jest otoczone poszanowaniem tajemnicy rodziców, wolał pozostać w przedpokoju, poprzedzielanem z boku na zamknięte przegrody, w których przybywające osoby wyczekiwały swojej kolei zdania przyniesionego dziecka. Mateusz popatrzył za la Couteau znikającą po za drzwiami z dzieckiem, które zachowywało się teraz spokojnie i oczy miało szeroko otwarte.
Czekał na nią nie więcej niż dwadzieścia minut, lecz czas niewymownie mu się dłużył. Grobowa cisza ponowała w tym ponurym przedpokoju o ścianach do połowy wysokości wykładanych dębem i smutnych szpitalnym wyziewem. Chwilami dolatywało go kwilenie nowonarodzonego niemowlęcia, któremu wtórował płacz kobiecy, może matki, zamkniętej z niem w jednej z przegródek. Wspomniał o dawnym obyczaju składania podrzutków w kole, okręcającem się w murze, matka przynosiła wtedy dziecko pokryjomu, kładła dziecko w wyżłobienie i zadzwoniwszy, uciekała coprędzej. Był za młody, by osobiście to pamiętać, lecz widział takie koło, funkcyonujące na scenie w jakimś melodramacie, wystawionym w teatrze Porte Saint Martin. Lecz ileż z tem obyczajem łączyło się opowiadań! O niemowlętach przywożonych w koszykach z prowincyi, o dzieciach księżniczek przynoszonych przez podejrzane osobistości, o zastępach nieszczęśliwych uwiedzionych dziewczyn, oswabadzających się w cieniach nocy od uciążliwego owocu chwilowej miłostki. Od owych czasów rzeczy przybrały odmienną postać, koła zniesiono i złożenie dziecka odbywało się jawnie, wchodzono z niem przez niewielkie drzwi, w szarym murze olbrzymiego przytułku i administracya zapisywała daty, imiona, gwarantując dochowanie jaknajściślejszej tajemnicy. Mateusz wiedział, że wiele osób utrzymuje, iż zniesienie koła zdwoiło liczbę poronień i dzieciobójstw. Jednakże z dniem każdym wzmaga się opinia potępiająca wczorajszy ustrój, godzący się ze złem istaiejącem, by je potajemnie ująć, skanalizować; dzisiejsze poglądy uważają za konieczność kładzenie tamy przeciwko złemu, walczenie z niem jawne, tępienie w samym zarodku. Jedynym sposobem umniejszenia liczby porzucanych dzieci jest wspomaganie nieszczęśliwych matek, dawanie im, możności pozostania matkami. Lecz Mateusz czuł się wzburzony, chwycony litością i nie był zdolny rezonować, bo serce mu się krwawiło na myśl, ile nieszczęść, ile dramatów i męczarni widziały ściany tego przedpokoju, w którym obecnie wyczekiwał na powrót la Couteau. Urzędniczka przyjmująca i zapisująca niemowlęta w głębi tajemniczego swego biura, ileż musiała codziennie słyszeć okropnych zwierzeń i na ileż musiała patrzeć najdotkliwszych ran wszelkich nędz ludzkich! Wicher burzy bezustanku ku niej spędzał niewinne ofiary paryzkiego bruku, zrodzone w rozpaczy, wstydzie, hańbie, odepchnięte w nieznanych a najboleśniejszych męczarniach. Tutaj był port ocalenia dla tych rozbitków, ciemna otchłań, w którą nieszczęśliwe matki rzucały swój owoc skazany na zatracenie.
Podczas gdy czekał, trzy takie kobiety przeszły około niego; pierwsza była niezawodnie biedną robotnicą, szczupłą i ładną, chudą a bladą a z tak obłąkanym wyrazem twarzy, iż mu się przypomniał fakt, wyczytany w wiadomościach bieżących o młodej matce, która porzuciwszy swe dziecko, po3zła prosto ku rzece, by się utopić; druga wyglądała na żonę robotnika, zapewne bieda ją popchnęła do porzucenia dziecka, którego przybycie ogłodzić mogło całą rodzinę; trzecia musiała być rozpustnicą, wysoka, tęga, wyzywająca i harda, była zapewne jedną z tych, które co rok przynoszą tutaj niemowlę, porzucając je z obojętnością, jak kubeł śmieci wyrzucanych na ulicę każdego poranku. Weszły jedna za drugą i zaprowadzono każdą do osobnej zagrody. Serce Mateusza wezbrane było łzami nad okrucieństwem losu ciążącego nad bytem tylu istot.
Ody wreszcie la Couteau powróciła z pustemi rękami, nie rzekła ani słowa a Mateusz nie zadał jej żadnego pytania. Milcząc, wsiedli do dorożki, lecz gdy wjechali w ludniejsze ulice, la Couteau głośno się roześmiała a ponieważ jej towarzysz nie śpieszył się ją zapytać o przyczynę nagłej wesołości, rzekła sama od siebie:
— Pan nie wie z czego się śmieję... Otóż przetrzymałam pana tam w poczekalni, bo wychodząc ż biura spotkałam jedną z moich przyjaciółek, która jest infirmierką w domu podrzutków... A może pan nie wie tego, że właśnie infirmierki rozwożą niemowlęta do mamek na prowincyę?... Otóż moja przyjaciółka powiedziała mi, że jutro jedzie do Rougemont z dwiema innemi infirmierkami i że niezawodnie przywiezie mi dziecko, które dopiero co tam oddałam...
Znów się roześmiała zgrzytliwie, jak na urągowisko, chociaż wyraz twarzy usiłowała zachować słodkawy jak zwykle.
— A co? czy to nie zabawne? matka nie chciała, bym zabrała dziecko do Rougemont a pomimo to sami mi je odwiozą! Ot, często się tak zdarza, iż pomimo przeszkód dzieje się tak, jak stać się miało!
Mateusz nie odpowiedział, lecz jakiś zimny, lodowaty powiew przeszył mu serce. Więc cóż się stanie z tym biednym synem Noriny? czy zaraz umrze? czy skazany będzie na długie cierpienie? czy wyżyje i nędza doprowadzi go do zbrodni? Na jakie losy skazała go matka, porzucając jak szczenię zabrane suce i rzucone przy drodze na pastwę najgorszych przygód!
Dorożka turkotała, wymijając się z coraz to innemi powozami a gdy przystanęła przed domem na ulicy Miromesuil, la Couteau zaczęła ubolewać, że nie zdąży na pociąg, bo już teraz jest godzina wpół do szóstej a przecież musi się jeszcze rozmówić z panią Bourdieu i zabrać dziecko powierzone jej na wychowanie. Mateusz wziął dorożkę na godziny, chcąc się kazać odwieźć na dworzec kolei północnej, lecz rozbudziła się w nim ciekawość zobaczenia niemowląt odjeżdżających z Paryża pod strażą la Couteau i jej towarzyszek, więc rzekł jej, by się śpieszyła a on na nią pocieką. Zapowiedziała, że wróci dopiero za kwadrans, więc wysiadł z dorożki i poszedł raz jeszcze zobaczyć się z Noriną.
Gdy wszedł do pokoju zastał ją samą. Siedziała na łóżku wsparta o poduszki i jadła jedną z trzech pomarańcz, przyniesionych od matki przez małe siostrzyczki. Tłusta, ładna ta dziewczyna, starannie odrywała cząstki owocu i ssała je z widocznem zadowoleniem, przymykając oczy i różowiejąc z łakomstwa, oblizywała czerwone, świeże usta z rozkoszą kotki, spijającej śmietankę. Drgnęła, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły a poznawszy wchodzącego uśmiechnęła się zakłopotana.
— Już się stało — rzekł Mateusz — siadając.
Nie zaraz odpowiedziała, ocierając palce o chustkę od nosa. Ale czując, że powinna się odezwać, rzekła:
— Ponieważ pan mnie nie uprzedziłeś, że powrócisz, zatem wcale się pana nie spodziewałam... Więc już się stało, tem lepiej, ponieważ nie można było uczynić inaczej... A niechaj mi pan wierzy, iż ja nie mogłam brać na siebie takiego ciężaru...
Zaczęła mówić o potrzebie znalezienia roboty, gdy ztąd odejdzie. Spytała, czy może wrócić do zakładu, oświadczając przytem, że w każdym razie popróbuje tam pójść, chociażby dla przekonania się, czy właściciel odważy się za drzwi ją wyrzucić.
— Ale pana upewniam, że wcale się nie martwię możliwością nędzy, bo pewną jestem, że potrafię sobie dać radę a w najgorszym razie znajdę sobie kogo... a trudno przypuścić, by gorzej ze mną postąpił niż ten pierwszy...
Rozmowa była uciążliwa, Mateusz zaledwie, że odpowiadał, wreszcie wpadła do pokoju la Couteau, znów obarczona połowem, już z innem dzieckiem na ręku.
— Śpieszmy się, śpieszmy — wołała. Rachunki z temi paniami ledwo że ukończyłam, bo się targują o każdy grosz i zawsze się im wydaje, że za wiele od nich żądam.
Norina zatrzymała ją, mówiąc:
— To dziecko panny Rozyny? Proszę, niech pani mi je pokaże...
A odsłoniwszy przykrytą twarz dziecka, zaczęła podziwiać:
— Ach, jakie tęgie to maleństwo a jakie śliczne! Z pewnością się uchowa, bo takie zdrowe...
— Naturalnie, chciałoby żyć — zauważyła filozoficznie Ja Couteau. Zwykle tak bywa, że dziecko, gdy przyjdzie na świat nieproszone i wszystkim jest zawadą, żyje i chowa się wybornie...
Norina uśmiechnięta, rozczulona, patrzała pieszczotliwym wzrokiem kobiet, i miłością interesujących się każdem dzieckiem. I zaczęła frazes:
— Jaka szkoda, jak można mieć serce porzucać...
Lecz zatrzymała się i przestawiła słowa:
— Jak serce boli, będąc zmuszoną porzucać takie aniołki...
— Do widzenia, życzę pani wszystkiego dobrego — mówiła la Couteau — zabierając się do wyjścia. Z pani powodu może się spóźnię na pociąg... A mam przy sobie powrotne bilety dla nas wszystkich, moje pięć towarzyszek już pewnie się niecierpliwią, wyczekując na mnie na dworcu... Tożby zaczęły na mnie wrzeszczeć, gdybym się spóźniła...
Cwałem zbiegła ze schodów, nie zważając na dziecko trzymane na ręku. Wskoczyła do do rożki a gdy Mateusz zajął przy niej miejsce, za wołała uszczęśliwiona, że powóz już ruszył:
— Nareszcie! już myślałam, że nie zdołam się dziś wyrwać... A czy pan zauważył, co powie działa Norina... Sama nie chciała zaryzykować piętnastu franków na miesiąc dla swojego dziecka a napada na pannę Rozynę, która dała mi czterysta franków, bym zajęła się jej synem, aż do pierwszej komunii... Bardzo poczciwa osoba ta panna Rozyna a niechaj pan spojrzy, jakie śliczne jest jej dziecko... Dzieci poczęte z miłości są najpiękniejsze! Ale szkoda, że właśnie te najkrócej żyją...
Mateusz spojrzał na dziecko, które na kolanach la Couteau zajęło miejsce syna Noriny. Leżało owinięte w cienkie płótna i koronki, jak małe książątko, odtrącone z rodzinnego gniazda i uwożone na zatracenie w drogocennych oponach swej królewskiej kołyski. Mateusz wspomniał w myśli na zdrożne jego pochodzenie, na ową historyę ojca, zastępującego zmarłą żonę rodzoną swoją córką a oto dziecko będące owocem tego kazirodnego stosunku, zostało teraz zaprzedane kobiecie, która je zgładzi spokojnie, przypisując śmierć przypadkowo otwartemu oknu lub drzwiom odemkniętym na mroźne podwórze. Dziecko chociaż dopiero przed paru dniami urodzone, miało rysy delikatne, promieniało pięknością aniołka i leżało spokojnie z otwartemi oczami. Mateusz wzdrygnął się przed okrucieństwem czyhającej na nie zbrodni.
Przed dworcem kolei la Couteau żwawo wyskoczyła z dorożki.
— Dziękuję panu, najuprzejmiej dziękuję a proszę o mnie pamiętać w razie potrzeby!
Mateusz, stanąwszy na chodniku, patrzał przez chwilę na towarzyszki la Couteau. Było ich pięć, miały wygląd chłopek a każda trzymała na ręku niemowlę, nie zważając na potrącanie tłoczących się podróżnych. Biegały spłoszone, wystraszone, jak stado wron, kołując i przysiadając wśród przewożonych pakunków i nawoływań tragarzy. A gdy dostrzegły la Couteau, zakrakały równocześnie i rzuciły się ku niej gwałtownie, otoczyły łapczywie, jakby ją miały rozszarpać. Wymieniwszy krzykliwe wymówki, zbiły się wszystkie sześć w jedną bandę i podążyły ku wagonom, unosząc każda swoją zdobycz. Biegły pędem aż wstążki od czepków fruwały i tyłu za niemi i otrząsały się fałdziste spódnice. Poganiał je lęk, że nie zdążą dopaść wagonu, mającego je dowieźć do trupiarni, zasilanej przez nie każdego tygodnia świeżym transportem paryzkich niemowląt. Ale zdążyły zająć miejsca i znikły wśród dymu i świstu napełniającego powietrze po ich odjeździe.
Mateusz stał czas jakiś w zamyśleniu, samotny wśród ruchliwego tłumu. Wiedział, że przeszło dwadzieścia tysięcy nowonarodzonych paryżan chwytają corocznie takie same żarłoczne wrony i unoszą ze sobą, by nigdy ich nie oddać. Więc nietylko, że ziarno ludzkie było marnowane, padając na nieurodzajne grunta, wprost na bruk wielkomiejski, lecz uratowany zasiew od pierwotnej zagłady, wyrywały zbrodnicze ręce przy pierwszem zakiełkowaniu, czyhając nań przez cały ciąg dojrzewania, uśmiercając poronieniem, dopuszczając się dzieciobójstw a jeżeli pomimo wszystkie te sprzysiężone nieprzyjazne siły, dziecko urodziło się zdrowe i silne, chwytały je te zbrodniarki, uwożąc daleko dla tem dogodniejszego spełnienia zyskownego morderstwa. Z czterech krańców horyzontu spadały na Paryż stada drapieżnych ptaków i upolowawszy drobną istotę zrodzoną do życia, zamieniały w swój żer będący śmiercią. Takich la Couteau były tysiące. Obłowione niewinnemi swemi ofiarami pędziły z niemi na dworce kolei żelaznej, wypróżniwszy kołyski w prywatnych klinikach, w szpitalach i przytułkach miejskich, w położniczych izbach akuszerek, na poddaszach ubogich małżeństw i uwiedzionych nieszczęsnych dziewczyn. Potworne było to ich żniwo nie znające zastoju. Sierpy ich bez przerwy napotykały dojrzałe kłosy. I dzieci zrodzone do życia śmierć podcinała zaraz na wstępie, odrywano je od łona matek, których mleko było jedynem zapewnieniem ich zdrowia.
Ożywcze ciepło opłynęło serce Mateusza, gdy nagle stanął przed nim obraz Maryanny, jego ukochanej, zdrowej i silnej Maryanny, która będzie dzisiaj na niego czekać przy moście nad rzeczką, karmiąc Gerwazego. Lecz znów spochmurniał, przypomniawszy sobie cyfry śmiertelności noworodków. W departamentach, gdzie ludność trudniła się przemysłem karmienia miejskich niemowląt, przeciętnie umierało ich pięćdziesiąt w najlepszych czterdzieści a w najgorszych siedemdziesiąt na sto. Obliczono, że w przeciągu jednego wieku wymarło w tych warunkach przeszło siedemnaście milionów małych francuzów. Najkrwawsze wojny, najzawziętsze rzezie zdobywców i tyranów, nie mogły się poszczycić tak doniosłemi cyframi w tak krótkim okresie czasu. Przerażająca śmiertelność niemowląt równa się dla Francyi jakby corocznie przegrywanej wielkiej bitwie, jest otchłanią, niweczącą siłę przyszłości, zagładą ciągłości nadziei, nieuniknioną śmiercią narodu. Mateusz tknięty przerażeniem zerwał się z miejsca, by podążyć do siebie na wieś, by się pocieszyć przy Maryannie i upewnić się, że z nią żyje w spokoju, w mądrości i zdrowiu.




III.

Pewnego czwartku w południe, Mateusz był na śniadaniu u doktora Boutan, w jego mieszkaniu na pierwszem piętrze, gdzie mieszkał przeszło od lat dziesięciu, przy ulicy de l’Université, z tyłu za pałacem Bourbon. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ten gorliwy apostoł licznej familii, płodności, pozostał kawalerem; w rozmowie ze znajomymi objaśniał to z prostodusznym uśmiechem, że tym sposobem był swobodniejszy dla spełniania swej akuszeryjnej działalności przy połogach żon cudzych. Mając bardzo liczną klientelę, doktór Boutan miał czas zajęty i wypoczywał jedynie w godzinie śniadaniowej; gdy więc kto z przyjaciół pragnął z nim pomówić, doktór zapraszał go do siebie na śniadanie, przestrzegając, że będą tylko jajka, kotlet i filiżanka czarnej kawy a wszystko połknięte pośpiesznie, pomiędzy jedną a drugą wizytą u chorych.
Mateusz chciał go zapytać o radę w kwestyi bardzo ważnej. Po nowych dwóch tygodniach namysłu i marzeń o popróbowaniu rolnictwa, wyprowadzenia z chaosu odłogiem leżącej ziemi i stworzenia urodzajnych pól w Chantebled, czuł się coraz namiętnej pochwycony ochotą odkrycia bogactw przez wszystkich wzgardzonych i rzeczywiście cierpiał, nie mając odwagi powzięcia ostatecznej decyzyi. Z każdym dniem wzmagała się w nim chęć rzucenia się na to przedsiębiorstwo, wskrzeszenia życia tam, gdzie leżało bezczynnie uśpione, opanowywała go żądza człowieka, który znalazł do zrobienia dzieło, odpowiadające wrodzonemu uzdolnieniu, dzieło zdrowia, siły i własnemi rękami stworzonego bogactwa. Myśl nad tem snu go pozbawiała. Pasował się sam ze sobą, bo trzeba było wielkiej odwagi, wiary w uśmiechające się nadzieje, by puścić się na przedsiębiorstwo szalone z pozoru a którego mądrość i przezorność on jeden tylko odczuwał. Pragnął o tem wszystkim pomówić z kim wyczerpująco i przedstawić a zarazem zdecydować swoją wąchającą się wolę. A gdy przyszedł mu na myśl doktór Boutan jako człowiek dobry do rady, natychmiast go poprosił o godzinę rozmowy. Był to najodpowiedniejszy dla niego doradca, umysł bystry i rozległy, odważny, wielbiciel życia, człowiek o inteligencyi nie zacieśnionej swoją specyalnością, zdolny dojrzeć po za walkę pokonania pierwszych trudności zamierzonego dzieła.
Od pierwszej chwili jak zasiedli naprzeciwko siebie przy śniadaniowym stole, Mateusz rozpoczął swoją spowiedź, z zapałem opowiadając całość swego marzenia, swojego poematu, jak się o tem wyrażał z wesołym śmiechem. Doktór nie przerywając mu słuchał, widocznie podzielając wzrastające wzruszenie twórcy projektu. A gdy ten zamilkł, prosząc o zdanie, rzekł:
— Mój drogi, praktycznie nic nie mogę o tem orzec, bo nie zasadziłem w mojem życiu ani główki sałaty. Dodam nawet, że twój projekt wydaje mi się tak niezwykle śmiały, że niewątpliwie każdy rolnik, któregobyś spytał o radę, skrytykowałby twoje plany do szczętu, podając ci przyczyny niepomiernej wagi i wypróbowanego doświadczenia. Ale mówisz o zamierzonem dziele z takim zapałem i wiarą, że oto ja, profan, jestem najmocniej przekonany, że odniesiesz najzupełniejsze zwycięztwo. Ale wiedz, że twój projekt schlebia własnem mojem przekonaniom, bo od kilkunastu lat głoszę i dowodzę konieczności miłowania ziemi, zwrócenia się do rolnictwa... Francya nie zakwitnie w pełnej swej mierze, dopóki nie uzna potrzeby licznych rodzin, przekładających wieś nad miasto i żyjących ze zdrowej rolnej pracy wśród płodności ziemi, tej matki karmicielki nas wszystkich. Więc jakże chcesz, bym nie pochwalił twoich zamiarów?.. Zaczynam nawet ciebie posądzać, żeś przyszedł tutaj, jak każdy proszący o radę a pewien, że w zapytanym znajdzie brata i gorliwego wyznawcę tych samych idei, gotowego do tej samej walki.
Obadwaj serdecznie się roześmieli. A gdy Boutan go się zapytał, z jakimi kapitałami rozpocznie nowa przedsiębiorstwo, Mateusz odpowiedział mu spokojnie, że nie chce zaciągać długów i rozpocznie pracować na kilku hektarach, pewien, że trud mu się opłaci i pozwoli wkrótce na rozszerzenie działalności. On będzie głową a przecież zdoła znaleźć potrzebne ręce. Kłopotał się jedynie tem, czy Séguin zgodzi się na wydzierżawienie mu pawilonu i kilku hektarów najbliżej położonego gruntu, ze spłatą rat z dołu a nie z góry. A gdy spytał o to doktora, ten odpowiedział:
— Zdaje mi się, że Séguin łatwo na to przystanie; on pragnąłby sprzedać cały ten majątek, małe dający mu dochody, bo nie wiem, o ile o tem wiesz, że Séguin. coraz więcej wydając, jest w ciągiem poszukiwaniu pieniędzy... Jego pożycie z żoną jest coraz gorsze...
Lecz dyskretnością powodowany zaciął się i dla odmiany rozmowy spytał:
— A Beauchêne, czy już wie, że masz zamiar porzucić jego zakład?..
— Nie... jeszcze nie wie... Pragnę dobrze cały plan obmyśleć, przekonać się o ile jest możliwy do przeprowadzenia i dopiero wtedy przedstawię moje zamiary kuzynowi Beauchêne.
Gdy podano czarną kawę, doktór spiesznie popijając z filiżanki, zaproponował Mateuszowi, że go zawiezie swoim powozem do zakładu, bo właśnie jest to dzień, w którym na prośbę pani Beauchêna stawia się raz w tygodniu, dla upewnienia jej o zdrowiu Maurycego. Chłopiec cierpiał na bóle w nogach a przytem miał żołądek tak delikatny, że musiał się ściśle stosować do przepisanej dyety
— Maurycy ma żołądek dziecka nie wykarmionego piersią własnej matki — mówił dalej doktór. — Twoja dzieciarnia może jeść co zechce, bo zdrowie swe zawdzięcza rozumnej matce, umiejącej spełniać swoje obowiązki. Biedny Maurycy gdy zje cztery wiśnie zamiast trzech, dostaje niestrawności. No, więc jedziemy?.. odwiozę cię do zakładu... Ale pierwej muszę wstąpić na ulicę Roquépine, by wybrać mamkę. Mam nadzieję, że prędko się z tem załatwię. Jedźmy... już czas...
Gdy wsiedli do powozu, powiedział, że właśnie z powodu państwa Séguin musi wstąpić do kantoru stręczeń po mamkę. W domu państwa Séguin odgrywał się teraz cały dramat. Zaraz po urodzeniu się córki, Séguin ogarnięty chwilową tkliwością dla żony, postanowił osobiście się zająć znalezieniem mamki dla małej Andrei. Utrzymywał, że się na tem zna przewybornie i szukał młodej kobiety monumentalnej postaci, o piersiach jaknajwiększych. Lecz pomimo, że ją znalazł, dziecko od dwóch miesięcy wciąż chudło a zawezwany doktór zbadał, że przymierało z głodu. Olbrzymia mamka miała za mało pokarmu a raczej mleko jej, poddane analizie, okazało się za wodniste, niedostatecznie posilne. Zmiana mamki wywołała prawdziwą burzę domową. Séguin trzaskał drzwiami, krzycząc, że już nigdy niczem w domu się nie zajmie.
— Zatem mnie polecono wybranie i przysłanie im nowej mamki, kończył Boutan. A rzecz to pilna, bo jestem zaniepokojony o ich małą córeczkę... Litość ogarnia patrzeć na takie zagłodzone biedactwa...
— A dlaczego matka jej nie karmi? — spytał Mateusz.
Doktór machnął ręką ze zniechęceniem.
— Mój drogi, za wiele żądasz!.. Jak chcesz, by paryżanka, należąca do świata bogatej burżuazyi znalazła czas na karmienie swojego dziecka! Zapominasz o życiu, jakie taka kobieta prowadzi, o sposobie urządzenia jej domu, o konieczności, do której sobie wyobraża, że jest zobowiązana, wydawania przyjęć, obiadów, wieczorów, tracenia czasu po za domem w przeróżnych magazynach i miejscach zebrań, pokazywania się w świecie, podtrzymywania licznych towarzyskich stosunków, więc tem wszystkiem pochłonięta, nie przypuszcza możliwości zajmowania się dzieckiem i obarczania się obowiązkiem dbania o swoje i jego zdrowie, karmiąc je przez długie miesiące mlekiem własnych piersi... Pamiętaj, że to przedstawia piętnaście miesięcy zrzeczenia się światowych przyjemności!.. A prócz tego są kobiety, będące przedewszystkiem kochankami a nie matkami i w obawie odstręczania od siebie męża, zawsze wybiorą jego, chociażby to się działo z poświęceniem zdrowia dziecka... Zazdrością powodowane, odpychają dziecko, by zachować męża, który w przeciwnym razie mógłby je porzucić dla jakiej pozadomowej miłostki... A pani Séguin wprost drwi sobie z ludzi, przed którymi utrzymuje, że pragnęłaby karmić swoją małą Andreję, lecz nie może, bo nie ma mleka. Nigdy nie próbowała dać piersi dziecka a jestem przekonany, że tak jak wiele innych, mogła była odchować swoje dzieci, sama będąc ich mamką... Ale trzeba było zacząć zaraz od pierwszego... bo dziś, chociaż nie miłość dla męża powstrzymuje ją od spełnienia obowiązku, prawie napewno można powiedzieć, że byłaby niezdolną do takiego wysiłku, przywykłszy do idyotycznego światowego życia... Ale najgorsza sprawa z tem, że kobiety tego rodzaju co ona, rzeczywiście tracą możność karmienia swoich dzieci... po trzech, czterech pokoleniach matek nie karmiących, gruczoły mleczne zanikają i tracą własność wydzielania pokarmu... Ku temu podążamy, mój drogi... ku rasie kobiet zdenerwowanych, narwanych, niekompletnych, może zdolnych urodzić dziecko przypadkowo spłodzone, lecz radykalnie niezdolnych do wyżywienia go własnem mlekiem.
Mateusz przypominając sobie, co pod tym względem widział i z czem miał sposobność zapoznać się u akuszerki Bourdieu i w domu podrzutków, zkąd masowo niemowlęta są wysyłane na wieś, opowiedział swe spostrzeżenia doktorowi Boutan, który rozpaczliwie przytakiwał, do głębi znając okropność losu dzieci odtrąconych przez matki. Zdaniem doktora, solidarność ludzka powinna była obmyśleć cały plan kampanii w imię obrony zagrożonej narodowej przyszłości. Prawda, że coraz częściej powstawały filantropijne instytucje, prywatne zakłady, wywierające wpływ dodatni, ochronny. Ale wobec ogromu zła istniejącego i szerzącego się z nadzwyczajną gwałtownością, ta działalność leku była tak ograniczona, że można ją było uważać za ułudę a w najlepszym razie za wskazówkę, jaką należało iść drogą. Potrzebnemi były środki energiczne i ogólnie stosowane, prawa, mające na celu zbawienie zagrożonej narodowości a obowiązujące: by każda kobieta potrzebująca pomocy znaleść ją mogła od pierwszych dni zajścia w ciążę; należało ją uchronić od niedostatku, od zużywania sił przy pracy; kobieta zaszła w ciążę a więc przyszła matka jest przez to samo najwyższą świętością; połóg powinien się odbywać w najdogodniejszych warunkach, w tajemnicy, jeżeli kobieta tego pragnie; matka i dziecko pielęgnowane przez pierwsze miesiące, powinny mieć byt zabezpieczony podczas piętnastomiesięcznego peryodu karmienia a wtedy dopiero zmniejszy się śmiertelność pomiędzy niemowlętami, dziecko odchowane mlekiem swej rodzicielki, posiadać będzie zapas sił potrzebnych do dalszego rozwoju a kobieta będzie w możności poczęcia następnego potomka. Dla zaprowadzenia tego nowego porządku rzeczy, powinny powstawać jaknajliczniejsze specyalne domy przytułku dla kobiet, będących w ciąży, dla położnic, dla matek karmiących, już nie mówiąc o prawach protegujących i zabezpieczających im byt i pomoc materyalną. By zwalczyć zło, należy je uniemożliwić. Zapewniając opiekę przyszłym matkom, chroni się je od zbrodni, powstrzymuje przyczajoną działalność śmierci, tępiącej swem powiewem rozpoczynające się życia. Tylko ochronoemi środkami można powstrzymać hekatombę noworodków, tę okropną ranę otwartą w łonie narodu, wyczerpującą jego siły, zabijającą go potrochu z dniem każdym.
— A wszystko to, ciągnął dalej doktór, streścić się daje w tej prawdzie, że matka powinna karmić swoje dziecko. W demokratycznem społeczeństwie kobieta z chwilą poczęcia nabiera prawa do czci szczególniejszej, stając się symbolem majestatu, wszelkiej siły i wszelkiego piękna. Dziewica jest tylko nicością, matka zaś przedstawia wieczność życia. Powinna więc być przedmiotem społecznego kultu i naszą religią. Gdy nauczymy się wielbić matkę, to ojczyzna a po zatem i ludzkość będzie zbawiona. Dlatego też pragnąłbym, żeby obraz matki karmiącej dziecko, był najwyższym wyrazem ludzkiego piękna. Ale jakich użyć sposobów, by zaszczepić i utrwalić to przekonanie w naszych paryżankach, we wszystkich francuzkach, że piękno kobiety leży w macierzyństwie, w karmieniu dziecka mlekiem własnych piersi. Gdyby zapanowała taka moda i przyjąwszy się utrwaliła, naród nasz zająłby stanowisko pierwszorzędne i panowałby nad światem! Nieco ważniejszą byłaby ta moda, aniżeli ubieganie się o coraz to odmienny krój sukni, lub sposób noszenia fryzury!
Roześmiał się boleśnie, zrozpaczony, że nie znajdował środka na odmianę i poprawę obyczajów, uświęcających modę licznych familij, wiedział bo wiem, że nie burzy się istniejącego porządku rzeczy niczem innem jak narzuceniem nowej, odmiennej koncepcyi piękna. Zakończył przeto:
— Tak więc podług mnie, niema ważniejszego zadania nad macierzyński obowiązek karmienia dziecka. Każda matka mogąca a uchylająca się od tego, jest wielką winowajczynią. A w razach wyjątkowych, gdy kobieta rzeczywiście jest w niemożności wypełnienia tego obowiązku, pozostaje cmoczek, który daje dostatecznie dobre rezultaty, jeżeli jest utrzymany w porządku i napełniany mlekiem sterylizowanem... Co zaś do mamki na wsi, po za obrębem domowego ogniska, uważam ten zwyczaj za zły, śmiertelny dla niemowląt a mamka wynajęta i na miejscu, obok matki karmiąca jej dziecko, jest sponiewieraniem uczuć rodzinnych, wstrętnem przekupstwem, źródłem nieskończoności zła a często podwójną zbrodnią, wyrokiem śmierci dla dziecka matki i dla dziecka mamki.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Roquépine przed drzwiami kantoru stręczącego mamki.
— Założyłbym się — rzekł doktór wesoło — żeś nigdy nie był w takim kantorze, chociaż jesteś ojcem pięciorga dzieci!
— Prawda, nigdy nie byłem! — odpowiedział Mateusz.
— Więc chodź zemną, zobaczysz coś dla siebie nowego a nie należy pomijać żadnej ku temu okazyi...
Kantor przy ulicy Roquépine, był najgłówniejszy w tej części Paryża i najlepszej używającej opinii. Kierowała nim pani Broquette, blondynka lat około czterdziestu, o twarzy majestatycznej, chociaż trochę za czerwonej; ściskała się mocno gorsetem i nosiła jedwabne suknie koloru zeschłych liści. Lecz jeżeli ta dama reprezentowała godność domu, mając sobie wyznaczone zadanie przyjmowania klientów, duszą przedsiębiorstwa, agentem zawsze czynnym był jej mąż, pan Broquette, drobny człowiek lat piędziesięciu o nosie szpiczastym, ruchliwych oczach i zwinnych gestach. On załatwiał wszystkie formalności, on czuwał nad edukacyą mamek, przyjmował je przybywające ze wsi, czyścił, uczył uśmiechu, grzeczności, lokował w izbach i pilnował, by nie jadły zbyt wiele. Od rana do wieczora krzątał się, biegał, podpatrywał, gderał, terroryzując biedne, brudne dziewczyny, zżymając się na ich grubiaństwo, podejrzywając o kłamstwo a nawet o kradzież. Dom zajmowany przez kantor stręczeń był opuszczonym, zruderowanym dawnym pałacykiem. Pokoje na dole, jedyne przystępne dla klienteli były ponure i wilgotne a dwa wyższe piętra zamieniono na izby dla mamek, sypiających tam wraz ze swojemi niemowlętami. Bezustannie przyjeżdżały jedne, wyjeżdżały drugie, wciąż trwała galopada młodych chłopek ciągniących walizki, koszyki, trzymających nowonarodzone dzieci na ręku i zapełniających izby, korytarze, sale wspólne, co wszystko razem przedstawiało odrażający zajazd, pełen krzyków, wymyślań, pogróżek i smrodu. Państwo Broquette mieli córkę jedynaczkę, piętnastoletnią Herminię, bladą, chlorotyczną, wysoką i wątłą, która leniwie wałęsała się z miną znudzoną, patrząc bezmyślnym wzrokiem na stada zmieniających się wciąż chłopek, zjeżdżających do Paryża dla sprzedania swego uboższego lub bogatszego pokarmu.
