<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.

PŁODNOŚĆ.


WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“.
Drukiem „Przeglądu Tygodniowego“, Czysta № 4.
1900.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Ноября 1900 г.





KSIĘGA PIERWSZA.

I.

Dzisiejszego poranku Mateusz śpieszył się, by wyjść z pawilonu, leżącego na skraju lasu, w którym od miesiąca zamieszkiwał z żoną i z dziećmi; był w obawie opóźnienia się z przybyciem na dworzec kolei żelaznej, codziennie go wiozącej o godzinie siódmej z Janville do Paryża. Była teraz już godzina wpół do siódmej, a z pawilonu do Janville miał przeszło dwa kilometry pieszej drogi. Koleją jechał trzy kwadranse, a z paryskiego dworca kolei Północnej miał jeszcze conajmniej drugie trzy kwadranse, by stanąć na bulwarze Grenelle; tym sposobem przybywał do biura zaledwie o godzinie wpół do dziewiątej.
Na szczęście dzieci dziś spały, gdy je pocałował na pożegnanie; inaczej, byłyby go zatrzymały, zarzucając mu rączki na szyję, śmiejąc się, szczebiocząc, całując. Wracając z ich pokoju do sypialni, zastał Maryannę, swoją żonę, jeszcze w łóżku, ale już się przebudziła i wstawała. Pobiegła teraz ku oknu, odsłoniła firankę i wesołe, majowe słońce opromieniło całą jej młodzieńczą postać. Miała lat dwadzieścia cztery, on był o trzy lata od niej starszy i bardzo w niej rozkochany.
— Wiesz, moja droga, bardzo się śpieszę, boję się, że spóźnię się na pociąg. Więc myślisz, że starczysz dziś z pieniędzmi? Masz zaledwie trzydzieści susów? Wszak masz tyle?
Maryanna się roześmiała, a śliczną była z obnażonemi ramionami, cała opłynięta długiemi zwojami bujnych czarnych włosów. Pomimo, że żyli w ciągłym niedostatku, pozostała równie wesołą, jak w pierwszym roku po zamążpójściu, gdy miała lat siedemnaście, a on dwadzieścia. Odtąd, dochowali się aż czworga dzieci.
— Dziś jest ostatni dzień miesiąca, zatem wieczorem przywieziesz mi swoją pensyę. Jutro poopłacam drobne długi w Janville. Nie lubię być winną małżeństwu Lepailleur, bo, dając mi na kredyt mleko i jaja, robią minę zaniepokojoną, jakby w obawie, że ich okradnę... Ale mam na dziś trzydzieści susów, więc bądź o nas spokojny, mój najdroższy, wyprawimy sobie hulankę, co się zowie!
Mówiąc, śmiała się i podawała mu ramiona do pożegnalnych pocałunków, jak zwykle każdego poranku.
— No, idź, idź kiedy ci tak pilno... Wieczorem będę na ciebie czekała na moście.
— Nie, nie, połóż się wcześnie, nie czekaj na mnie. Wiesz, że dzisiaj wrócę późno, bo w najlepszym razie, jeżeli zdążę wsiąść do wagonu o kwadrans przed jedenastą, to przyjadę do Janville o wpół do dwunastej w nocy. To dzień będę miał dzisiaj. Obiecałem państwu Morange, że będę u nich na śniadania w południe, a wieczorem Beauchêne wyprawia obiad jednemu ze swoich klientów i muszę dotrzymywać im towarzystwa. Zatem, nie czekaj dziś na mnie, połóż się wcześnie do łóżka i śpij, to czas nie będzie ci się dłużył...
Potrząsnęła figlarnie główką, nie zobowiązując się żadnem przyrzeczeniem. A po chwili rzekła:
— Ale nie zapomnij wstąpić do właściciela i powiedz mu, że deszcz zalewa w pokoju dzieci. Pan Seguin du Hordel, jest milionerem, ale kiedy nam wynajął pawilon za sześćset franków rocznie, to niech dba, jak każdy inny kamienicznik, by lokatorom woda nie płynęła na głowy z sufitu.
— Dobrze, żeś mi przypomniała, byłbym zapomniał. Pójdę do niego, możesz być spokojna, że pójdę.
Objął żonę ramionami, tulił do siebie i całował, zapominając o naglącej godzinie wyjścia. Śmiała się, głośno go nawzajem całując. Nigdy dość nacieszyć się sobą nie mogli, miłując się całkowitością zdrowia i młodości ciał swoich, których jedność zlewała się z jednością dusz ich obojga.
— Idź już sobie, idź mój najdroższy. Ach, pamiętaj także powiedzieć Konstancji, że obiecała przyjechać tu do nas której niedzieli z Maurycym, pierwej nim wyjedzie gdzie na letnie miesiące.
— Dobrze, dobrze, powiem jej. A więc, do widzenia, żegnaj mi jedyna.
Jeszcze raz odedrzwi zawrócił, porwał ją w objęcia, mocno do siebie przycisnął, ucałował i uciekł z pokoju, by nie uledz nowej pokusie pieszczoty.
W Paryżu przestrzeń pomiędzy dworcem kolei Północnej a bulwarem Grenelle, przebywał zwykle omnibusem, lecz gdy w domu było tak jak dzisiaj tylko trzydzieści susów, szedł do biura piechotą. Prawda, że drogę miał piękną przez ulicę Lafayette, obok Opery, przez Wielkie Bulwary, ulicę Royale, a przeciąwszy plac Zgody szedł bulwarem Cours la Reine, mostem Alma i nadbrzeżem d’Orsey.
Zakład przemysłowy pana Beauchêne znajdował się na samym końcu nadbrzeża d’Orsay, pomiędzy ulicą de la Féderation a bulwarem Grenelle. Jeden z rogów czworobocznego gruntu rozległej posiadłości, wysuwał się ka rzece i stał na nim ładny, obszerny pałacyk, wystawiony przez Leona Beauchêne, ojca Aleksandra, terazniejszego właściciela. Z balkonów był daleki widok po za Sekwanę, na wzgórza Passy, pokryte domami i zielonością, na prawo zaś, tuż blizko na wysokie wieże pałacu Trocaderozaś bliżej jeszcze, bo wzdłuż ulicy de la Féderation, ciągnął się ogród, otaczający niewielki domek, niegdyś siedlisko rodziny Beauchêne, gdy skromnie mieszkając i oszczędnie żyjąc, pracą zdobyli majątek. Z tyłu, po za ogrodem, znajdowały się budynki fabryczne, składy, podszopia, mnóstwo starych, nizkich budowli, nad któremi sterczały dwa wysokie, murowane kominy. Od strony bulwaru Grenelle, posesya kończyła się grubym muremn bez żadnego okna. Zakład przemysłowy Beauchêne wyrabiał przeważnie maszyny i narzędzia rolnicze, począwszy od najprostszych, do najbardziej złożonych. Prócz kilkuset mężczyzn, codziennie tutaj pracujących, fabryka zatrudniała przeszło pięćdziesiąt kobiet, polerowniczek.
Do fabryki i do biur wchodziło się bramą, od ulicy de la Fédération. Brukowane, olbrzymie podwórze było zwykle pokryte czarnym, węglanym pyłem, a rynsztokami odpływała ku ściekom, gorąca, parująca woda. Z wysokich kominów buchały gęste kłęby dymów, a z nad dachów, z zakrzywionych rur, wydobywała się biała para, idąca od maszyn, napełniających powietrze przygłuszonem warczeniem. Ziemia, ściany i dachy drżały natężoną siłą ruchu, panującego wewnątrz budynków.
Wielki zegar na środkowej fasadzie wskazywał pięć minut po wpół do dziewiątej, gdy Mateusz przeszedłszy pod bramą, skierował się podwórzem do pracowni rysowniczej, której był głównym zarządzającym. Pracował tutaj od lat ośmiu. Miał lat dziewiętnaście, gdy skończywszy techniczne wykształcenie, wstąpił jako rysownik do zakłada Beauchêne, otrzymując miesięcznie sto franków pensyi. Ojciec jego, Piotr Froment, mając z żony swej, Maryi, czterech synów: Jana, Mateusza, Marka i Łukasza, pozostawił im wolność obrania sobie zawodu, wymagając wszakże, by każdy znał dokładnie jakieś rzemiosło.