Doktór Boutan, znający wszystkie szczegóły odnoszące się do eksploatacyi uprawianej przez małżonków Broquette, poszedł przodem a za nim szedł i Mateusz. Sień dość szeroka przecinająca szerokość domu, kończyła się oszklonemi drzwiami, wychodzącemi na rodzaj podwórza, mającego pośrodka okrągły trawnik gnijący z wilgoci, oraz drzewo, nędznie wegetujące bez dostatecznego światła. Na prawo od sieni było biuro pani Broquette, w którym na żądanie klienteli pokazywały się mamki, oczekujące z niemowlętami w pokoju obok, pokoju, gdzie stół i ławy z prostego drzewa stanowiły całe umeblowanie. W biurze pani Broquette stał garnitur mebli w stylu cesarstwa pokryty czerwonym aksamitem, gerydon mahoniowy, złocony wielki zegar i mnóstwo szydełkowych kwadratów na poręczach foteli i kanapy. Po lewej stronie sieni znajdował się wspólny jadalny pokój obok kuchni. Dwa długie jadalne stoły były obite ceratą i otoczone zniszczonemi krzesłami wyplatanemi słomą i zwykle stojącemi w największym nieładzie. Może środek tego refektarza był codziennie zamiatany, ale podłogę pokrywały warstwy zrośniętego z sobą brudu a w kątach pełno było śmieci. Od progu buchały ztąd zmieszane smrodliwe wyziewy kuchennych swędów, stęchłego kwaśniejącego mleka, niezmienionych pieluch, brudnych sukien i bielizny chłopek o ciele nigdy nie mytem.
Gdy doktór Bontan wszedł do biura, zastał tam panią Broquette zajętą prezentowaniem szeregu mamek jakiemuś staremu panu, który siedząc patrzał na każdą po kolei. Gdy pani Broquette poznała doktora, gestem wyraziła rozpacz, że nie może być natychmiast na jego usługi. Lecz ten uspokoił ją:
— Nic nie szkodzi... niechaj się pani nie śpieszy... mamy czas, poczekamy.
Mateusz, który pozostał w sieni, dostrzegł przez uchylone drzwi pannę Herminię siedzącą pod oknem w czerwonym aksamitnym fotelu i z rozmarzeniem wczytaną w jakąś powieść, podczas gdy jej matka, stojąc przy boku klienta, wychwalała pokazywany towar i z majestatyczną powagą robiła uwagi nad każdą z defilujących mamek. Lecz klient milczał, nie mogąc się zdobyć na żadną decyzyę.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł z uśmiechem doktór do Mateusza.
Rzeczywiście w prospektach rozsyłanych przez kantor pani Broquette, to nędzne podwórko było ogłaszane jako obszerny ogród, zapewniający wyborne wiejskie powietrze mamkom oczekującym na znalezienie miejsca. Doktór otworzył oszklone drzwi a wyszedłszy po za nie, Mateusz ujrzał tęgą, młodą chłopkę, zapewne dopiero co przybyłą; siedziała na ławce pod drzewem i podcierała swoje dziecko kawałem oderwanego dziennika. Sama była brudna, jeszcze nie obmyta po odbytej podróży. Cały róg podwórza, był kuchennym śmietniskiem, zawalonym osmalonemi, pordzewiałemi, staremi garnkami i mnóstwem poszczerbionych, rozbitych gliniannych naczyń. Po drugiej stronie, w przeciwnym rogu, znajdowały się drzwi otwarte od izby będącej poczekalnią mamek; tutaj mieściła się cała kloaka zgniłych łachmanów, suszących się brudnych pieluch, porozwieszanych szmat wszelkiego pochodzenia. Były to jedyne kwiaty tego zakątka natury.
Nagle zjawił się pan Broquette, jakby z pod ziemi wyrosły, dążył w stronę doktora Boutan, klienta, dla którego należało mieć wyjątkowe względy.
— Czyż pani Broquette zajęta? — pytał troskliwie. — Nie mogę zezwolić, byście panowie tutaj czekali... Jeżeli łaska, proszę za mną, chcę, byście panowie wygodniej mogli spocząć.
Przebiegłe jego oczy z niepokojem spoczęły na młodej chłopce podcierającej dziecko; zakłopotany tym widokiem, nalegał na tych dwóch obcych świadków, by weszli wewnątrz domu, pragnąc, aby nie oglądali zakulisowego urządzenia kantoru. A zastał ich właśnie przed otwartemi drzwiami poczekalni mamek, patrzących na stado kobiet rozporządzających się jak u siebie, co bynajmniej nie było miłem dla oka. Porozpinane, rozczochrane, przeciągały się, ziewały, długie godziny spędzając w próżniaczem wyczekiwaniu na komendę pani Broquette. Dla wygodniejszego własnego wypoczynku, kładły swe niemowlęta na stole, zawsze zawalonym niemi jak pakietami; podłoga znikła pod mnóstwem zatłuszczonych papierów, resztek wszelakiego jadła i smrodliwych, szpetnych łachmanów. Mdło się robiło na widok tej obory, tej krowiarni tak źle utrzymanej.
— Panie doktorze, błagam, zechciej pan pójść ze mną — powtarzał pan Broquette.
Wobec bezskuteczności swych nalegań, pomyślał, że należy coś uczynić dla podtrzymania opinii o wzorowym porządku całego domu. Rzucił się więc ku młodej chłopce, krzycząc:
— Słuchaj, ty brudasie, dlaczego nie przyniosłaś ciepłej wody dla obmycia swojego dziecka? I po co się tutaj rozwalasz? Dlaczego nie poszłaś na górę, by się choć trochę ogarnąć po odbytej podróży?... Czy czekasz, żebym chlusnął na ciebie kubłem wody, by cię zmusić do mycia?...
Zmusił ją, by wstała i pędził strwożoną ku schodom a wepchnąwszy ją tam, wrócił ku dwóm panom, lamentując z dobrodusznym wyrazem twarzy:
— Ach, panie doktorze, jaka to męka z temi wiejskiemi brudasami, doprosić się nie mogę, by chociaż twarz i ręce sobie obmywały... Bo porządek uprawiamy z zamiłowaniem i całym wysiłkiem pragniemy z panią Broquette, by nasz zakład był czysty! Z dumą więc mogę powiedzieć, że nie moja w tem wina, jeżeli tu i owdzie można dostrzedz jaki pyłek chwilowo niestarty!
Lecz z wejściem młodej chłopki na górę, rozpoczęła się tam jakaś straszliwa wrzawa, kłócono się coraz głośniej, coraz namiętniej, zapewne kułakując się gromadnie. Odgłosy dolatywały od strony schodów wiodących do stancyi mamek a cała ta część domu była nieprzystępną dla publiczności, przed którą skrywano obrzydliwość smrodów, łachmanów i kłótni. Wrzaski stawały się coraz donioślejsze, wprost nie do wytrzymania.
— Panowie wybaczą, że ich na chwilę opuszczę — rzekł wreszcie pan Broquette. Zapewne moja żona zaraz panów zawezwie...
Pobiegł i znikł na schodach z zadziwiającą szybkością. Wrzask podniósł się na chwilę i nagle się uciszył. Dom się teraz pogrążył w grobowem milczeniu. Tylko od strony biura dobiegał głos pani Broquette, z powagą zachwalającej klientowi doskonałość towaru.
Doktór i Mateusz powrócili do sieni i zaczęli po niej chodzić tam i napowrót.
— Wiedz o tem, mój drogi — rzekł doktór do towarzysza — że zewnętrzna strona urządzęnia tego kantoru jest jeszcze niczem, bo najciekawsze spostrzeżenia przedstawiłyby nam dusze tych wszystkich istot... A pamiętaj, że ten kantor należy do lepszych, bo są jaskinie tego rodzaju, gdzie popełniane przekroczenia zmuszają policję do czasowego albo zupełnego ich zamknięcia, chociaż jest niby ciągły nad temi zakładami nadzór i policyjne przepisy obowiązują każdą mamkę, by jadąc do Paryża, była zaopatrzona w papiery, zaświadczone przez miejscowego wójta a stwierdzające jej moralność. Zbrojna w te dokumenta, nowoprzybyła przedstawia je w prefekturze i dopiero tam uzyskawszy zawizowanie, może się starać o miejsce mamki... Ale wszystkie te ostrożności są tylko ułudą i nie zapobiegają oszukaństwom co do lat mamki i wieku jej dziecka, oraz stanu jego zdrowia. Chore niemowlę bywa zastąpione innem, przedstawiającem się jaknajzdrowotniej a zdarzają się nawet mamki zaszłe w powtórną ciążę! Nie możesz sobie wyobrazić zbrodniczej chytrości i przebiegów tych kobiet, pragnących przez chciwość być mamkami w Paryżu. Lecz cała ta szpetota ich postępowania jest dla mnie zrozumiałą, bo obierając sobie zawód mamki, te kobiety tem samem stawiają się w mojem pojęciu na najniższym szczeblu wartości ludzkiej. Czyż może być rzemiosło, przemysł bardziej oburzający i poniżający?... Zdarza się, że uczciwego prowadzenia dziewczyny wiejskie, powziąwszy zamiar uprawiania tego rzemiosła, starają się o samca, jak wiedzie się krowę do byka, by stała się mleczną... W pojęciu kobiety chcącej być mamką, dziecko jest tylko nieuniknioną koniecznością, środkiem do zyskownego handlu. Otóż, gdy dziecko zjawi się na świat, matka o niego nie dba, bynajmniej się nie troszczy, czy ono wyżyje, bo osiągnęła już swój cel i jest dojną samicą. Jest to ostateczne, niepoczytalne, zbydlęcenie się ludzkiej jednostki. 1 patrz, jakie ztąd zbrodnicze wynikają następstwa: dziecko, któremu mamka sprzedaje swoje mleko, najczęściej umiera, otrzymując inny pokarm, aniżeli natura ma wyznaczyła a dziecko mamki także zwykle umiera, nie mogąc przetrzymać oderwania od piersi, zastąpionych byle jaką paćką, przygotowywaną bez żadnej staranności, tak więc padają dwie ofiary, skazane na śmierć przez własne matki. Czyż może być okrutniejsza zbrodnia, niż ta spełniona na bezbronnych, niewinnych istotach, zaledwie że urodzonych! a jednak śmierć ich nie wywołuje żadnego wrażenia i obojętnie na to patrzymy, zamiast podnieść jaknajgwałtowniejszy protest przeciwko temu mordowaniu, tępieniu zawiązku tych, którzy są przyszłością świata! Ach, otchłań tych okropności jest bezdenna i naród nasz przepadnie, jeżeli nie zdołamy się powstrzymać od składania tego potwornego haraczu nicości.
Wtem drzwi refektarza zostały uchylone i przechadzający się wzdłuż sieni dwaj mężczyźni, ujrzeli la Couteau siedzącą za stołem, po między dwiema młodemi chłopkami przyjemnej powierzchowności. Ponieważ pora śniadania dawno minęła, więc wszystkie trzy jadły chleb z wędliną bez talerzy i widelców. Zapewne dopiero co przyprowadziła je tutaj la Couteau i już ulokowawszy u pani Broquette zwiezione stado, zabierała te dwie, by czemprędzej głód zaspokoiwszy, popędzić na miasto, pewna, że z łatwością znajdzie dla nich miejsca. Ten pokój stołowy o stołach i podłodze przesiąkłych nąjtańszem winem, o ścianach wytłuszczonych i kątach nigdy nie wymiatanych, buchał ha sień odrażającemi wyziewami kuchennej stęchlizny.
— A więc znasz la Couteau! — zawołał doktór — gdy mu Mateusz opowiedział swe spotkania z tą kobietą. W takim razie, mój drogi, zetknąłeś się z narzędziem najwstrętniejszych zbrodni... La Couteau jest potworem w swoim rodzaju... A powiedzieć, że skutkiem naszego pięknego ustroju społecznego, odgrywa ona rolę pożyteczną, nieodzowną i ja sam, chcąc spełnić moją misyę, zapewne będę zmuszony odwołać się do jej pośrednictwa, wybierając jedną z mamek, które z sobą przywiozła!
Załatwiwszy się z klientem, pani Broquette z wielką uprzejmością wprowadziła ich obydwóch do swojego biura. Stary jegomość, obejrzawszy wszystkie mamki, odszedł, nie powziąwszy żadnej decyzyi, lecz obiecując, że powróci.
— Są ludzie, którzy sami nie wiedzą, czego chcą — oświadczyła sentencyonalnie pani Broquette. Panie doktorze, proszę mi wybaczyć ale doprawdy nie moja wina, żeście panowie musieli tak długo czekać... Jaknajpokorniej przepraszam... Ale jeżeli panowie chcecie wybrać dobrą mamkę, to będziecie zadowoleni, bo właśnie mam doskonałe okazy. Przedstawię te, które dopiero co ze wsi przybyły...
Herminia zagłębiona w czytaniu powieści, nie raczyła nawet spojrzeć na klientów matki. Wpół leżąc w fotelu, czytała dalej, ukazując z po za książki, chudą, anemiczną twarz, o wyrazie znudzonym i zmęczonym. Mateusz usiadłszy nieco na boku, zadawalniał się być niemym świadkiem uważnie patrzącym, podczas, gdy doktór Boutan, jak kapitan odbywający rewię, stał i śledził za każdym szczegółem rozpoczętej defilady.
Pani Broquette, otwierając drzwi do poczekalni, wprowadzała powoli z gestami najszlachetniejszej powagi, sam wybór swoich mamek, wpuszczając je małemi grupami, po trzy naraz i z niemowlętami na ręku. Przeszło ich w ten sposób ze dwanaście, najróżniejszych, najodmienniejszych, były pomiędzy niemi przesadziste o grubych kościach i członkach, były wysokie jak wiechy, brunetki, o włosach twardych jak szczecina, blondynki o ciele bardzo białem, były powolne i ożywione, były brzydkie i dość ładne. Ale wszystkie miały ten sam głupi i zaniepokojony uśmiech, to samo onieśmielenie i zakłopotanie służącej, niewolnicy wystawionej na sprzedaż i pragnącej znaleźć nabywcę. Były pokorne, oddające się, niezręcznie szukające sposobów przypodobania się a na twarzach ich jawiła się natychmiastowa radość, gdy klient okazał chociażby najlżejszą ochotę rozpoczęcia targu; smutniały zaś i zjadliwie spoglądały na towarzyszkę, jeżeli ta przedstawiała się jako mogąca mieć chociażby pozorne szanse powodzenia. Wchodziły gęsiego, jedna za drugą i także samo wychodziły, ciężko stąpając po podłodze, zmęczone i oszołomione. Z tych dwunastu, doktór odstawił na bok trzy, pobieżnie badając wszystkie po kolei. Z tych trzech zatrzymał jedną, chcąc ją poddać ściślejszemu zbadaniu.
— Podziwiam bystrość spostrzegawczą pana doktora — ośmieliła się zauważyć pani Broquette ze schlebiającym uśmiechem. Nie często mi się zdarza mieć takie perły, jak te trzy wybrane przez pana doktora... A ta, na którą wybór pana doktora padł ostatecznie, dopiero co przybyła... inaczej jużby jej tutaj nie było. A mogę za nią ręczyć przed panem doktorem jak za samą siebie, bo już raz była przezemnie umieszczoną.
Była to kobieta mogąca mieć lat dwadzieścia sześć, średniego wzrostu, brunetka, dość tęga, o pospolitym, szorstkim wyglądzie, lecz ponieważ była już w służbie, więc umiała się zachować dość przyzwoicie.
— A więc to dziecko nie jest twojem pierworodnem?...
— Nie, proszę pana, to moje trzecie.
— Czy jesteś zamężną?..
— Nie, proszę pana.
Doktor był zadowolony, bo jakkolwiek było to zachętą do płochości obyczajów, lecz dziewczyny-matki są wogóle przekładane nad zamężne, są bowiem łagodniejsze, posłuszniejsze, mniej wymagające i nie mają po za sobą całego pocztu familii a zwłaszcza męża, który się staje bezustanną groźbą odwołania żony z Paryża do opuszczonej wiejskiej chałupy. Doktór zajął się więc przejrzeniem jej papierów a następnie przystąpił do ściślejszego zbadania jej organizmu. Obejrzał usta, dziąsła, zauważył, że miała zęby białe i zdrowe. Ręką przeciągał po szyi, chcąc się przekonać o stanie gruczołów a następnie wyszedł z nią do sąsiedniego pokoiku, dla skrupulatniejszego dopełnienia skrytszej rewizyi. Powróciwszy z nią, zbadał stan piersi, rozwój brodawek, ilość i jakość mleka. Zebrawszy kilka kropel na rękę, spróbował smak a zbliżywszy się do okna, obserwował przezroczystość.
— Dobrze... dobrze... powtarzał co pewien czas.
Wreszcie zajął się dzieckiem złożonem przez matkę na fotelu i leżącem grzecznie z otwartemi oczyma. Był to chłopiec co najwyżej trzy miesięczny, silny i prawidłowo rozwinięty. Obejrzawszy mu spód nóg i dłoni, doktór zatrzymał się nieco dłużej przy rewidowania wnętrza jamy ustnej, oraz ujścia kiszki odchodowej, lecz nie znalazł żadnego śladu skażenia dziedzicznym syfilisem, o co w słusznej był zawsze obawie.
Na chwilę odwrócił głowę pytając:
— Czy aby napewno to dziecko jest twoje?...
— Panie doktorze... a zkądbym ja mogła je wziąć, gdyby nie było moje!
— Moja kochana, nie udawaj, że nie wiesz... pożyczacie sobie dzieci przed wizytą doktora.
Skończył badanie, ale jeszcze się nie decydował, powstrzymany sam nie wiedział czem, bo przecież ta kobieta posiadała wszelkie żądane kwalifikacye.
— Czy wszyscy w twojej familii posiadają dobre zdrowie?.. czy nikt z twoich krewnych nie umarł na suchoty?..
— Nigdy nikt, panie doktorze.
— Niepotrzebnie ciebie się pytam, bo prawdy się nie dowiem... Na te bliższe objaśnienia należałoby posiadać chociażby jedną ćwiartkę papieru zapisanego ręką miejscowego lekarza. A czy jesteś zawsze trzeźwa?.. nigdy się nie upijasz?..
— Ach, panie dektorze!
Oburzyła się tak, że musiał ją załagodzić uprzejmemi słowami. Lecz twarz jej zapromieniała prawdziwą radością, gdy doktór, z gestem człowieka zmuszonego uczynić wybór i zdającego się na nieodzowne ryzyko, oznajmił:
— A więc dobrze... rzecz skończona... biorę ciebie a jeżeli twoje dziecko może zaraz być odesłane, to jeszcze dzisiaj wystąpisz do służby do państwa mieszkających pod adresem, który ci zostawię... Jak się nazywasz?
— Marya Lebleu.
Dla okazania względów uszanowania wiedzy doktora, pani Broquette zachowywała się milcząco, prostując się w jedwabnej sukni, przybierając pozy dobrze wychowanej damy, co stanowiło cenną rękojmię moralności, imponującej burżuazyjnej klienteli kantora. Zwróciła się teraz w stronę córki, mówiąc:
— Idź, proszę i zobacz, czy pani Couteau jeszcze nie wyszła.
Ale Herminia powiodła sennemi, wybladłemi oczyma bez zamiaru porzucenia aksamitnego fotelu, więc matka osądziła, że sama powinna spełnić wydany rozkaz. Powróciła z la Couteau, która już była prawie za bramą, wraz z dwiema ładnemi mamkami, czekającemi teraz na nią w sieni przed biurem.
Doktór załatwiał kwestyę pieniężną. Osiemdziesiąt franków miesięcznej pensyi wyznaczył mamce, czterdzieści pięć franków miał otrzymać kantor stręczeń, w co było wliczone mieszkanie i jedzenie kilkodniowego pobytu. Pozostawało jeszcze zapewnić powrót dziecka na wieś, zatem trzydzieści franków i napiwek dla kobiety, która się niem zajmie podczas podróży.
— Odjeżdżam dziś wieczorem — odezwała się la Couteau — zatem mogę zabrać malca. Więc ona się zgodziła do tych państwa przy alei d’Autin? Dobre miejsce, tam służy za pannę garderobiannę jedna z moich przyjaciółek... Marya Lebleu, ma szczęście. Za dwie godziny załatwię się na mieście i przyjdę tutaj, by uwolnić ją od piastowania syna...
Przez drzwi otwarte do sieni, doktór Boutau patrzał na dwie młode chłopki, które czekając na la Couteau, śmiały się, popychały, wesołe i figlarne jak kotki.
— A dlaczego nie pokazano mi tych dwóch?.. Miłe są z wyglądu. Czy to także mamki?
— Mamki? o nie! nie! — zawołała la Couteau z tajemniczym współuśmiechem. Są to młode osoby, które mi powierzone odwieźć do Paryża.
Wchodząc do biura, la Couteau ukośnem spojrzeniem ogarnęła Mateusza, zdziwiona, że go tutaj spotyka, lecz dla ostrożności udała, że go nie poznaje. On zaś siedział na krześle w milczeniu, asystując przy oglądaniu stada i dobijaniu targów, z przykrością patrząc na tę matkę sprzedającą swój pokarm a cały drgnął, gdy la Couteau zwróciła się w stronę zdrowego, silnego niemowlątka które cichutko leżało w fotelu. Zdawało mu się, że już widzi ją unoszącą tę nową zdobycz i spotykającą się z bandą towarzyszek na dworcu kolei żelaznej; każda trzymała tam w szponach nowonarodzone dziecko i szykowała się z nim do odlotu, ku dalekiej wiejskiej trupiarni. Te czarno ubrane kobiety robiły na nim wrażenie stada wron upędzających się za żerem na paryzkim bruku i kradnących rozpoczynające się życia, by je bezkarnie uśmiercić i tuczyć się zgnilizną.
Gdy wreszcie doktór Boutan i Mateusz wyszli z biura odprowadzeni ukłonami właścicielki kantoru, zastali w sieni la Couteau, coś tajemniczo naradzającą się z panem Broquette. Czekała tu na niego, by ukończył kłócić się z rzeźnikiem. Z zasady bowiem grubiańsko traktował wszystkich dostawców, żywiąc mamki najgorszemi ochłapami mięsa, nadgniłemi wiktuałami, które skupował za bezcen. Tąż samą taktykę uprawiał z praczkami, oddając im do spłukania sztuki nieodzownie potrzebnej bielizny, wszystko zaś czego się nie widziało, pozostawiając, by gniło na grzbietach. Obecnie żwawo coś dowodził la Couteau, rzucając wzrokiem znawcy w stronę dwóch ładnych dziewczyn, które dalej śmiały się i bawiły z sobą. Niezawodnie miał dla nich na myśli dobre miejsca, gdzie z łatwością zostaną umieszczone za jego pośrednictwem.
— Ludzie ci uprawiają wszystkie rzemiosła! — rzekł doktór, wsiadając do powozu, Gdy zajechali przed bramę pałacyku państwa Beauchêne, wzruszył ich widok Morange’a, którego teraz codziennie odprowadzała do biura córka. Tak on jak i Regina, byli oboje ubrani w grubą żałobę. Zaraz nazajutrz po pogrzebie Walery i, Morange powrócił do swego codziennego zajęcia biurowego a był tak przybity, zgnębiony i małomówny, że pozornie można to było wziąć za rodzaj zapomnienia. Lecz jasnem się stało dla Mateusza, że Morange porzucił rojenia o zdobyciu zyskownego stanowiska w Banku kredytu narodowego. Nie mógł wszakże się zdobyć na odwagę wyprowadzenia się z mieszkania umeblowanego gustem żony i chociaż było ono teraz dla niego za obszerne i za drogie, pozostał, bo tutaj żyła niegdyś Walerya, więc i on tutaj żyć pragnął; wreszcie zdawało mu się, że tym sposobem sprawia przyjemność swojej córce. Całość, swego przywiązania posuniętego aż do słabości, złożył teraz w ubóstwianiu Reginy, której podobieństwo do matki stawało się codzień wyraźniejsze. Patrzał na nią całemi godzinami ze łzami w oczach. Żył obecnie tylko tą miłością, marząc o uzbieraniu dla córki jaknajznaczniejszego posagu i wydaniu jej za mąż; tylko przez nią mógł być szczęśliwy o ile w ogólności to mogło być dla niego możliwe. Stał się więc skąpy we wszystkiemi co się jej nie dotyczyło, pragnął się starać o dodatkowe roboty, by zarobek ztąd otrzymany zwiększał zbierany posag. Bez niej byłby umarł z rozpaczy w samotności swego opuszczenia. Regina była dla mego widomym celem życia.
Na życzliwe słowa doktora Boutan — odpowiedziała z łagodnym uśmiechem pełnym wdzięku:
— Tak, odprowadzam codziennie papę do biura, by go zmusić do odbycia zemną przechadzki... Inaczej siedziałby zamknięty w swoim pokoju, pracując bezustannie...
Morange miał minę zakłopotaną. Nie chciał przed nikim odsłaniać swego teraźniejszego trybu życia a zwłaszcza, że najchętniej zamykał się w swoim pokoju, otaczając się kolekcyą fotograf; swojej żony.
— Dziś bardzo piękna pogoda, dobrześ pan zrobił, wychodząc na przechadzkę, rzekł Boutan do Morange’a.
Lecz ten podniósł smętną głowę do góry i z podziwianiem spojrzał ku słońcu, jakby je teraz dopiero spostrzegł.
— Prawda... pogoda... Przechadzka jest konieczną dla zdrowia Reginy...
I spojrzał na nią z rozczuleniem, zachwycając się pięknością jej różowej buzi, odbijającej od czarnego, żałobnego stroju. Był w bezustannej obawie, by się nie nudziła pozostawiona w domu samnasam ze służącą przez długie godziny, które spędzał w biurze. Samotność uważał za najstraszniejszą męczarnię, ponieważ sam wtedy rozpaczliwie cierpiał, opłakując śmierć żony i obwiniając się, że jest jej zabójcą.
— Papa nie chce wierzyć, że jestem jeszcze zbyt młoda, by się nudzić — odezwała się znów Regina z wesołym uśmiechem. A przecież od czasu, jak mama nas opuściła, muszę ją trochę w domu zastąpić, wreszcie pani baronowa często po mnie przyjeżdża.
Wydała okrzyk radości, ujrzawszy powóz zatrzymujący się przed chodnikiem, na którym stali, rozmawiając. Przez uchyloną szybę karety wyjrzała dobrze jej znana kobieca głowa.
— Papo, patrz! pani baronowa! Zapewne była u nas i Klara musiała jej powiedzieć, że wyszłam, by ciebie tutaj odprowadzić...
Regina rzeczywiście odgadła. Morange doprowadził córkę do powozu, z którego Serafina nawet nie wysiadła. A gdy ujrzał Reginę radośnie wskakującą do karety, zaczął baronowej dziękować z tkliwą wdzięcznością, rad, że ukochane dziecko trochę się rozerwie. Stał spoglądając za odjeżdżającym powozem a gdy ten znikł, Morange nagle przygarbiony, postarzały, poszedł do biura, zapominając pożegnać się z tymi, z którymi przed chwilą rozmawiał.
— Biedny człowiek! — szepnął Mateusz — nie mile rażony przyjaźnią Serafiny z Reginą.
W tejże chwili przez jedno z okien pałacyku, Beauchêne zawezwał Mateusza, by wszedł na górę wraz z doktorem. Znaleźli Konstaocyę z Maurycym w saloniku obok stołowego pokoju, zkąd nadszedł Beauchêne kończąć filiżankę czarnej kawy i paląc cygaro. Boutan zajął się zbadaniem zdrowia Maurycego i znalazł, że jest silniejszy w nogach, ale z żołądkiem było zawsze źle i najmniejsze wykroczenie po za przepisaną dyetę, stawało się przyczyną zaburzeń, mogących mieć groźne skutki. Konstancya będąca w ciągłych obawach o syna, zarzucała doktora pytaniami, słuchając z nabożeństwem jego odpowiedzi, Beauchêne zaś, odprowadziwszy Mateusza na stronę, rzekł:
— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że tam już się wszystko odbyło?
Śmiał się, wydymał czerwone policzki, cmokał z zadowoleniem cygaro, puszczając kłęby dymu. A nie otrzymując odpowiedzi, dodał:
— Przecież wiesz o czem mówię a wyobraź sobie, że nie dalej jak wczoraj, spotkałem tę ładną blondynkę...
Mateusz spokojnie odparł, że czekał zapytania z jego strony, by mu zdać sprawę ze swojej misyi, sam bowiem nie miał ochoty poruszać tak drażliwej kwestyi. Ponieważ pieniądze złożone w jego ręce, starczyły na opłacenie wszystkich kosztów, zatem pozostawało mu tylko złożenie pokwitowanych rachunków, których całą paczkę ma w pogotowiu na każde zawołanie. Zaczął wymieniać szczegóły, lecz Beauchêne przerwał mu, jakby z nadmiaru uradowania:
— Czy wiesz, co się stało?... Otóż odważyła się przyjść prosić o robotę! naturalnie, że nie do mnie się z tem zwróciła, ale do nadzorcy wydziału, gdzie pracują kobiety. Na szczęście przewidziałem to i wydałem surowe rozporządzenie, więc dozorca jej wręcz odmówił, twierdząc, że nie może przyjąć jej usług ze względu, że mogłaby znów zakłócić istniejący porządek. Bo przyznaj, mój drogi, że niezawodnie zaczęłaby się znów bić ze swoją siostrą! A wreszcie takt nakazuje, by ta dziewczyna nie pokazywała się więcej w moim zakładzie!
Poszedł po kieliszek z koniakiem, który zostawił na kominku a wypiwszy powrócił, mówiąc ze śmiechem:
— Ona za ładna, by pracować jak robotnica!
Mateusz przemilczał tą szkaradną ocenę. Wiedział wszakże, iż Norina opuściwszy klinikę pani Bourdieu i nie chcąc się narażać na burzliwe sceny w rodzicielskim domu, zamieszkała na kilka dni u przyjaciółki żyjącej z kochankiem. Nie otrzymawszy roboty w fabryce Beauchêae’s, popróbowała przedstawić się w paru innych miejscach, w rzeczywistości jednak nie zbyt gorliwie starała się o zajęcie. Przez czteromiesięczny pobyt u pani Bourdieu, nabrała zwyczaju wylegiwania się w łóżku do południa i zakosztowawszy w lenistwie, miała teraz wstręt do uciążliwego życia fabrycznej robotnicy. Cieszyła się, że ma ręce białe i delikatne i pragnęła ich nie zniszczyć, marząc o życiu bez pracy, o przyjemnościach łatwego zarobku i zbytku, o czem wreszcie roiła od dzieciństwa, włócząc się przed sklepowemi wystawami na ulicach Paryża.
— A wiec, jak ci rzekłem — ciągnął dalej Beauchêne — spotkałem ją wczoraj. I zgadnij jak?... była wystrojona, uszczęśliwiona i szła pod rękę z jakimś młodym mężczyzną, który pożerał ją oczami! Zatem jest tak, jak się spodziewałem i jak sobie życzyłem! W każdym razie wyznam ci, że stwierdzenie tego faktu mocno mi ulżyło i cieszę się z takiego obrotu sprawy!
Odetchnął głęboko, jakby mu kto zdjął z piersi przygniatający ciężar. Od czasu zerwania stosunku z Noriną, rozpoczął ulotną miłostkę z pewną młodą mężatką, lecz szybko się wycofał, przerażony możliwością jakich nowych nieprzyjemności; ograniczał się teraz na schadzkach z ulicznemi dziewczętami, zmieniając podług fantazji, spokojny, że z ich strony nie grożą mu żadne niemiłe następstwa; przyznawał się nawet, że przekłada mieć do czynienia z tego rodzaju kobietami, bo te nie stawiają żadnego oporu łakomstwu jego wymagań. Czuł się teraz zupełnie szczęśliwy i rzeczywiście miał wygląd człowieka niewypowiedzianie z siebie zadowolonego.
— Byłem przekonany, że ta ładna dziewczyna wejdzie na tę drogę, twierdził z miną tryumfującą. Czy nie przypominasz sobie, że ci to wciąż powtarzałem?.. Ona jest jakby do tego stworzona a do niczego więcej! To każdemu rzuca się w oczy, kto chociażby raz na nią spojrzy. Opowiadać mi, jak marzyła o złożeniu swojej niewinności jakiemu księciu, któryby jej hojnie zapłacił... ale uległa posługaczowi od szynkarza! chciała się odbić i usidlić bogatego burżuaza, ale ponieważ mało jest głupich pomiędzy nimi, więc przeliczyła się i oto, jak widzisz, czemprędzej postarała się o nowego kochanka, jest więc nadzieja, że będzie miała ich więcej, całą seryę, bez liku i bez wyboru! Życzę jej wesołej zabawy, ale co do mnie, to już się za nią nawet nie obejrzę!
Przestał mówić i poszedł kilka kroków ku żonie i doktorowi, lecz nagle jakby sobie coś przypomniawszy, zawrócił i spytał Mateusza głosem zniżonym:
— Zacząłeś coś mówić o dziecku, ale ci przerwałem, więc cóż?
A gdy Mateusz mu powiedział, że osobiście był przy odwiezieniu dziecka do domu podrzutków, Beauchêne z oznakami wielkiej życzliwości ujął mu dłoń w obie ręce.
— Dziękuję ci, serdecznie dziękuję... Jestem teraz zupełnie spokojny.
Podśpiewując z zadowolenia, stanął przed Konstancyą, która w dalszym ciągu radziła się doktora, trzymając Maurycego na kolanach. Wpatrzona była w dziecko z zaniepokojoną miłością matki a zarazem statecznie myślącej burżuazki, wielbiącej swego jedynaka, poczuwającej się do obowiązku czuwania nad jego zdrowiem, by wyrósł podług jej życzenia na dziedzica bogatej fortuny i spadkobiercę wielkiego przemysłowego zakładu. Zaczęła się bronić:
— Doktorze! zatem to moja ma być wina?... Czyż naprawdę dzieci wykarmione mlekiem matki są silniejsze i zdrowsze? a nawet oporniejsze przeciwko chorobom?...