Gdy Mateusz wstąpił do zakładu Beauchêne, jako rysownik, było to w rok po śmierci Leona, ojca teraźniejszego właściciela, który dopiero co ożenił się z Konstancyą, córką bogatego fabrykanta obić papierowych. Mateusz był więc pod rozkazami człowieka bardzo jeszcze młodego, zaledwie o lat pięć starszego od siebie. Bywając u niego w domu, poznał Maryannę, szesnastoletnią, ubogą kuzynkę Aleksandra, a w rok później został jej mężem.
Maryanna od dwunastego roku życia była wychowywana w domu i na łasce swego stryja, Leona Beauchêne. Brat jego, Feliks, po wielu niepowodzeniach, przeniósł się z żoną i z córką do Algeryi; założone tu rolne gospodarstwo poszło pomyślnie, lecz nagle wybuchły rozruchy pomiędzy krajowcami, kolonię splądrowali, budynki spalili, mieszkańców wymordowali, tylko Maryanna cudem pozostała przy życiu, a jedynem miejscem przytułku dla sieroty był dom stryja Leona, który do końca życia okazywał względem niej szczere przywiązanie. Maryanna rosła w towarzystwie nieco ociężałego Aleksandra i młodej jego siostry Serafiny, dziewczyny narwanej i złej, lecz która na szczęście, prawie zaraz, dom rodzicielski opuściła, uciekłszy, mając zaledwie lat osiemnaście, z jakimś baronem de Lowetzow, baronem autentycznym, ale oszustem i awanturnikiem. By skandal zakończyć, wydano Serafinę za niego zamąż z posagiem trzystu tysięcy franków. Zaraz po śmierci ojca i Aleksander się ożenił. Poślubił on Konstancyę nie z miłości, ale dla pieniędzy, jedynie dla tego, że wniosła mu gotówką pół miliona franków. Od tej chwili Maryanna poczuła się obcą w tym domu przy swej nowej kuzynce, kobiecie oschłego serca i despotycznego charakteru. Lecz Mateusz był tutaj, a już po kilku miesiącach znajomości, pokochali się wzajemnie, nie tą gwałtowną, namiętną miłością, rzucającą kochanków w objęcia, lecz miłością, opierającą się na serdecznem przywiązaniu, szacunku i pewności szczęścia z wzajemnego daru samych siebie, a co w tych warunkach rzeczywiście stanowi nierozerwalne małżeństwo. Z radosnem upojeniem pobrali się nie mając grosza majątku, ale wieczyste bogactwo serc sobie oddanych. Mateusz otrzymał podwyższenie pensyi, zarabiał teraz dwieście franków na miesiąc, Aleksander dał mu przytem do zrozumienia, że z czasem, w dalekiej przyszłości, może mieć nadzieję zostania wspólnikiem zakładu.
Powoli Mateusz zaczął się stawać nieodzownie potrzebnym w fabryce, która przeszła kryzys grożący upadkiem. Posag, jaki ojciec musiał wypłacić dla kupienia męża swojej córce, inne grube wydatki, spowodowane rozrzutnością i lekkomyślnością Serafiny, zmusiły go do zmniejszenia obrotowego kapitału w zakładzie. Gdy umarł, spostrzeżono, iż przez niedbałość, wzorem wielu innych, nie zrobił testamentu, Serafina zaś natychmiastowo i natarczywie dopominała się u brata spłaty przypadającego na nią działu, pragnąc go zrujnować i zmusić do sprzedania fabryki. Zarobiony przez ojca majątek, łatwo mógł się teraz zmarnować, nieledwie w niwecz obrócić. Aleksander Beauchêne po wielu latach nie mógł spokojnie myśleć o dniach trwogi, jakie wtedy przeżywał. Zdołał wreszcie zgromadzić dość pieniędzy, by zaspokoić żądania siostry, lecz poderwał swój kredyt i dla oczyszczenia się z zaciągniętych długów, ożenił się z Konstaucyą, kobietą brzydką, nieledwie że wstrętną dla niego, jako dla mężczyzny i tak płaską, chudą, że jeszcze przed ślubem nazywał ją „suchą kością“. W kilka lat później interesa fabryki stały świetnie, przynosząc zdwojone dochody, a Mateusz, który był jednym z najgorliwszych i najzdolniejszych współpracowników, został mianowany głównym rysownikiem z pensyą czterech tysięcy dwustu franków rocznie.
Morange, główny buchalter, którego biuro było w sąsiedztwie, wyjrzał, usłyszawszy nadejście Mateusza, zasiadającego przed rysowniczym stołem i zawołał:
— Panie Froment, a nie zapominaj, że dziś w południe jesteś zaproszony do nas na śniadanie!
— Pamiętam, pamiętam, kochany panie Morange. Wyjdziemy ztąd razem.
Mateusz zabrał się do przeglądania planu młockarni parowej swojego pomysłu, która obok wielkiej prostoty, posiadała cenne strony praktyczne. Pracował nad nią oddawna, a dziś właśnie po południu miał ją oglądać pan Firon Badinier, bogaty właściciel ziemski, ze środkowych okolic Francyi.
Drzwi od gabinetu pryncypała otworzyły się i wszedł Aleksander Beauchêae. Był wysokiego wzrostu o twarzy rumianej, wązkiem czole i wypukłych oczach. Miał nos wielki, usta o grubych wargach i wielką, czarną brodę, bardzo starannie utrzymaną, równie jak włosy, które zaczesywał w tył, by przysłonić łysinę dość znaczną, zwłaszcza jak na człowieka, mającego zaledwie lat trzydzieści dwa. Od samego rana nosił tużurek, wszedł paląc cygaro, a silny organ jego głosu, ruchliwość, wesołość, czynność, świadczyły o dobrym stanie zdrowia. Był egoistą nieżałującym pieniędzy na swoje przyjemności, a pieczę o dobre procentowanie kapitału za pomocą pracy innych, uważał za najważniejszy cel życia.
— Plan gotowy... Wszak tak?... Pan Firon Badinier powtórnie napisał, donosząc, że przyjdzie dzisiaj o godzinie trzeciej. Wszak ci mówiłem, że cię wezmę do restauracyi na obiad, który mu wyprawiam?... Takich panów, jak on najskuteczniej się popycha do dania dobrych obstalunków, gdy się im postawi przednie wina za stołem. W domu nie mogę urządzać takich przyjęć, bo Konstancya tego nie lubi... Czyś uprzedził Maryannę, że dziś później wrócisz do siebie na wieś?...
— Tak, powiedziałem jej, że wyjadę z Paryża dopiero o trzy kwadranse na jedenastą.
Beauchêne rzucił się ociężale na krzesło.
— Ach, wiesz, jestem zmordowany! Byłem wczoraj na obiedzie w mieście i położyłem się spać o godzinie pierwszej w nocy. A wstałem jak zwykle, wiedząc, że mam mnóstwo roboty od samego rana. By żyć w takich warunkach, trzeba mieć żelazne zdrowie!
Beauchêae rzeczywiście bardzo czynnie zajmował się swoim zakładem. Dawał dowody niepospolitej energii, a przytem posiadał spryt do przeprowadzania korzystnych interesów. Zrana, pierwszy był na nogach, wszystko widział, wszystko umiał powiedzieć i dzięki zapobiegliwości, corocznie zdwajał cyfrę swoich dochodów. Jednakże od pewnego czasu zaczynało mu dokuczać znużenie. Obok pracy zawodowej lubił hulanki, o niektórych mówił jawnie, inne zaś starannie ukrywał, lecz wracał z nich zmęczony i „bokami wtedy robił“, jak sam się wyrażał.
Wpatrzył się w Mateusza.
— Dzielnie wyglądasz... Powiedz mi, jak się urządzasz, by nigdy po tobie nie znać było zmęczenia?...
Mateusz stał teraz przed swoim stołem i rzeczywiście wyglądał zdrowo i silnie, jak młody dąb pełem żywotnych soków. Był wysoki, szczupły, czoło miał wyniosłe, w kształcie wieży, co było charakterystycznem znamieniem rodu Froment. Gęste włosy nosił krótko przystrzyżone, równie jak brodę, zakończoną szpiczasto. Oczy miał głęboko osadzone, jasne, żywe, a zarazem myślące i prawie zawsze uśmiechnięte. Był to człowiek czynny i rozważny, pełen prostoty, pełen wesołości i wielkiej dobroci.
— O ja! — odrzekł śmiejąc się — dobrze wygłądam, bo prowadzę się statecznie.
Beauchêne zaprotestował.
— Nie mów tego! Ty się wcale statecznie nie prowadzisz! Najlepszy dowód żeś zdążył już być ojcem czworga dzieci, mając lat dwadzieścia siedem! A na początek wystąpiłeś z bliźniętami! Twój Błażej i Dyonizy jednego dnia się urodzili! A zaraz, niedługo zjawił się Ambroży, a niedawno Rózia! Już nie licząc córeczki, która umarła zaraz po przyjściu na świat, gdyby nie to, miałbyś ich teraz pięcioro! Nie, mój kochany, to nie ty, ale ja statecznie się prowadzę! mam tylko jednego syna i jako człowiek rozsądny, nie chcę mieć więcej dzieci!
Był to zwykły temat fartów ze strony Beauchêne. Niejednokrotnie oburzał się nawet na młode małżeństwo nie mające majątku, a płodzące coraz liczniejsze potomstwo, co nazywał skandaliczną niedorzecznością.
Mateusz zbywał to śmiechem, nieodpowiadając, jak zwykle. Wtem wszedł do biura ojciec Moineaud, robotnik, którego nazywano „ojcem“, chociaż miał zaledwie lat czterdzieści trzy. Był nizki, barczysty, o głowie okrągłej, o karku potężnym, jak u byka, o twarzy i rękach zniszczonych ćwierćwiekową, ustawiczną i ciężką pracą mechanika. Przyszedł zawiadomić pryncypała o wynikłej trudności w zestawieniu budującej się żniwiarki. Lecz ten, nie dając mu przyjść do słowa, wzburzony przeciwko zbyt licznym familiom, spytał:
— A ty, ojcze Moineaud, ile masz dzieci?
— Siedmioro, proszę pana, a troje mi umarło — odpowiedział robotnik, nieco zadziwiony tem niespodziewanem pytaniem.
— Więc, gdyby tamci żyli, miałbyś dziesięcioro! Ładna czereda! Jakże w takich warunkach ludzie mają nie zdychać z głodu!
Moineaud roześmiał się z wesołością paryzkiego robotnika, żyjącego z dnia na dzień, a którego jedynem używaniem jest pieszczota z żoną, zwłaszcza po wypiciu paru dodatkowych kieliszków wina. Dzieciska się sypały sam nie wiedział kiedy, a kochał je wszystkie, zwłaszcza dopóki nie wyfrunęły z rodzicielskiego domu. Wreszcie dzieci wcześnie zaczynają zarabiać zwiększając dochody rodziny. Na zakończenie swoich wywodów, rzekł to, co uważał za rzeczywistą prawdę:
— Proszę pana to nie ja, ale moja żona je fabrykuje!
Wszyscy trzej się roześmieli, a gdy Moineaud wreszcie objaśnił, co go sprowadziło do biura, poszli razem, by osobiście się przekonać, jaką poprawkę należało zrobić w żniwiarce. Już weszli na korytarz, lecz Beauchêne, zamiast iść prosto, otworzył drzwi do pracowni kobiet, by jak zwykle rzucić i tutaj okiem na robotę. Pracownia składała się z obszernej, długiej sali, w której polerowniczki, ubrane w długie, czarne, wełniane bluzy, siedziały dwoma rzędami przy warsztatach i przygotowane przez siebie sztuki, podawały do oszlifowania. Prawie wszystkie były młode, wiele pomiędzy niemi było ładnych, lecz przeważnie miały w sobie coś pospolitego, gminnego. Czuć było tutaj woń zwierząt i jełkiej oliwy.
Regulamin nakazywał milczenie podczas roboty. Ale wszystkie paplały pomiędzy sobą. Glosy milkły dopiero w chwili, gdy wchodził pryncypał. Lecz teraz jedna z robotnic, mając głowę odwróconą w przeciwną stronę, nie wiedziała o jego obecności i w dalszym ciąga zajadle kłóciła się z inną. Były to dwie siostry i właśnie córki ojca Moineaud. Eufrazya, młodsza, ta, która teraz krzyczała była chudą, siedemnastoletnią dziewczyną o jasnych, wypłowiałych włosach, o twarzy długiej, szpiczastej, była brzydka i zła; starsza zaś, Norma, miała lat dziewiętnaście, włosy blond, złotawego koloru, płeć białą jak mleko, była tłusta, tęga, o rozrosłych ramionach i biodrach, o twarzy młodością jaśniejącej jak słońce, o czarnych oczach błyszczących z pod kędzierzawej powodzi rozwiewających się pukli, był to świeży paryzki buziaczek ponętny krasą, jak wiosna.
Chytrością powodowana Norina nie dała znaku siostrze o przybyciu pryncypała, ciesząc się, że Eufrazya, z którą bezustannie się sprzeczała, zostanie teraz złapana na gorącym uczynku. I rzeczywiście, dopiero za odezwaniem się Beauchêne’a zamilkła. Był on bardzo surowy w obejściu z robotnicami wiernym pozostając teoryi, że pryncypał jest zgubiony, jeżeli się śmieje i żartuje w pracowni kobiet. Pomimo, że uchodził za człowieka wiele pozwalającego sobie po za domem, nigdy nie zdołano spostrzedz, by wyróżnił, chociażby chwilowo którą z młodych dziewczyn, pracujących u niego w zakładzie.
— Cóż to znaczy? — zawołał. — Proszę milczeć panno Eufrazyo... Prowadzisz się panna nieprzyzwoicie, przekraczasz przepisy, będziesz więc miała wytrącone dwadzieścia susów kary, a jeżeli jeszcze kiedy się to powtórzy, to przez tydzień nie będzie ci wolno przyjść do roboty.
Dziewczyna z przerażeniem odwróciła się ku mówiącemu. Dusząc się ze złości, rzuciła mściwym wzrokiem na siostrę, lecz ta spokojnie uśmiechnięta, ufna w swoją urodę, patrzała wprost na pryncypała, pewna, że nic jej nie może zarzucić. Oczy się ich spotkały i zatrzymały w sobie przez chwilę. Beauchêne się odwrócił i z czerwieńszemi policzkami rzekł do wszystkich:
— Gdy tylko dozorczyni wyjdzie, chociażby na chwilę, gadacie jak sroki. Radzę wam, byście się strzegły, bo kara was nie minie.
Moineaud stał milcząc, obojętny, jakby nie były jego córkami, te dwie robotnice, z których jedną ukarano, bo druga, na przekorę siostrze, nie przestrzegła jej o wejściu pryncypała. Przeszedłszy wzdłuż pracownię, trzej mężczyźni wyszli, pozostawiając po za sobą głuche milczenie wśród monotonnego warczenia małych toczydeł.
Załatwiwszy się z trudnościami, zaszłemi przy zestawieniu żniwiarki, wydawszy różne rozporządzenia, Beauchêae powrócił do swego prywatnego mieszkania, zabrawszy z sobą Mateusza, który chciał złożyć zaproszenie Konstancyi, jak ma to zaleciła Maryanna. Owęglone budynki zakładu były połączone z wytwornym pałacykiem szeroką oszkloną galeryą. Znaleźli Konstancyę w saloniku, wybitym żółtym atłasem. Siedziała przy kanapie, na której leżał Maurycy, jedyny i ukochany jej siedmioletni synek.
— Czy on chory? — zapytał Mateusz, witając się.