— Bezwątpienią, jestem najmocniej o tem przekonany.
Beauchêne gryząc cygaro, ruszył ramionami a wreszcie parsknął śmiechem:
— Doktorze, nie trwóż nas w obec oczywistości!... Czyż nie widzisz, że nasz syn do stu lat dożyje! Mamka, która go wykarmiła, była tęga jak na pokaz!... Ale masz swoje manje kochany doktorze, więc powiedz nam, czy nie pomyślisz o zatwierdzeniu przez Izbę dekretu, przymuszającego matki do obowiązkowego karmienia niemowląt?...
Boutan śmiejąc się, odpowiedział:
— Dlaczego nie?...
Beauchêne wpadł w humor jeszcze lepszy, bo mu się teraz nastręczyła okazya do ulubionych kpin i żartów. Zanosząc się od śmiechu, przedstawiał następstwa zastosowania takiego prawa, Jakiżby był przewrót obyczajów, jakie powstrzymanie światowego życia! salony zamknięte z powodu ogólnego karmienia niemowląt! kobiety traciłyby kształtność piersi zaraz przy pierwszem dziecku a mężowie byliby zmuszeni założyć syndykat dla utrzymywania wspólnym kosztem seraju, gdzie znajdowaliby kobiety na zmianę, w zastępstwie żon żyjących w czystości dla prawidłowego spełniania funkcyi mamek!...
— Doktorze! pragniesz chyba rewolucyi?...
— Tak — odrzekł łagodnie Boutan — pragnę rewolucyi, która niezawodnie nastąpi!




IV.

Mateusz dopełniał studya nad swoim wielkim projektem zamienienia nieużytkami leżących dóbr Chantebled na łany urodzajne, grunt żyzny, płodnością zboża słynący. Zdecydował się i obmyślone dzieło zamierzył w czyn wprowadzić, pełen ufności w powodzenie, chociaż zdawał sobie sprawę, iż rzutkość tego przedsięwzięcia mogła była być nazwaną brakiem przezorności.
Któregoś poranka oznajmił Beauchêan’owi, że porzuci jego zakład wraz z końcem miesiąca. W wigilię tego dnia miał długą rozmowę z Séguin’em i — upewnił się, że ten ustąpi mu na bardzo dostępnych warunkach dzierżawę pawilonu z dwudziestoma hektarami najbliżej położonego gruntu. Séguin zaplątał się w interesach, bo jak mówiono, przegrał znaczne sumy i wiele wydawał na utrzymanie kochanek, prowadząc teraz otwarcie życie hulaszcze a z żoną pozostając w jaknajgorszych stosunkach. Z powodu dokuczliwych pieniężnych kłopotów, coraz głośniej narzekał na nieprodukcyjność dóbr Chantebled, które leżąc odłogiem, małe dawały dochody z wydzierżawiaego prawa polowania. Séguin pragnął sprzedać te obszary, lecz komu?.. Któż zechce kupić setki hektarów zarośli, bagnisk i kamienistych nieużytków?.. Był więc zachwycony projektem Mateusza, mając nadzieję, że jeżeli próba się powiedzie, to łatwiej mu będzie pozbyć się reszty posiadłości. Widywali się teraz często i wreszcie Séguin zgodził się sprzedać Mateuszowi część zażądaną, gotów czekać na wypłatę ratami, z których pierwsza została oznaczona za lat dwa. Przed ostatecznem spisaniem aktu sprzedaży, mieli jeszcze się umówić co do kilku szczegółów i dlatego Mateusz szedł pewnego poniedziałku około godziny dziesiątej zrana, do pałacu przy alei d’Autin.
Właśnie tego samego poranku, około godziny ósmej, Celestyna, panna służąca, przyjmowała w garderobie wizytę pani Menoux, niciarki z sąsiedztwa, której ciąża i połóg niegdyś tak żywo zajmowały panią Séguin, będącą wtedy przy nadziei. Pani Menoux tylko rano mogła wybiedz na chwilę ze swojego małego sklepiła, powierzając nad nim straż córeczce stróżki z tego samego domu. Lecz pierwej musiała się doczekać wyjścia swojego męża, dawnego żołnierza a teraz dozorcę w muzeum, w którego urodzie była rozkochana; opuszczała sklepik na krótko i tylko z konieczności, bo pragnęła w nim sprzedawać jaknajwięcej; zarobek jej, złączony z pensyą męża, zapewniał im dostatnie utrzymanie. Zaczęła częściej się widywać z Celestyną od chwili gdy la Couteau wzięła jej syna, Piotra, na wychowane do Rougemont, za co pani Menoux płaciła trzydzieści franków na miesiąc, mając sobie obiecane, że dziecko będzie za tę cenę w jaknajkorzystniejszych warunkach. La Couteau przez uprzejmość, sama przychodziła każdego miesiąca po owe trzydzieści franków; tym sposobem unikało się wysyłania pieniędzy przez pocztę a matka miała świeże nowiny o swoim Piotrusiu. Jeżeli la Couteau nie stawiła się ca dzień oznaczony, pani Menoux, zaniepokojona, przybiegała do Celestyny, rada, że chociaż pomówić może z osobą pochodzącą z Rougemont, gdzie Piotruś się znajdował.
— Proszę mi wybaczyć panno Celestyno, że przychodzę tak rano — rzekła wchodząc. — Ale powiedziałaś mi, że twoja pani dopiero około godziny dziewiątej na ciebie dzwoni... A jestem niespokojna, pani Couteau znów się spóźniła z przyjazdem do Paryża... Więc przyszłam się dowiedzieć, czy czasami kto do ciebie nie pisał z tamtąd...
Pani Menoux drobna, chuda blondynka o ładnej, smutnej twarzy, była córką ubogiego urzędnika.
Wysoki wzrost i uroda męża budziły w niej najwyższe uwielbienie i pracowała zawzięcie, by go otoczyć dobrobytem, zadowolona, że może mu podać po każdem jedzeniu czarną kawę z koniakiem, co w ich położeniu stanowiło rodzaj prawdziwego zbytku. Narzekała teraz przed Celestyną:
— Ach jak mi ciężko, że musiałam mojego Piotrusia wysłać na wieś tak daleko! Mam męża a całemi dniami go nie widuję, mam dziecko, ale go wcale nie widzę! Cóż zrobić... biedni ludzie muszą się do swego losu przystosowywać! Bo jakżeżbym mogła wychować Piotrusia w moim ciasnym sklepiku i będąc zajętą od rana do wieczora.. Ale uspokoić się nie mogę, tak mnie to martwi, że nie mogę go sama karmić... a gdy mój mąż wraca do domu to tylko o naszym chłopcu z sobą mówimy, tak go oboje kochamy... Paano Celestyno, więc napewno w Rougemont jest zdrowe powietrze? i dzieci nigdy tam nie chorują?
Dalszą rozmowę przerwało nadejście kobiety, na której widok pani Menoux, aż krzyknęła z radości.
— Ach pani Couteau!.. jak dobrze zrobiłam, że przyszłam! Wśród okrzyków radości i powitań, la Couteau opowiadała, że przybyła do Paryża nocnym pociągiem z całą czeredą mamek, więc najpierw musiała je odprowadzić do kantoru stręczeń przy ulicy Roquépine i teraz dopiero puści się na miasto za swojemi interesami.
— Chciałam wstąpić do Celestyny a ztąd byłabym prosto poszła do pani... Ale kiedy się tutaj spotykamy, to możemy na poczekaniu załatwić swe rachunki...
Pani Menoux z zaniepokojeniem spytała:
— A mój Piotruś?.. czy zdrów?.. pani mi nic o nim nie mówi...
— Chowa się niezgorzej... ale to wątłe dziecko... nie można o nim powiedzieć, by był tłusty... Ale taki ładny, milutki chociaż blade niebożątko... Lecz prawdę powiedziawszy, chociaż są tłustsze i tęższe od niego dzieci, są także i chudsze i słabsze...
Mówiła powoli, szukając słów, by matkę zaniepokoić a jednak nie zanadto wystraszyć. Była to zwykła jej taktyka: zatrwożyć serce, by korzystając z macierzyńskiego roztkliwienia, wyłudzić jaknajwięcej pieniędzy. Spostrzegła, że tym razem może opowiedzieć o jakiej zmyślonej chorobie dziecka.
— Muzę pani coś powiedzieć... bo nie lubię nic skrywać a kłamać nie potrafię... wreszcie, obowiązkiem moim jest wszystko mówić rodzicom... Otóż ten skarbiczek ukochany był chory... i jeszcze teraz troszkę niedomaga...
Pani Menoux zbladła i złożywszy drobne, wątłe ręce, jęknęła:
— Ach, mój Boże!... on może umrze!
— Ależ nie... nie, przecież mówię, że już zdrowszy... Biedactwo wygrzebało się z choroby, dzięki tej poczciwej la Loiseau, która przepada za nim, tak go kocha, tak o niego dba i pieści jak swoje rodzone... Prawda, że Piotrusia każdyby pokochał, taki jest milutki. Wszyscy w domu u la Loiseau dogadzają mu na wyścigi... a gdy chory, to pieniędzy nie żałują... Dwa razy wzywali doktora, który przepisał różna lekarstwa... a w aptece za każdą rzecz drogo się płaci...
Na ostatnie słowa położyła znaczący nacisk. Ale nie dając dojść do przytomności wylękłej matce i korzystając z jej przerażenia, dodała:
— Jeżeli pani chce, zaraz to wszystko obliczemy...
Pani Menoux wyszła z domu, mając zamiar iść prosto ztąd zapłacić rachunek jednemu ze swoich dostawców, ucieszyła się więc, że ma pieniądze przy sobie. Poszukano kawałek papieru dla zrobienia dodawania. Zatem: pensya miesięczna trzydzieści franków; dwie wizyty doktora sześć franków, z lekarstwami będzie przęsło dziesięć franków.
— Chciałam jeszcze pani powiedzieć, że chore dzieciątko zużywa straszną ilość bielizny... bo la Loiseau odznacza się czystością i coraz to go spowija w świeże pieluszki... więc według mojego sumienia, powinna pani dodać trzy franki na mydło... Sprawiedliwość tak nakazuje... zwłaszcza, że la Loiseau, kochając dziecko, z własnej kieszeni dokłada, byle mu niczego nie brakowało... na pani miejscu... to dla uczciwego załatania tych wydatków, dałabym jeszcze pięć franków... żadna dobra matka nie odmówiłaby tego... Niechaj więc wszystko razem będzie czterdzieści pięć franków, wszak pani widzi, że jeżeli komu, to nie pani w tem krzywda...
Pomimo, że była wzruszona, pani Menoux miała wrażenie, że ją okradają, wyzyskując ją z powodu choroby dziecka. Spojrzała więc z niedowierzaniem na la Couteau, oburzona, że będzie musiała jej dać tyle pieniędzy, tych pieniędzy tak ciężko zapracowywanych. Ileż trzeba sprzedać igieł i nici, by uzbierać taką sumę! Toczyła się w niej walka, która byłaby wzruszyła najtwardsze serca i wahając się pomiędzy oszczędnością a tkliwością macierzyńską, zawołała wzdychając:
— Więc mam zapłacić o pół raza więcej niż trzeba!
La Couteau dotąd uprzejma, rzekła opryskliwie:
— Przecież to nie moja wina, że dziecko jest chorowite! A przecież litość nie pozwala dać mu zamrzeć bez szukania pomocy doktora... Chyba pani tego od nas nie wymaga?... A więc koszta są i nie mogę dozwolić, by la Loiseau wszystko płaciła ze swojej kieszeni... Ale może pani do mnie nie ma zaufania? proszę otwarcie powiedzieć? w takim razie pieniądze można przesłać przez pocztę i listownie porozumiewać się z la Loiseau, bardzo mi to będzie na rękę, bo tylko niepotrzebnie mam ztąd kłopot i wielką stratę czasu, doprawdy powinnabym się już raz pozbyć swego głupiego dobrego serca!
Pani Menoux ustąpiła, zwyciężona przebiegłością kobiety, mającej możność częstego widzenia jej ukochanego Piotrusia. Lecz zaszła nowa trudność. Miała przy sobie tylko złoto, dwie sztuki dwudziestofrankowe i jedną dziesięciufrankówkę. Trzy złote monety błyszczały leżąc na stole. La Couteau miała w nie wzrok utkwiony, bystro patrząc swemi żółtemi oczami.
— Nie mam pięciu franków dla wydania reszty, nie mam wcale drobnych... Celestyno, czy nie możesz rozmienić?...
Zadała to pytanie tonem, na którym poznała się przyjaciółka.
— Nie mam ani grosza przy sobie.
Zapanowało ciężkie milczenie. Wreszcie pani Menoux, rozumiejąc czego od niej żądano, rzekła z rozdartem sercem:
— Weź pani te pięć franków dla siebie, ponieważ twierdzisz, że masz tyle kłopotu z moje go powodu... Ach, mój Boże! byle te pieniądze przyniosły mi szczęście i mój Piotruś wyrósł na tak pięknego mężczyznę, jak jego ojciec!
— O, za to pani ręczę! zawołała rozpromieniona La Couteau. Przecież każde dziecko miewa różne przypadłości a nawet lepiej, gdy trochę niedomaga w maleńkości... Znam się na tem, bo przecież tyle dzieciątek widzę u nas w Rougemont a niechaj pani zapamięta, co teraz powiem: przysiądz jestem gotowa, że Piotruś będzie zadziwiającej piękności. Pod względem urody, żadne dziecko nie może się z nim równać.
La Couteau tyle nagadała pochlebstw, tyle złożyła obietnic, że pani Menoux odeszła uśmiechnięta, uszczęśliwiona, już nie żałowała pieniędzy, bo serce się jej radowało, że Piotruś jest wyjątkowo pięknem dzieckiem i marzyła teraz o dniu, gdy go ujrzy powracającego ze wsi z tłustemi, rumianemi policzkami.
Gdy się drzwi zamknęły za niciarką, Celestyna zaczęła się śmiać i przytakując przyjaciółce, zawołała:
— A toż jej naopowiadałaś bajek! Idę o za kład, że malec ani myślał chorówać!
La Couteau udała obrażoną:
— Powiedz zaraz, że nakłamałam... Zapewniam cię, że dziecko niedomaga.
Ale Celestyna jeszcze gwałtowniej się śmiała:
— Ach, jaka ty jesteś zabawna!... Nie udawaj przedemną, bo to się na nic nie zda! Znamy się nie od dzisiaj i wiem, co znaczy twoje kręcenie końcem nosa!
— Dzieciak jest jak chrząszcz i ledwo duch się w nim kołacze, nastawała la Couteau już znacznie miększym tonem.
— O, temu to wierzę! Ale chciałabym widzieć recepty doktora, rachunki z apteki... Ale mało mnie to obchodzi a nawet wcale... Z panią Menoux jestem jak z każdą inną, pogada się przy sposobności i na tem koniec. Ona ma swoje sprawy, ja mam swoje... i ty masz swoje i rozumiem, że tylko te leżą ci na sercu; tem lepiej dla ciebie, jeżeli umiesz zręcznie niemi kierować i łapać zysk, gdzie się daje.
La Couteau zmieniła temat rozmowy, dopytując się, czy czasami nie ma czego dobrego do wypicia, bo odbywszy podróż nocą, czuję potrzebę pokrzepienia żołądka. Celestyna, śmiejąc się, wyciągnęła z za szafy rozpoczętą butelkę malagi i blaszane pudełko z biszkopcikami. Zawsze miała różne łakocie, które kradła z pańskiego stołu a gdy la Couteau zrobiła jej uwagę, że to niebezpiecznie, bo może być kiedy złapana przez panią, ruszyła ramionami z obelżywą pogardą. Jej pani dość ma do roboty z ciągiem smarowaniem się maściami i najdziwaczniejszemu myciem, by podtrzymać swoją urodę. Niema obawy, by dbała o ład w domu, bo tylko sobą jest wiecznie zajęta.
— Ale za to dzieciaki są naprzykrzone, ten ich Gaston i Łucya wiszą mi wciąż nad karkiem, bo rodzice nigdy się niemi nie zajmują, precz odpędzają je od siebie, więc chłopak i dziewczyna, najchętniej przesiadują z nami i wszędzie ich tutaj pełno... A nie śmiem teraz zamknąć drzwi na zasuwkę, bo gotowi się dobijać i narobić hałasu.
Upewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, przyjaciółki zasiadły przy stoliku, hojnie częstując się winem i coraz poufniej zwierzając wzajemnie. Wkrótce przestały liezyć się ze słowami, wypowiadając się ze spokojną, bezwiedną bezczelnością. Celestyna, popijając malagę, dopytywała się o nowiny z Rougemont a la Couteau, gryząc biszkopty i łykając wino, opowiadała prawdę z całą brutalnością. Dziecko Celestyny, które wbrew przewidywaniom, opartym na zręczności la Rouche, urodziło się żywe, la Couteau umieściła u małżonków les Vimeux i w kilkanaście dni u nich zmarło. Małżonkowie les Vimeux będący jej dalekiemi krewnemi, przesyłali jej pozdrowienia a zarazem wiadomość o ślubie swej córki. U małżonków Gavette, stary ojciec pilnujący niemowląt, przewrócił się na ogień w kominie, lecz na czas go wyciągnięto, bo żyje a tylko dziecko, które trzymał na ręku, opiekło się, jak kurczak na patelni. Ale poczciwa la Cauchois może będzie miała jakie nieprzyjemności, bo naraz zmarło u niej aż czworo małych paryżan, z powodu niezamknięcia okna na noc; dwoje z tych niemowląt pochodziło z domu podrzutków a dwoje z kliniki pani Bourdieu. Od roku wszystkie dzieci wymierają u la Cauchois, co które przyjedzie, to i zaraz trzeba nieść na cmentarz; więc wójt zwrócił uwagę, że za wiele niemowląt u niej umiera i upominał aby się tego nadal strzegła, bo z jej powodu gmina będzie miała złą opinię. Dobrze zrobił, że ją ostrzegł, bo zanadto sobie pozwalała; wszak nawet la Couillard zawsze się tak urządza, by chociaż jedno niemowlę było u niej zdrowe a niektóre zupełnie odchowa, aby mieć się czem zasłonić, gdy jej grożą żandarmami.
— Ach, ta la Couillard! wyobraź sobie, moja droga, że kiedyś przyniosłam jej chłopczyka ślicznego jak Jezusik, był to syn bogatej panny, którą ojciec uważał nie tylko za córkę, ale i za żonę... Dała mi czterysta franków, by synaczka odchować aż do pierwszej komunii. Żył wszystkiego tylko pięć dni... Otóż znajduję, że to za krótko, la Couillard zbyt prędko się z tem załatwia... Nagadałam jej za to co się zmieści i zapowiedziałam, że nie chcę, aby mnie gubiła na honorze... Mnie bo zgubi moje dobre serce... Nie umiem odmówić przysługi, gdy mnie o to proszą a przecież Bóg widzi, że kocham dzieci!... Przecież całe życie tylko z niemowlętami mam do czynienia i z własnej ochoty taki zawód sobie obrałam... Ale jeżeli ty znów będziesz miała dziecko...
— A niechaj mnie Bóg od tego broni — zawołała z przejęciem Celestyna. Dwa razy dałam się złapać, ale teraz już jestem doświadczona i umiem się ustrzedz zła.
— Tak, ale wyobraźmy sobie, że znów masz dziecko, więc zarazbym ci powiedziała: „moja droga, nie powierzajmy go la Couillard, bo nie trzeba Boga wyprowadzać z cierpliwości.“ Przecież ja i ty jesteśmy uczciwemi kobietami, więc chcemy mieć zawsze czyste sumienie a chociaż często noszę niemowlęta do la Couillard, nie u mnie one umierają i nie ja karmię te niebożątka, więc umywam sobie ręce i nie chcę wiedzieć, w jaki sposób ona je chowa... To nie moja, lecz jej sprawa... Tak, tak, byle sumienie nic człowiekowi nie wyrzucało, to życie płynie spokojnie i żadne zmory nocą nie dręczą.
— Oczywista prawda! — potwierdziła Celestyna z głębokiem przekonaniem.
Zadowolone z siebie, popijały malagę, nie pomnąc, jak zbrodnicze widma unosiły się nad Rougemont, tą okropną wioską, będącą cmentarzyskiem mordowanych niemowląt, wywożonych z Paryża. Wtem na korytarzu rozległo się bieganie dzieci, więc Celestyna rzuciła się ku drzwiom, by odpędzić Gastona i Łucyę.
— Idźcie sobie! nie chcę, byście mnie nachodzili, wiecie, że wasza mama tego nie lubi.
Zamknęła drzwi z łoskotem, wybuchając gniewem przed przyjaciółką.
— Widzisz, co za utrapienie z temi dzieciakami! ani na chwilę nie jestem pewna, że się tutaj nie wproszą... Niech siedzą z mamką a nie zemną!
— A czy wiesz — mówiła dalej Ja Couteau, że dziecko tutejszej mamki także umarło? Zapewne do niej napisali o tem a trzeba przyznać, że ta Marya Lebleu zawsze ma ładne dzieci, ale umierają jak inne, wiadoma przecież rzecz, że dziecko mamki nigdy się nie uchowa...
— Tak, powiedziała mi, że do niej o tem pisano, ale błagała, bym nic o tem nie rzekła przed panią, bo taka wiadomość zawsze szkodzi mamee w oczach państwa... Marya Lebleu wcale się nie zmartwiła śmiercią swego dzieciaka, przecież jej to nie odebrało mleka a ona tylko tego chciała. Tylko, że jej sprawy tutaj się psują, bo jeżeli jej dziecko umarło, to i tutejsze bokami robi...
— Czyż tak? — spytała la Couteau z żywem zajęciem.
— A no tak... Nie z powodu braku pokarmu, bo ma go więcej niż potrzeba i w przednim gatunku, jak doktór o tem mówi. Ale Marya Lebleu ma zły charakter i jeszcze nie widziałam takiej złośnicy; ciągle zaperzona, harda, grubiańska, drzwiami trzaska aż się dom trzęsie i grozi, że wszystko i wszystkich porozbija... A to dlatego, że pije, ciągle jest pijana jak bydlę, doprawdy, aż wstyd patrzeć, że kobieta może być taka nałogowa...
Niezwykła wesołość zaczęła się zapalać w bladych oczach la Couteau i kręciła znacząco głową, że coś o tem wiedziała i spodziewała się skandalu. W tym kącie Normandyi, gdzie leży Rougemont, nieledwie wszystkie kobiety są nałogowemi pijaczkami; nawet małe dziewczęta piją wódkę i biorą flaszkę gorzałki idąc do szkoły. Marya Lebleu wywoływała zgorszenie nawet w tem kółku, należąc do tych, które rzadko kiedy mogą się utrzymać na nogach a podczas ostatniej ciąży, nikt jej nie widział trzeźwą.
— Znam ją dobrze i wiem, że jest niemożliwa na mamkę, ale doktór, który ją wybrał w kantorze stręczeń, nie pytał się, jaką mam o niej opinię... A wreszcie, pocóżbym miała wtrącać się w jej sprawy?... Przywiozłam ją do Paryża, odwiozłam jej dziecko a reszta nic mnie nie obchodzi, niechaj państwo, którzy ją zgodzili, radzą sobie z nią, jeżeli mogą...
Obie się roześmiały a Celestyna zaczęła opowiadać:
— Nie masz pojęcia, jakie piekielne życie ona tutaj urządza! Biję się ze służbą, temi dniami rzuciła karafką w stangreta, w pokoju pani rozbiła kosztowny, wielki wazon; wszyscy przed nią drżą, bo każdemu się odgraża. A żebyś wiedziała, na jakie sposoby się bierze, by mieć czem się upić! bo spostrzeżono się, że pije, więc zaczęto przed nią chować i zamykać butelki z trunkami. Więc wiesz co wymyśliła?... W przeszłym tygodniu wypiła flaszkę kropli miętowych, więc się rozchorowała i trzeba było całą noc około niej skakać... Innym razem złapano ją, jak łykała wodę kolońską, stojącą na umywalni pani... A teraz spija spirytus, który jej dają do nagrzewania kuchenki. Coraz to nowy ma pomysł, byle sobie dogodzić, umieramy ze śmiechu opowiadając sobie jej figle... Nie mogę narzekać, bym się tutaj nudziła, bo coraz to inna jest zabawa!
Śmiejąc się do łez, zwierzała przyjaciółce różne sprawy domowe, zatruwające życie jej państwa. La Couteau rozparłszy się na krześle i na stole, zanosiła się od śmiechu, z podnieconą ciekawością przysłuchując się biedom życia bogaczy. Nagle uspokoiła się i powracając do historyi Maryi Lebleu, spytała:
— To chyba lada dzień wyrzucą ją za drzwi?...
— Tylko patrzeć jak to zrobią... Jużby nawet to zrobili, tylko brak im odwagi...
Rozległ się odgłos dzwonka. Celestyna zaklęła i nie podnosząc się z miejsca, rzekła:
— Już dzwoni, chce, bym ją nacierała... Ani jednej chwili spokoju nie ma się w tym domu...
Ale la Couteau wstała i już gotowa do wyjścia, zaczęła strofować przyjaciółkę:
— Nie narzekaj, każdy ma obowiązki i powinien je spełniać. Idź do pani, kiedy cię woła... A wiesz, mam wyborną myśl... zaraz ztąd polecę po mamkę, którą dziś przywiozłam, dziewczyna spokojna i za którą odpowiadam, jak za samą siebie... Za godzinę będę z nią tutaj z powrotem i obiecuję ci prezent, jeżeli mi dopomożesz, żeby twoja pani zaraz ją zgodziła.
Wyszła, podczas gdy Celestyna, nie śpiesząc się pomimo drugiego dzwonka, chowała resztę malagi i biszkopcików.
Dziś właśnie o godzinie dziesiątej z rana, Séguin miał zamiar zabrać swoją żonę i Santerre’a do Nantes na śniadanie, chcąc wypróbować powóz samochodowy z motorem elektrycznym, zbudowany na jego żądanie. Od jakiegoś czasu z pasyą się oddawał temu nowemu modnemu sportowi, wydając znaczne sumy na samochody, coraz to doskonalszego systemu. Séguin czynił to nie z zamiłowania, lecz przez zwykłą próżność, popychającą go do należenia do tych, którzy ubiegają się za wszystkiemi nowościami. Ubrał się dziś pośpieszniej niż zwykle i o kwadrans przed godziną dziesiątą był już w wielkiej środkowej pałacowej sali, służącej mu jako gabinet i zbiorownię cacek oraz dzieł sztuki. Miał na sobie kostyum wykonany podług własnego gustu a mający odpowiadać nowemu sportowi. Spodnie do kolan i kurtka z ciemno-zielonkawego aksamitu, żółte trzewiki i skórzany kapelusz, stanowiły całość, która go zadawalniała. Zaczął więc żartować z Santerre’a, gdy go ujrzał w zwykłem miejskiem ubraniu z jasno-szarego sukna.
Gdy po odbytym połogu Walentyna wyzdrowiała, Santerre zaczął tu bywać równie często, jak dawniej, bo już nie nie psuło dawnej wesołości i swobody i nie raziła go postać kobiety w ciąży a przytem bezustannie niedomagającej. Z ochotą powrócił do rozpoczętego z nią miłego romansu i miał teraz pewność, że zwycięży. Walentyna wyswobodzona z dokuczliwej myśli o śmierci, pragnęła zapomnieć o przebytej epoce macierzyństwa, co uważała za najstraszliwszą katastrofę i chcąc odzyskać czas stracony, bawiła się bez przerwy, wirując zapamiętale w odmęcie uciech życia światowego. Szczęśliwa, że odzyskała wiotkość figury i urodę twarzy, wpadła w szał pogoni za coraz to innemi rozrywkami i ulegając temu popędowi, prawie że nie zajmowała się dziećmi, pozostawiając je na łasce służby. Nigdy jej nie było w domu, bo goniła za chwilową jakąś zachcianką a może uprawiała coraz to inne fantazje, chcąc uniknąć towarzystwa męża, który chociaż pierwszy dom porzucił, miewał napady szalonej zazdrości i przy spotkaniu się z żoną brutalizował ją z okrucieństwem i najczęściej bez żadnej przyczyny. Pożycie tych dwojga ludzi było złamane i zagrożone jakiemś ostatecznem rozerwaniem familijnego stosunku. Santerre zdawał się z tego zadowolony i z całą swobodą przebywał w ich towarzystwie tolerowany przez męża, z którym po dawnemu wiódł szermierkę, dyskutując o filozofii i literackim pesymizmie, spokojnie wyczekując chwili, gdy jego żona padnie mu w objęcia.
Okrzykiem zachwytu powitał wchodzącą Walentynę, ślicznie ubraną w podróżny kostyum, dopełniony zawadyacką toczką na puszystych, jasnych włosach. Lecz zaledwie się pokazała — znikła, mówiąc, że zaraz wróci, tylko chce jeszcze zobaczyć swoją małą Andreę i dać pewne rozporządzenia mamce.
— Śpiesz się! — wołał mąż. Jesteś doprawdy nieznośna, że nigdy na czas nie jesteś gotowa!
Właśnie w tejże chwili nadszedł Mateusz i Séguin przyjął go, lecz tylko, by go przeprosić, iż nie może dzisiaj z mówić o interesach. Wszakże wysłuchał przedstawionego w krótkości nowego paragrafu, zawrzeć się mającego piśmiennego aktu a mianowicie, że pierwszemu nabywcy gruntu w Chantebled, służy prawo stopniowego skupienia całości dominium. Séguin obiecywał Mateuszowi, że zastanowi się nad tą nową propozycyą, gdy w środku zdania przestał mówić, usłyszawszy jakiś oddalony, ale dziki hałas, połączony z krzykami i łoskotem drzwi zatrzaskiwanych.
— Co to takiego? co to znaczy? — szeptał, obracając się dokoła i nie rozumiejąc.
Lecz drzwi się otworzyły i powróciła Walentyna wylękła, czerwona z gniewu i ze strachu, trzymając na ręku małą Andreę, zanoszącą się od płaczu.
— Uspokój się, mój skarbie! już ona nie będzie tobie dokuczać... Uspokój się, uspokój...
Złożyła córkę w głębi olbrzymiego fotelu i dziecko odrazu przestało płakać. Andrea była śliczna, lecz niezmiernie wątła na czteromiesięczne dziecko. Wielkie jej oczy jeszcze większemi się wydawały w tej przezroczystej, bladej buzi.
— Co się stało?... — spytał ździwiony Séguin.
— To się stało, że zastałam Maryę pijaną i leżącą wpoprzek kołyski, prawie że na dziecku, gdybym była przyszła o kilka minut później, maleństwo byłoby uduszone. Pijana o godzinie dziesiątej rano! czy kto słyszał o czemś podobnem! Oddawca wiem, że ona lubi się upijać, więc kazałam przed nią zamykać wszelkie trunki, bo pragnęłam ją zatrzymać przy małej, ponieważ ma zalety jako mamka... A czy wiecie czem się dziś upiła? spirytusem od palenia! wypróżniona butelka przy niej leżała.
— Ale cóż ona tobie powiedziała?
— Chciąła mnie bić. Gdy zaczęłam nią trząść, by wstała, rzuciła się na mnie i z nieprzytomną wściekłością i z najwstrętniejszemi słowami. Więc porwałam dziecko i uciekłam a ona zabarykadowała się w pokoju i ciska meblami w ściany. Ztąd ją słychać...
I rzeczywiście, pomimo oddalenia łoskot dolatywał przez ściany. Spoglądano na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co począć.
— Więc cóż? — spytał wreszcie Séguin bezdźwięcznym głosem.
— A cóż chcesz, bym ci powiedziała!... Wiem tylko, że to nieprzytomna pijaczka, której nie możebnem było zostawić dziecka, bo mogła je zabić. Przyniosłam Andreę i nie mam zamiaru odniesienia jej napowrót. Przyznam ci się, że nawet nie miałabym odwagi wejść do jej pokoju... Trzeba, abyś sam się z nią rozprawił, zapłacił i wyrzucił za drzwi.
— Ja mam się mieszać w takie historye! ja!
Zaczął chodzić wielkiemi krokami i nie hamując się dłużej, krzyczał ze złością:
— Mam dosyć tych wszystkich idyotycznych historyj domowych! Dom stał się piekłem od czasu, gdy ci się podobało zajść w ciążę a potem odbywać połóg i przyjmować pijaczki jako mamki! Przecież przyprowadziłem mamkę, którą sam wybrałem... została usunięta pod pozorem, że ma zły pokarm... Teraz jest druga z dobrym pokarmem, ale opowiadasz, że się upija i chce udusić dziecko!.. Więc postarasz się o trzecią jeszcze większą łajdaczkę, by ostatecznie dom mi obrzydł... Mam, tego dosyć... aż zanadto... zanadto! i już tego nie chcę!
Walentyna opanowawszy się, rzekła szyderczo:
— Czego nie chcesz?.. Wszystko coś powiedział nie ma sensu. Mamy dziecko, więc potrzebujemy mieć dla niego mamkę... Bo gdybym była chciała sama je wykarmić, byłbyś temu stawił najzawziętszy opór... wiem, że widok mój z dzieckiem na ręku byłby ciebie z domu wystraszył... Ale wiesz, że nie chcę sama karmić, że nie mogę. Więc, jak powiadasz, weźmie my trzecią mamkę i jaknajprędzej a może trafimy na poczciwą kobietę...
Zatrzymał się przed fotelem, na którym leżała Andrea. Dziecko wystraszone tym cieniem zaczęło krzyczeć. Zapewne nie widział jej a nawet nie słyszał tak mocno był wzburzony, czerwony ze złości. Również nie widział Gastona i Łucyi, którzy wystraszeni przybiegli, lecz stanęli onieśmieleni przy drzwiach a ponieważ nikt na nich nie zważał, więc czekali nie wiedząc po co.
— Powóz na nas czeka na dole, odezwał się Séguin, siląc się na spokojny ton głosu. Śpieszmy się i jedźmy!
Walentyna spojrzała na niego z wyrzutem.
— Bądźże rozsądny! Czyż mogę porzucać dziecka nie mając go komu powierzyć?..