Chłopczyk był silnie zbudowany, bardzo podobny do ojca, lecz z dolną szczęką więcej rozwiniętą. Leżał teraz blady, z nabrzmiałemi i nieco podsiniałemi powiekami. Matka, owa „sucha kość“ była nizkiego wzrostu brunetką, o brzydkiej cerze i już zwiędnięta, pomimo, że miała dopiero lat dwadzieścia sześć. Patrząc na syna z egoistycznem zadowoleniem, odpowiedziała:
— O, nie! on nigdy nie choruje! Ale narzeka na ból w nogach. Więc położyłam go na kanapie, by się wyciągnął i czekam na doktora Boutan, bo napisałam do niego wczoraj wieczorem, prosząc by przyszedł dziś rano.
— Ach te kobiety! — zawołał Beauchêne, wybuchnąwszy śmiechem. Zawsze się muszą o coś niepokoić. Dość spojrzeć, by wiedzieć, że nasz chłopak jest mocny i zdrów, jak rzadko które dziecko! Chciałbym kogo znaleść, ktoby mi zaprzeczył!
W tejże chwili nadszedł doktor Boutan. Był niski, tłusty z oczyma przenikliwemi i patrzącemi rozumnie, twarz miał wygoloną, dobrą, a lat musiał mieć około czterdziestu. Zbliżywszy się do dziecka, zbadał je dokładnie, zeskultował i rzekł ze zwykłą sobie łagodnością, ale z powagą:
— Nic mu nie grozi, nic mu nie jest. Rośnie. A blady jest, bo przebył zimę w Paryżu, w zamkniętych pokojach, nabierze zdrowej cery, gdy przez kilka miesięcy będzie na wsi, na świeżem powietrzu.
— A co? nie mówiłem! — zawołał Beauchêne tryumfująco.
Konstancya trzymała w dłoniach rączkę swego syna, który znów się położył i jakby ze zmęczenia przymknął powieki. Zadowolona ze słów doktora, uśmiechała się, stając się mniej brzydką. Zaś doktór rozsiadł się na fotela, lubiąc gawędzić w przyjaznych sobie domach. Był akuszerem i leczył przeważnie kobiece choroby i dziecinne, przywykł, że go uważano za naturalnego spowiednika, znał wszystkie tajemnice i w każdej rodzinie u klijentów był jakby u siebie. Był przy połogu Konstancyi oraz przy wszystkich połogach Maryanny.
Mateusz stał dotąd, nie mając sposobności wywiązania się z polecenia, danego przez żonę. Odezwał się teraz:
— Jeżeli ma pani niedługo wyjechać na wieś, to może pierwej zechce pani nas odwiedzić. Może w tę niedzielę? Moja żona pragnie pani pokazać nasze obozowisko.
Zaczął żartobliwie opisywać odludny pawilon, w którym zamieszkiwali, opowiadając, że już mają około tuzina talerzy i pięć czarek do jaj na miękko. Beauchêne znał pawilon i całą okolicę, bo każdej zimy często tam polował, będąc jednym z akcyonaryuszów na prawo polowania po rozległych lasach i pustkowiach, w ten sposób pokaźne dających dochody właścicielowi gruntu.
— Séguin jest moim przyjacielem... Jadłem z nim śniadanie w teraźniejszym waszym pawilonie. Ale to nie pawilon, tylko buda!
Konstancya pogardliwie się uśmiechnęła nad nędzą takiej rezydencyi, przypominając sobie, że coś jej o tem opowiadała pani Séguin, Walentyna, jak ją nazywała. Tak, ów pawilon, to zupełna rudera. Doktór odezwał się z uśmiechem:
— Pani Séguin jest jedną z moich pacyentek. Po ostatnim połogu radziłem jej, by zamieszkała w tym pawilonie. Powietrze jest tam wyborne i dzieci muszą rosnąć, jak grzyby po deszczu!
Beauchêne parsknął śmiechem, zadowolony z okazyi do zwykłych żartów.
— No, Mateuszu! strzeż się! Kiedyż będzie piąte?...
— Ach! toż to byłoby prawdziwem szaleństwem! zawoła Konstancya z oburzeniem. Mam nadzieję, że Maryanna poprzestanie na tem, co już ma... Inaczej, to byłoby grzechem nie do darowania.
Mateusz wiedział, o ile te słowa były skierowane do niego. Konstancya drwiła wraz z mężem z niego i z Maryanny, litowała się nad nimi, albo wprost gniewała, nie pojmując, jak można z taką lekkomyślnością skazywać się na biedę. Wszak urodzenie się Rózi, ich ostatniego dziecka, zmusiło ich do wyprowadzenia się na wieś i zamieszkania w norze, jak nędzarze. I pomimo takiej ostateczności jeszcze chcą się dalej narażać na nieostrożność? Doprawdy możnaby przypuścić, że się nie lękają piątego dziecka, chociaż nie mają nic, ani jednego grosza kapitału, ani jednej piędzi ziemi pod słońcem! Krygując się z wymuszoną pruderyą, dodała:
— Wreszcie, to byłoby wprost obrzydliwością... Gdy widzę małżeńskie pary, wiodące za sobą bandę dzieciarni, odwracam się ze wstrętem jak od pijaków. Jeden nałóg wart drugiego i niewiem, który paskudniejszy!
Beauchêne znów głośno się roześmiał, chociaż prawdopodobnie miał on inne na to poglądy. Mateusz słuchał obojętnie. Mafyanna i Konstaneya w niczem nie mogły się z sobą porozumieć, bo były pod każdym względem od siebie odmienne, on zaś uśmiechem zbywał wszystkie napaści, nie chcąc wywoływać sprzeczki, mogącej się zakończyć zerwaniem stosunków a więc i utratą miejsca w zakładzie. Naglony, by coś odpowiedział, rzekł:
— Ma pani słuszność, że to byłoby nierozsądnie.. Ale, jeżeli piąte dziecko się urodzi, wszak nie będzie można je odesłać z powrotem.
— Ale można się od niego zabezpieczyć! — zawołał Beauchêne.
— Zabezpieczyć!... zabezpieczyć! — powtarzał doktór Boutan, który dobrodusznie przysłuchiwał się rozmowie. Wszystkie sposoby, jakie znam, są zbrodnicze i szkodliwe.
Beauchêne zaczynał się zapalać, bo zdawało mu się, że kwestyę tę, łączącą się z obniżającym się przyrostem ludności we Francyi, znał bardzo gruntownie i rozstrzygał decydująco z miną mówcy. Wiedząc, że Boutan jest zwolennikiem licznych familii, odmówił mu głosu, żartując, że jako akuszer, nie może mieć w tym kierunku bezinteresownej opinii. Przyzwał na pomoc pobieżnie znane wieści o Malthusie, geometryczny przyrost ludności, a arytmetyczny przyrost pożywienia, ziemię przeludnioną, a za dwa wieki i ogólny pomór głodowy. Ludzie ubodzy sami sobie są winni, jeżeli przymierają z nędzy, powinni umieć się ograniczyć i płodzić tylko tyle dzieci, ile mogą wyżywić. Bogacze, którym bezzasadnie przypisują krzywdzenie społeczeństwa, nietylko że nie są przyczyną panującej nędzy, lecz przeciwnie, dają oni z siebie samych przykład, ograniczając się w liczbie potomstwa, a tem samem pouczając, jak powinien postępować każdy uczciwy obywatel kraju. Z tryumfującą miną utrzymywał, że osobiście nic nie ma sobie do wyrzucenia, bo dorabiając codzień majątku, ma spokojne sumienie, że nie powiększy liczby nędzarzy, a zatem, niechaj każdy w ten sposób postępuje! Nie warto dbać o nędzarzy, bo oni dobrowolnie w nędzę się pogrążają!
Na próżno doktór wołał, że hipoteza Malthusa już nie ma obecnie żadnej naukowej podstawy, że Malthus opierał swoje obliczenia na możliwym przyroście, a nie na przyroście rzeczywistym; napróżno doktór dowodził, że obecny kryzys ekonomiczny pochodzi z wadliwego rozkładu bogactw, że przyczyną nędzy jest ucisk, wywierany przez wszechwładny ustrój kapitalistyczny, a że z dniem, kiedy praca zostanie prawidłowo rozłożona i sprawiedliwie przez każdego wyzyskana, okaże się, że ziemia jest w stanie wyżywić ludność dziesięć razy liczniejszą.
Beauchêne uśmiechał się z pobłażliwą wyższością, nazywał te dowodzenia mrzonkami, wreszcie, cóż go to może obchodzić? Był zadowolony, że jest bogaty, a ci, którzy mają ochotę zdobyć bogactwa, niechaj go naśladują!
— Zatem, zgadzasz się pan na koniec Francyi? — spytał szyderczo Boutan. Przyrost ludności w Anglii, w Niemczech, w Rossyi, wciąż się wzmaga, podczas gdy we Francyi również stopniowo i stale się obniża. Liczebnie, już dziś jesteśmy na niższym rzędzie państw europejskich; a liczba ma obecnie ważniejsze, aniżeli kiedykolwiek znaczenie. Obliczono, że każda familia powinna mieć, przeciętnie czworo dzieci, by ludność wzrastała, a tem samem świadczyła o żywotnej sile narodu. Masz pań tylko jedno dziecko, zatem jesteś złym patryotą!
Beauchêe wybuchnął, dławiąc się z gniewu:
— Ja! Ja mam być złym patryotą! ja, który zabijam się pracą, ja, który sprzedaję moje maszyny nawet zagranicą! Prawda, że pomiędzy naszymi znajomymi są tacy, którzy mogą sobie pozwolić nawet na czworo dzieci, i ci, mogąc to uczynić, są do pewnego stopnia winni, tego nie robiąc... Ale ja, ja nie mogę! znasz doktorze różne okoliczności, które dostatecznie mnie tłomaczą. Ja, w mojem położeniu nie mogę mieć więcej nad jedno dziecko.
Po raz sety przedstawił swoje przyczyny: przecież zakład o mało co nie wyślizgnął mu się z ręki z powodu, że chciało nieszczęście, by miał siostrę. Serafina szkaradnie względem niego postąpiła: trzeba było jej dać posag, a po śmierci ojca zażądała natychmiastowego równego działu. Wymagania siostry nieledwie że go zrujnowały, a przynajmniej na długo powstrzymały rozwój pomyślnie idącego przemysłowego przedsiębiorstwa. Nauczony doświadczeniem, nie popełni on nieostrożności, jakiej się dopuścił jego ojciec! Dając brata, albo siostrę swojemu jedynakowi, naraziłby go na śmiertelne kłopoty, przez jakie sam ledwo że przebrnął! Nie! nie! zanadto on dba o szczęście swojego dziecka, by go narazić na podział spadku, do czego byłby przymuszony źle ustanowionemi prawami! Maurycy będzie wyłącznym posiadaczem majątku, który rozpoczęty przez dziadka, w dziesięcioro zostanie przysporzony przez ojca. Tak, on kocha swojego syna, marzy dla niego o bogactwie, o kolosalnych dochodach, bo tylko pieniądz dziś zapewnia władzę.
Konstancya, nie wypuszczając ręki syna, patrzała na bladą jego twarz ze wzrastającą pychą, z tą pychą dorobkiewiczów, dumnych z posiadania pieniędzy, jak niegdyś szlachta ze starożytności rodu. On, jej syn, niechaj będzie jedynym dziedzicem majątku rodziców, by stać się potężnym i być królem, albo księciem w świecie przemysłowym, dzierżącym pierwszeństwo w teraźniejszym ustroju społecznym.
— Bądź spokojny, mój maleńki — rzekła pochylając się nad synem. Nie będziesz miał, ani brata, ani siostry. Twoi rodzice ciebie kochają i zabezpieczą cię od tego. A jeżeliby ojciec kiedy chwilowo o tem zapomniał, to ja, twoja matka potrafię go dopilnować.
Ostatnie słowa żony przywróciły mężowi zwykłą, hałaśliwą wesołość. Dobrze on wiedział, że jest ona jeszcze zawziętszą od niego w postanowieniu ograniczenia się na jednem tylko dziecku. On miał naturę brutalną, zmysłową i niezręcznie się stosował do wymagań, otwierających mu małżeńską alkowę, szukał więc realniejszych zadowolnień po za domem; ona musiała o tem wiedzieć, lecz z pobłażliwością zamykała oczy.
Teraz i on się pochylił, by pocałować leżące dziecko.
— Czy słyszałeś malcze? Mama powiedziała prawdę, nie pójdziemy szukać w kapuście ani brata, ani siostry dla ciebie!
A obróciwszy się w stronę doktora, dodał:
— Kobiety mają różne swoje sposoby, żeby ustrzedz się od tego, czego nie chcą...
— Niestety! wiem coś o tem — odrzekł doktór łagodnie. Niedawno leczyłem jedną, lecz niemogłem jej uratować, umarła.
Od tej chwili Beauchêne stał się jeszcze hałaśliwiej wesoły, podczas, gdy Konstancya, czując się obrażoną, udawała, że nic nie rozumie. Mateusz nie wtrącał się do rozmowy, ale słuchał poważnie, bo kwestya obniżania się przyrostu ludności we Francyi miała wielką wagę w jego oczach. Wogóle kwestya ta wydawała mu się najważniejszą, decydującą o całej ludzkości i świecie. Każdy krok cywilizacyjnego postępu był spowodowany przyrostem ludności. Narody podatniejsze rozwojowem ewolucyom szybko się rozmnażały, rozsypując się po wszystkich zakątkach ziemi. A ewolucya jutrzejsza, ku prawdzie i sprawiedliwości, czyż się ona nie uskuteczni pod naporem warstwy najludniejszej, roboczego ludu, warstwy już dzisiaj płodnej w rewolucyjny ferment najbliższej przyszłości.
Mateusz myślał nad tem często, lecz od bliższych dociekań i jaśniejszego formułowania poglądów w tym kierunku, był powstrzymywany ciągłemi drwinkami państwa Beauchêne; nieraz czuł się zakłopotany, wprost zawstydzony że ma aż czworo dzieci. Najczęściej wszakże odczuwał w myśli dawane przez nich rady przezorności i wierzył w dobro życia, w konieczność jego pełni, dla pełni szczęścia. Każda istota rodzi się wyłącznie w celu tworzenia istot sobie podobnych, przedłużania i przekazywania życia swojego gatunku, a doznawana w tej funkcyi rozkosz, czyż nie jest tylko zadowoleniem robotnika spełniającego swoje przeznaczenie.
Korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie, spytał się Konstancyi:
— Zatem w przyszłą niedzielę pani do nas przyjedzie do Janville? Wszak możemy na to liczyć?...
Ledwo to wymówił, wszedł służący, oznajmiając, że jakaś kobieta z dzieckiem na ręku, pragnie widzieć się z panią. Beauchêne wyjrzał, a poznawszy żonę ojca Moineaud, swojego mechanika, skinął, by weszła. Doktór już się miał żegnać, lecz został jeszcze, ciekawością powodowany.
Żona ojca Moineaud była nizką, krępą, czterdziestoletnią kobietą, z wyglądu przypominającą męża. Przedwcześnie sterana, miała twarz szarą, oczy wyblakłe, włosy rzadkie i bezbarwne, usta o zatraconym rysunku, a po za niemi brakujące, zepsute zęby. Liczne połogi zniszczyły kształty jej ciała, stała się ociężałą i niedbałą o swoją powierzchowność.
— Cóż moja dobra kobieto życzycie sobie odemnie? — zapytała Konstancya.
Pani Moineaud była nieco wystraszona, niespodziewała się, że zastanie tutaj tyle osób. Nie śmiała się odezwać, przypuszczając, że będzie mogła się z panią rozmówić sam na sam.
— To wasze ostatnie dziecko? — zapytał Beauchêne, patrząc na blade, mizerne niemowlę, które miała na ręku.