— Powóz na nas czeka — powtórzył drżąc z niecierpliwości. — Jedźmy.
A ponieważ żona tym razem tylko wzruszyła ramionami, uniósł się, wpadł w jeden z tych ataków szalonego gniewu, od którego nie umiał się powstrzymać nawet w obecności osób obcych i zaczął rozpościerać dokuczające mu rany domowego pożycia, rany powstałe z nieuzasadnionych podejrzeń wiarołomstwa, osnutego na skrytych wybiegach, jakich sam był mistrzem w małżeńskiej alkowie. To dziecko teraz płaczące, tę drobną wątłą istotkę byłby z chęcią zmiażdżył, jako przyczynę całego zła, jako przeszkodę spaceru, na jaki miał dzisiaj ochotę, przyjemności samemu sobie przyobiecanej a której urzeczywistnienie było w danej chwili najważniejszą dla niego sprawą. A więc ulży sobie, wypowiadając złość rozniecającą w nim tysiączne zarzuty czynione żonie gdy byli z sobą sam na sam; tym lepiej, że ma dzisiaj świadków.
— A więc nie chcesz z nami jechać na spacer?.. Nie chcesz, bo masz inne, bliżej cię obchodzące sprawy! Ale cóż mnie one interesują! nie jestem ojcem twojej córki! Przecież wiesz, że ona nie jest moją! A jeżeli udaję, że jestem jej ojcem robię to ustępstwo dla domowego spokoju. Ale co wiem to wiem! i ty wiesz równie dobrze jak ja, tego nie będziesz śmiała zaprzeczyć! To dziecko przypomina mi całą gorycz chwil już przeżytych a im więcej o tem myślę, tym jestem pewniejszy, żeś została matką nie z mojej przyczyny. Jesteś tyle warta co pierwszy lepszy szurgot a twoja córka jest znajdą, przyplątaną do rodziny... więc byłbym durniem, gdybym się miał wyrzekać jakiejkolwiek przyjemności z powodu dziecka, o które się postarałaś niewiadomo w jakiem, wynajętem łóżku! A teraz we dwie, zmawiacie się, by mi dom obrzydzić, jakbyście pragnęły mnie ztąd wygnać i samowolnie panować! Więc nie chcesz ze mną jechać? A więc żegnam, pojadę bez ciebie!
Wypadł z pokoju nie rzekłszy słowa do Santerre’a ani do Mateusza, czekającego na obiecaną odpowiedź. Mateusz czuł się niezmiernie zakłopotany swoją obecnością podczas całej tej sceny, a uznał, że przerywając ją swojem wyjściem, byłby nadał wybuchowi Séguin’a jeszcze donioślejsze znaczenie. Cofnąwszy się nieco w tył, patrzał na Andreę zanoszącą się od płaczu, współczuł Gastonowi i Łucyi, którzy wystraszeni gniewem ojca, skryli się za fotel, na którym leżała ich maleńka siostra.
Walentyna padła na krzesło po wyjściu męża i załamując ręce, skarżyła się, cała zalana łzami:
— Ach! niegodziwiec! jak on śmie w ten sposób do mnie przemawiać... Nie ma nademną litości... chociaż tyle przecierpiałam i tyle cierpię, o mało co nie umarłam podczas połogu tego nieszczęśliwego dziecka, które, klnę się na Boga, że jest jego... Tego zanadto!.. zanadto!.. nie chcę, by ten człowiek miał nademną prawa męża... Wolę zaraz się zabić, aniżeli cierpieć jego obecność, aniżeli się narażać na powtórne takie poniżenia...
Krzyczała z bólu, wiła się we łzach, podniecając swoją wolę do zrzucenia z siebie jarzma na rzucanego przez brutalizującego ją męża. Rozpaczała nad katuszą, jaką znosiła z powodu swego ostatniego macierzyństwa, zdecydowana nadal szukać rozrywki wyłącznie po za domem i uważać małżeński stosunek za ostatecznie zrujnowany.
Santerre dotąd milczący, wyczekiwał stosownej chwili. Zwolna zbliżył się teraz do niej i wziąwszy ją za rękę, rzeki półgłosem z tkliwem współczuciem:
— Droga pani, proszę się uspokoić. Wiedz, że ale jesteś samą i że nie wszyscy cię opuszczają. Są rzeczy, które nie powinny ciebie obrażać. Proszę, błagam, niechaj się pani uspokoi i przestanie płakać. Serce mi się kraje, patrząc na tak niesłuszne prześladowania.
Silił się być o tyle słodkim o ile mąż okazał się brutalnym, wiedząc, że tym sposobem najsilniej oddziała i stanie się pocieszeniem serca tej znękanej, rozżalonej kobiety. Zwycięzką ręką pieścił drobną dłoń Walentyny a pochylony nad nią nieledwie że dotykał wąsami jej rozwianych włosów na skroniach. Pragnął ją odurzyć czarem współczucia mówił coraz ciszej, jakby ją chciał ukołysać łagodnym szmerem swojego głosu. Szeptane przez niego słowa gubiły się, dolatując Mateusza oderwanemi zdaniami:
— Nie warto, byś się zamartwiała Nie zważaj na te wybryki. Już nieraz ci mówiłem, że on nie jest w stanie ciebie rozumieć.
Ostatnie słowa były kilkakrotnie powtórzone z odcieniem szyderczego politowania; musiała tego nie dostrzedz i nie zrozumieć, bo się uśmiechnęła i powstrzymując łzy, odpowiedziała również szeptem:
— Tak, tak, wiem. Jesteś dobry, dziękuję!.. I masz słuszność, dotąd byłam głupio uczciwą... Niechaj się dzieje co chce, ale i ja zaczynam pragnąć trochę szczęścia dla siebie!
Wysunąwszy rękę z dłoni Santerr’a i sama mu ją uścisnąwszy, wzrokiem zgadzała się, przyjmując go na współczującego pocieszyciela. W zachowaniu się jej była jakby jawna obietnica schadzki, dotąd odmawianej a obecnie będącej już tylko kwestyą dni i obranego miejsca. Mateusz w myśli uznawał, że inaczej być nie mogło; było to logiczne następstwo wywołane postępowaniem męża, który przez własną rozpustę, wytępił w żonie poczucia macierzyńskie, przygotował ją do wiarołomstwa i wyłamywania się z obowiązków względem dzieci. W tem Andrea głośniej zapłakała. Walentyna zerwała się, by biedź ku niej, nagle zbudzona ku rzeczywistości położenia. A może powstał w niej bunt przeciwko grożącemu niebezpieczeństwu, bo wzięła dziecko na rękę i pieszcząc je, całując, szukała w niem obrony, chciała, by ta drobna istota ochroniła ją od szaleństwa, które czuła, że gotowa jest popełnić. Zmieszała się, spostrzegłszy Gustawa i Łucyę. A więc oni słyszeli i widzieli! Teraz dopiero przypomniała sobie o obecności Mateusza i znów zacząwszy płakać, tłomaczyła wszystko co zaszło a nawet usprawiedliwiała męża:
— Niechaj się pan nie dziwi, on chwilami zupełnie traci głowę. Ale cóż ja teraz pocznę z tem dzieckiem?.. przecież nie mogę być sama mamką. Ale czyż to nie jest okropnością podlegać takim wzruszeniom... bo nie wiem jak sobie poradzić! Acb, mój Boże! cóż ja pocznę?
Santerre widząc, że Walentyna tylko dzieckiem jest teraz zajęta, starał się ją odzyskać pochlebnemi słowami, lecz go nie słuchała; postanowił więc odłożyć swoje zaloty na właściwszą chwilę, gdy wtem spostrzegł stojącą przy drzwiach Celestynę. Weszła po cichu i czekała, by pani pozwoliła jej mówić. A na dany znak, odezwała się:
— Moja przyjaciółka przyszła mnie odwiedzić, może pani pamięta tę kobietę z Rougemont? nazywa się Zofia Couteau i właśnie dopiero co przywiozła ze wsi mamkę i przyprowadziła ją z sobą.
— Przyprowadziła mamkę?
— Tak, proszę pani, piękną, dobrą mamkę...
A widząc radość wywołaną tą wiadomością, Celestyna chciała się okazać dobrą, przywiązaną sługą:
— Aż mi przykro patrzeć, że pani męczy się z dzieckiem na ręku. Pani nieprzyzwyczajona tak dźwigać... Proszę pani, może ja trochę ponoszę panienkę i przyprowadzę mamkę.
Walentyna pozwoliła sobie odebrać Andreę i aż odetchnęła z uszczęśliwienia, że jest zwolniona od piastowania i że łaskawe nieba zsyłają jej mamkę! Lecz zaczęła się zastanawiać i była zdania, że nie trzeba, aby mamkę tutaj przyprowadzono. Ogarnął ją strach, że pijana Marja Lebleu może ją spotkać i zacząć wszystkich bić i nanowo hałasować, rozbijając meble. Lepiej będzie iść zobaczyć mamkę; pragnęła, by Santerre i Mateusz razem z nią poszli, zwłaszcza ten ostatni, który, jak twierdziła, musi się wybornie na tem znać. Tylko Gastonowi i Łucyi stanowczo zabroniła ruszyć się z miejsca.
— Was tam nie potrzeba... zostańcie tutaj i bawcie się grzecznie. A my wszyscy chodźmy, ale pocichutku, na palcach, by ta pijana kobieta nie mogła się domyśleć...
W pokoju, zwanym bielizniarnią, Walentyna kazała zamknąć i pilnować drzwi, chcąc tutaj rozmówić się z la Couteau, która weszła z tęgą, młodą dziewczyną, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć i trzymającą piękne dziecko na ręku. Przedstawiająca się mamka była brunetką o nizkiem czole, szerokiej twarzy, ubrana była czysto i ukłoniła się przyzwoicie, bo już raz była u bogatych państwa, gdzie się nauczyła miejskich obyczajów. Lecz Walentyna czuła się niezmiernie zakłopotaną. Patrzała na mamkę, patrzała na jej dziecko, ale nie wiedziała, jakie ma jej stawiać pytania, była nieświadoma, jak każda kobieta w jej położenia, która chociaż miała już dzieci, lecz nigdy się nie wtrącała w to, co się działo w dziecinnym pokoju. Zrozpaczona, że Santerre nie ma zamiaru przyjść jej z pomocą, zwróciła się w stronę Mateusza i chociąż się wymawiał, błagała go, odwołując się do praktycznych jego wiadomości. La Couteau zukosa spojrzawszy na tego pana, wciąż przez nią wszędzie spotykanego, pozwoliła sobie odezwać się bez upoważnienia:
— Może pani obdarzy mnie swojem zaufaniem... Może pani zechce wspomnieć, że już raz ofiarowałam jej moje usługi, które zostały odmówionę... a jednak, niechaj mi wolno będzie rzec, że gdyby wówczas były przyjęte, to pani byłaby uniknęła niemałego kłopotu... Toż samo z Maryą Lebleu... Byłabym mogła panią przestrzedz, że to kobieta niemożliwa... znam ją i przecież ja a nie kto inny, zajęłam się odwiezieniem jej dziecka na wieś... Ale doktór, przysłany przez panią, wybrał ją, ani się mnie spytawszy o jej charakter... więc zmilczałam... bo nie mogłam się napraszać z moją radą... Nie przeczę, że Marya Lebleu ma sporo mleka.. oj, tak, ma, ale ma przedewszystkiem wiecznie suche gardło, które lubi zwilżać, czem nie trzeba... A więc teraz, jeżeli pani zechce mieć do mnie zaufanie...
Rozgadała się bez końca, chwaląc swoją uczciwość, podając fakta, wyszczególniając ceny pobierane w różnych okazyach.
— Proszę pani... już ja ręczę, że pani może mi wierzyć... i wziąć na mamkę la Catiche, chociażby z zamkniętemi oczami... Ona zupełnie taka, jak pani potrzeba... i lepszej w całym Paryżu nikt nie znajdzie... Niechaj pani się pofatyguje na nią spojrzeć... Jak to ona jak na urząd zbudowana... mocna, zdrowa a dziecko jej, toż każdy widzi, że takie jak i ona... Prawda, że jest mężatką... ma nawet czteroletnią córkę, która z ojcem na wsi pozostała... ale przecież to nie zbrodnia być uczciwą matką familii... Wreszcie, mogę panią zapewnić, że ją znam oddawna i ręczę za nią, jak za samą siebie... A jeżeli pani nie będzie z niej zadowolona, to ja, Zofia Couteau, obowiązuję się przy świadkach, ża pani zwrócę pieniądze na nią wyłożone.
Walentyna na wszystko się zgadzała, bo pilno jej było rzecz całą ukończyć; przystała płacić mamce sto franków na miesiąc, ponieważ była mężatką. La Couteau nastawała na korzyść, jaką pani przynosi wzięcie mamki bez pośrednictwa kantoru stręczeń; na czysto pozostaje ztąd czterdzieści pięć franków zysku i chyba, te pani jej przeznaczy tę sumkę, jako wynagrodzenie poniesionej straty czasu. Prócz tego, odesłanie dziecka na wieś kosztować będzie trzydzieści franków. Walentyna była hojna, więc podwoiła tę cyfrę, rada, że pozbyła się ciężkiego kłopotu. Lecz znów ją ogarnęła trwoga na myśl, ze Marya Leblau jest zabarykadowana w swoim pokoju. W jakiż sposób ją ztamtąd wyprowadzić?...
— Jakto?.. więc pani się boi tej pijaczki?... — zawołała la Couteau. — Ja potrafię z nią się załatwić... Mnie ona zaraz usłucha, bo wie, że inaczej nigdy miejsca nie znajdzie... Zaraz do niej pójdę, jeżeli pani pozwoli...
Celentyna położyła Andreę na kołdrze, rozłożonej na stole i zaprowadziła przyjaciółkę do pokoju Maryi, gdzie teraz panowało głuche milczenie. Gdy la Couteau powiedziała swoje nazwisko, drzwi natychmiast się otworzyły, weszła i przyciszonym głosem dość długo coś mówiła. Powróciwszy, uspokoiła Walentynę, która drżąc, wyczekiwała.
— Proszę pani, już wytrzeźwiała, gdy mnie zobaczyła... Niechaj pani zechce jej zapłacić... Kazałam jej, by co tchu spakowała swoje rzeczy do kuferka.
Przy ostatecznym obrachunku, zrobionym z la Couteau, Walentyna dodała jej pięć franków za zręczne załatwienie się z Maryą Lebleu. Lecz okazała się nowa trudność. La Couteau nie mogła przyjść wieczorem po dziecko la Catiche, zatem cóż z niem zrobi, mając je przez cały dzień na opiece?...
— Ha, trudna rada — odezwała się po namyśle. — Wezmę je i złożę w kantorze przy ulicy Roquépine. Nauczą je ssać z butelki, bo przecież musi się teraz do tego przyzwyczaić.
— A no tak, musi się przyzwyczaić... — -zauważyła spokojnie matka.
La Couteau, złożywszy kilkakrotne podziękowania i uniżone ukłony, zwróciła się w stronę stołu, na którym na tej samej kołdrze leżała Audreja i dziecko la Catiche. Chcąc je wziąć, szepnęła:
— Tobym się popisała, gdybym się pomyliła i wzięła jedno za drugie!
Żart la Couteau wydał się zabawny i wszyscy się roześmieli. Celestyna aż się zatoczyła ze śmiechu a la Catiche, wtórując jej, ukazała zdrowe, białe zęby. La Couteau pochwyciła niemowlę swojemi długiemi rękami i uniosła jak w szponach. Jeszcze jedno zabrane! jeszcze jedno podąży z Paryża ku Rougemont, by pomnożyć liczbę małych trapów, brukujących cmentarz tej okropnej wioski!
Tylko Mateusz nie roześmiał się z żartu la Couteau. Przypomniał sobie teraz rozmowę z doktorem Boutan, o demoralizującym wpływie rzemiosła mamki, o wstrętnym targu sprzedajnego mleka, o zbrodni, jaką popełniają obie matki, narażając w ten sposób oboje niemowląt na śmierć, tak matka próżnująca i kupująca mleko drugiej, jak i ta frymarcząca pokarmem, przeznaczonym dla własnego dziecka. Z bólem serca spojrzał na piękne, zdrowe niemowlę, odjeżdżające do Rougemont i na wątłą Adreę. Jakiż będzie ich los?... Dlaczego tak okrutne są obyczaje, że poświęcać dozwalają zdrowe, biedne dziecko dla bogatego i słabego?... A może dla obojga jest to wyrok śmierci, którejby uniknęły, żywiąc się piersią rodzonych matek! Ludzie i ich sprawy, wstrętem przejęły wzruszone serce Mateusza.
Walentyna powróciła z obu mężczyznami do obszernego, zbytkownie umeblowanego salonu i już odzyskała zwykłą trzpiotowatą wesołość, mówiła z ożywieniem, tchnąc żądzą do brania udziału w różnych projektowanych zabawach wielkoświatowego życia. Mateusz wreszcie zdołał się ztąd wyrwać a gdy pożegnawszy się, odchodził, usłyszał jak Santerre znów trzymając jej rękę w swojej dłoni, pytał:
— A więc jutro?..
— Tak!... tak!... — odpowiedziała bez namysłu, nie uznając już żadnej potrzeby dłuższego opierania się pokusie.
Zaledwie kilka dni minęło a la Catiche stała się główną osobą w domu państwa Séguin. Andrea nabierała lepszej cery i z każdym dniem zyskiwała na wadze, zatem wobec tego rezultatu, wszyscy zaczęli poważać mamkę, której władza stawała się absolutną. W obawie, by nie zaszła konieczność zastąpienia ją jeszcze inną mamką, z góry zamykano oczy na możliwe przewinienia. Przecież była już trzecią mamką z kolei a więc po raz czwarty zmieniony pokarm, mógł zabić wątłe dziecko, la Catiche była zatem opatrznościową, nieodzowną, którą należało zachować za jakąbądź cenę. Lecz tymczasowo wad nie okazywała żadnych, była spokojną, sprytną chłopką, umiejącą przypodobać się państwu, by od nich jak najwięcej otrzymać. Stanowisko, jakie sobie zdobyła w domu państwa Séguin, świadczyło o niezrównanej jej zręczności. Na razie napotkała opór ze strony Celestyny, która oddawna dążyła do zagarnięcia wszystkich wpływów i korzyści dla siebie. Lecz obie były dość sprytne, by się porozumieć pomiędzy sobą, co tem łatwiej im przyszło, że każda miała odrębny swój wydział, zatem mogły pracować dla siebie na swoją rękę, nie przynosząc ujmy jedna drugiej. Wkrótce zawarły z sobą rodzaj umowy i jedna drugą podtrzymując, podzieliły się władzą i we dwie rządziły całym domem.
La Catiche królowała, służba musiała jej usługiwać a państwo dogadzać. Dla niej odkładano najlepsze kawałki, miała swój gatunek wina, chleba, wyszukiwano dla niej najdelikatniejsze a zarazem najposilniejsze potrawy. A ponieważ była łakoma, leniwa, pyszałkowata, więc obsługiwać ją musiano całemi dniami, przewidując jej zachcianki, unikając wywołania jakiegokolwiek niezadowolenia. Ustępowano wszystkim jej kaprysom, byle raczyła być w dobrym humorze, uginano kolana przed groźbą zważyć się mogącego pokarmu a najlżejsze jej stęknięcie, gdy zbyt się objadła, wywoływało popłoch wszystkich domowników.
Pewnej nocy, gdy zaczęła narzekać na niestrawność, obudzono doktorów w całem sąsiedztwie. Jedyną jej wadą były drobne kradzieże, przywłaszczała sobie mnóstwo rzeczy a zwłaszcza bieliznę; lecz pani powiedziała, że nie chce o tem wiedzieć i zawsze chętnie poddawała się wyłudzaniu podarków, któremi wprost obsypywano mamkę, pragnąc, by zawsze była zadowolona. Już nie mówiąc o zwykłych prezentach z powodu pierwszego ząbka, la Catiche dostała pierścionek, broszkę i złote kolczyki. Była najstrojniejszą mamką na Polach Elizejskich, paradowała we wspaniałych pelerynach aż do ziemi, w bogatych czepkach z dużemi wstęgami, najeżonych przy głowie wielkiemi szpilkami, połyskującemi na słońcu. Żadna dama nie spacerowała z tak okalałem próżniactwem. La Catiche wyłudzała podarki nie tylko dla siebie, lecz i dla swojego męża i córki, każdego tygodnia posyłając im paki pośpiesznym pociągiem. Gdy nadeszła wiadomość, że jej niemowlę, odwiezione na wieś przez la Conteau, umarło, dano jej pięćdziesiąt franków, jakby dla zapłacenia poniesionej przez nią straty. Lecz trwoga padła, gdy mąż przybył odwiedzić żonę. Uradzono, że ani na chwilę nie pozostawi się ich w odosobnieniu i sypnięto hojnie pieniędzmi, odsyłając coprędzej męża z powrotem. Bo cóżby to było, gdyby la Catiche zaszła w ciężę! — a zdarzały się tego rodzaju objawy pomiędzy mamkami u znajomych państwa Séguin; właśnie niedawno hrabina d’Espeuille im opowiadała, że mamka, którą u nich pilnowano z nadzwyczajną ścisłością, zaszła w ciążę ku ogólnemu przerażeniu i wykryto, że zdołała miewać schadzki ze stangretem pani. La Catiche była oburzona niegodziwością tej kobiety i ta jej surowość podniosła ją w opinii państwa a ponieważ Andrea co raz była tłustsza i silniejsza, mamka stanęła u szczytu władzy, tyranizując w domu wszystkich bez wyjątku.
W dniu, w którym przyszedł Mateusz dla podpisania aktu sprzedaży, mocą której stawał się właścicielem pawilonu w Chautebled, oraz dwudziestu hektarów pobliskiego gruntu, z prawem skupienia całej majętności na obmyślonych i wyszczególnionych warunkach, zastał Séguin’a wybierającego się do Hawru, gdzie nań oczekiwał jego przyjaciel, bogaty anglik, właściciel pięknego jachtu. Zamierzali razem puścić się w podróż dla przyjemności, okrążając brzegi Francyi i Hiszpanii. Mówiono, że ci panowie zabierają z sobą wesołe towarzyszki wycieczki, mającej trwać około miesiąca.
— Opuszczam na jakiś czas Paryż — mówił Séguin do Mateusza — bo szansa się przerwała i ciągle przegrywam... Życzę ci powodzenia, kochany panie. Twój projekt kupna Chantebled bardzo mi się podoba i możesz wierzyć, że szczerze się interesuję próbą, jaką chcesz tam zrobić...
Wyszedłszy, Mateusz podążał Polami Elizejskiemi, by jaknajprędzej uwiadomić Maryannę o spełnionym fakcie kupna; czuł się tem wzruszony jako ważną odmianą w życiu dotychczasowem; odważył się na to po długich namysłach a teraz miał serce przepełnione wiarą i nadzieją w niezawodność powodzenia. W tem, przy bocznej, pustej alei, ujrzał szczególniejszy widok. W stojącej doreżce poznał profil Santerre’a podczas gdy zawoalowana kobieta, szybko wsiadłszy, zajęła przy nim miejsce. Czyż to nie Walentyna? Był najmocniej o tem przekonany, gdy dorożka z zapuszczonemi storami, znikła wśród drzew.
Lecz inne jeszcze miał spotkanie. Idąc główną aleją, zobaczył Gastona i Łucyę jak zwykle zmęczonych i wątłych; ze znudzeniem czekali, by Celestyna, pod której byli nadzorem, skończyła się śmiać i rozmawiać z subiektem z korzennego sklepu. O kilkanaście kroków dalej, rozsiadła się la Catiche z Andreą na kolanach, strojna jak cudowny obraz, tronowała, z góry na wszystkich spoglądając i połyskując na słońcu złotem szpilek i czerwonością wstęg, ciągnących się od czepca aż na żwirowaną ulicę parku. Mateusz przyśpieszył kroku, pragnąc jaknajprędzej być u siebie w Chantebled.




V.

W dniu rozpoczęcia pierwszych robót w polu, Maryanna z Gerwazym na ręku przyszła usiąść przy pracujących, by patrzeć ze wzruszonem sercem na Mateusza, rzucającego się z wiarą i nadzieją na wykonanie wielkiego dzieła. A był to jasny, ciepły dzień czerwcowy opromieniony czystem niebem zachęcającem do niezmąconej ufności. Ponieważ był to dzień szkolnego wypoczynku, więc dzieci bawiły się pomiędzy trawami i słychać było cienki głosik Rózi, wesoło spędzającej się za braćmi.
— Może chcesz pierwsza ruszyć ziemię motyką? — spytał Mateusz.
Lecz Maryanna pokazując mu swoje niemowlę, odpowiedziała:
— Nie! nie! ja mam swoje zajęcie... Ty borykaj się z ziemią... Ty, ojciec!
Mateusz miał dwóch ludzi pod swoja komendą, lecz sam był gotów dać wysiłek własnych muskułów dla urzeczywistnienia idei tak długo piastowanej i dojrzewającej w jego głowie.. Mądrą przezornością powodowany, zapewnił sobie rok wolny od wszelkiego rodzaju wypłat, dopuszczając do udziału w zyskach tych, którzy mu przez ten czas zobowiązali się pomagać pracą i kredytem; mógł więc wolny od długów i bieżących materyalnych kłopotów, całkowicie się poświęcić przygotowaniu ziemi w oczekiwaniu pierwszych zbiorów. Czuł, że życie postawił na kartę tego przyszłego żniwa, którego ziemia może mu odmówić, pomimo zabiegów i pracy. Lecz wiernie obstawał przy wierze zwycięztwa, bo kochał, bo chciał. Ta twórcza energia rozwinęła się w nim wraz z poczęciem ostatnio urodzonego dziecka a odtąd opanowywała go coraz namiętniej z niesłychaną potęgą. Pomimo, że pozostał łagodnego usposobienia, nazywano go teraz upartym z powodu obstawania przy szalonym pomyśle użyźnienia jałowego gruntu w Chantebled; słuchał tych zarzutów śmiejąc się i odpowiadając, że może wyrobi się na dobrego profesora kształcenia woli, by działać i tworzyć. Któregoś poranku zabawił Maryannę oznajmiając, że odkrył przyczynę dlaczego mają tyle dzieci a chcą ich mieć jeszcze więcej. Czyż nie była to z ich strony wola, energia, czyn ludzki i żyjący, najpotężniejszy na świecie, bo dążący do rozrostu i zwycięztwa życia?...
— A więc niechaj będzie jak chcesz! — zawołał z przejęciem. Oby ziemia była nam dobrą, opiekuńczą matką!
To rzekłszy, odwalił motyką pierwszą bryłę przyszłego pola. Działo się to nalewo od ich mieszkalnego pawilonu, w zakątka obszernego płaskowzgórza, zabagnionego źródliskami i zarosłego wikliną. Przedewszystkiem chciał zdrenować kilka hektarów a skanalizowane źródła skierować ku piasczystym, zaschłym stokom, opuszczającym się aż do linii kolei żelaznej. Uważne zbadanie okolicy oddawna pozwoliło mu wywnioskować, że ta robota łatwa będzie do wykonania, dzięki szczęśliwym okolicznościom położenia i natury gruntu. Właśnie to odkrycie ostatecznie go zdecydowało, również jak pewność, że pod cienką powłoką naniesionego piasku, znajduje się czarnoziem, który orką wydobyty na wierzch, da pola niezrównanej urodzajności. Zatem pierwsze uderzenie motyką o tę ziemię było czynem odkrywcy i twórcy, rozpoczynającego ujście źródłom, których wody uwięzione na płaskowzgórzu, dadzą mu zdrowie, spływając i użyźniając suche grunta położone poniżej a nieurodzajne skutkiem nadmiernego pragnienia.
Gerwazy zaczął krzyczeć, mając apetyt zaostrzony świeżością powietrza. Miał teraz przeszło trzy miesiące, był bardzo tęgi i żarłoczny. Rósł szybko, jak młode drzewa w sąsiednim lesie, był zdrów i silny, nie wypuszczał z łapek to co niemi zdołał pochwycić, oczy miał wielkie, ciekawie patrzące, naprzemian pełne łez, albo śmiechu a usta zawsze chciwie roztwarte jak dzióbek pisklęcia i przeraźliwie krzyczące, jeżeli matka zbyt długo kazała im czekać.
— Tak, tak, wiem, że jesteś i wiem czego chcesz. Masz, ale się uspokój zaraz, bo krzyczysz, aż uszy bolą!..
Rozpięła stanik i dała mu piersi. Słychać teraz było tylko łapczywe cmokanie dziecka, które pomrukiwało jak uszczęśliwione kociątko, zatykając się z pośpiechu, gniotąc białe piersi, by zdobyć jeszcze więcej mleka. Dobroczynne źródło sączyło się obficie, nieustająco. Lekki szmer spływającego mleka odzywał się bez końca; spływało ono niosąc z sobą życie, podczas gdy Mateusz przy pomocy dwóch ludzi, rozkopywał ziemię, dla przygotowania spadku wodom mającem nieść orzeźwienie obszarom leżącym w odrętwieniu i wyczekującym chwili odrodzenia.
Wyprostował się, obtarł pot z czoła, mówiąc ze spokojną pewnością:
— Jest to rzemiosło jak każde inne, potrzebuje więc wprawy. Ale za kilka miesięcy zdołam się przemienić w zupełnego chłopa. Czy widzisz kałużę zarosłą zielenią? Otóż źródło, które ją tworzy, znajduje się pod tą kępą trzciny. Więc gdy przekopiemy rów, aż do tego miejsca, zobaczysz, jak kałuża opadnie a ze źródła tryśnie woda, która popłynie daleko, zapewniając urodzajność przyszłych pól naszych!
— Ach — zawołała Maryanna — niechaj że zapłodni te wszystkie kamieniska, bo niema nic smutniejszego jak takie obumarłe ziemie. Jakże się one uszczęśliwią, mogąc zaspokoić pragnienie i stać się urodzajnemi!
Nagle przestała mówić i śmiejąc się, spojrzała z wymówką na syna, łając go:
— Słuchaj, malcze, nie ciągnij tak mocno!.. Trochę cierpliwości! przecież wiesz, że to wszystko jest dla ciebie!
Szpadle dwóch pracujących ludzi, pobrzękiwały raźnie, odrzucając ziemię, rów się pogłębiał i wydłużał w gliniastym gruncie i niezadługo popłynie tędy woda, ściekając ku sąsiedniem wydmom. Z piersi matki mleko nie przestawało się sączyć w łakome usta dziecka, szemrząc zcicha, jak niewyczerpane źródło wieczystego życia; płynęło, by tworzyć zdrowe ciało, przyszłą myśl, pracę i siłę. Szmer tego źródła złączy się zaraz ze szmerem wyswobodzonego zdroju, który wtedy rozleje się ku spieczonem wyczekującem go ziemiom a będzie to wtedy jedna i ta sama rzeka, niosąca życie całości ziemi; rzeka karmiącego mleka wzbierającego żyły świata; rzeka bez wytchnienia tworząca i odradzająca młodość z każdą nową wiosną.
W cztery miesiące później, gdy Mateusz wraz z pomocnikami ukończył jesienną orkę, przystąpiono do zasiewu. Maryanna znów się tutaj znalazła w dzień łagodnie pogodny i jeszcze dość ciepły, by mogła usiąść na trawie i dać piersi małemu Gerwazemu. Miał teraz blizko osiem miesięcy. Rósł nieledwie w oczach, z każdym dniem sił mu przybywało i ku radości matki, coraz więcej ciężał na jej ręku, gdy go przytulała do ciepłej piersi, z której czerpał swe istnienie. Nie był jeszcze od niej oderwany, tak jak ziarno złączone z ziemią, dopóki nie dojrzeje na roślinie, która je wydała. Powiew listopadowego powietrza zapowiadającego zbliżającą się zimę, oziębił delikatną twarzyczkę dziecka, ukryło ją więc w ciepłą pierś matczyną, ssąc w cichości, jakby rzeka życia głębiej się zanurzyła we wnętrzu ziemi.
— Zimno ci, malcze? — mówiła do niego Maryanna. — Już niedługo nie będzie można jadać na otwartem powietrzu!
Mateusz, przepasany workiem napełnionym ziarnem, wracał w ich stronę, rytmicznym gestem rzucając zasiew na spulchnioną ziemię. Dosłyszawszy odezwanie się żony, rzekł:
— Niechaj ssie zdrowo, niechaj śpi smacznie... a gdy ciepłe słońce powróci, będziemy z niego mieli tęgiego żeńca...
Wskazując na zasiewane pole, dodał:
— To wszystko wzrośnie i dojrzeje gdy nasz Gerwazy zacznie chodzić i mówić... Patrz, moja ukochana! patrz, cośmy już zdobyli!
Z usprawiedliwioną dumą spoglądał na swoją pracę. Już cztery do pięciu hektarów płaskowzgórza wykarczował z zarośli, wyswobodził z bagnisk i zrównał w obszerne pole ciemnego, mocnego gruntu, poprzecinanego rowami, któremi odpływała woda ze źródeł ku sąsiedniem piaszczystem nizinom. By te zamienić w urodzajne zagony, należało poczekać, by nasiąkły wilgocią. Będzie to praca na następne lata, praca powolnego powoływania do życia całego obszaru zaniedbanego, opuszczonego majątku Chantebled. Na początek należało się zadowolić temi kilku hektarami, z których zbiór udowodni słuszność pokładanej wiary i pozwoli wyżyć do obfitszych plonów na liczniejszych polach.
— Wieczór się zbliża... trzeba się śpieszyć.
Rzekłszy to, oddalił się, w dalszym ciągu rzucając pełne garście ziarna rozpraszającego się w rytmicznym, szerokim rozmachu. Maryanna patrzała za odchodzącym, szczęśliwa i uśmiechnięta a mała Rózia zapragnęła naśladować ojca. Poszła więc za nim i podnosząc ziemię garstkami podrzucała je ku niebu. Bracia to dostrzegłszy, zbiegli się ku niej, najpierwej Błażej i Denizy a potem i Ambroży. Wszyscy czworo sieli teraz zawzięcie, śmiejąc się z uradowania i kręcąc się z tyłu za ojcem, jak stado wesołych ptasząt. I zdawało się przez chwilę, że Mateusz tym samym rytmem powierzającym ziemi zasiew przyszłego plonu, sieje i te ukochane swoje dzieci, mnożąc je bez liku, do nieskończoności, by wyrósł lud przyszłych siewców, zrodzony z tego samego gestu, zaludniając świat cały.