— Tak panie, to mój Alfredek... ma dziesiąty miesiąc... musiałam go odstawić od piersi, bo mleko mi zanikło. Przed nim miałam dziewięcioro, ale troje z nich umarło. Najstarszy Eugeniusz, jest gdzieś na końcu świata, w Tonkinie. W zakładzie u państwa pracują moje dwie najstarsze córki, Norina i Eufrazya... Troje mam jeszcze w domu... Wiktor ma lat piętnaście... Cecylia dziesięć, a Irma siedm... Myślałam, że Irma będzie ostatnią, bo przez kilka lat przestałam znosić dzieci, jak kura jaja... Byłam z tego zadowolona... Ale wtem, znów zaszłam w ciążę i urodził się ten malec... Doprawdy, że w moim wieka, bo mam już lat czterdzieści, możnaby się spodziewać spokoju pod tym względem, ale widocznie Bóg nas opuścił, mnie i mojego męża.
Beauchêne się roześmiał, mówiąc:
— A czy wiecie, co wasz mąż utrzymuje?... Oto powiada, że nie on, ale wy dzieci fabrykujecie.
— Tak... to jego zwykłe gadanie... Naturalnie, że on nie wielką ma przytem robotę... Ale ja, to co innego, i doprawdy wyrzekłabym się całego tego kłopotu. W pierwszych latach po zamąż pójściu strasznie się martwiłam, zachodząc w ciążę.. — Lecz cóż było robić?... musiałam się poddać losowi... i nie opierałam się, bo przecież nie chciałam, by mi się mąż włóczył za innemi kobietami... Wreszcie, to poczciwy człowiek, pracowity, nie upija się na zabój, jak tylu innych, więc kiedy w tem jednem ma upodobanie, to przecież, jako żona, nie mogę go od siebie odpędzać.
Doktór Boutan, spokojnie na nią patrząc, zapytał:
— A czyście nie wiedzieli, że można męża nie odpędzać, ale zachować pewne ostrożności?
— Proszę pana to nie zawsze można się z tem uładzić... Jak mąż wróci do domu podchmielony, bo wypił parę szklanek wina za dużo w towarzystwie kolegów, to wtedy sam nie wie, co robi... Wreszcie, mój stary powiada, że to mu psuje całą przyjemność... Więc mu ustępuję i niech się dzieje, co chce.
Odtąd doktór stawiał jej pytania, unikając spojrzeć w stronę państwa Beauchêne, lecz oczy jego błyszczały tajoną przekornością, znać było, że się bawił umyślnem podtrzymywaniem zasad, które dopiero co obalał, gdy je głosił bogaty właściciel zakładu, oburzający się przeciwko niepowściągliwej płodności. Doktór udawał teraz, że jest zgorszony i nieledwie że wymawiał pani Moineaud jej dziesięcioro dzieci. Bo jakiż los mogła tym dzieciom zabezpieczyć? Rodziła chłopców, by zgnili w koszarach, rodziła dziewczęta, by zgniły w publicznych domach! a obciążając się tak liczną rodziną, skazywała siebie i męża na ciągłą nędzę; chcąc módz zebrać jakie takie oszczędności, nie można sobie na kark sprowadzać bandy dzieciaków. Biedna kobieta ze smutkiem przyznawała, że słuszność jest po jego stronie, ale co prawda, to ani jej, ani też jej mężowi nigdy na myśl nie przyszło, by mogli uzbierać jakikolwiek majątek. Moineaud przecież nie może się spodziewać, by go mianowano ministrem! zatem jedno dziecko mniej albo więcej, nic w rzeczywistości nie zmieniało ich materyalnego położenia, a nawet spora gromada dzieci jest pomocą dla rodziców, bo wcześnie zaczynają pracować i przynoszą do domu zarobione pieniądze.
Beauchêne milcząc przechadzał się zwolna po pokoju. Zapanował jakby jakiś chłód wzrastastający z każdą chwilą. Konstancya, chcąc przerwać nieprzyjemne wrażenie, znów się zapytała:
— Ale czegoście odemnie chcieli, moja dobra kobieto? Cóż mogę dla was uczynić?...
— Ach, proszę pani, przyszłam ja z wielką prośbo... Jest to coś, o co mój mąż nie śmiał prosić pana Beauchêne... A ja myślałam, że panią zastanę samą i poproszę, by się za nami wstawiła... Oto pragniemy oboje i wielką wdzięczność mielibyśmy dla państwa, gdyby nasz Wiktor mógł wstąpić do roboty do pańskiego zakładu.
— Ale on ma dopiero piętnaście lat — rzekł Beauchêne. — Poczekajcie, aż skończy lat szesnaście, prawo nie pozwala wcześniej.
— Wiemy o tem. Ale możeby można coś skłamać?.. Bo tak bardzo chcemy, aby Wiktor już pracował...
— Nie, moja kobieto, z prawem się nie żartuje... to jest niemożliwe.
Łzy stanęły w oczach matki Wiktora, Przysłuchujący się rozmowie Mateusz, czuł się teraz niezmiernie wzruszony. Ach, nieszczęśni ci niewolnicy pracy! sami przychodzą żebrać, by ich wyzyskiwano, gotowi kłamać, prawo opiekuńcze oszukać, pchani ku temu głodem, nędzą!
Gdy stroskana pani Moineaud wyszła, doktór zaczął mówić o pracy kobiet i dzieci. Zaraz od pierwszego połogu kobieta powinna porzucać swoje zajęcie w fabryce, a nawet wcześniej, bo na kilka miesięcy przed urodzeniem się dziecka inaczej szkodzi swojemu zdrowiu, oraz zdrowiu niemowlęcia; chcąc go karmić, jest wraz z niem przykuta w ciasnocie swojego mieszkania. Dzieci w tych warunkach zrodzone i chowane, są zwykle anemiczne, często niedołężne, a zbyt wcześnie zmuszone zarabiać, pracują po zniżonej cenie i wywołują ogólną obniżkę płacy robotników. Zaczął się zastanawiać nad płodnością najbiedniejszej warstwy ludności, która nic nie ryzykując stracić, a nie mając możności rozwijania ambitnych pożądań, rozmnaża się bez żadnej oględności. Cóż ztąd wynika? Oto że coraz więcej jest głodomorów i ludzi buntujących się przeciwko obecnemu ustrojowi społecznemu.
— Widzę do czego zmierzasz doktorze, zawołał Beauchêne, zatrzymując się w dotychczasowej przechadzce po saloniku. Pragniesz złapać mnie na sprzeczności z samym sobą, chcesz, bym wyznał, że Moineaud dobrze robi, płodząc liczne potomstwo, które ja wyzyskuję, zapędzając do roboty w mojej fabryce, a że sam jestem egoistą, zadawalniającym się jednym tylko synem, bo pragnę mu przekazać majątek w całości, bez żadnego dzielenia się z rodzeństwem. Nie wypieram się tego, bo tak jest rzeczywiście... Lecz nie ja jeden postępuję w ten sposób! Francya już dzisiaj jest nazywana krajem familii o synach jedynakach. Ale kochany doktorze, to kwestya niesłychanie złożona, a pewien jestem, że racya jest po mojej stronie.
Wdał się w nowe objaśnienia swoich przekonań. Bijąc się pięścią w piersi, zapewniał, że jest liberałem, demokratą, gotowym żądać radykalnych ulepszeń społecznych. Tak, ale kraj potrzebuje żołnierzy a fabryki robotników, dobrze jest więc że są warstwy ludności nie powstrzymujące się od licznego potomstwa. Ale klasy będące czołem narodu, mają odmienne od tamtych obowiązki. Całe jego rezonowanie dowodziło, iż rodziny bogate powinny przedewszystkiem czuwać, by posiadany, zdobyty przez nie majątek nie marniał, rozdrabniając się podziałami.
Mateusz zrozumiał teraz brutalną prawdę: kapitał, chcąc mieć zapewnione zyski, pożądał płodności klas pracujących. Dla dobra kapitalizmu trzeba, aby był nadmiar ludzi poszukujących pracy, bo wtedy opłata robotników ulega obniżce. Spekulowanie tego rodzaju wydało mu się, że odejmuje pracy całą jej szlachetność. Zamiast być największem dobrem, stawała się najgorszą plagą i cierpieniem, rakiem pożerającym cały organizm społeczny. W krajach równości politycznej a nierówności ekonomicznej, przewaga kapitału, wadliwy rozkład bogactw, wytwarza brak równowagi w przyroście ludności i podczas, gdy posiadający ograniczają do jednego liczbę potomstwa, drudzy, rozmnażają się w nieskończoność. Ztąd coraz potworniejsze powstają warunki, coraz niesprawiedliwszy podział bogactwa. By temu zaradzić i przywrócić równowagę, jedna jest tylko droga, a mianowicie, sprawiedliwe szacowanie prac; każdej jednostki i sprawiedliwa opłata każdego wysiłku. Inaczej rewolucja staje się nieuniknioną. Każda godzina przedłużająca stan obecny śle coraz groźniejsze zapowiedzi straszliwego kataklizmu, który zniesie przestarzały ustrój społeczny, niepomny zapobieżeniu własnej zagłady.
Beauchêne sam tylko teraz mówił i tryumfował. Stawał się myślicielem o szerokich poglądach. Zastanawiał się nad przyczynami obniżania się przyrostu ludności we Francyi i winił o to alkoholizm ,militaryzm, śmiertelność niemowląt, dodając, że wiele innych jest jeszcze powodów. By temu zaradzić, proponował, jako niezawodne środki: zmniejszenie podatków, cła akcyzne, w które nie wierzył, rozciąglejszą swobodę przekazywania majątku, przejrzenie praw, odnoszących się do instytucyi małżeństwa, dochodzenie ojcowstwa.
Boutan przerwał mu wreszcie:
— Żadne prawa i środki nic na to nie poradzą. Zmienić nam należy nasze obyczaje, pojęcia o moralności i o pięknie. Jeżeli Francya się wyludnia, to dla tego, że tak chce. Trzeba więc by przestała tego chcieć. Praca to nie mała, bo wszystko od początku należy przerobić.
Mateusz zawołał z zapałem:
— A więc wszystko przerobimy, ja od siebie rozpocząłem tę robotę!
Konstancya z miną niezadowoloną uśmiechała się podczas tej rozmowy. Odezwała się teraz wprost do Mateusza, że chociaż bardzo pragnie odwiedzić ich w Janville, prawdopodobnie nie będzie miała czasu tego uczynić przed odjazdem na całe lato. Przed odejściem, doktór zbliżył się do kanapy, na której leżał rozdrzemany Maurycy i poklepał go pieszczotliwie po twarzy. Beauchêne jeszcze raz zażartował mówiąc, do syna:
— Więc słyszałeś chłopcze?... rzecz postanowiona... Mama idzie jutro na targ i kupi kapustę, byś miał siostrzyczkę.
Maurycy zaczął płakać i krzyczeć:
— Nie chcę!... nie chcę!
Konstancya zwykle sztywna i zimna, rzuciła się gorączkowo w stronę syna, i całując go w głowę, zawołała:
— Uspokój się mój maleńki! Papo żartuje, wierzaj mi, że tylko żartem tak powiedział. Nigdy, nigdy nie będziesz miał ani siostrzyczki, ani braciszka, przysięgam ci, że nigdy!
Beauchêne przeprowadzał doktora przez pokoje aż do sieni, żartując, śmiejąc się, szczęśliwy ze swego życia, zadowolony z siebie i z drugich, pewien, że zawsze potrafi tak wszystkiem kierować, by miał najwyższą dozę osobistych przyjemności i coraz większe dochody ze swego zakładu.
— Do widzenia, kochany doktorze... Wszak nie masz do mnie urazy?... Wreszcie kto wie, może się odmienię, a przecież zawsze można mieć dziecko, gdy się ma na to ochotę!
— Nie zawsze, nie zawsze! — odpowiedział Boutan, wychodząc.
Ostatnie jego słowa padły ostro, stanowczo, jakby rąbał siekierą.
Konstancya trzymała czas jakiś syna na kolanach, a potem postawiwszy go na nogi rzekła, by poszedł się bawić.
W kilka minut po wybiciu godziny dwunastej, Mateusz spiesznie powracał z zakładu do swojego biura, by zabrać Morange’a, jak to było pomiędzy nimi umówione. Dla skrócenia drogi przeszedł przez pracownię kobiet. Sala była pusta, wszystkie już wyszły na południowe śniadanie, wtem ujrzał tak niespodziewaną scenę, że osłupiał na razie. Norina nie poszła z koleżankami i pochwycona ramionami Beauchêne’a zawisła w jego objęciach z głową w tył odrzuconą, z omdlewającemi oczyma, nie broniąc się od pocałunków, oddając mu swoje usta. On, jak zgłodniały samiec przyciskał ją namiętnie całem ciałem, goniąc za rozkoszą niedostępną na łonie żony. Szepnęli coś do siebie, zapewne umawiając się o schadzkę. Z przerażeniem spostrzegli Mateusza, który szybko znikł, uciekając niezadowolony, że pomimo woli stał się świadkiem tego sekretu.




II.

Morange główny buchalter, był człowiekiem lat trzydziestu ośmiu, lecz był już łysy, siwiejący. Brodę miał ciemną, nosił ją szeroko, wachlarzowato przystrzyżoną i był dumny z jej piękności. Oczy miał okrągłe, przejrzyste, nos prosty, usta ładnie zarysowane, chociaż nieco zawielkie, w młodych latach uchodził za urodziwego młodzieńca. Niezmiernie dbał o swoją powierzchowność, ubierał się starannie; zawsze w cylindrze na ulicy, miał typowy wygląd przyzwoitego urzędnika.
— Jeszcze nie byłeś w naszem nowem mieszkaniu — rzekł do Mateusza, idąc obok niego chodnikiem. — Bardzo miłe mieszkanie, zobaczysz! Mamy wygodną sypialnię, Regina ma swój pokój, a przy tem blizko od zakładu, cztery minuty drogi, już nieraz to sprawdziłem, patrząc na zegarek.
Morange był synem drobnego handlowego urzędnika, który umarł przy biurku po czterdziestu latach ślęczenia nad rachunkowemi księgami. Po śmierci ojca ożenił się z Waleryą Duchemin, także córką urzędnika, który miał aż cztery córki, wychowane nieledwie że w ubóstwie i przywykłe do słyszenia swarów pomiędzy rodzicami, zgorzkniałymi ciągłym niedostatkiem. Walerya była najstarszą, a będąc ładną, znalazła sobie męża, który zakochawszy się w niej, nie uważał na brak posagu. Marzeniem Waleryi było rozwijanie ambicyi w małżonku, osądziła bowiem, że jako człowiek zdolny i pracowity powinien dojść do stanowiska dozwalającego jej zerwać ze światem drobno urzędniczym. Z góry postanowiła, że jej syn będzie adwokatem, albo doktorem, ale spotkał ją zawód, bo urodziła córkę. Drżeć poczęła na myśl, że może jak matka będzie miała kilka córek z rzędu. Obawą powodowana zdecydowała się poprzestać tylko na jednem dziecku, popychać męża ku zdobyciu dobrej posady, by uzbierawszy posag dla Reginy, wydać ją świetnie zamąż i tym sposobem znaleść wreszcie wstęp do wyższej towarzyskiej sfery, co było jej najnamiętniejszem pragnieniem. Morange był uległego usposobienia, a będąc zakochanym w swojej żonie, podzielał wszystkie jej zapatrywania i równie gorąco jak ona, roił plany zdobycia jaknajświetniejszej przyszłości. Od ośmiu lat był buhalterem w zakładzie Aleksandra Beauchêne i pobierał teraz pięć tysięcy franków rocznej pensyi, ale to niezadawaliło pożądań tak jego, jak żony, bo nie przedstawiało możliwości dojścia do majątku.
Gdy uszli z jakie dwieście metrów po bulwarze Grenelle, Morange zawołał;
— Widzisz ten nowy dom na rogu ulicy?... Tam obecnie mieszkamy. Prawda, że wygląda jak pałac?
Mateusz spojrzał na wysoki dom z balkonami i rzeźbieniami, które go wyróżniały od nizkich starych dworków ubogiej dzielnicy. Dla sprawienia przyjemności koledze rzekł:
— Tak, rzeczywiście, jest wspaniały, jak pałac!