Niespodziewanie, Maryanna ujrzała przed sobą państwa Angélin, ową rozkochaną w sobie parę małżonków, którzy z zamiłowaniem lubili odbywać długie, samotne przechadzki. Teraz, przed zimą, przed zamknięciem się na całą zimę w domku w Janville, spędzali wszystkie pogodne dni w żółknącym, jesiennym lesie, żegnając ścieżki, pełne ich miłosnych szeptów i uścisków. Zdawało się, że przytuleni do siebie, błąkali się po odludnych pustkowiach, tak dalece upojeni swą miłością, iż nic prócz siebie dojrzeć nie byli w stanie. Właśnie i teraz niespodziewanie zbudzili się z rozmarzenia, zdziwieni spotkaniem oraz widokiem tej nowej ziemi, o której uprawie niejednokrotnie już słyszeli. Mateusza uważali za oryginała, który zamiast kochać ziemię i chcieć i ją zapładniać, powinien był poprzestać na kochaniu swojej ślicznej żony. Lecz wszystko, co odnosiło się do innych w rzeczywistości, daleko było po za niemi.
Jednakże wdali się w rozmowę, udając, że się zachwycają osiągniętym rezultatem, lecz mówili tylko przez uprzejmość. Żyjąc w miłosnem rozmarzeniu, ujmującymi byli pragnieniem, by za ich przykładem wszyscy byli równie szczęśliwi. Dotychczasowo życie ich było uroczą idyllą. Ona cała pochłonięta upojeniem, że jest ubóstwianą kochanką swojego męża, on rozkochany, zdrów, bogaty i tylko chwilowo zmuszający się do malowania wachlarzy, by na nich utrwalić postać ukochanej kobiety i otoczyć ją kwiatami, które lubiła.
Pani Angélin stała oparta na ramieniu męża, z głową przytuloną do jego piersi; zadumała się, patrząc na Mateusza, który przywitawszy się z niemi, siał dalej, rzucając ziarno szerokim gestem ręki. Może bawił ją widok czworga dzieci, podążających za ojcem i naśladujących jego ruchy mnóstwem drobnych rąk, wyciągających się w górę; lecz niespodziewanie zaczęła mówić głosem powolnym, dopełniając jakieś własne myśli:
— Umarła mi niedawno ciotka... siostra mojej matki. Jestem przekonana, że umarła ze zmartwienia nad swoją bezdzietnością. Wyszła zamąż za wysokiego, pięknego mężczyznę, sama była również jak on zdrowa, piękna i wysoka... Pamiętam, jak rozpaczała z zazdrości, widząc drobne, brzydkie kobiety otoczone rojem dzieci. Mąż jej dorobił się znacznego majątku, posiadali więc wszystko, pieniądze, zdrowie, urodę, przyjaźń ludzką.. A jednak to wszystko jakby dla nich nie istniało... zawsze ich widziałam smutnych, z upragnieniem tęskniących za córką, albo synem... za potomstwem, któreby rozweseliło pustkę ich domu... A kłopotać się tem poczęli zaraz w pierwszym roku po ślubie, zrazu zdziwieni, że nic się nie zapowiada a następnie zaniepokojeni w miarę, jak upływały lata ciągłej bezpłodności. Wreszcie ogarnęła ich trwoga i zamieniła się w rozpacz, gdy rzeczywistość im dowiodła, że nigdy dziecka mieć nie będą. Nie możesz sobie wyobrazić, moja droga, czego oni nie próbowali, byle podtrzymać nadzieję dziecka... Radzili się doktorów, jeździli do wód, zażywali przeróżne lekarstwa... przez piętnaście lat trwała ta uporczywa ich walka... ale powoli zaczęli powątpiewać, wreszcie wstydzić się swoich wysiłków i kryć się ze swoją bezpłodnością, jak z hańbiącem piętnem. Jedynem pocieszeniem w ich niedoli było to, że nie przestali się kochać i że jedno drugiego nie obwiniało, jako winowajcę nieszczęścia. Dzielili wspólność swego bólu, jak biedne istoty zarównie ciężko dotknięte. A wiem o innem małżeństwie, gdzie bez płodność zamieniła życie w piekło, bo ani mąż, ani żona, nie chcieli brać na swoje konto przy czyny zła, całość winy przypisując drugiemu... Ach, biedna, kochana ciotka!... Zawsze ją widzę w żałobie... we łzach... pogrążoną w rozpaczy brakiem macierzyństwa... ach... jakże ona nas całowała, nas, dzieci swojej siostry, gdyśmy jej składali noworoczne powinszowania. Gasła z umartwienia, z wyrzutów, jakie sobie bezustannie czyniła... a teraz jestem pewna, że zgaśnie niedługo jej biedny mąż, który opuszczony, osierocony śmiercią żony, wygląda jak zbłąkany wśród bezludnej pustyni.
Zapanowało milczenie i zdawało się, jakby chłód ny dreszcz łagodnie przebiegł po szarem listopadowem niebie.
— Ale mnie się zdaje — odezwała się Maryanna — że ty sama nie chcesz mieć dzieci...
— Ja nie chcę mieć dzieci? Któż to mógł tobie powiedzieć! Nie chcę mieć teraz dziecka, bo wszystko powinno się odbywać we właściwym czasie... Jesteśmy oboje młodzi, więc tymczasowo pragniemy się nacieszyć naszą miłością... Ale gdy przyjdziemy do rozsądku, zobaczysz! Chcemy mieć aż czworo, dwie córki i dwóch synów!...
Dźwięczny, miły śmiech, rozkochanej młodej kobiety, rozległ się zcicha i nagle przygasł a wśród zapadłego milczenia, tchnął chłód od ziemi, zasypiającej już na zimowy spoczynek.
— A jeżeli za długo będziecie odkładać — rzekła znów Maryanna — i jeżeli będzie zapóźno urzeczywistnić wasze pragnienie?
Pani Angelin na nią spojrzała zdziwiona i zaczęła się zanosić wesołym śmiechem.
— Co też ty mówisz! Mybyśmy mogli nie mieć dzieci, gdy zechcemy! Ach, wiesz, jesteś zabawna!
Zamilkła zakłopotana, rumieniąc się na myśl różnych przypuszczeń, jakie mogły były powstać w głowie Maryanny. Więc przytuliła się pieszczotliwie do męża i jak rozmiłowana gołąbka, szepnęła półgłosem:
— Broń się... ona na ciebie napada... broń się, mój najdroższy... Czy słyszałeś, co powiedziała?.... Że my nie będziemy mogli mieć dzieci!...
— To jakbyś pani powiedziała — zawołał z żywością Augelin — że nie wyrośnie ani jeden kłos zboża na tem polu, zasiewanem przez męża pani!
Obie kobiety roześmiały się zarumienione i spłoszone. Mateusz doszedłszy na kraniec pola, zawrócił, również jak dwaj pracujący z nim pomocnicy. Szli równo na jednej linii, rzucając ziarno szerokim gestem, zapełniającym horyzont; powierzali zasiew zoranej ziemi, by je przechowała i użyźniła w swem łonie a po tygodniach tajemniczej pracy, zakiełkuje ono, zazieleni się nad ciemną niwą, by później dojrzeć pod gorącem słońcem wiosny i lata.
Na łonie Maryanny spoczywający Gerwazy, ssał powoli, prawie w uśpieniu. Usteczka jego ciągnęły zlekka pierś matki, więc pokarm prawie przestał płynąć, źródło mleka szemrało tak cicho, że zaledwie dosłyszeć je można było a jednak żyło, jak te ziarno na zimę ziemi powierzone i karmione wieczystym zdrojem życia, płynącym w żyłach ziemi.
W dwa miesiące później, w styczniu, w dzień mroźny, do pawilonu zamieszkanego przez Mateusza i Maryannę, weszli Beauchêne i Séguin, którzy wybrali się na polowanie na kaczki, licznie się gnieżdżące w bagniskach jeszcze nie zdrenowanego płaskowzgórza. Była to niedziela i cała rodzina była zebrana w obszernej kuchni, rozweselonej żwawo palącem się ogniskiem. Przez okna widać było daleko ciągnące się równiny, przysypane białym szronem, zastygłe i uśpione w kryształowych oponach, wyczekujące zmartwychwstania pod ciepłem, wiosennem słońcem. Gdy nadeszli goście, Gerwazy spał w białej jak śnieg kołysce, ociężały senną zimową porą, lecz tłusty i różowy i jak ziemia wyczekujący przebudzenia, by się ukazać z nabraną siłą podczas długiego wypoczynku.
Po wesoło spożytem południowem śniadaniu, rodzina pozostała zebrana dokoła ogniska; ale czwórka dzieci obsiadła stolik pod jednem z okien i pogrążyła się w tworzeniu dzieła, które ją zachwycało. Bliźnięta, Błażej i Denizy, przy pomocy młodszego brata Ambrożego, budowali wieś, klejąc ją pilnie z kawałków kartonu. Stawiali domki, ratusz, kościół i szkołę. A Rózia, której wzbroniono używania nożyczek, podawała klajster, smarując się nim, aż po same włosy. Głęboka cisza była przerywana ich śmiechami a ojciec z matką usiadłszy obok siebie w pobliżu ognia, wypoczywali z rozkoszą po ciężkiej pracy całego tygodnia. Pędzili teraz życie prawdziwie wieśniacze; pozbawione wszelkiego zbytku, lecz promiennie szczęśliwe, bo nieledwie że nie rozłączali się z sobą. Wygląd kuchni, w której zimową porą najchętniej przebywali, był wesoły, świadczący zarazem o prostocie życia rodziny, która jakby przyrósłszy do ziemi, zadawalała się prostaczą, łatwą dolą, bez żalu wyrzekłszy się sztucznych zapotrzebowań, drobiazgowych ambicyj i miejskich przyjemności. Żaden majątek, żadna władza, nie mogłyby dać tej słodyczy, tego spokoju, czego tutaj było pełno. Popołudniowy dzień niedzielny, płynął w błogości familijnego szczęścia, podczas gdy ostatnio urodzone dziecko, jeszcze niemowie, spało cichutko snem smacznym, lekko poruszając usteczkami za każdym oddechem.
Beauchêne i Séguin wpadli tu jak niepowodzeniem dotknięci myśliwi, znużone mając nogi a twarze i ręce zdrętwiałe z mrozu. Wśród okrzyków zdziwienia, z jakiemi ich tutaj witano, zaczęli wyrzekać aa niedorzeczną myśl swoją, by opuszczać Paryż w dzień tak wyjątkowo zimny.
— Wyobraź sobie — rzekł Beauchêne do Mateusza — żeśmy nie zobaczyli ani jednej kaczki. Zapewne i kaczkom jest za zimno, by spacerować w taki mróz jak dzisiaj... Strach, jaki lodowaty wiatr dmie tam na górze nad bagniskami, otrząsając szron z zarośli i sypiąc nim prosto w oczy. Ani myśleć o polowaniu... woleliśmy wyrzec się zwierzyny... a teraz państwa poprosimy o szklankę gorącego wina i wracamy do miasta.
Séguin był w jeszcze gorszym humorze. Stał przy ogniu, by rozgrzać się trochę i podczas gdy Maryanna zajęta się grzaniem wina, zaczął mówić o wykarczowanych polach, koło których dopiero co przeszedł. Z powodu mrozu i grubej warstwy szronu, nie mógł dojrzeć śpiącego w ziemi zasiewu a nic nie rozumiejąc spraw mających styczność z rolnictwem, zachmurzył się, nabrawszy przekonania, że próba Mateusza jest rzeczą nieudaną a więc że on zrobił zły interes i nigdy zapłaconym nie będzie. Będąc pod tem wrażeniem, pozwolił sobie na ironię.
— Wiesz, mój drogi — rzekł do gospodarza domu — zdaje mi się, żeś napróżno stracił sporo czasu i wysiłku, chcąc zająć się rolnictwem. Widziałem wykarczowane grunta, ale wątpię, by to mogło na co się przydać. Doprawdy, dziwię się, że masz nadzieję zbierać zboże na przegniłej ziemi, która od wieków leży odłogiem i nie chce nic innego rodzić, jak chwasty i zarośla.
— Trochę cierpliwości — odrzekł spokojnie Mateusz. — Poczekaj do czerwca i wtedy przyjedź zobaczyć...
Beauchêne przerwał ich rozmowę
— Zdaje mi się, że jest pociąg do Paryża o godzinie czwartej... Spieszmy się więc, bo przyznaj, Sêguin, że byłbyś zły, gdybyśmy się spóźnili na kolej w Janville?...
To mówiąc, spojrzał znacząco, jak kamrat wiadomego spisku. Musieli wspólnie coś zprojektować, pragnąc wyzyskać dzień swobodny, gdy żony obudwóech są przekonane, że są zajęci polowaniem. A gdy wino wypili, ogrzali się, zaczęli szydzić po przyjacielsku:
— Podziwiam was, moi drodzy — rzekł Beauchêne — że wy możecie wyżyć, wytrzymać w takiem pustkowiu podczas zimy! Jabym umarł z nudów! Jestem zwolennikiem pracy, ale cóż u dyabła, by człowiek w nagrodę nie mógł się zabawić!
— My się wybornie tutaj bawimy! zawołał z przekonaniem Mateusz, spoglądając dokoła na ściany wiejskiej izby, będącej kuchnią i ulubionem miejscem zebrania całej rodziny.
Goście mimowoli spojrzeli wraz z nim na te ściany pełne półek i gospodarskich sprzętów, na proste drewniane stołki i stoły, na dzieci w dalszym ciągu budujące kartonowe domki i nie zważające na przybyłych dwóch panów, którzy je na powitanie obdarzyli bezmyślnym całusem. Zapewne, że Séguin i Beaueheêne nie byli zdolni pojąć, jakiego rodzaju przyjemność można znaleźć w tak ubogiem otoczeniu, bo znacząco pokręcili głowami, powstrzymując drwiące uśmiechy. Był to dla nich nadzwyczajny jakiś sposób życia, oznaczający dziwne zamiłowania mieszkających tutaj ludzi.
— Zobaczcie panowie mojego Gerwazego — rzekła uprzejmie Maryanna. — Tylko ostrożnie... proszę mi go nie obudzić...
Przez grzeczność pochylili się nad kołyską, dziwiąc się, że dziesięciomiesięczne dziecko może być tak silnie rozwinięte. I jest grzeczny, śpi. Ale zapewne gdy się budzi, musi wrzeszczeć, aż uszy bolą? lecz jeżeli piękne, zdrowe niemowlę wystarcza ludziom do szczęścia, to doprawdy dziwić się należy, iż wogóle wszyscy się wystrzegają posiadania podobnego skarbu. Zawrócili w stronę komina i grzejąc się przed ogniem, ze skrytą niecierpliwością wyczekiwiali chwili podążenia z powrotem do Paryża.
— Więc naprawdę nie możecie z nami zostać na obiad?.. pytał Mateusz.
— O nie! nie możemy! odpowiedzieli jednogłośnie.
Lecz dla złagodzenia niegrzeczności tego okrzyku, Beauchêne zaczął żartować, przyjmując zaprosiny na później, gdy latem wieś stanie się możliwą.
— Słowo honoru, nie możemy zostać, bo mamy ważne interesa do załatwienia dziś w Paryżu... Ale gdy będzie ciepło, przyjedziemy tu z naszemi żonami i z dziećmi na całe popołudnie. Pokażesz nam wtedy swoje pola i przekonamy się, czy rzeczywiście miałeś słuszność, osiadając na tem pustkowiu. Tymczasem życzę ci powodzenia. Do widzenia, kuzynko. Do widzenia, malcy a pamiętajcie, że dzieci powinny zawsze być grzeczne.
Nastąpiły pożegnalne uściski, całusy i dwaj paryżanie znikli, podążając na stacyę kolei żelaznej. Gdy znów zapadła głucha, lecz słodka wiejska, zimowa cisza, Mateusz siedział jak przedtem tuż obok Maryanny, dzieci kończyły budowanie wioski, smarując się klajstrem a Gerwazy spał smacznie w głębi swej białej kołyski. Czy im się tylko zdawało, że odwiedzili ich goście z Paryża, przynosząc z sobą echa gorączkowego, niezdrowego tamtejszego życia? a może tylko wspomnienia chwilowo wionęły na ich łagodne, ciche szczęście? Po za oknami okolica stała sztywno zmrożona; lecz palący się ogień na kominie ocieplał izbę, śpiewając nadzieję powrotu skwarnego słońca. Zadumany Mateusz, nagle zaczął mówić, jakby teraz dopiero znalazłszy odpowiedź na mnóstwo pytań, które dotąd napróżno sobie stawiał.
— Wiesz, dlaczego tym ludziom jest źle, pomimo, że mają tyle danych do szczęścia?.. Oni nie kochają, oni są niezdolni kochać. Pragną pieniędzy, władzy, zaspokojenia ambicyi, zmysłów i wszystko to mieć mogą, ale nie umieją kochać, nie rozumieją miłości. Ci mężowie zdradzający żony, nawet kochanek swoich nie kochają... Nigdy nie płonęli prawdziwą miłosną żądzą, boską żądzą będącą duszą świata, ogniem wieczystego istnienia. A to objaśnia wszystko. Kto nie posiada żądzy, kto nie kocha ten nie może mieć odwagi i siły. Czyny i twórczość wypływają z miłości. Jakże chcieć, by ludzie dzisiejsi pragnęli mieć liczne rodziny, kiedy nie mają miłości, która jest czynnikiem życia! Okłamują się więc, oszukują, bo nie kochają! Cierpią, stopniowo chylą się ku najmizerniejszemu upadkowi moralnemu i fizycznemu, bo nie kochają! A rezultatem takiego stanu rzeczy jest rozpadanie się zgniłego społeczeństwa, rozpadanie się coraz gwałtowniejsze, jak to na własne oczy codziennie widzimy. Wreszcie znalazłem tę prawdę, której tak długo szukałem. Ach tak, tylko żądza, tylko miłość, przynoszą nam zbawienie! A kto kocha, kto działa, kto tworzy, ten jest rewolucyjnym zbawcą, ojcem ludzi, mających świat odrodzić!
Nigdy tak jasno nie zrozumiał jak w tej chwili, że on i jego żona byli odmienną od innych parą małżonków. Uwydatniało się to obecnie w jego umyśle z nadzwyczajną siłą; narzuciły mu się porównania ich życia tak prostego, bez zazdrości dobrobytu innym, pogardy jaką mieli dla zbytku, dla używania i próżności błyszczenia w świecie. Ich wspólna ochota do pracy i czynu, godzenie się z trudnościami życia, które oboje miłując, czcili miłością, stanowiło siłę, ich szczęście było źródłem energii, krzepionej boską żądzą posiadania się jaką niezmiennie i wzajemnie płonęli. Jeżeli później okaże się, że zwycięztwa po ich stronie stanęło, jeżeli pozostawią po sobie dokonane dzieła zdrowia, szczęścia, to jedynie dlatego, że posiadali moc miłości, odwagę płodzenia ludzi, liczną rodzinę powstałą z nich, jako żniwo dla dalszego podboju świata. Oczywistość tych prawd rozegzaltowała go, rozpłomieniając krew w żyłach i pochylił się ku żonie wzruszonej jego słowami, by miłośnie ucałować jej usta. Boski żar miłości ogarnął ich oboje. Lecz pomimo, że omdlewała rozpieszczona i oczy jej pałały, patrząc na niego, wysiłkiem woli powstrzymała go, by z łagodnym uśmiechem rzec ze słodkim wyrzutem:
— Uspokój się, bo Gerwazego obudzisz... Później... gdy on przestanie mnie potrzebować...
Pozostali przy sobie, trzymając się za ręce i mocno ściskając dłonie, milczeli, pogrążeni w miłosnem upojeniu.
Zmrok zapadał, wzmagając spokój panujący w izbie. Dzieci cieszyły się uszczęśliwione, dokończywszy kleić projektowaną wioskę i stawiając patyczki pomiędzy domkami, utrzymywały, że są to zielone drzewa. Mateusz i Maryanna ogarnąwszy wzrokiem rozbawione dzieci, patrzyli po za okno, ku polom przysłoniętem białością szronu a przechowującem ziarna, z których wyrośnie bogate żniwo; następnie wzrok ich powrócił i spoczął na kołysce z ich ostatnio urodzonem dzieckiem, kołysce, w której także spała nadzieja.
Znów upłynęły dwa długie zimowe miesiące. Gerwazy ukończył pierwszy rok życia a piękne, słoneczne dni rozpoczynającej się wiosny budziły ziemię z uśpienia. Któregoś poranku Maryanna poszła z dziećmi na spacer w stronę płaskowzgórza, pewna, że tam zastanie Mateusza. Aż przystanęła z podziwiania nad przemianą, jaką słońce wywołało na polach, zdobytych na dawnych bagniskach. Pole było jakby rozpostartym, olbrzymim dywanem z zielonego aksamitu, zboże rosło gęsto i zdrowo, chociaż było jeszcze delikatnej, szmaragdowej barwy. Zbiór zapowiadał się cudownie, zdumiewająco. Zebrana rodzina wpatrzyła się z radością w tę spodziewaną płodność pracy, w tę zapowiedź spełnienia się nadziei a radość ojca i matki jeszcze zwiększała rzeźkość Gerwazego, który wyswobodzony z więzów pierwszego niemowlęctwa, budził się do samoistnych ruchów, coraz wyraźniej wzmagając się na siłach. Ponieważ zanadto kręcił się leżąc w wózku, matka go wyjęła i próbowała postawić na ziemi, wtem wyrwał się do lotu i chwiejąc się, postąpił kilka kroków, by łapkami uczepić się o nogi ojca. Była to pierwsza jego próba, więc rodzice zawołali z niezmierną uciechą:
— Chodzi!.. sam chodzi!...
Ach, te pierwsze zapoczątkowania woli dziecka! te pierwsze po sobie następujące objawy: jak pierwsze spojrzenie, pierwszy uśmiech, pierwszy krok, ileż one przynoszą radości sercom kochającej się pary rodziców! Są to rozkoszne etapy wyczekiwane przez nich, niecierpliwie spodziewane, witane okrzykami tryumfu, jakby każda była nowem zwycięztwem, nową zdobyczą, bogacącą wstęp do dalszego istnienia. Już widzą dziecko dorastające, już stało się człowiekiem! Ach a pierwszy ząbek, wyżynający się jak koniec igły z różowego dziąsła; a pierwsze wybełkotane słowo „mama“, albo „papa“, które to słowo tylko rodzice w pierwszej chwili rozumieją, bo dla innych jest ono zgubione w powodzi niesformowanych dźwięków, które można raczej porównać do mruczeń kociątka, do szczebiotu ptaszyny, lecz nie do wyrazistej ludzkiej mowy. Ach te wiecznie odtwarzające się sceny pierwszego dzieciństwa! zawsze jednakie a zawsze wywołujące zachwyt i wzruszenie ojca i matki w podziwie tego rozkwitu ich ciała i duszy!
— Poczekaj! — zawołała Maryanna — on teraz powróci do mnie... Gerwazy!.. Gerwazy!.. chodź... chodź...
I dziecko wróciło, trochę się chwiejąc, próbując raz i drugi, aż wreszcie puściło się i wykonało powtórnie cztery kroki, rozłożywszy ramiona i machając niemi w powietrzu jak pomocniczemi wahadłami.
— Gerwazy!... Gerwazy!... wołał znów Mateusz.
Dziecko znów wróciło. Ponowiono z dziesięć razy tę próbę, każdą taką podróż malca przyjmując z okrzykami radości, znajdując, że jest milutki, pocieszny, niezrównanie zabawny.
Lecz czwórka starszych dzieci zanadto się rozdokazywała z uciechy i zaczęła naprzykszać się Gerwazemu, chcąc go wciągnąć do swojego kółka, więc Maryanna wzięła go na ręce, by usiąść z nim na młodocianej trawie i dać piersi, bo jak mówiła, zasłużył na to, chociaż właściwa jego godzina jeszcze nie zupełnie nadeszła. Lecz był od zawsze gotów i z apetytem rzucił się całą twarzą, z łakomym pośpiechem a wraz powstał szmer życiodajnego, płynącego mlecznego zdroju, który znów spływać począł żyłami świata, by karmić dojrzewające przyszłe żniwa.
Wtem ktoś nadjechał. Bokiem pola biegła boczna, mało uczęszczana droga, skracająca komunikacyę z jedną z sąsiednich wiosek. Jakiś wózek wlókł się powoli, skutkiem dołów i kamieni a powożący chłop tak się zapatrzył na pola pokryte zielonem runem zbóż, iż byłby pozwolił koniowi zboczyć w zarośla, gdyby siedząca przy nim kobieta nie pociągnęła za lejce.
— A więc to pańska robota, panie Froment?..
Mateusz i Maryanna teraz dopiero spostrzegli, że byli to małżonkowie Lepailleur, młynarze z nad rzeki. W całej okolicy drwiono z paryżanina, który osiadł wśród pustkowia w nadziei żęcia zboża w bagnach na płaskowzgórzu. Zwłaszcza Lepailleur drwił z tego śmiałka, wyszydzając niedorzeczność mieszczucha, będącego burżuazem, mającego dobrą posadę w Paryżu a tak głupiego, że woli stać się chłopem i rzucić co miał grosiwa w tę nędzną ziemię, która połknie i jego z żoną i z dziećmi, bez wydania ani jednego kłosa ze zmarnowanego ziarna, jakie pełnemi garśćmi ciskał w to błoto. Na widok zielonego pola, Lepailleur aż zdrętwiał z zadziwienia. Oddawna tędy nie jeździł i nie widział przemian, jakie ta zaszły, zadawalniając się powtarzaniem, że ani jedno ziarno nie wzejdzie, bo ziemia jest zgniła. Złość dławiła go w gardle, gdy spostrzegał, że zasiew rósł gęsto, lecz chociaż zadawało to kłam jego przepowiedni, uparł się tem zawzięciej, udając, że nie wierzy, by zboże tutaj rodziło.
— A więc pan myślisz, że to naprawdę wyrośnie?.. Nie można zaprzeczyć, że wzeszło!... Tak... Ale zobaczymy czy dojrzeje!
A widząc, że Mateusz uśmiecha się spokojnie pewien jak najlepszego plonu, mówił dalej, pragnąc zatruć jego nadzieję:
— Aj, zobaczysz pan, że stanie na mojem... przekonasz się pan, że ziemia to gorzej niż kobieta... i nigdy człowiek nie jest pewien, czy będzie z niej miał pociechę, czy biedę... Ileż razy widziałem takie pola zieleniące się na wiosnę a z kretesem przepadłe, gdy zboże zaczyna się wiązać... byle co a podła ziemia zdradzi tego, który się nad nią zeznoił.. Dość zimnego wiatru... burzy a wszystko przepada... a często nic zgoła niby nie zawadzi a mimo to ziemia zakpi z człowieka i ani ziarnka nie odda z włożonego zasiewu... Leci pan nie możesz się znać na tych figlach... jesteś za młody a przedewszystkiem nie rolnik... ale nieszczęście nauczy pana niechybnie..
Pani Lepailleur przysłuchiwała się jak zawsze z podziwem, że mąż tak pięknie potrafi mówić, przytakiwała mu głową a chcąc i sama coś powiedzieć, odezwała się do Maryanny:
— Niech pani nie przypuszcza, że mój mąż to wszystko gada ot tak tylko, by państwa zniechęcić... On zna się na rzeczy... I ma racyę gdy mówi, że ziemia nic nie warta... Ziemia to tak nieprzymierzając jak dzieci... Jedne żyją, inne umierają i nie można wiedzieć, które będzie pociechą dla rodziców a które doprowadzi ich do grobu z umartwienia... Ale dobrze wszystko policzywszy, to zawsze więcej się daje, aniżeli się zbiera... i złe nikogo nie minie... Zobaczycie państwo... sami się o tem przekonacie...
Nie odpowiadając, Maryanna podniosła oczy i wpatrzyła się z ufnością w Mateusza, czerpiąc w nim otuchę do spokojnego zniesienia tych złośliwych przepowiedni. Mateusz przez chwilę gniewny wobec takiej ciemnoty sąsiadów, urażony ich zawistnem urąganiem, opanował się i odpowiedział żartobliwie:
— A tak, zobaczymy, przekonamy się... Gdy wasz syn Antoni będzie prefektem a moje dwanaście córek będę wydawał zamąż, zaproszę państwa na ich wesele... bo wtedy na tej ziemi tak dużo rodzić się będzie zboża, że wasz młyn będzie odbudowany i postawicie maszynę parową, by mleć pszenicę rosnącą w moich dobrach...
Ręką, Mateusz zakreślał tak szerokie granice swoich przyszłych posiadłości, że młynarz aż się nachmurzył z gniewu, nie lubiąc, by z niego kpiono. Smagnął konia biczem i wózek ruszył po wyboistej drodze.
— Zboże kiełkujące nie jest zbożem we młynie... Do widzenia i życzę szczęścia...
— Do widzenia i dziękuję za życzenie!
Dzieci rozbiegły się poszukując pierwiosnków wśród mchów i zeszłorocznych liści a Mateusz usiadł przy Maryannie, czując, że drży ze wzruszenia. Nie pocieszał jej, wiedząc, że jest dość silna, by przemódz chwilowy niepokój i obawy, jakie wywołać mogły słowa młynarza i jego żony. Wiedział, że zachwiane jej serce prędzej się uspokoi, gdy przy niej pozostanie, więc przysiadł się tuż obok i patrzał na nią, uśmiechając się do niej. I rzeczywiście zaraz wróciła do zwykłej równowagi i już pogodnie uśmiechnięta patrzała na niego, podczas gdy Gerwazy, który jeszcze nie zważał na złośliwe ludzkie gadaniny, ssał z niezmąconą żarłocznością, pomrukując na znak rozkosznego zadowolenia. Mleko płynęło i płynęło bezprzestanku, a krzepione niem ciało dziecka rosło z dniem każdym, nabierając siły i zdawać się mogło, że mleko w obfitości płynące łączyło się z sokami ziemi, napełniając świat, karmiąc życie potęgujące się z każdą godziną, kwitnące wieczystą płodnością.
Którejś niedzieli w trzy miesiące później, państwo 8e8uchóne i państwo Séguin, dotrzymując danej obietnicy, przyjechali wraz z dziećmi spędzić w Chantebled całe popołudnie. Zdecydowali nawet Morange’a, by im towarzyszył z Reginą, chcieli tym sposobem chociażby na jeden dzień wyrwać go z bolesnego smutku, w jakim żył pogrążony. Skoro tylko ci miejscy goście wypoczęli z odbytej podróży koleją, udano się spacerem na płaskowzgórze, bo wszyscy byli zaciekawieni zobaczyć owe sławne pola, dla których uprawy Mateusz stał się chłopem, co dotąd wydawało się im dziwaczną, niczem niewytłómaczoną zachcianką. Śmiał się, prowadząc ich i z prawdziwą dumą wskazał im pole, ciągnące się w nieskończoność pod jasnem niebieskiem niebem i jak zielone morze wysokiego zboża o ciężkich kłosach, słaniające się miękiemi falami pod najlżejszym podmuchem wiatru. Dzień był ciepły i pogodny, jakby dla tem większego tryumfu płodności ziarn, rzuconych w żyzne skiby roli, która od wieków nieuprawiana, żywiła zasiew nagromadzonemi w sobie sokami, dając już teraz miarę obfitości plonu. Bogactwo tego zielonego łana zboża śpiewało hymn na cześć ziemi, kryjącej w swem łonie niewyczerpane źródło życia. Wezbrany pokarm został spożytkowany i zboże rosło wspaniale, z niesłychaną energią tworząe zdrowie i siłę, wypowiadając, co może praca człowieka, który w miłości czuje się solidarnym z naturą. Zielone, bujne pole było dobroczynnem, hojnem morzem, obiecującem zaspokoić głód świata a silnie rozwinięte kłosy, zdawały się głosić dobrą zapowiedz o innych tu powstać mających urodzajnych polach, wypełniających horyzont od krańca do krańca. Było to zwycięztwo jaśniejące w tryumfalnych promieniach słońca Konstancya i Walentyna nie czuły się wzruszone widokiem tej trawy, bo głowy ich snuły innego rodzaju ambicye; Morange, równie jak one, patrzał obojętnemi oczami a wzrok jego był tak błędny i przygasły, że napewno nie wiedział nawet na czem się jego oczy zatrzymały. Lecz Beauchêne i Séguin nie mogli się dość wydziwić nadzwyczajności widoku, przypominając sobie, jak będąc tutaj w styczniu, widzieli tylko obumarłą ziemię, spoczywającą pod lodowatą osłoną białego szronu. Nie umiejąc odgadnąć tajemnicy rolnego gospodarstwa, stali, odurzani siłą cudownego zmartwychpowstania, zwycięzkiem powodzeniem podboju, który dzikie, bagniste płaskowzgórze zamienił w pole żyjącego bogactwa. Zwłaszcza Séguin stał się hojny i wymowny w pochwałach. Był teraz pewny, że Mateusz zdoła spłacać mu raty a może nawet zażąda kupna nowej części dóbr leżących odłogiem.
Powróciwszy do pawilonu, który już teraz nabrał wyglądu siedziby farmera, czekano w ogrodzie na obiad i rozmowa toczyła się o dzieciach. Właśnie wczoraj Maryanna odstawiła Gerwazego od piersi, karmiąc go po raz ostatni przed nocnym spoczynkiem. Kręcił się teraz pomiędzy paniami, chwiał się jeszcze na nogach, lecz dreptał od jednej do drugiej, nie zważając, że bezustannie się przewraca, padając przodem lub tyłem. Było to dziecko wesołe, rzadko kiedy płaczące, zapewne dlatego, że było zdrowe. Wielkie, jasne oczy wciąż mu się śmiały, łapki wyciągał przyjacielsko do każdego, był biały, różowy, bardzo silny i wysoki na swoje piętnaście i pół miesięcy. Zdrój mleka i tędy przepłynął, karmiąc tę ludzką roślinę, wspaniale wyrosłą w żyznym gruncie, na który padło życiodajne ziarno. Konstancya i Walentyna zachwycały się jego urodą a Maryanna z uśmiechem wciąż musiała od siebie odpędzać malca, który ciągnął się jeszcze do piersi, łapki wyciągając dla pochwycenia skarbu, jakiego się domagało jego łakomstwo.
— Nie! nie! mój panie! — mówiła. Już to się skończyło... Teraz będziesz jadać z talerza, jak przystało na tak dużego chłopca...
— Ach, odstawianie dzieci od piersi, cóż to za straszliwy kłopot! — rzekła Konstancya. Zapewne nie dał ci spać dzisiejszej nocy?...
— Spaliśmy wszyscy wybornie, bo nigdy nie karmiłam go podczas nocy... Ale dziś rano by i przerażony nie otrzymując swojej porcyi, więc krzyczał z powodu krzywdy, o jaką mnie posądzał... Ale teraz, jak panie widzicie, jest już grzeczny. Z innemi dziećmi nie więcej miałam kłopotu.
Beauchêne stojąc, przysłuchiwał się z miną jak zawsze zadowolnioną z siebie i z wiecznem swem cygarem w ustach. Konstancya zawezwała go jako świadka:
— Słyszysz, co mówi Maryanna?... Pojąć nie mogę, jakim sposobem jej dzieci z taką łatwością dają się odstawiać od piersi, wszak pamiętasz, ile mieliśmy umartwienia z naszym Maurycym, gdy mamka odeszła... Przez trzy noce z rzędu nie można było zmrużyć oka tak przeraźliwie wrzeszczał... I doprawdy, jest to jeden z powodów, dlaczego nie chciałam mieć drugiego dziecka!
Roześmiała się a Beauchêne zawołał:
— Chodź! przypatrz się, jak twój Maurycy dokazuje! przynajmniej dziś nie będziesz się uskarżać, że niedomaga!
— Ale ja tego nigdy nie mówię! Maurycy jest zdrów, zdrów zupełnie a jeżeli chwilowo niedomaga, to nigdy się tem nie martwię, bo wiem, że jest nadzwyczaj silnego zdrowia...
Pomiędzy ulicami i klombami ogrodu, ośmioro zebranych dzieci bawiło się wybornie. Było tam czworo dzieci domowych: Błażej, Denizy, Ambroży i Rózia; Gaston i Łucya państwa Séguin, którzy uznali za zbyt kłopotliwe zabieranie swej maleńkiej Andrei; Regina, jedynaczka Morange’a i Maurycy, jedyny syn państwa Beauchêne. Maurycy rzeczywiście lepiej trzymał się teraz na nogach, ale był blady, pomimo, ze twarz miał pełną, kwadratową, o grubych, wyraziście występujących szczękach. Matka, widząc że chłopiec jest zadowolony, patrzała na niego uszczęśliwiona i stała się uprzejmiejszą względem tych ubogich krewnych, którzy osiedlając się na wsi i prowadząc tutaj życie niemożliwe, prawdziwie chłopskie, już tem samem nazawsze się wykreślili ze świata, do jakiego należała. Przestali istnieć.
Beauchêne również zadowolony, że jedynak bawi się wesoło, rzekł ze zwykłą pewnością siebie:
— Nie często pozwalam sobie na dziecko, ale jak zbuduję, to takie! Patrz Mateuszu, — jaki tęgi mój chłopak!
Ledwie to powiedział, zaraz pożałował; zadrgały mu powieki i jakiś chłód spadł mu na policzki, gdy spotkawszy się ze wzrokiem Mateusza wyczytał w jego oczach wspomnienie o tym drugim swoim synie, o dziecku Noriny, rzuconem niewiedzieć na jakie zgubne przeznaczenie. Zapadło pomiędzy nimi milczenie i chociaż rozlegały się wesołe okrzyki dzieci bawiących się w ślepą babkę w ogrodzie, przed oczami Mateusza mignęły ciągnące cienie niemowląt, skazywanych na śmierć jeszcze przed pojawieniem się na świecie; cienie tych przeklinanych małych trupów fabrykowanych u akuszerek, w szpitalach, w domu podrzutków, wszędzie zbieranych z resztką życia przez potworne kobiety, tytułujące się wiejskiemi mamkami a będące zbrodniarkami, tępiąemi niemowlęta głodem i chłodem. Mateusz nagle opanowany okropnością tych wywołanych widziadeł, nie znalazł słowa, by odpowiedzieć Beauchêne’owi a wzruszenie jeszcze wzmogło się w jego sercu, gdy spostrzegł Morange’a zapatrzonego w Gerwazego, który śmiał się, przewracał, szczebiotał. Widok tego zdrowego, wesołego dziecka pochłonął całą uwagę Morange’a, którego oczy nabiegły łzami. Czyż i on był pod wrażeniem smutnych widziadeł?, zapewne wywoływał postać ukochanej żony, zmarłej, uprowadzonej przez dziecko, którego nie chciała. Byłoby ono synem przez nich oboje pragnionym a na śmierć przed urodzeniem przez nich samych skazanym! Te tragiczne widma jawiły się na tle ohydnej nory, w której la Rouche zabijała macierzyństwo a obraz tych wspomnień na chwilę nie przestawał dręczyć zbolałego Morange’a, pomimo, że siedział teraz w słonecznym ogrodzie, przepełnionym wesołą wrzawą i śmiechami bawiących się dzieci. Mateusz, pragnąc przerwać dokuczliwy wątek jego myśli, rzekł swobodnie:
— Jaka twoja Regina jest śliczna, milutka... Patrz, jak biega i bawi się razem z dziećmi, chociaż niedługo będzie dorosłą panną, którą za mąż wydasz!
Morange zwolna podniósł głowę i spojrzał na córkę a w oczach jego jeszcze pełnych łez, pojawił się uśmiech, złączony z wyrazem ubóstwienia. Z każdym dniem dostrzegał on wzrastające podobieństwo Reginy do matki i ztąd powstawała w nim coraz silniejsza miłość dla tej ukochanej jedynaczki, po za którą nic już na święcie dla niego nie było. Pragnął, by była najpiękniejszą, najszczęśliwszą, najbogatszą. W tem upatrywał odkupienie win swoich, jedyną radość, jakiej ma było wolno spodziewać się w życiu. Lecz to wielkie przywiązanie czyniło go zazdrosnym względem przyszłego męża Reginy, tego człowieka, który mu ją zabierze, bo wtedy nazawsze już samotnym pozostanie, samotnym, z grozą wspomnień o śmierci Waleryi.
— Mam ją za mąż wydać? — szepnął. — O, nie1 ona dopiero co ukończyła lat czternaście.
Wszyscy się zadziwili, bo Regina wyglądała na lat osiemnaście, tak była wysoka, rozwinięta i ładna kobiecą pięknością. Z gęstych, ciemnych jej włosów, z cery śniadawej, lecz niezrównanie świeżej, promieniała przedwczesna żądza miłości a pragnienia matki marzącej o życiu wystawnem, o światowych popisach i używaniu, były w córce spotęgowane, zdradzając się w każdem jej słowie spojrzeniu, w ruchach, nawet gdy bawiła się z dziećmi jak dzisiaj. Każda przyjemność pochłaniała ją całkowicie, oddawała się wtedy bez namysłu, z rodzajem bezprzytomnego upojenia.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł ojciec, pochlebiony w swej miłości — już proszono mnie o jej rękę. Wiecie państwo, że baronowa de Lowicz chętnie zabiera Reginę do siebie, za co jej jestem niewymownie wdzięczny, bo dziecko trochę się wtedy rozerwie... Otóż pani baronowa opowiadała mi, że jakiś milionowy cudzoziemiec jest do szaleństwa rozkochany w Reginie... Niech poczeka! Jeszcze pięć, albo sześć lat zatrzymam ją przy sobie!
Już nie płakał, nawet roześmiał się z egoistycznem zadowoleniem, nie zauważywszy, jaki chłód spadł na obecnych, gdy wymówił nazwisko Serafiny; nawet Beauchćêne znajdował, że jego siostra jest niestosownem, kompromitującem towarzystwem dla młodej dziewczyny.
Maryanna dla przerwania zapadłego milczenia, zwróciła się z pytaniem w stronę Walentyny a Gerwazy z tego korzystając, podstępnie dostał się wreszcie na kolana matki.
— Dlaczego pani nam nie przywiozła swojej małej Andrei? Byłabym z radością ją ucałowała. A miałaby towarzysza w Gerwazym, bawiąc się z nią, nie dokuczałby mi jak oto teraz...
Lecz Séguin odpowiedział wprzód, nim żona zdołała wyrzec pierwsze słowo:
— W takim razie mnieby tutaj nie było! Zdaje się, że dość narobiliśmy sobie kłopotu, zabierając z sobą dwoje starszych!.. Andrea jest nieznośniejsza od nich obojga, ciągle skrzeczy aż uszy bolą, zwłaszcza od czasu, jak odprawiliśmy mamkę...
Walentyna potwierdziła, że Andrea rzeczywiście jest bardzo niegrzecznem dzieckiem. Odstawiono ją od piersi tydzień temu i la Catiche, która przez rok jak była mamką terroryzowała cały dom, obecnie swoim odjazdem, pogrążyła wszystkich w nieopisany kłopot. Ach ta la Catiche! kosztowała ona niemało a chcąc uniknąć przykrości, jakie byłaby wywołała, gdy ją zmuszono do abdykowania z urzędu, obsypano ją podarkami dla niej, dla jej męża, dla jej córki, dla całej okolicy! A przytem rozkaprysiła Andreę, która do niej się przywiązawszy, od rana do wieczora przyzywa ją, zanosząc się od płaczu i odpychając piastunkę, jaką ma teraz przy sobie. Po odjeździe la Catiche, wykrywają się z dniem każdym liczne jej złodziejstwa, zabrała z sobą mnóstwo domowej bielizny a całą służbę zdołała zbuntować, popsuć, tak, iż obecnie panuje nieład przechodzący wszelkie granice i chyba zmuszeni będą do rozpędzenia wszystkich domowników. Konieczność mamki, gdy się ma dziecko, wystarcza do powstrzymania młodych małżeństw od liczniejszego potomstwa.
— Byle dzieci były zdrowe, to się zapomina o pobocznych kłopotach, odezwała się pojednawczo Maryanna.
— Niechaj pani nie sądzi, że Andrea jest zdrowa! — zawołał Séguin z brutalnym wybuchem. — Prawda, że poprawiła się przy la Catiche, lecz w ostatnich czasach, nie wiem co jej ta kobieta zrobiła, ale to pewna, że dziewczyna ma tylko skórę i kości!
Walentyna chciała protestować, lecz rozgniewał się:
— Więc ja kłamię?.. Lecz nie tobie, ale mnie każdy uwierzy, gdy spojrzy na dwoje naszych starszych dzieci. Ledwie, że trzymają się na nogach, takie to słabe... A są takie, bo nie chcesz i nie umiesz zajmować się niemi. Wiesz przecie, że Santerre je nazywa dziurawemi workami.
Zdanie Santerre’a miało nadal dla niego niezachwianą nieomylność. Walentyna już się nie odezwała, zadawalniając się lekkiem wzruszeniem ramion. Obecni zaś, nieco zakłopotani, patrzeli na Gastona i Łucyę. Rzeczywiście byli oni rażąco mizerni, łatwo się męczyli i nie mogli podążyć za innemi dziećmi a wątłe ich postacie i buzie, wyrażały zalęknienie i znużenie.
— Powiedz, moja droga — spytała Konstancya Walentyny — czy nasz poczciwy doktór Boutan nie przypisuje zła temu, żeś sama nie karmiła swoich dzieci? Wyobraź sobie, że przy keżdem niedomaganiu Maurycego, wręcz mnie obwinia, poczytując za zbrodnię, jeżeli matka nie chce być zarazem mamką!
Rzucone przez Konstancyę nazwisko doktora Boutan, wywołało przyjazne okrzyki oburzenia, och Boutan!.. on jest stronny jak każdy specyalista. Séguin szydził, Beauchêne dowcipkował o obowiązkowej służbie macierzyńskiego karmienia niemowląt, nakazanej prawem, zadekretowanem przez obie Izby. Tylko Mateusz i Maryanna milczeli. Lecz Konstancya zwróciwszy się do tej ostatniej, rzekła:
— Moja droga, tylko nie przypuszczaj, że z ciebie żartujemy... Twoje dzieci są rzeczywiście wyjątkowo zdrowe i dorodne, nikt temu nie jest w stanie zaprzeczyć.
Maryanna skinęła głowę pobłażliwie, na znak, że pozwala nawet ze siebie żartować i będzie zadowolona, jeżeli to się przyczyni do ogólnej wesołości. Ale spostrzegła, że Gerwazy korzystając, iż nie zwraca na niego uwagi, dobiera się do jej stanika, szukając utraconego raju. Spuściła go więc na ziemię, mówiąc:
— Nie... nie, mój panie... Już powiedziałam, że się to skończyło... Czyż nie widzisz, że śmianoby się z nas obojga!..
I stała się rzecz rozkoszna. Mateusz wzruszony wpatrzył się w Maryannę. Była mu więc przywróconą, odzyskiwał ją dla siebie, bo już spełniła obowiązek, już ostatecznie ukończyła postawienie na własne nogi dziecko, karmiąc je własnem swojem ciałem. Była więc znów żoną, kochanką, kobietą, wesołą ze swej swobody, z powracającej i dla niej wiosny i jak wypoczęta ziemia, gotową była do dalszej płodności. Nigdy jeszcze nie wydała mu się piękniejszą. Podziwiał jej spokojną urodę pełną siły, widział w niej tryumfatorkę szczęśliwego macierzyństwa i była dla niego świętą tem zdrojem mleka, które z niej spłynęło, krzepiąc świat cały. Serce Mateusza śpiewało jej hymn pochwalny, hymn czci dla prawdziwej matki, która karmi urodziwszy, bo inne nie są zupełnemi matkami, usuwając się od obowiązku karmienia, są przestępczyniami wywołującemi obliczyć się nie dające szkody. A widząc ją w tej apoteozie i otoczoną zdrowem potomstwem, jak dobrotliwą boginię nieustającej żyzności, mówiącą już o jutrzejszych darach, czuł, że ją miłuje, że jej pożąda, że ją mieć pragnie w płomiennym uścisku nieśmiertelnego słońca miłości. Boska żądza jawiła się, ta żądza będąca żarem i duszą wszelkiego istnienia, drżąc w słonecznych promieniach ponad polami, wirując w wodach, płynąc wraz z wiatrem, zapładniając w każdej sekundzie miliardy jestestw. Może Mateusz był tylko upojony lekkim zapachem jej włosów, pieszczącym go wonią nowo rozkwitłego kwiatu?... A może znienacka wymienili z sobą jedno z tych spojrzeń, które ich wzajemnie podbijało obietnicą wspólnego oddania sobie tego co w każdem z nich należało do drugiego?.. Dość, że równocześnie wpadli w ekstazę, zapominając o reszcie świata, o tych wszystkich ludziach, którzy ich otaczali. Nie widzieli ich, w całości pogrążeni w potrzebie należenia do siebie, szeptania sobie, że się kochają, że nadeszła pora nowego rozkwitu miłości. Pochylił się nad nią, wyciągając ku niej usta, ona podała mu swoje i pocałowali się z upojeniem.
— Ładnie!.. Nie żałujcie sobie! — zawołał z podochoceniem Beauchêne. Co was opętało?..
— Może chcecie, byśmy wyszli i pozostawili was sam na sam?.. dorzucił tym samym tonem Séguin.
A podczas gdy Walentyna zanosiła się od śmiechu a Konstancja przybierała miny zgorszone, Morange wyrzekł słowa głębokiego smutku głosem pełnym łez, które dławiły go ciężką goryczą niepowrotnej dla niego miłosnej przeszłości:
— Ach, jakże wielką macie słuszności
Zadziwieni tem co zrobili a czego nie byliby chcieli zrobić w obecności świadków. Mateusz i Maryanna przez chwilę wylęknięci spojrzeli na siebie ze szczerem zakłopotaniem. Lecz oprzytomniawszy, oboje się roześmieli z ujmującą poczciwością i swawolnie zaczęli przepraszać gości. Kochać! kochać! módz kochać!.. oto całe zdrowie życia, lecz trzeba chcieć i trzeba módz!
— A więc — mówił żartobliwie Beauchêne — zaraz zacznie się coś szóstego! nie odkładając, będzie szósta!
Gerwazy, jeszcze chwiejnie trzymając się na nogach, doszedł wszakże do kółka bawiących się dzieci i patrzał na galopujących swych trzech braci i siostrę, podziwiając jak rej wodzili wśród całego grona.
— A tak, teraz będzie szóste! potwierdził Mateusz a Maryanna kiwnięciem głowy dawała na to przyzwolenie.
Zwrócił się w stronę pola, które słaniając się i falując jak zielone morze, przyobiecywało bogate plony.
— Można zapragnąć szóstego dziecka, bo oto tam dojrzeje zboże, które je wyżywił.
Był to okrzyk człowieka czynu, energii i woli, człowieka zobowiązującego się przed sobą samym, by płodząc dziecko, stworzyć zarazem nowy zasób, dający mu możność wyżycia. Uważał taką przezorność za prosty obowiązek uczciwości a znalazłszy to rozwiązanie zadania, miał spokojne sumienie, że nie rzuci na świat pasorzytów. W miarę zwiększania się rodziny, powiększać będzie ilość pól, zdobywanych na odłogiem leżącem pustkowiu; karczować będzie zarośla, osuszać bagna, usuwać kamienie i zwilżać piaszczyste wydmy, by i one rodzić poczęły. A ziemia i kobieta dopełnią dzieła stworzenia, zwycięzko dążąc ku wzmożeniu życia, siły i nadziei.

KONIEC KSIĘGI TRZECIEJ.

KSIĘGA CZWARTA.

I.

Minęło lat cztery. W przeciągu tych czterech lat, Mateusz i Maryanna mieli dwoje dzieci, córkę w pierwszym roku a syna pod koniec roku trzeciego. A z każdem powiększeniem się familii zwiększał się także obszar ziem uprawianych w Chantebled; za pierwszym razem przybyło dwadzieścia hektarów żyznej ziemi zdobytej na reszcie bagnisk płaskowzgórza a w następnych latach pola na wykarczowanych zaroślach i pustkach, już zwilżonych odciągniątemi w tę stronę źródłami. Był to podbój życia, wzmagająca się żyzność i płodność pod dobroczynnem ciepłem słońca, praca nieustająca i twórcza, wśród przeszkód, umartwień i zwycięzkich zdobyczy, które przemożną siłą wzrastały, tchnąc coraz większą energią, zdrowiem i radością.
W dniu, w którym Mateusz przybył do Paryża dla zrobienia układu z Séguin’em, co do kupna zarośli i przyległego pustkowia, zastał u niego Serafinę. Séguin uszczęśliwiony z regularności, z jaką otrzymywał pieniądze na oznaczone raty, był niewymownie uradowany, sprzedając mu częściami obszerne dobra Cbautebled, dotychczasowo nie przynoszące prawie żadnych dochodów, więc z góry zgadzał się na każdą nową propozycyę kupna i podpisywał kontrakt, winszując sobie pozbycia się kłopotu z ziemią, na którą powątpiewał znaleść kiedykolwiek nabywcę. Pragnął dziś zatrzymać Mateusza na obiad. Lecz ten śpieszył się z powrotem do Chantebled, bo żniwa już się rozpoczęły. Serafina milcząc uśmiechała się ironicznie a gdy Mateusz rzekł, że weźmie dorożkę, by nie spóźnić się na pociąg kolei żelaznej, rzekła:
— Powóz czeka na mnie na dole, jeżeli pan chcesz to mogę pana odwieść na dworzec kolei północnej... właśnie potrzebuję być w tamtej stronie...
Spojrzał na nią a nie chcąc, by przypuszczała, że się lęka, pokusy jej wdzięków, przyjął propozycyę, pewien siebie, że nie odnowi stosunku zerwanego z nią od tak dawna.
— I owszem... skorzystam z pani uprzejmości...
Gdy się znaleźli w karetce wysłanej zieloną jedwabną materyą i siedząc tuż przy sobie, jechali unoszeni kłusem pięknego konia, Serafina okazała się przyjacielską, miłą i niezwykle otwartą.
— Drogi Mateuszu, nie uwierzysz jak wielką mi sprawiasz przyjemność temi kilku chwilami, jakie teraz z sobą spędzimy... Zwykle jesteś dziwnie nieprzystępny, możnaby przypuszczać, że stronisz odemnie w obawie, bym się na ciebie nie nuciła. Nie wypieram się, że marzyłam o wznowieniu dawnych chwil, których wspomnienie jest mi drogie i słodkie. Ach, mój Boże!. ale jakże to wszystko już daleko po za nami zostało!.. i jakże wielką masz słuszność, nie chcąc psuć wspomnień, ryzykując je wznowić powtórną rzeczywistością. Przysięgam ci, że obecnie tylko twoją przyjaciółką być pragnę i wiedz, że jesteś jedynym mężczyzną, dla którego pozostało ciepłe miejsce w mojem sercu. Otóż, słodko mi będzie módz się zwierzać przed tobą, opowiadać ci najskrytsze moje tajemnice, którychbym nie powierzyła żadnemu innemu mężczyźnie, ani żadnej kobiecie. Pozwól mi więc być z sobą w przyjaźni... będzie to dla mnie wielkiem, bardzo wielkiem dobrodziejstwem...
Była rzeczywiście wzruszona. Z przyczyn niczem nie dających się objaśnić, czuła się roztkliwioną w obecności tego człowieka, który ją niegdyś posiadał a następnie nią wzgardził i ona, lak nielitościwa względem samców, których wyczerpywała, zużywała, by następnie ich czucie w pościgu za świeżą zdobyczą, stała się teraz przyjacielską, doznając nieznanej sobie rozkoszy wypowiadania się i uskarżania z niebywałą szczerością:
— Nie jestem tak szczęśliwa, jak ludzie myślą... żyję w bezustannych obawach... Wyobraź sobie, że chociaż o tem nie wiedziałeś, bo i nikt o tem nie wie, o mało co nie miałam dziecka... Na szczęście poroniłam w drugim miesiącu. Ale wciąż jestem pod groźbą, że to może się powtórzyć... i że znów zajdę w ciążę... Wiem co mi powiesz, ty mój przyjacielu pełen mądrości, powiesz mi, bym wyszła za mąż i miała dzieci. Lecz cóż chcesz? to nie dla mnie... ja jestem tylko kochanką i dość wymagającą kochanką... przecież mogę to wyznać przed tobą, bo o tem dobrze wiesz, chociaż może nie chcesz o tem pamiętać...
Pomimo melancholii, śmiech jej zadźwięczał wyzywająco a oczy zapałały cielesną żądzą, opromieniając namiętną twarz otoczoną mnóstwem ryżych, zwichrzonych włosów koloru ognia. Z wiekiem, jej płciowa namiętność gwałtowniejsze miewała żądze. Serafina z dumą przyznawała się do lat trzydziestu pięciu, wiedziała bowiem, że była uderzającej urody i że ciało jej pozostało bez skazy, jakby wykute w marmurze. Utrzymywała, że nigdy nie czuła się tak młodą, tak zgłodniałą miłości, więc nie to ją martwiło, że lata biegną, lecz to, że nigdy nie mogła się nasycić, bo ją krępowały następstwa, których pragnęła unikać. Jak dotąd, udało się jej zachować dawne stanowisko w święcie i jako bogata wdowa wszędzie była przyjmowana, dozwalano jej mieć kochanków tuzinami, byle zręcznie umiała ich ukrywać, zadawalniaiąc się ich towarzystwem w tajemniczem mieszkaniu przy ulicy de Marignau. Zajmowane przez nią pokoje na parterze, były zwykle hermetycznie zamknięte i nie afiszowała się z tymi, którzy tam u niej przebywali. Krążyły wszakże wieści, pokryjomu szeptane, że opętana erotycznem szaleństwem Serafina, jak dawne rzymskie cesarzowe nigdy nasycić się nie mogące, przebierała się wieczorami za uliczną prostytutkę i snując się na chodniku w niektórych dzielnicach miasta, polowała na brutalnych, przygodnych kochanków, życząc sobie ich grubiańskiej gwałtowności. Poszukiwała potworności fizycznych, płonęła chęcią monstrualnych zetknięć, chociażby to z rozdarciem ciała miało być złączone. Wobec tak rozpasanej rozpusty, groźba ciąży była nieustanna, miała bowiem często do czynienia z ludźmi pijanymi, którzy nie byli w stanie zachować jakiejkolwiek przezorności.
Mateusz zrazu zdziwiony, słysząc takie zwierzenia, czuł się opanowany politowaniem względem tej kobiety, którą uważał teraz jako chorą. Mimowoli uśmiechnął się wszakże, pomyślawszy, iż pomimo starań, jakie czynili ci wszyscy ludzie w chęci oszukania natury, stawali się wszakże igraszką właściwego jej celu.
— Zdawało mi się, że byłaś pewna środków ostrożności? — rzekł z odcieniem ironii. — Czyś pozapominała używanych przepisów?..
— Czyż jest jakakolwiek pewność pod tym względem! — zawołała z przejęciem. — A wreszcie tylu jest niewprawnych! tyle jest wrogich okoliczności!.. Niepodobna módz zawsze się zabezpieczyć!
Nieledwie zapomniała że jest kobietą i rozmowa toczyła się swobodnie, jakby dwóch mężczyzn z sobą rozmawiało. Niczem się nie krępując, cała oddana wypowiadaniu swych żądz nasycić się nie dających, wyznała z dziką otwartością:
— Wreszcie te wszystkie oszukiwania naturalnego popędu uważam za wstrętne i brzydzę się ich koniecznością. Czyż jest coś głupszego i więcej poniżającego?.. Wszelka przezorność jest krzywdą miłości, popsuciem jej i zniweczeniem! Czyż wystawiasz sobie parę kochanków czuwających nad unoszącym ich szałem, skrępowanych myślą, że strzedz się im należy miłowania się aż do końca! Lepiej odrazu odwrócić się do siebie plecami i nic nie rozpoczynać, kiedy nic nie można skońezyć! Jestem oburzona, wprost wściekła i za każdym razem byłabym gotowa ryzykować wszystko, gdyby nie strach, że się skompromituję, że utracę spokój, moje stanowisko w świecie i te marne okoliczności zmuszają mnie tchórzyć, jak tchórzą inne kobiety!
Mówiła śpiesznie, bez wytchnienia, z całą otwartością przyznając się, że jeżeli przez ciekawość poszukiwała krańcowego zepsucia, pragnąc się zapoznać ze wszelkiemi objawami miłości, porzucała te igraszki, jako nie dające właściwego zadowolenia, pozostawiające ją rozdrażnioną i jeszcze gwałtowniej zgłodniałą. Po tych wybrykach swawoli, powracała namiętnie w objęcia mężczyzny, z żarłocznością pożądając naturalnego aktu, bo uspokojenie przynieść jej mogły tylko całkowite, niestrudzone uściski. Potrzeba tego doprowadzała ją do wściekłości przeciwko oszukaństwom, wybiegom, jakich musiała używać w obawie przed dzieckiem i żarliwie pragnęła środka mogącego ją uchronić bez krzywdy dla jej miłosnych szałów. Była opętana tem pragnieniem, marząc o nocach wolnych od strachu, od przymusu, o błogich nocach całkowitego oddania się zaspokojeniu trawiącego ją głodu i używania rozkoszy w pełni tryumfu odniesionego zwycięztwa nad prawem natury.
Wspomniała o poronieniu, nie przyznając się, że zostało sztucznie wywołane, lecz Mateusz domyślił się prawdy, słuchając dalszego jej opowiadania:
— Najgorsza sprawa to z tem, że od czasu jak poroniłam, wciąż niedomagam i wciąż muszę się leczyć. Na szczęście natrafiłam na młodego doktora, mieszkającego w sąsiedztwie, doktora będącego uprzejmym, miłym człowiekiem... wolę mieć z nim do czynienia, aniżeli z którym ze sławnych starszych jego kolegów, bo ten słucha mnie, nie opiera się moim żądaniom, przytem pewna jestem, że mi dotrzyma tajemnicy... i jeszcze ma tę zaletę, że nie będąc znaną osobistością, nie zwraca niczyjej uwagi, często do mnie przychodząc... Leczy mnie od trzech miesięcy, ale bardzo jestem zaniepokojona, bo ostrzegł, że przy byle okazyi mogę zajść w ciążę, ponieważ są jakieś nieprawidłowości, zdaje się, że jakieś osunięcie się organu... Więc domyślasz się, że żyję pod bezustanną groźbą... bo chyba musiałabym się wyrzec wszelkiej styczności i uciekać przed każdym mężczyzną. Otóż doktór, widząc moją męczarnię, namawia mnie do pewnej operacyi, lecz boję się na to zdecydować, boję się do niemożliwości...
Mateusz spojrzał na nią zdziwiony, pytając:
— Więc naprawdę jesteś chora?
Spostrzegła się, że za wiele powiedziała, więc pochwyciła to przypuszczenie i przybierając ton zmęczony, rzekła:
— Tak, wszak ci powiedziałam, że wciąż niedomagam. Bywają dni, gdy bóle całą mnie skręcają. A jeżeli mój poczciwy doktór mówi o potrzebie operacyi, to znaczy, że muszę mieć jakieś znaczne wewnętrzne nadwerężenie. On nie jest chirurgiem, więc zaprowadzi mnie do kliniki doktora Gaude, który zbada moją chorobę i zoperuje, jeżeli uzna za konieczne. Ale dreszcz mnie przebiega ze strachu, gdy o tem wspomnę... i doprawdy nie wiem, czy mi starczy odwagi, by się temu poddać.
Rzeczywiście pobladła, oczy jej przygasły i cała się trzęsła pod wrażeniem myśli o lodowatem żelazie w ręku sławnego chirurga. Wrzała w niej walka pomiędzy strachem a marzeniem o bezkarności używania rozkoszy. Mateusz, nie mając wątpliwości co do właściwej treści jej wzruszenia, rzekł łagodnie:
— O ile wiem, to tego rodzaju operacye są bardzo niebezpieczne. Nie należy do nich się uciekać bez wyraźnej konieczności, chyba, że choroba śmiercią zagraża... Biedne zoperowane kobiety, narażają się na mnóstwo uciążliwych zwichnień i przykrych rozczarowań.
— O, zapewniam cię — zawołała z gorączkowem ożywieniem, że jeżeli pozwolę, by mnie krajano, to tylko jeśli nie będzie można tego uniknąć i pierwej dokładnie wywiem się o wszystkiem. Doktór Gaude ma podobno operować temi dniami jedną z córek starego Moineaud, wiesz, tego robotnika pracującego w zakładzie mojego brata... Otóż — jeżeli nic się nie odmieni w stanie mojego zdrowia — mam zamiar pójść do tej kobiety i osobiście dowiedzieć się, jak ona się czuje, po powrocie z kliniki.
— Jedna z córek Moineaud? — powtórzył Mateusz ze zdziwionem ubolewaniem. — To chyba Eufrazya, ta która przed czterema laty wyszła zamąż i już ma troje dzieci a między niemi parę bliźniąt. Na prośbę małżonków Moineaud, wziąłem do służby Cecylię, jedną z ich młodszych córek a mającą rok siedemnasty, ale jestem w obawie, że ona nie podoła robocie, jaką ma u nas, bo za najmniejszem zmęczeniem musi się kłaść do łóżka. Teraźniejsze proste dziewczyny z ludu są nerwowe i delikatne jak księżniczki. Przyznać trzeba, że są ojcowie i matki nie mające szczęścia z licznem potomstwem i to mnie zasmuca, bo nie tylko, że to jest złem z punktu ogólno społecznego, lecz dostarcza wam argumentów przeciwko szerzonym przezemnie poglądom... tryumfujecie, wtedy wy wszyscy ograniczający liczbę płodzonych dzieci, jeżeli nie bawicie się w tępienie ich w samym zarodku.
Roześmiała się wesoło, zapominając o swoich kłopotach a ponieważ powóz się zatrzymał, rzekła:
— Już jesteśmy przed dworcem kolei żelaznej, jaka szkodal!Miałam jeszcze mnóstwo rzeczy do powiedzenia ci, mój drogi!.. Ale wiedz, że jestem uszczęśliwiona z zawarcia z tobą przyjaznego sojuszu. Martwiłam się, że wyglądało jakbyś drżał przedemną i unikał spotkania, chyba powątpiewałeś, że jestem zdolna kochać cię jak siostra? Otóż upewniam cię, że mi to sprawia niewymowną radość, przynosi pożądany wypoczynek i rada jestem, że pozyskałam w tobie powiernika, taki powiernika, przed którym ze wszystkiego będę się opowiadać... No, podaj mi rękę i uściskajmy sobie dłonie jak para starych przyjaciół!
Pożegnali się, jak sobie tego życzyła i Mateusz patrzał za odjeżdżającym jej powozem, zdziwiony, że odkrył dziś Serafinę, o jakiej nie miał pojęcia, Serafinę obarczoną udręczeniami i potrzebującą wypowiadania się z ufnością. A może obierając sobie za powiernika dawnego kochanka, znajdowała nowość wrażenia, odsłaniając się przed nim pod względem moralnym? Do jakiejże krańcowej ostateczności dążyła ona teraz w pragnieniu bezkarnych nasyceń rozkiełznanej cielesnej żądzy?
Leczący ją doktór, Mainfroy, był wysokim, szczupłym, trzydziestoletnim mężczyzną, przyzwoitego ułożenia, twarzy pulchnej a zarazem po ważnej. Zawsze od rana opięty w tużurku, rozpoczynał wyrabiać sobie klientelę pomiędzy kobietami, wiedząc, że nawet średniej wartości doktorzy, umieją sobie tą drogą zapewnić bardzo znaczne dochody. Wziął sobie za zasadę, by nawet wobec nic nie znaczącej dolegliwości przybierać minę głębokiego zastanowienia, podnosił ważność cierpień nerwowych, z niezrównaną cierpliwością słuchał żałosnych utyskiwań swoich pacyentek, hojny był w udzielaniu lekarstw i strzegł się głupiej ochoty romansowania z klientkami, pamiętając, że kobieta oddająca się swojemu doktorowi, przestaje mu płacić za wizyty. Właśnie, w ten sposób zdobył sobie władzę nad Serafiną. Była zdziwiona, że ten ładny, młody doktór pozostał obojętny i nie rozumiejący jej zachęcających wyznań. Po raz pierwszy przybył do niej, wezwany podczas nocy przez wystraszoną służącą i z rodzaju cierpienia Serafiny odrazu poznał, że dostała ataku nerwowego skutkiem gwałtownego wstrząśnięcia po sztucznie spowodowanemu poronieniu. Lecz udał, że się niczego nie domyśla i zastraszył ją, że może uledz chorobie zakłócającej dotychczasowe jej życie, jeżeli, nie leczona, przejdzie w stan chroniczny. Nabrała do niego zaufania i ufając jego zdaniu, z lękiem patrzała, gdy znacząco kiwał głową, półsłówkami wywołując mnóstwo najstraszliwszych dolegliwości. Doktór Mainfroy uważał siebie za uczciwego lekarza, w niczem nie ustępującego większości swoich kolegów i rzeczywiście nie był on zdolny dopuścić się nadużycia pokładanego w nim zaufania chorego lub chorej a drobne ustępstwa, które czynił kaprysom dam, uważał za zgodne z koniecznością wyrobienia sobie stanowiska. Miał przytem sumienie dość powolne, by w razie okazyi kierować swe klientki ku niektórym ze znanych chirurgów, za co otrzymywał od nich pewne ustanowione wynagrodzenie. Jaki był dalszy los tych kobiet, to już nie jego była sprawa. Był tylko uprzejmym pośrednikiem i raz zawierzywszy chorą znakomitemu specyaliście, usuwał się, jemu pozostawiając swobodę zbadania i leczenia.
Już blisko ud roku trwała tego rodzaju komedya pomiędzy Serafiną a doktorem Mainfroy. Wzajemnie mogli przypuszczać, że oszukują się z dobrą wiarą i nie byliby już w stanie powiedzieć, kto z nich pierwszy wspomniał o potrzebie operacji. Przychodził do niej prawie regularnie co tydzień a jeżeli się opóźnił, przywoływała go, zmuszając do zapisywania nowych lekarstw, przesadzając swoje cierpienia, narzekając na bóle nie do wytrzymania. A skutkiem niecierpliwości Serafiny w poddawaniu się niedomaganiom, zaczęli oboje mówić o tej operacyi, któraby napewno uwolniła ją od wszystkich przykrych kłopotów. Powstrzymywał jej zapał gdy była bliską powzięcia stanowczego postanowienia, bo chciał jaknajdłużej zachować dla siebie tę dobrze płacącą klientkę, lecz zauważył, że należy się mieć na baczności, bo może się zbuntować przeciwko zbyt powolnemu leczeniu i pomijając jego pośrednictwo, podążyć ku wielkiemu chirurgowi, by umiejętną operacją dozwolił jej urzeczywistnić marzenie, którem była opętana. Mainfroy zdawał sobie sprawę z całości położenia, wiedział, że bóle Serafiny nie mogą być dokuczliwe i że z istniejącego lokalnego zapalenia oddawna byłaby się wyleczyła, wyrzekając się na czas jakiś nocnych nadużyć. Zaczął więc teraz powątpiewać o możności radykalnego wyleczenia i potrząsając znacząco głową twierdził, że w najlepszym razie kuracja wymaga długich, bardzo długich miesięcy. A wreszcie, z tego rodzaju chorobami nigdy niczego nie jest się pewnym: bo może to wyjątkowo złożony objaw, niepochwytny dla niespecyalisty?.. Któregoś dnia zrobił przypuszczenie, że tworzy się narósł i jakoś zaraz potem, wymówił nazwisko doktora Gaude, co nieledwie, że zdecydowało o konieczności operacyi. Lecz następnie upłynęło jeszcze sporo tygodni, bo Serafina zlękła się i wyspowiadała przed nim częściowo, tając cały szereg obaw, jakie ją trwożyły, co do możliwych następstw. Za każdą wizytą doktora Mainfroy, ośmielała się i wypytywała go, o ile jej kobiece żądze pozostaną niezmienne? Różne znajome wystraszyły ją, opowiadając, że po operacyi, kobieta przestaje byś sobą, stygnie dla miłosnych zapałów, jest niezdolną odczuwać zmysłowych rozkoszy. Były to przyczyny powstrzymujące ją; pragnęła obezwładnienia organu, pozbycia się groźby macierzyństwa i tylko dlatego pożądanego celu, była gotową iść pod nóż operatora; lecz wyrzec się żądzy, zabić w sobie możność rozkoszy, tego nie mogła, nie chciała, bo umarłaby ze wstydu i ze złości, gdyby dobrowolnie wyzbyła się ognia, który ją pożerał i którego płomienie pożądała wiecznie nasycać, wolna od wszelkiego obowiązku. Mainfroy uśmiechał się łagodnie, wzruszał ramionami, uważając opowiadania przyjaciółek Serafiny za niedorzeczne baśnie a wzamian twierdził, że na dziesięć zoperowanych kobiet, dziewięć pięknieje, młodnieje, zachowując krasę urody po za ukończonych lat pięćdziesiąt i że wogóle temperament ich staje się o wiele namiętniejszy, co właśnie jest jedną z niedogodnych stron operacyi.
Gdy Mainfroy uroczyście ją o tem upewnił, Serafina skinęła, by zamilkł, udając zawstydzoną i rzeczywiście twarz jej płonęła, ale z gorączkowego wybuchu radości.
— Ach doktorze, czy sobie wyobrażasz, że będziesz musiał leczyć mnie następnie, by wywołać uspokojenie organizmu. Żartuję, śmieje się, ale pomimo to, wierzaj, kochany doktorze, iż od wczoraj cierpię gwałtowniej niż kiedykolwiek. Czyż to nie jest okropne, gdy pomyślę, że może mam w sobie zarodek śmiertelnej choroby? Ach, boję się!.. tak... boję się, lecz ulegam konieczności i proszę, byś mnie zaprowadził do kliniki doktora Gaude... trzeba się raz przekonać i poddam się jego krajaniu, kiedy powiadasz, że on cudów dokonywa!
— Tak, prawdziwych cudów — pochwycił Mainfroy. — Właśnie i teraz dzienniki rozwodzą się nad chorą, którą wybawił od śmierci. Zwłaszcza od kilku miesięcy ma on niesłychane powodzenie. Czy pani wie, że postawił na nogi tę biedną robotnicę, Eufrazyę, o której pani mówiłem. Powróciła już do domu zdrowsza niż kiedykolwiek a zdaje mi się, że jej choroba była w tym samym rodzaju co i pani, mówiono mi, że miała słabość bardzo złośliwego gatunku.
— Naprawdę? — zawołała Serafina. — Zatem zrobię, jak to sobie obiecywałam... pójdę ją zobaczyć i wyciągnę na opowiadanie... Proszę, niechaj pan na to zaczeka przed zażądaniem od doktora Gaude konsultacyi dla mnie.
Eufrazya Moineaud, wyszedłszy za mąż za Augusta Benard młodego i zawsze wesołego mularza, który się w niej zakochał, chociaż była chuda i nieładna, mieszkała z mężem przy ulicy Caroline w dzielnicy Grenelle, w obszernej izbie, będącej kuchnią, stołowym pokojem a zarazem sypialnią. Był przy izbie ciemny alkierz, który spożytkowano, gdy po czterech latach małżeństwa znalazło się aż troje dzieci, postawiono w nim łóżko dla dwóch starszych dziewczynek będących bliźniaczkami. Kołyska młodszego dzieciaka, chłopca, stała przy łóżku rodziców. Eufrazya, mając zbyt wiele pracy w domu, przestała chodzić do roboty w zakładzie i należy jej przyznać, że utrzymywała izbę we wzorowej czystości, panując w rodzinie jak samowładna królowa, rozkazująca i słuchana, gdy nagle, po ostatnim połogu chwyciły ją bóle doprowadzające do nieprzytomności. Zapewne zbyt pośpiesznie wstała, by zająć się gospodarstwem, lecz znosiła cierpienie z wielką energią, chociaż jątrząc się ze złości, znęcała się nad mężem, który drżał przed nią, dawszy się jej opanować od samego początku. Tęgi, olbrzymi ten chłop, łagodnie znosił napaści złego humoru drobnej, chudej Eufrazyi, której nieznośny charakter ostatecznie się zaostrzył skutkiem choroby. Wreszcie, zgodziła się wstąpić do szpitala i właśnie skutkiem tego, powróciła obecnie z kliniki doktora Gaudę, przebywszy operacyę i jak mówiono, zupełnie wyleczona. Od paru tygodni dzienniki nie przestawały pisać o tym nowym tryumfie doktora Gaude, opowiadając wzruszającą historyę tej młodej, zamężnej robotnicy, dotkniętej okropną chorobą i uratowanej od niechybnej śmierci, przywróconej mężowi, drobnej dziatwie i zdrowszej, silniejszej niż przedtem. Kuracya ta była arcydziełem znakomitego chirurga, stanowczą zachętą dla dam, wahających się z zezwoleniem na operacyę.
Rano, około godziny jedenastej, Serafina przyszła do mieszkania małżonków Benard i zastała całą rodzinę zebraną. Benard, który pracował przy domach budujących się w sąsiedztwie, jadł teras zupę, przysiadłszy w rogu stołu a Eufrozyna, zamiatając izbę, zrzędziła na trójkę swoich dzieci, narzekając, że śmiecą niepotrzebnie. Nawet matka Moineaud była tutaj, przyszedłszy się dowiedzieć o zdrowie córki i ze zwykłą swą onieśmieloną miną siedziała na skraju stołka, ręce zasunąwszy pod fartuch; znękana jej postać silnie postarzała ostatniemi laty.
— Tak, to ja — mówiła Serafina. — Dowiedziałam się, że ciebie uleczono w szpitalu, więc przyszłam ci powinszować, bo sobie przypomniałam, że cię kiedyś widziałam młodziutką dziewczyną w zakładzie mojego brata. A prócz tego, chcę się ciebie wypytać o różne rzeczy, bo mam przyjaciółkę cierpiącą na tę samą chorobę, której się pozbyłaś.
Uboga rodzina patrzała z osłupieniem na tak niespodziewanego gościa. Wszyscy oni znali panią baronową, zwłaszcza z opowiadań kursujących w zakładzie o jej bajecznych bogactwach i zadziwiającym rodzaju życia. Gdy raczyła zająć miejsce na podanem krześle, mularz wrócił do jedzenia zupy a stara Moiueaud znów przysiadła milcząc i wodząc bezmyślnym wzrokiem.
Nanowe zachęcenie Serafiny, Eufrazya stojąc, podparta na miotle, rzekła:
— Proszę pani, nie mogę inaczej powiedzieć jak tylko, że wszystko wcale nieźle się obeszło. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty iść do szpitala, bo pan doktór Boutan, który nieraz nas wszystkich darmo leczy, powiedział mi, że mogę się w domu wyleczyć, jeżeli będę przezorną i cierpliwą. Ale trudno było zastosować się da jego woli, bo ciągebym musiała tylko o sobie myśleć a przytem zakazał mi wszelkiej cięższej roboty a jakżebym mogła próżnować, mając męża i dzieci? Więc któregoś dnia, gdy mnie chwyciły mocniejsze bóle, zdecydowałam się na szpital.
— A czy operacja zaraz się odbyła? — dopytywała się baronowa.
— O nie, proszę pani! nawet wtedy mowy o tem nie było. A nawet gdy po raz pierwszy powiedziano to słowo, zaczęłam się rzucać ze złości i chciałam wracać do domu, pewną będąc, że mnie pokaleczą i że stanę się odrażającą dla mojego męża. Ale panowie doktorzy wyśmiewali się ze mnie, gdym tak gadała i wreszcie powiedzieli, że jeżeli wolę umrzeć, to chyba, że mam na to ochotę. A potem to przez cały tydzień pozostawiono mnie w spokoju, powtarzając po kilka razy na dzień, że kiedy nie chcę się leczyć to niezawodnie za miesiąc już będę w ziemi. Pani rozumie, że w-cale mi nie było wesoło słyszeć taką przepowiednię i tak się zlękłam śmierci, że byłabym pozwoliła, by mi poobcinano ręce i nogi... tem więcej, że gdy się rozpytywałam panów doktorów, co właściwie chcą ze mną zrobić, nie odpowiadali, albo też dawali do poznania, że prawie nic, coś tak zwyczajnego, że inne kobiety poddają się temu bez namysłu, bo wiedzą, że nawet nie poczują żadnego bólu. I na własne oczy widziałam, że mnóstwo kobiet przychodzi, by je zoperowano, po trzy, cztery wprowadzano codziennie do naszej sali, mówiąc, że wkrótce wrócą do zdrowia. Więc i ja się zdecydowałam... tak, proszę pani, nikt mnie nie przymuszał, z własnej woli powiedziałam, że chcę a dzisiaj to nacieszyć się nie mogę, że pozbyłam się dawnej biedy.
— Jednakże — przerwał jej Benard z pełnemi ustami jedzenia — panowie doktorzy powinni mi byli powiedzieć, gdym przyszedł cię zobaczyć w niedzielę, że chcą wszystko ci wykroić... Mnie się widzi, że takie rzeczy nie powinny być wypruwane z kobiety bez zezwolenia męża... Przecież ty sama nie wiedziałaś, co oni chcą tobie zrobić i aż zgłupiałaś, gdy ci powiedziano, że nic w tobie już niema.
Eufrazya oburknęła się i kazała mu cicho siedzieć.
— Owszem, wiedziałeś i ja wiedziałam. Tylko, że mi jasno wszystkiego nie powiedziano, Ale przecież rozmawiałam z innemi choremi i domyślałam się, że już w całości nie będziesz mnie miał jak przedtem. Lecz trudna sprawa... trochę człowieka mniej albo więcej, cóż ci na tem zalety, kiedy tego nie widać? Wolę to, aniżeli okaleczenie twarzy!
Benard mruczał wszakże, pochylony nad talerzem:
— Ja się na to nie godzę. Powinni byli mnie przestrzedz. A najpierwej tobie powinni byli rzecz jasno wyłożyć, że kiedy wszystko z ciebie wyjmą, to już nigdy nie będziesz miała dzieci.
Zaczął spiesznie jeść, sapiąc, zafrasowany, że może wywołał burzę domową.
— Milcz! — wrzasnęła żona. — Robisz co możesz, bym się z umartwienia nanowo rozchorowała. Czyż ci nie dosyć tych trojga dzieciaków, które już mamy?.. Czyż myślisz, że pozwoliłabym ci obarczać się dzieciakami tak jak to głupie, dobre moje matczysko pozwoliło mojemu ojcu? Niechaj pani baronowa raczy powiedzieć, czyż dla biedaków jak my, troje dzieci nie jest aż nadto wiele?
— Moja droga — zawołała, śmiejąc się Serafina — podług mnie, to o całe troje za wiele! Ale powiedz mi, czy bardzo cierpiałaś podczas operacyi?..
— Proszę pani, ani wiedziałam kiedy się to stała, bo się śpi podczas ich krajania. A po przebudzeniu nie jest wesoło, ale można to dość łatwo przenieść.
— Więc zupełnie jesteś zdrowa?
— Powiedzieli mi, że jestem wyleczona. Przedtem miewałam bóle nie do wytrzymania w krzyżu i w udach. A obecnie tylko od czasu do czasu coś mnie zaboli a powiedziano mi, że to będzie coraz rzadziej i wreszcie ustąpi po zupełnem zagojeniu.
Zaczęła wszakże narzekać, że siły ją opuściły i że na nic nie ma czasu po za domowemi zajęciami. Prawda, że zamiłowanie porządku posuwała do przesady i wiecznie miała w ręku miotłę, albo ścierkę, zamęczając dzieci i męża wymaganiami czystości. Benard nie śmiał się ruszyć w izbie, robocze buty musiał ściągać przed wejściem i dawno już jak się odzwyczaił od plucia na ziemię. Jeżeli nie sprzątała, to myła dzieci, łając je za najmniejszą plamę na ubraniu. Ale od czasu jak wróciła ze szpitala, musiała przerywać te drobne czynności i ze zmęczeniem padała na krzesło, wrzeszcząc z gniewu i z rozpaczy, że stała się niedołężną.
— Nawet stać długo nie mogę — rzekła siadając. — Ale trochę cierpliwości a siły powrócą, bo panowie doktorzy w szpitalu, zaręczyli, te będę zdrowsza niż kiedykolwiek.
Te szczegóły niewiele obchodzić mogły Serafinę, pragnęła inne stawiać pytania, nie znajdując ku temu przyzwoitego wybiegu. Lecz odważyła się i spokojnie patrząc na Benarda, spytała z naiwną bezczelnością:
— Mężowie łatwiej się godzą, nie mieć dzieci, aniżeli pozbawić się przyjemności obcowania z żoną... a jeżeli kobieta nie może ich zadawalać jak przedtem, to mogą wyniknąć wielkie nieszczęścia w małżeńskiem pożyciu.
Mularz zrozumiał i rozweselony, roześmiał się na całe gardło.
— Proszę pani, co do tego nie mogę narzekać! gdybym był posłuszny jej chęciom, to nie miałbym czasu iść do roboty, tylkobym bezustanku miał z nią uciechę w domu!
Eufrazya skoczyła ze złością w stronę męża, oburzona, zawstydzona, że on śmie mówić o takich potajemnych sprawach. Odgrażając się, raz jeszcze kazała mu milczeć, podczas gdy Serafina uszczęśliwiona, że się dowiedziała czego pragnęła, śmiała się, żartowała a wreszcie podniósłszy się z krzesła, chciała pożegnać się i odejść, gdy wtem matka Moineand, dotąd drzemiąca i jakby nieświadoma o czem mówiono, zaczęła sączyć jękliwe utyskiwania, powoli, monotonnie i bez końca:
— Tak, słusznie rzekłaś, że twoje głupie matczysko pozwoliło się obarczyć całą czeredą dzieciaków. Bo prawdę mówiąc, co mnie, albo mojemu mężowi przyszło z tego... nie żałuję, że się tak stało, ponieważ mój chłop miał ze mnie tyle uciechy ile zażądał... ale ani on, ani ja, nie mamy z naszych dzieci żadnej pociechy na stare lata. Biedaczysko resztę sił traci, pracując w zakładzie jak za młodu... bo musi na cały dom pracować, odkąd Wiktora zabrali do wojska a może nam nigdy go nie oddadzą, jak Eugeniusza, który zmarł niedawno na jakimś końcu świata... Z trzech naszych chłopaków już tylko ostatni przy nas, ten ladaco Alfred, który woli się łobuzować, aniżeli chodzić do szkoły, wiecznie się włóczy po ulicy i taki rozpustny, chociaż ma dopiero lat siedem, że gorzej niż bracia, gdy mieli po lat piętnaście. A moje córki!.. Mój Boże!.. miałam ich aż cztery, a teraz tylko Irma pozostała przy mnie, jeszcze jest za młoda, żeby ją wydać za mąż a tyle ma narowów, że, aż ciarki po mnie chodzą, bo gotowa puścić się na łajdaczkę... do roboty ani tego napędzić! Ty, Eufrazyo, o mało co nie zmarłaś a oto teraz Cecylia musiała iść do szpitala!.. A ta moja najstarsza... ta nieszczęsna Norina...
Potrząsnęła rozpaczliwie głową i znów tym samym płaczliwym tonem powróciła do rozpamiętywania losu każdego ze swych dzieci, zatrzymując się na szczegółach, ubolewając nad biednym swoim mężem, który od dwudziestu pięciu lat nie odetchnął ani na chwilę, drepcząc codzień jak koń w maneżu, skazany na obracanie koła aż do dni ostatka. Oj, tak, jedyną jego uciechą było płodzenie dzieci, bo już jak raz były, żadnej pociechy rodzice z nich nie mieli... Ach a te biedne dzieciska teraz już po za rodzinnem gniazdem, wszak im nie jest lepiej niż było rodzicom! Każde na swoją rękę rozpoczęło tę samą biedę! I znów wymówiła imię Noriny, roztkliwiając się nad swoją najstarszą córką. Lecz Eufrazya przerwała jej z gwałtownością:
— Mamo! zakazałam ci wymawiać to imię w mojej obecności!.. Tę bezwstydnicę spoliczkowałabym przy pierwszem spotkaniu!.. Mówiono mi, że znów miała dziecko i Bóg raczy wiedzieć co z niem zrobiła! Twoja rozleniwiona Irma lada dzień puści się na łajdactwo i trzeba, żebyś wiedziała, że przykład Noriny będzie tego powodem!
Dawna nienawiść względem starszej siostry, której zazdrościła urody, białego, pulchnego ciała, jeszcze się teraz wzmogła w brzydkiej, chudej Eufrozynie, pyszniącej się swoją uczciwością pracowitej matki rodziny i z większą niż kiedykolwiek pogardą odzywała się o Norinie, zamiłowanej w próżnowaniu, wzdychającej ku wygodnemu, wesołemu życiu. Ani mąż, ani matka, nie śmieli się teraz odezwać, wystraszeni, że byle jakiem słowem, mogą spowodować jeszcze gwałtowniejszą scenę.
— Wspomnieliście, moja dobra kobieto, że wasza córka Cecylia, musiała wstąpić do szpitala?.. spytała Serafina z nowem zaciekawieniem.
— Ach, tak, proszę pani!.. Cecylia jest w szpitalu... A jednak ta miała szczęście, bo pan Froment wziął ją do służby na wieś, gdzie teraz gospodaruje... Lecz przyszła choroba i musiała ztamtąd odejść... Cecylia narzekała, że czuje w sobie jakby banię, która jej ciąży w ciele a w głowie gwóźdź, wciąż wbijający się jej aż do mózgu... A potem chwyciły ją straszne bóle w krzyżu i w udach... tak, że wyła z boleści za każdem poruszeniem... podobno, że jej zrobią tę samą operacyę co Eufrozynie...
— Wcale niezabawna historyą dla dziewczyny, która zaledwie skończyła lat siedemnaście! rzekł Benard, wstając od stołu po zjedzonem śniadaniu.
— A cóż to ona ma być delikatniejszą panią odemnie! zawołała z cierpkością Eufrozyna. Kiedy mnie krajano to i ją mogą krajać, ponieważ ma tę samą chorobę. Chyba, że woli umrzeć!
— Aż dwie moje córki pod nóż! to doprawdy za wiele... jęknęła matka Moineaud, wpadając w zwykłe ciche przygnębienie.
Serafina wstała, by odejść i dziękując za udzielone wiadomości, dała każdemu z trojga dzieci po srebrnej sztuce monety, co wywołało błogosławieństwa ze strony całej rodziny.
Zaraz nazajutrz poleciła doktorowi Mainfroy, by zobaczył Cecylię leżącą w szpitalu, bo postanowiła odłożyć decyzyę co do własnej kuracyi, dopóki nie zasięgnie wiadomości o tej nowej operacyi. Mainfroy stwierdził, że Cecylia znajduje się w klinice doktora Gaude, gdzie wyczekuje, by ją zoperowano. Serafina wymogła na swoim doktorze, by ją zaprowadził którego poranku zobaczyć Cecylię leżącą w ogólnej sali i już przychodzącą do zdrowia. Baronowa szła tam jak na niezmiernie ciekawe widowisko.
W szpitalu, doktór Gaude rządził w trzech salach wyznaczonych dla kobiet i był uważany za wszechwładnego pana jaśniejącego niezrównaną sławą. Był on rzeczywiście pierwszorzędnej zręczności chirurgiem a przytem człowiekiem niezwykle inteligentnym, wesołym i brutalnym, decydującym się szybko i pewnym wprawności swej ręki. Był dumnym ze swej wyższości, nie uznawał żadnych skrupułów, lecz był niezdolnym do ustępstw przeciwnych honorowi i nikt nie mógł mu zarzucić nizkich, łajdackich czynów. A chociaż zbijał pieniądze i posiadał cały zastęp zręcznie zorganizowanych pomocników na mieście, którzy mu dostarczali bogatą klientelę przynoszącą zyski, jakiemi się z nimi dzielił, to jednak przemysłowe powodzenie swego kunsztu mniej cenił aniżeli sławę, rozgłos, jakie się wzmagały około jego nazwiska. Pełnił swe chirurgiczne czynności w sali przy drzwiach otwartych i byłby z chęcią zaprosił cały Paryż, by podziwiano mistrzostwo dokonywanych przez niego operacyj. Obrazy, ryciny, uczyniły popularną jego postać a przedstawiano go zwykle przy pracy, w wielkim białym fartuchu, zawiązanym pod brodą, z rękawami odwiniętemi po za łokcie, pięknego jak bóstwo tnące i rozporządzające życiem. Nikt nie był zdolny tak jak on przepłatać brzuch, spojrzeć, zaradzić i zeszyć. Czynił to z niezrównaną pewnością siebie. Zdarzało się nawet, że znów powtórnie taki brzuch otwierał, by się przekonać o czem chciał wiedzieć. Dzięki antiseptycznym środkom, uważał operacyę za rzecz drobnostkową i decydował się na nią przy byle okazyi. Ile kobiet przychodziło do niego prosząc o poradę, tyle było zoperowanych. Jeżeli pomyliwszy się w dyagnozie, znalazł się przed zdrowym organem, wycinał wszakże cośkolwiekbądź, nie chcąc zeszywać napróżno rozpłatanego brzucha. Od krańca do krańca Paryża rozbrzmiewała sława robionych przez niego operacyj, wychwalano i podziwiano znakomitą jego zręczność, niezrównaną wprawę, do której rzeczywiście doszedł, egzercytując się aa tysiącach biednych pacyentek zapełniających jego klinikę w szpitalu. To sprawiło, te stał się bóstwem, któremu znosiły złoto milionowe damy, w przystępie narwanej swej natury udające się do niego jako do mistrza kastracyi.
Gdy Serafina, przyprowadzona przez doktora Mainfroy, weszła do wielkiej, białej sali szpitalnej, zastawionej mnóstwem wązkich, białych łóżek, na których spoczywały kobiety o bladych twarzach, mocno się zdziwiła, zastawszy Mateusza przy wezgłowiu Cecylii już zoperowanej od dni kilku. Dowiedziawszy się, że ją operowano, Mateusz przyszedł ją odwiedzie, powodowany współczuciem dla jej smutnego losu. Stał milcząc a Cecylia leżąc w łóżku, cicho płakała. Chociaż miała lat siedemnaście, była szczupła jak mała dziewczynka, piersi prawie nie miała, wyciągnąwszy się tylko wzrostem na długość. Blada, napadnięta jej twarz wyrażała teraz ciężkie umartwienie, spoczywając na poduszce wśród rozwianych, jasnych włosów. Usta jej drżały, oczy miała czerwone i szlochała, szlochała bez końca.
— Co jej jest? — spytała Serafina. Czy operacya się nie powiodła?... Czy może z bólu tak płacze?
— Owszem, operacya się udała, odpowiedział Mateusz. Podobno jest to arcydzieło doktora Gaude, wykonał swą czynność z taką świetnością, że obecni byliby go chętnie oklaskiwali. A dopiero o powiedziała mi, że nie odczuwa już żadnego bólu.
— Więc dlaczegóż ona płacze?...
Mateusz nie zaraz odpowiedział a wreszcie rzekł ze wzruszeniem;
— Bo dopiero na chwilę przed mojem przyjściem została uwiadomioną, że jeżeli wyjdzie za mąż, to nigdy nie będzie miała dzieci.
Serafina z osłupieniem spojrzała na chorą dziewczynę o nieładnej twarzy i wątłem, bladnem ciele.
— Jakto? więc to dlatego?... Więc ona tego żałuje?...
Mateusz odwrócił się w stronę Serafiny i patrząc jej prosto w oczy, rzekł z powagą, powstrzymującą wybuch jej ironicznego śmiechu:
— Tak. Okazuje się, że nawet pomiędzy najbiedniejszemi dziewczynami są kobiety o zdrowych pojęciach i że myśl, iż nigdy nie będą matkami, doprowadza je do rozpaczy.
Serafina zbliżyła się do łóżka Cecylii i pochyliwszy się nad nią, zaczęła ją uspokajać i pocieszać, pragnęła bowiem zadać jej kilka pytań.
Chora starała się opanować, przestała szlochać i odgarnęła z zapłakanej twarzy, kosmyki splątanych włosów.
— Więc już nic ciebie nie boli, moje drogie dziecko?...
— Nie, proszę pani, nic mnie nie boli.
— Ale bardzo cierpiałaś podczas operacyi?...
— Nie, proszę pani, nie o tem nie mogę powiedzieć, bo nie nie wiem.
Ale znów zaniosła się od płaczu i płakała do nieprzytomności. Myśl o przebytej operacyi, znów jej przypomniała, te wycięto z niej wszystko i że nigdy, nigdy nie będzie matką. Jako biedna dziewczyna, często wałęsająca się po roboczej dzielnicy miasta, miała sposobność od dzieciństwa wiedzieć o wszystkiem, co się odnosi do miłości i macierzyństwa a chociaż, pomimo otaczającego ją zepsucia, pozostała dziewicą, odczuwała teraz cały ogrom krzywdy, jaką jej wyrządzono. Dziewictwo jej ścięte przed rozkwitem wywołało w niej instynktywną rozpacz, trapiła się, że nigdy matką nie będzie chociaż dotychczasowo nie znała ku temu pragnienia i szlochała, szlochała bez końca, jakkolwiek ta powódź łez nie przynosiła jej żadnego uspokojenia.
Wtem zapanowała jakaś radość w sali. Chore witały z uciechą wchodzącego doktora Gaude, który czasem po za zwykłemi godzinami odwiedzał swoją posłuszną ciżbę kastratek, okazując im w ten sposób dobrotliwość ojcowskiej opieki. Wszedł w towarzystwie tylko jednego interna, krępego, młodego człowieka, nazwiskiem Sarraille, o przebiegłych oczach, o poziomym, trywialnym wyrazie brzydkiej, nalanej twarzy. Uroda doktora Gaude tem promienniej przy nim odbijała. Gaude był wysoki, ryży, starannie wygolony, twarz miał kwadratową, wesołą a zarazem brutalną, pełną inteligencyi, oraz siły woli, przywykł, by mu ulegano z biernością, lecz umiał być uprzejmym, jak wszechwładny książę, który raczy się zniżać chwilowo do obcowania ze zwykłymi śmiertelnikami. A gdy spostrzegł, że jedna z jego chorych płacze, właśnie ta, którą nazywał „swoim klejnocikiem“, zbliżył się ku niej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie jej zmartwienia. A gdy go powiadomiono, uśmiechnął się uprzejmie na znak, że jej przebacza.
— Pocieszysz się, mój klejnociku, pocieszysz... Są to sprawy łatwe do pocieszenia, przekonasz się o tem później...
Gaude był nieżonaty i utrzymywał, że pozostanie kawalerem, człowiekiem bezpłodnym, którego ostatnim wyrazem filozofii była pogarda względem wszystkich ludzi. Im mniej się ich mnoży, tem lepiej. Tą głupia, rozbójnicza rasa i tak niełatwo zmarnieje. Gdyby go kto przynaglił pytaniami, byłby wyznał, że tryumfuje po każdej odbytej operacyi, bo tym sposobem tępi źródło zła. Opowiadano, że jest kochankiem kastrowanych swoich klientek, które mając pewność, że się już nie narażają na żadne niebezpieczeństwa wstrętnego im macierzyństwa, zbiegały się dokoła niego, tworząc bezpłodny seraj swego wybawiciela.
Mainfroy, odprowadziwszy go na stronę i coś mu powiedziawszy, przedstawił go pani baronowej de Lowier. Odrazu się porozumieli, chociaż pozornie toczyła się tylko uprzejma światowa rozmowa, pełna dwuznacznych uśmiechów i spojrzeń. Został oznaczony dzień w którym Serafina stawi się w gabinecie słynnego chirurga. Odchodząc dla dalszego obejścia całej sali, Gaude ukłonił się przyszłej klientce i raczył podać rękę mało jeszcze znanemu swemu koledze, doktorowi Mainfroy, który uścisnął tę dłoń z wymowną energią; porozumienie już teraz zapadło pomiędzy nimi. Cecylia w dalszym ciągu płakała, zanurzając twarz we włosy, które się zupełnie rozpuściły. Nie odpowiadała nikomu, o niczem nie wiedziała, prócz o swojem nieszczęściu. Pozostawiono ją więc, nie mogąc się nawet z nią pożegnać.
— A więc jesteś zdecydowana? — rzekł Mateusz do Serafiny — razem z nią wychodząc. Czyś się zastanowiła nad ważnością tego kroku?
— Cóż chcesz, muszę, bo zabardzo cierpię — odpowiedziała Serafina zupełnie spokojnie. Dłużej już nie mogę wytrzymać, trzeba, żeby to się raz skończyło. We dwa tygodnie później, Serafina przebyła operacyę, zamieszkawszy w domu zdrowia utrzymywanym przez zakonice przy ulicy de Lille. Był to rodzaj klasztoru otoczonego obszernemi ogrodami i tutaj, w tej świętobliwej ciszy, Gaude zwykle kastrował te, które nazywał „swojemi wielkiemi damami.“ Pomocnikiem jego bywał najczęściej Sarraille, którego wołowy pysk i głowa osadzona głęboko w ramionach, były odstręczające dla kobiet, brzydzących się całą jego postacią, rzadkim, jakby drucianym zarostem, sztywnemi włosami zlepionemi na skroniach. Lecz Gaude cenił w nim psa wiernego a może nawet jego nienawistne oburzenie za wstręt, jaki wzbudzał; wiedział zarazem, że Sarraille jest bardzo energiczny, już zdecydowany na wszystko i gotów puścić się na rzeczy najgorsza, popychany żądzą zdobycia pieniędzy. Naturalnie, że operacja udała się w sposób zdumiewający, cudowny, organ ulotnił się, znikł, jakby w zaczarowanych rękach czarnoksiężnika. A ponieważ Serafina przystąpiła do operacyi będąc zdrową i silną, więc rekonwalescencya postępowała 3zybko i wkrótce ukazała się w swojem towarzyskiem kółku jaśniejąca pięknością, wypoczęta, jak po odbytym sezonie w górach lub nad morzem. Mateusz zdumiał się, ujrzawszy ją w pełni tego tryumfu. Bezczelna radość mieniła się na jej twarzy wraz z niehamującą się teraz żądzą, złotawa jej cera płonąć się zdawała szczęściem odniesionego zwycięztwa, pewnością bezpłodności, rozkoszą oddawania się bez żadnych obaw i zastrzeżeń a oczy Serafiny wciąż biegnące w poszukiwaniu nowych zdobyczy, opowiadały o nocach w alkowie teraz wszystkim otwartej i wszystkim obiecującej nieskończoność rozkoszy w nicestwie.
Pewnego dnia, gdy Mateusz był na południowem śniadaniu u doktora Boutan, zaczęli z sobą o tem mówić. Doktór wiedział o wszystkiem, co się odnosiło do operacyj praktykowanych w klinice Gaude’a i mówił o tem jak o klęsce a czasami wpadał w pewien rodzaj oburzenia.
— Gaude, jest przynajmniej chirurgiem pierwszorzędnej wartości i chcę wierzyć, że ulega pasyi swojego kunsztu. Lecz pod jego osłoną, za jego przykładem idą inni i z każdym dniem wzrasta zastęp improwizowanych operatorów, którzy wyrządzają nieobliczone krzywdy ojczyźnie, ludzkości. Kastrowanie kobiety, gdy nie zachodzi tego nieodzowna potrzeba, jest niczem innem, jak zbrodnią. Decydować się na coś takiego można tylko wtedy, jeżeli zachodzi groźba śmierci i jeżeli wszelka inna pomoc lekarska okazała się bezskuteczną. Dzieje się wszakże wprost inaczej i na dwadzieścia operowanych kobiet, jest conajmniej piętnaście, które mogłyby się wyleczyć zwykłą metodą. Znasz obie córki starego Moineaud; otóż leczyłem Eufrozynę, zatem wiem, że miała chroniczne zapalenie bardzo bolesne, lecz uleczalne po dłuższem, starannem pielęgnowaniu; zaś Cecylia, którą miałem sposobność zbadać, podlega gwałtownym bólom newralgicznym. Otóż operować kobiety dotknięte choroby nerwową albo błędnicą, uważam za niegodziwość, za występek godny więzienia, jeżeli nie domu obłąkanych. Wyobraź sobie, że mi opowiadano, że oni obecnie kastrują furyatki, by je uspokoić!... Cóż chcesz! jakie szaleństwo powiało w tym kierunku a boję się że jest ono wywołane tylko chęcią zgarniania obfitych pieniędzy! Najznakomitsi i nieznani, wielcy i mali doktorzy, opętanymi są tą manią i rzeczywiście dochodzą do majątku na rzemiośle kastrowania kobiet. Płatają, wycinają ciągle i wszędzie! A często się zdarza, że tną nie uprzedziwszy o tem kobietę, która dowiaduje się o wszystkiem, dopiero przy odczytywaniu buletynu, zawieszonego na swejem szpitalnem łóżku! Lecz cóż tych panów obchodzi, że będzie o jedną kobietę mniej, o jedną żonę mniej, o jedną matkę mniej! A musisz wiedzieć, jakie zatrważające rozmiary przybiera ta mania?... W szpitalach liczba kastrowanych kobiet dochodzi oddwóch do trzech tysięcy rocznie. A w klinikach prywatnych cyfra ta musi być o wiele większa, bo tam niema niedogodnych świadków, ani kontroli. Jestem pewny, że w Paryżu, w przeciągu ostatnich lat piętnastu zoperowano od trzydziestu do czterdziestu tysięcy kobiet. We Francyi zaś jest pięćset tysięcy, pół miliona kobiet, których kwiat macierzyństwa został podcięty, wyrwany, jak chwast szkodliwy! Czy słyszysz? pół miliona potworów, pół miliona świadomie okaleczonych niedołęgi.
Rzucił ostatnie słowa w przystępie głębokiego wzburzenia a po chwili, mówił dalej z pogardą i bólem:
— A najgorszem złem jest to, że tyle w tem wszystkiem kłamstwa, złej wiary, złodziejstwa. Bo kłamliwe są ich statystyki, ogłaszane w celu przymnożenia im sławy. Wprowadzają one w błąd jutrzejsze klientki, zbiegające się a następnie okradzione, bo prawie nigdy nie urzeczywistniają się głoszone obiecanki. Tak więc, panująca moda kastracyi kobiet spoczywa na umiejętnie obstawionem oszustwie, bo wiadomość a nawet fakt, że operacya się udała, jeszcze niczego nie dowodzi; należałoby śledzić dalsze życie zoperowanych kobiet, wiedzieć, w jakim się znajdują stanie zdrowia, słowem, jakie są ostateczne wyniki tak pod względem indywidualnym, jak społecznym. Ach a wtedy o jakże okropnych zawodach przekonałby się ogół publiczności! bo nie należy ukrywać, że dalszy ciąg życia zoperowanych kobiet jest piekłem wszelkiego rodzaju cierpień, upadków, najstraszliwszej i nieodwołalnej porażki. Organ nie może być uzdrowiony przez odjęcie mu właściwych jego funkcyj. Powtarzam raz jeszcze, że kastrowanie kobiet zamienia je w potwory a potwory są negacyą zdrowia i szczęścia. W przeciągu ostatnich lat dziesięciu, nóż operatorów kastrujących kobiety uczynił Francyi większą krzywdę, aniżeli kule prusaków podczas pamiętnej krwawej wojny!




II.

W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli fundamenta coraz to rozleglejszego rolnego gospodarstwa, żyli w miłości i płodzili dzieci. W przeciągu czterech lat, które znów minęły, byli zwycięzcami w walce, jaką życie toczy ze śmiercią, rodzina ich powiększała się stopniowo wraz z rozszerzeniem się pól urodzajnego gruntu. Stało się to treścią ich życia, ich radością i siłą. Miłosna żądza nawiedzała ich płomieniem boskich pożądań i rozkoszy a zapładniając ich pieszczoty, darzyła ich potęgą zdrowia, dobroci i szczęścia. Resztę, dopełniała ich energia, wola czynu, wytrwałość w pracy, tej fabrykantce i regulatorce świata. Lecz pierwsze dwa lata były wyjątkowo ciężkie i tylko dzięki nieustającej zapobiegliwości, otrzymali zwycięstwo. Obie zimy były wyjątkowo ostre i śnieżne a gdy powiały marcowe zawieruchy, spadły grady, pokładając zboża. Zdawało się, że zawistne przepowiednie młynarza zaczynają się spełniać i że ziemia jest dla nich macochą niewdzięczną za łożoną pracę, obojętną na straty, jakie ztąd poniosą. W przeciągu tych dwóch lat wyratowali się jedynie skutkiem nowych dwudziestu hektarów nabytych od Séguin’a. Okazało się, że w tej części płaskowzgórza leżały najżyzniejsze grunta, które osuszone z pod bagien, wydały plon nadspodziewanie obfity, pomimo, że i na nich zboże zostało gradem dotknięte. Lecz obszar posiadanej już ziemi był teraz tak znaczny, że łatwiej można było znosić zdarzające się niepowodzenia. Ale mieli również wiele kłopotów i zmartwień rodzinnych z pięciorgiem swoich dzieci. Gerwazy, najmłodszy, ledwie że nie umarł z zaraźliwej gorączki. Rózia niezmiernie ich wystraszyła spadłszy z drzewa, lecz okazało się, że tylko rękę sobie zwichnęła. Na szczęście, starsza trójka, Błażej, Denizy i Ambroży chowali się zdrowo, rosnąc w siły, jak młode dęby. A gdy Maryanna powiła szóste dziecko, córkę, dano jej na imię Klara.
Mateusz cieszył się tym nowym podarkiem ich miłości, uszczęśliwiony, że tym sposobem wzmaga się ich potęga i majątek. Następne dwa lata były dalszym ciągiem walk, smutków, radości i zwycięstw. Maryanna znów urodziła dziecko a Mateusz zdobył nowe obszary ziemi. Pracowali, żyli i wiele urzeczywistniali. Tym razem Mateusz powiększył ilość pól w stronie pustkowia składającego się z kamienistych spadków, z piasku, na którem nigdy nic nie rosło. Lecz od kilku lat skierowane w tę stronę źródła tworzące bagna na rozległem płaskowzgórzu, zwilżyły grunt, pokryty obecnie dość bujną roślinnością. Pierwsza oprawa tej ziemi marne dała owoce i trzeba było wytrwałej cierpliwości, by tu nie zaniechać twórczego dzieła. Ale usilna praca przemogła i pola zaczęły wydawać bogate plony. W tym samym roku zakupiona część lasu, przyniosła znaczne zyski, po umiejętnem zaprowadzeniu leśnego gospodarstwa. Mateusz miał zamiar kupić całość zadrzewionych obszarów i wykarczować w nich polanki, zarosłe gąszczem ciernistych krzewów. Tak więc, dzieci rosły i przybywały w miarę, jak zwiększał się majątek posiadany przez rodziców. Trzej starsi chłopcy, Błażej, Denizy i Ambroży, zostali umieszczeni w liceum w Paryżu i co rano jechali tam pierwszym odchodzącym pociągiem a wracali dopiero wieczorem. Troje młodszych dzieci Gerwazy i dziewczynki Rózia i Klara, rosło na swobodzie, puszczeni na łono natury. Kłopotów nie przysparzali rodzicom żadnych, bo zwykłe drobne ich nieszczęścia dawały się usunąć pieszczotą, podczas której łzy osuszało słońce.
Ale przy siódmem dziecku, połóg Maryanny był tak ciężki, iż Mateusz przez chwilę myślał, że ją utraci. Przewróciła się, wracając z folwarcznego podwórza i musiała się natychmiast położyć, tak silne porwały ją bóle. Nazajutrz urodziła niedonoszone dziecko a Boutan przywołany z Paryża, nie ręczył za życie ich obojga. Zdrowy temperament matki przemógł jednak grożące zło. Siły jej wracały a przedwcześnie o cały miesiąc urodzony Grzegorz, odzyskiwał czas stracony nabierając życia z jej piersi jako z naturalnego źródła wszelkiego istnienia. Gdy Mateusz ujrzał ją znów uśmiechniętą i z ukochanem maleństwem na ręku, ucałował ją namiętnie, tryumfując raz jeszcze, pomimo tyle przebytych umartwień i najdotkliwszych cierpień. Jeszcze jedno dziecko! zatem wzmożenie się bogactwa i potęgi nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
Tak więc, wciąż tworzyło się wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności za pomocą ziemi i kobiety, tych dwóch zwycięzkich sił wszelakiego zniszczenia. Mateusz nie ustawał w pracy, tworząc nowe bogactwa dla wyżywienia każdego przybywającego dziecka. Żyli kochając się, walcząc, pracując i dążąc bezustannie ku potęgowaniu życia i rozszerzaniu kresów nadziei.
Minęło lat dwa. A w przeciągu tych lat dwóch Mateusz i Maryanna znów mieli dziecko, córkę. Tym razem równocześnie z powiększeniem się familii, przybyło trzydzieści hektarów lasu, aż pod wioskę Mareuil a z drugiej strony nowe trzydzieści hektarów przedłużyło pola do wsi Moural, wzdłuż linii kolei żelaznej. Dawny stary pawilon, w którym dotychczas zamieszkiwali, okazał się za szczupły, więc trzeba było wznosić nowe folwarczne budynki dla służby, stodoły, obory, stajnie, bo liczba domowych zwierząt wzrastała z każdym przykupionym kawałem ziemi.
Mateusz narzekał, że zbyt często musi jeździć do Paryża, powoływany tam interesami to z Séguinem, to dla sprzedaży lub kupna i zamówień wszelkiego rodzaju przedmiotów. Rano, w upalny dzień na początku sierpnia, przybył do zakładu Aleksandra Beauchêne dla zobaczenia ulepszonej żniwiarki. Nie zastał ani Konstancyi, ani Maurycego, których wczoraj wywiózł Beauchêne nad morze, do Houlgate, mając sam powrócić do Paryża w przyszły poniedziałek. Obejrzawszy żniwiarkę, która mu się nie podobała, wbiegł na chwilę na górę do biura dla zobaczenia się z Morange’m, wiecznie pochylonym nad stosami regestrów.
— Poczciwie to z twojej strony, że nigdy o mnie nie zapominasz, przyjechawszy do miasta. Lecz mam do tego prawo, bo nie od wczoraj się znamy!
— To pewna, że nie od wczoraj! i wiesz, że zawsze byłem dla ciebie życzliwie usposobiony!
Morange ochłonął już obecnie po doznanym ciosie, wrócił do życia i śmiał się jak za dawnych dni szczęśliwego pożycia z żoną. Z wrażenia okropnej śmierci Waleryi pozostało mu tylko pewne zniedołężnienie umysłu, łatwy był do łez i wzmogła się w nim łagodna dobroć połączona z nieśmiałością. Chociaż dopiero miał lat czterdzieści sześć, był zupełnie łysy, lecz starannie utrzymywał brodę, której pięknością lubił się szczycić. Przyczyną szczęśliwej przemiany w jego umartwieniu była córka Regina, która stała się jego bożyszczem i w której dopatrywał się coraz to większego podobieństwa do ukochanej zmarłej. Dziś Regina miała lat dwadzieścia i była zupełnie drugą Waleryą, zdawało mu się, że zmartwychpowstała w młodzieńczej urodzie, by go pocieszyć, by mu dać cudowny dowód swego przywiązania. Odkąd sobie to wyobraził, zacierało się w nim wspomnienie widoku zmarłej Waleryi, leżącej we krwi na nędznym barłogu, w brudnem mieszkaniu akuszerki la Rouche i żył pochłonięty obecnością Reginy, napełniającej jego dom wdziękiem młodocianej swej urody. Przestał drżeć za najlżejszym szelestem a przygnębienie zamieniło się w rodzaj ciężaru, jaki zawsze czuł w sercu już w zupełności wolnem od dawnych zgryzot i wyrzutów, jakie sobie czynił. Kochał Reginę do szaleństwa, miłością złożoną ze wszystkich odcieni uczuć. Odradzała się w nim młodość, zdawało mu się, że wczoraj się ożenił i mieszkał z pożądaną kobietą, która w stanie dziewiczym została mu przywrócona i pozwalała mu być zakochanym na znak przebaczenia. Ubóstwiał Reginę świętą miłością, czcił ją i szanował, jak nieprzystępne bóstwo, przed którem wolno mu było modlić się, odgadując życzenia.
— Jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność — rzekł do Mateusza — to chodź do mnie na śniadanie... Od wczoraj jestem wdowcem...
— Jakto wdowcem?...
— A tak, bo Regina wyjechała na kilka tygodni, jest w jednym z zamków nad Loarą. Pani baronowa de Lovicz wymogła na mnie, bym jej pozwolił wziąć z sobą Reginę... Nie miałem ochoty rozstawać się z moją jedynaczką, lecz widząc, że ma ochotę pojechać z baronową, ustąpiłem... Cóż chcesz, nie byłem w stanie oprzeć się jej chęci zobaczenia wsi, pól, lasów... Ona biedaczka nigdy dotąd nie podróżowała, nigdy nie była dalej jak w Wersalu! Pomyśl więc, jaką dla niej było uciechą jechać aż nad Loarę... A jednak, pomimo to, byłbym ją chętnie zatrzymał w domu...
Mateusz uśmiechnął się i rzekł:
— Wiem, że jesteś niezdolny oprzeć się prośbie twojej córki!
I tak było rzeczywiście. Dawniej Morange ulegał Waleryi panującej w domu z absolutną władzą, obecnie zaś Regina była wszechwładną jego panią, której wolę uważał za świętą. Po śmierci żony czuł się wytrącony z równowagi, zgubiony bez ukochanej swej przewodniczki a teraz odzyskał spokój i zdrowie, bo znów miał przy sobie ubóstwioną towarzyszkę, która nim kierowała. Żył z jedynem tem pragnieniem, by we wszystkiem być jej podległy i posłuszny, Regina była całym jego światem.
— Powróci narzeczoną, jeżeli nie zamężną! — zawołał Mateusz z odcieniem przyjaznej uszczypliwości, znając pod tym względem uczucia ojca Reginy.
— Mam nadzieję, że nie, bo dałem co do tego przestrogę baronowej. Regina jeszcze jest dzieckiem i nie ma uzbieranego majątku, jaki pragnę jej dać, by mogła sobie wybrać odpowiedniego męża. Pracuję i oszczędzam i zobaczysz, jaki jej dam posag!... Wreszcie, ona mnie kocha, więc nie zrobi mi przykrości, wychodząc za mąż bez mojego pozwolenia... Wie, że jeszcze nie pora, że umarłbym tym razem, gdyby się miały rozwiać moje marzenia, pragnę jej szczęścia, takiego szczęścia, jakie dla niej projektowaliśmy z moją biedną Waleryą... Ty nawet nie wyobrażasz sobie, jak niezrównanie szczęśliwe życie wiedziemy teraz we dwoje... Prawda, że cały dzień Regina jest sama, ale za to, cóż to za radość, gdy wracam wieczorem!... Nie, nie, ona jest jeszcze zupełnem dzieckiem i w niewinności swych myśli nie przypuszcza rychłego wyjścia za mąż, wie, że byłoby to przedwcześnie, pod każdym względem przedwcześnie...
Uśmiechnął się uspokojony i dodał:
— Chodź do mnie na śniadanie... Będziemy o niej mówić, opowiem ci różne moje sekreta, o czem dla niej marzę i co zdołałem już uczynić, pokażę ci także jej fotografię, zrobioną przed tygodniem... Chodź, doprawdy, że to będzie bardzo poczciwie z twojej strony, dotrzymasz mi towarzystwa w jej nieobecności, jeść będziemy śniadanie, jak dwaj słomiani wdowcy... Więc zgoda? przyjdziesz tu po mnie około godziny dwunastej?...
Mateusz nie mógł zastosować się do jego życzenia.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę, mam dziś rano za wiele bieganiny po mieście... Ale pojutrze znów muszę być w Paryżu. Więc jeżeli chcesz, to wtedy przyjdę do ciebie na południe we śniadanie.
Rzecz została postanowiona i pożegnawszy się, Mateusz puścił się na miasto a na śniadanie wstąpił do restauracyi przy alei Clichy, gdzie w sąsiedztwie przetrzymały go różne sprawunki. Spuścił się następnie ulicą Amsterdam ku ulicy Caumartin, gdzie miał sprawy pieniężne do załatwienia u jednego z bankierów. Gdy doszedł do ulicy de Londres, przyszła mu ochota skrócić sobie drogę idąc pasażem Tivoli, który wychodzi na ulicę Saint-Lazare bramą tak wązką, że nieledwie niedozwalającą na przejazd powozom. Pasaż Tivoli jest mało uczęszczany i tylko przez osoby idące piechotą a właściwie wyłącznie przez mieszkańców tej samej dzielnicy, bo trzeba być znawcą zaułków Paryża, by wiedzieć o istnieniu tego przejścia. Mateusz wspomniał, że tędy nie szedł od lat bardzo dawnych. Rozglądał się więc ciekawie, jak po nieznanej miejscowości a jest to stary, zapomniany kąt Paryża, wilgotny i ciemny nawet w skwarne południe podczas lata; domy wzdłuż uliczki są ubogie, odrapane z tynku, pokryte trądem, na dole mają wąskie, brudne sklepiki, rażące bramy i okna, z których buchają wyziewy odrażającej zgnilizny. Wtem ujrzał tu coś najzupełniej niespodziewanego. Właśnie dziwił się, że w tem zaułku stoi prywatna kareta, zaprzężona w rasowego konia, gdy z jednego z najbrudniejszych domów wyszły dwie kobiety i wsiadłszy do powozu, znikły; lecz pomimo gęstych woalek przysłaniających ich twarze, poznał Serafinę w towarzystwie Reginy. Przez chwilę wahał się czy to naprawdę Serafina, tak dalece wydała mu się zmieniona i dziwna, lecz nie mógł powątpiewać, że drugą kobietą była Regina, bo nie widząc go, obróconą miała twarz w jego stronę. Kareta już wjechała na ulicę Saint Lazare i zamieszała się w powodzi powozów, bezustannie tędy przejeżdżających a Mateusz stał jak wryty na miejscu, rażony tem spotkaniem. A więc ta śliczna Regina, której ojciec jest przekonany, że ona bawi u znajomych w zamku pod Orleanem, znajduje się w Paryżu! Zatem nie wyjeżdżała z Paryża? Ale uczęszcza z baronową do jednego z tych wstrętnych domów i kryje się w mieście zamiast spacerować w cieniu staroświeckiego parku! Serce Mateusza ścisnęło się złowrogiem przeczuciem i zaczął robić najstraszniejsze przypuszczenia. Spojrzał na dom z którego wyszły. Był to nizki, podejrzany budynek, noszący piętno hańby i kału. Zapewne był to jeden z owych domów, służących na tajemne schadzki, lecz jakże poniżająca musiała być rozpusta ukrywająca się po za takiemi murami! Chciał się przekonać, więc puścił się wązkim, smrodliwym korytarzem i doszedł do cuchnącego podwórka, ciemnego jak studnia. Rozglądał się, chcąc się rozpytać u stróża. Lecz nie było tu żywej duszy i nie dolatywało żadne echo życia. Już miał odejść niczego się nie dowiedziawszy, gdy przy drzwiach zobaczył miedzianą blachę z wyrytemi słowami: „Klinika doktora Sarraille.“ Odrazu sobie przypomniał tego pomocnika doktora Gaude, o twarzy ociężałej, jak pysk wołu. Przypomniał sobie przedewszystkiem co o nim słyszał od doktora Boutan, który znał wartość tej osobistości. Więc po cóż Serafina była u niego z Reginą?... Czyżby zaszła potrzeba ukrywania jakiej choroby? zasięgania rady lekarskiej w najgłębszej tajemnicy?... Idąc powoli drgnął z przerażenia, bo chociaż nie chciał się zatrzymywać i utrwalać w posądzeniach, ten dom w pasażu Tivoli zamieszkany przez doktora Sarraille, był uderzająco podobny do owego ohydnego domu, będącego siedliskiem akuszerki la Rouche. Taki sam był tutaj ciemny cuchnący korytarz, wychodzący na takie same odrażające podwórko, była to niezawodnie taka sama jaskinia najstraszliwszych zbrodni. Odetchnął, wyszedłszy na ruchliwą ulicę, pełną słońca, ciepła, mówiącą o Paryżu pracy, o Paryżu zajętym przysparzaniem życia!
A jednak historyą Reginy była logicznym wynikiem jej wychowania. Pragnęła posiadać pieniądze, używać i z każdym dniem wzmagała się w niej gorączkowa namiętność do zadawalniania zbytkownych upodobań, których ziszczenie odkładane na później, niecierpliwiło jej doraźne zachcianki. Będąc dzieckiem, jeszcze gdy matka jej żyła, wciąż słyszała jej marzenia o strojach, o powozach i nieustających zabawach a pozostawszy sam na sam z ojcem, w dalszym ciągu żywiła się wyłącznie takiemi samemi rojeniami. Przestała być pilnowaną i całe dnie spędzała w towarzystwie służącej a znudzona czytaniem i graniem na fortepianie, przesiadywała na balkonie, wyczekując, czy nie nadchodzi upragniony królewicz obciążony skarbami, które złoży u jej stóp i pojąwszy ją za żonę, wprowadzi w świat bezustannych zabaw i używania. Regina czuła się w prawie do tej przemiany w swoim losie, bo oboje rodzice a teraz ojciec, utwierdzili w niej przekonanie, że jest stworzona na królowę najświetniejszych salonów. Nic więc pozatem dla niej nie istniało, wymagała urzeczywistnienia się marzonych obietnic a próżniacze wyczekiwanie wszelkich rozkoszy, podnieciło jej temperament płomienny z natury; przedwcześnie rozwinęła się na kobietę o zapalnych zmysłach i zaostrzonej ciekawości. Zamiast wyczekiwanego napróżno królewicza, jawiła się Serafina i zabierała ją na spacer, na przedstawienia w cyrkach i teatrach, zabawiona gorączkowem uszczęśliwieniem dziewczynki, w której odgadywała własną naturę i budzące się pragnienia żarów, jakie ją paliły. W miarę, jak Regina z dziecka przemieniała się w dorosłą pannę, baronowa bez ułożonego naprzód planu popychania jej do zguby, prowadziła ją na wieczory, na zebrania i widowiska, które ostatecznie roznamiętniły wrażliwą naturę jej młodej towarzyszki. Z zupełnem zapomnieniem różnicy wieku, były z sobą w coraz ściślejszych stosunkach, zwierzając się wzajemnie i to z tak niepowściągliwą swobodą, że wkrótce nic nie nie miały przed sobą skrytego. Obie były wyznawczyniami religii rozkoszy i porozumiawszy się, z pasyą oddały się uprawianiu tego samego kultu. Starsza, chociaż już dla siebie niczego nie potrzebowała się obawiać, nauczała młodszą nabytem doświadczeniem, zalecając, że należy unikać skandalu, utrzymać się na stanowisku zajmowanem w świecie, strzedz się macierzyństwa, bo to jest najniebezpieczniejszym dowodem i niepowetowanem nieszczęściem. Regina nie ledwie codziennie przychodziła do przyjaciółki na herbatę, gdzie od godziny piątej do siódmej po południu, zbierało się przyjemne męzkie towarzystwo a była już tak biegłą w sztuce strzeżenia się od niepotrzebnych następstw, że dotąd zdołała się uchronić od wypadku jakiego najwięcej się obawiała.
Lecz stało się, co stać się mogło od dawna. Regina spostrzegła, że zaszła w ciążę. Jakim sposobem stało się to nieszczęście? Nie była w stanie tego wyjaśnić przed samą sobą, przerażona chwilą nieoględności, nie przypominająca sobie nic w trwodze co jutro z nią będzie. Wyobrażała sobie swego ojca, tego ojca ubóstwiającego ją jak świętość, powalonego niespodziewanie spadającym nań ciosem, płaczącego, umierającego z nadmiaru rozpaczy. Zło było nie do naprawienia, bo sprawca jej nieszczęścia był człowiekiem żonatym, ojcem familii, wysokim urzędnikiem uczęszczającym do domów rozpusty a wreszcie, ciąże objawiające się w tych warunkach nie miewają wiadomego sprawcy. Gdy płacząca, strwożona Regina wyspowiadała się przed swoją przyjaciółką Serafiną, ta w pierwszym porywie gniewu o mało co że jej nie obiła, zła że głupi wypadek psuje jej zwykłe pasmo rozwiązłych hulanek. Lecz opanowawszy się na myśl, że wiadomość o skandalu mogłaby nadwyrężyć jej pozycyę w świecie, postanowiła odważnie zwalczyć przedstawiającą się trudność. Pacałunkami, pieszczotami pocieszać zaczęła zasmuconą Reginę, składając jej zarazem przysięgę, że jej nie opuści i wyrwie z niemiłego położenia Pierwszą jej myślą było wywołanie poronienia, lecz zawiadomiła o tem swoją młodą przyjaciółkę dopiero po kilku dniach a chociaż uczyniła to z pewnemi ostrożnościami, wywołała przerażenie w dziewczynie, która wpadła w atak rozpaczliwego płaczu. Przez długie lata Regina była przekonana, że matka jej umarła podczas połogu, lecz w chwili zwierzenia, Serafina opowiedziała jej prawdę, nie pomijając żadnego szczegółu kryminalnej działalności la Rouche, która uśmierciła Waleryę we wstrętnej kloace, będącej jej kliniką dla położnic. Regina pod wrażeniem tego opowiadania nabrała teraz przesądnego strachu i wylękła krzyczała, że umrze jak matka, jeżeli się podda takiej samej próbie. Serafina zastanowiwszy się, osądziła, że może rzeczywiście nie należy mieć do czynienia z akuszerką, bo ztąd mogą wyniknąć wielorakie niedogodności i zdrady; drżała jeszcze na wspomnienie własnego strachu, przypominając sobie wiedźmę, z którą osobiście miała do czynienia. W głowie Serafiny inny powstał projekt. Dlaczegóżby Regina nie miała raz na zawsze się uwolnić od groźby macierzyństwa za pomocą operacyi, która zarazem wybawi ją od obecnej ciąży? Myśl ta wydała się jej wyborną, tryumfującą. Zaczęła więc przygotowywać przyjaciółkę, opowiadając jej ostrożnie, następnie coraz to wyraźniej, o chirurgach chętnie wpadających w pomyłkę i operujących chore na różne dolegliwości, będące w rzeczywistości zwykłym stanem początkowego macierzyństwa. Czyż nie najlepiej będzie udać się do jednego z takich doktorów?.. Temwięcej, że operacya nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. A dając siebie jako przykład, nęciła Reginę opowiadaniem swej teraźniejszej szczęśliwości nie zamąconej obawami; utrzymywała, że teraz dopiero zapoznawała się z bezbrzeżnością zmysłowych rozkoszy, niczem nie hamowanych a podniecających do bezkarnego ich używania. Serafina sama przed sobą siliła się ukryć zmęczenie, jakiemu coraz wyraźniej ulegała objawiającemu się zmarszczkami, które poczynały rysować jej dotychczasową nieskazitelną piękność ciała. Gdy dostrzegła, że Regina już jest zachwianą, Zaczęła jej mówić o ojcu, tłomacząc jej, że w takim razie mogłaby zawsze przy nim pozostać, zadawalając jego chęć niewydawania jej za mąż, co zgadzało się z jej usposobieniem, przekładającem wolność używania bez zaciągania żadnych obowiązków. Czyż nie jest warto poddać się operacyi, by następnie módz żyć, według chwilowego upodobania, z kochankiem, który narazie jest jej wybrańcem i oddawać się upragnionym rozkoszom bez obawy macierzyństwa, z możnością odebrania się i dania komu innemu, według fantazyi lub żądzy? Pozostanie tym sposobem samowładną panią swego życia, wyczerpią wszystkie szały, pozna wszystkie upojenia, bez trwóg i wyrzutów sumienia. Całem jej zadaniem będzie wtedy granie zręcznie swej roli przywiązanej córki, trzymanie w tajemnicy swego pozadomowego życia, co przyjdzie jej łatwo, zważywszy na ślepą miłość, jaką otacza ją ojciec, spędzający codziennie kilkanaście godzin w biurze, nad regestrami zakładu Beauchêne’a. Gdy wreszcie ujrzała Reginę uspokojoną i zezwalającą, zaczęła ją całować, uszczęśliwiona, że pozyskała nową adeptkę a dumna z jej młodości i urody, nazwała ją swoją córką. Obecnie więc chodziło tylko o wynalezienie chirurga, któryby zechciał podjąć się operacyi. Ani na chwilę nie pomyślała o doktorze Gaude, była to bowiem zbyt wielka figura i osądziła, że nie chciałby się puszczać w taką jak ta historyę. Wkrótce zatrzymała swój wybór, postanawiając odwołać się do usług doktora Sarraille, ucznia doktora Gaude i zwykłego jego pomocnika przy dokonywanych operacjach. Serafina znała go dobrze, bo nie tylko był przy mistrzu, gdy oddała się w jego ręce, lecz następnie często z nim rozmawiała podczas swej rekonwalescencji i całemi godzinami słuchała jego zwierzeń. Był on wściekły na swój brak urody, widząc całą szpetotę swej ociężałej maski o cerze ołowianej, rzadkim, twardym i sztywnym zaroście, o włosach zlepionych na skroniach; z rozgoryczeniem mówił, że to mu przeszkodzi w zdobyciu łask niewieścich i odstręczy wiele klientek. Uważał się ztąd za życiowego bankruta; mającego niezwalczoną przeszkodę przed sobą, przeszkodę tak potężną, że może go popchnąć w otchłań wiecznej nędzy a może katorgi. Był synem ubogiego chłopa i będąc studentem, musiał żyć jak pies nie mający pana i wyszukujący sobie jadła we wszystkich śmietniskach; noce spędzał na różnych podejrząnych pracach, by mieć czem opłacić wpis uniwersytecki. Obecnie zaś, pomimo protekcyi potężnego doktora Gaude, nie widział przed sobą jaśniejszej przyszłości i chociaż ceniony był przez mistrza za swoją akuratność w czynnościach, znajdował się nieledwie na bruku. By mieć z czego żyć, otworzył własną klinikę w nędznym domu smrodliwego pasażu Tivoli i tam przyjmował klientelę, do której wstydził się przyznać, oraz podejmował się kuracyi pacyentek odrzuconych przez innych dostatniejszych kolegów, nie chcących się kompromitować. Najgorszem było, że Sarraille był pożerany żądzą szybkiej karyery, czyhał więc na każdą korzystniejszą okazyę, nie odrzucając najniebezpieczniejszych; wierzył, że tylko w ten sposób zdoła przemódz zawistne losy i zdobyć świat wraz ze wszystkiemi jego uciechami; w pogoni za tem gotów był własne życie stawić na kartę. Serafina wiedziała, że może na niego liczyć. Lecz dla zaspokojenia jego sumienia a raczej dla zachowania pozorów, opowiedziała mu zmyśloną historyę. Regina była więc jej siostrzenicą, którą jej przysłano z prowincyi dla porady u lekarza na dziwną jakąś chorobę, bo miewała straszliwe bóle w dole żołądka, zachowując przytem wygląd zupełnie zdrowej osoby. Za kuracyę ofiarowała dać tysiąc franków a gdy Sarraille już domyślił się, czego od niego żądała, przyprowadziła do niego Reginę, którą zbadawszy oznajmił, że ma stwardnienie organu, zagrożonego złośliwym wrzodem. Po kilku wizytach w klinice stan zdrowia Reginy zdawał się pogarszać, udawała, że bóle bardzo się wzmagają, zatem zdecydowano, że tylko operacya może ją od tego