— To jeszcze nic, zapewniał rozpromieniony Morange. Zobaczysz wejście, wschody... Mieszkamy co prawda na piąłem piętrze... ale idąc po takich schodach, nie czuje się zmęczenia!
Weszli do sieni, na którą Morange spoglądał jak na mury najwspanialszej świątyni. Ściany wyłożone stiukiem połyskiwały, dywan leżał na schodach, a w oknach były witraże. Gdy stanęli na piątem piętrze, otworzył drzwi swoim kluczem i wprowadzając Mateusza, powtarzał, mrugając znacząco:
— Zobaczysz dalej... zobaczysz... to nie koniec...
Walerya i Regina niezawodnie wyczekiwały ich przybycia. Przybiegły się witać. Walerya miała lat trzydzieści dwa, wyglądała bardzo młodo i była rzeczywiście ładna — brunetka, o twarzy okrągłej, ponętnie uśmiechniętej i otoczonej bujnemi, falistemi włosami, była może zbyt bogatych kształtów figury, lecz ramiona miała niezwykle piękne i Morange dumnym był, patrząc na swoją żonę w wyciętej sukni. Regina miała lat dwanaście i była uderzająco podobna do matki, ta sama twarz, tylko nieco ściąglejsza, uśmiechała się z pod takich samych, ciemnych włosów.
— Serdecznie jestem panu wdzięczna za stawienie się na nasze zaprosiny, mówiła z ożywieniem, podając do uścisku obie ręce gościowi. Jaka szkoda, że pani Froment nie może odstąpić swoich dzieci. Regino, poproś pana, by ci powierzył swój kapelusz.
Po chwili dalej mówiła:
— Jak pan widzi, mamy przedpokój bardzo widny... Jeżeli pan zezwoli, to podczas gdy jaja na mięko dojdą w ukropie, pokażę całe nasze mieszkanie.. Trzeba, aby pan je poznał... i wiedział, jak urządziliśmy się na nowej siedzibie...
Wszystko to było powiedziane z miłym uśmiechem, z zachwyconemi, jak zwykle potakiwaniami męża; Mateusz więc bardzo chętnie się zgodził, by dogodzić próżności popisującej się z mieszkaniem parze małżonków. Wprowadzono go do salonu, który stanowił róg domu i był wyklejony perłowo-szarym papierem w złote kwiaty, tandetnie zmeblowany w stylu Ludwika XIV biało lakierowanemi sprzętami, wśród których palisandrowy fortepian, odbijał ciężką, czarną plamą. Pokój Reginy był obok, cały blado niebieski z panieńskiemi mebelkami z werniksowanego bambusu. Sypialnia rodziców była po za salonem i jadalnią, na drugim końcu mieszkania. Był to ciasny pokój, w którym łóżko, lustrzana szafa i stół tualetowy ledwie się mieściły. W jadalni meble były dębowe a nad stołem przygotowanym do śniadania, połyskiwała złocona lampa, rażąc nowością taniego bronzu.
— Ślicznie urządzone mieszkanie! ślicznie! — powtarzał Mateusz, chcąc się okazać grzecznym.
Ojciec, matka i córka, podnieceni temi pochwałami, oprowadzali go powtórnie, dając bliższe objaśnienia, pokazując każdą rzecz zosobna. Mateusz dziwił się w myśli, że chociaż to wszystko po raz pierwszy oglądał, doznawał wrażenia jakby to już widział, zwłaszcza w salonie go to zastanowiło. Nagle wpadł na trop właściwy: państwo Moraoge pragnęli mieć dom urządzony na podobieństwo zbytkownych salonów państwa Beauchêne, których bogactwo wzbudzało w nich poszanowanie połączono z głuchą zazdrością. Jako ludzie ubodzy mogli się puścić tylko na niedołężne naśladownictwo i otoczyć się zbytkiem złego gatunku, chociaż i ta względna taniość tandeciarskich mebli musiała ich ogołocić ze wszystkich oszczędności, jakie zdołali uciułać. Ale głębokie zadowolenie malowało się na ich twarzach, rozglądając się po własnem mieszkaniu, wyobrażali sobie, że ich otacza zbytek przypominający salony wyższej towarzyskiej sfery, ku której z upragnieniem chcieli się zbliżyć.
— A prócz tego, mamy jeszcze to! — rzekł Morangę, otwierając okno w stołowym pokoju.
Balkon otaczał całą długość mieszkania na zewnątrz. Z wysokości piątego piętra widok był rzeczywiście piękny na Sekwanę, na wzgórza Passy, był to ten sam widok co z pałacyku Beauchêne ale znacznie rozleglejszy.
Walerya dała to do zrozumienia:
— Wspaniała panorama co? O wiele wspanialsza aniżeli z pierwszego piętra, bo tam drzewa nadbrzeża wszystko zasłaniają!
Służąca przyniosła jaja na mięko, więc zajęto miejsca przy jadalnym stole, a Morange uszczęśliwiony, że olśnił gościa, objaśniał, że komorne wynosiło tysiąc sześćset franków rocznie. Było to bardzo tanio, chociaż ta suma silnie obciążała budżet domowy; Mateusz zaczął spostrzegać, że go zaproszono na śniadanie wyłącznie w celu popisania się z nowem mieszkaniem i bawił się uszczęśliwiony minami małżonków, pyszniących się przed nim zbytkownością swojej instalacyi. Nie pojmował tego rodzaju przyjemności dla siebie, bo nigdy niczego nikomu nie zazdroszcząc, czuł się szczęśliwy w prostocie swego życia z Maryanną i z dziećmi, dziwił się więc w myśli, jak mogą ludzie tyle trudu sobie zadawać, by żyć na pokaz. Patrzał na Waleryę uśmiechnięty, ale nieco smutny. Miała ona na sobie fularową suknię w żółte kwiatki, a Regina, którą lubiła stroik, była ubrana niebiesko. Śniadanie również mu się wydało za wystawne: po jajach na mięko były ryby, a potem kotlety, szparagi na jarzynę. Rozmawiano teraz o Janville i rodzinie Mateusza.
— A więc wszystkie dzieci są zdrowe? — pytała Walerya. Śliczne są te dzieciaczki! Szczęśliwi państwo jesteście, że mieszkacie na wsi! Ale wyznam, że ja bym się nudziła w tak ustronnem zakątku, tam przecież żadnej nie ma rozrywki? Ale z wizytą pojechać do Janville bardzo nam będzie przyjemnie i szczerze dziękuję pani Froment za jej zaprosiny.
Ale znów zaczęła się rozmowa o familii Beauchêne. Państwo Morange bezustannie się zajmowali szczegółami życia w pałacyku swego pryncypała, podziwiając wszystko, ale zarazem i krytykując z zawistną zazdrością. Walerya, dumną będąc z zaprosin Konstancyi, bywała u niej we wszystkie jej soboty, była nawet parę razy zatrzymana na obiad i odtąd postanowiła mieć dzień przyjęcia u siebie, obrała na to środy i rujnowała się na zakupy ciastek do herbaty. Lecz z większym jeszcze zachwytem Walerya mówiła o pani Seguin du Hordel, mieszkającej we wspaniałym pałacu przy alei d’Autin, a u której była raz na balu, uzyskawszy zaprosiny za pośrednictwem Konstancyi. Ale najchętniej przechwalała się przyjacielskim stosunkiem z Serafiną, którą zwykle tytułowała panią baronową de Lowicz.
— Była u mnie nawet w jedną środę... pani baronowa de Lowicz jest wyjątkowo dobra i miła! Pan ją pamięta z jej panieńskich czasów? bo po zamążpójściu długo nie bywała w domu brata z powodu owych nieszczęśliwych spraw pieniężnych. Wreszcie pani baronowa nigdy nie sympatyzowała z panią Beauchóêne...
Wspomniawszy o tej ostatniej, zaczęła o niej mówić, o Maurycym, że chociaż jest tłustem dzieckiem, ma cerę niezdrową, dając przytem do zrozumienia, jak wielkiem byłoby nieszczęściem dla rodziców stracić tego jedynego syna. Nieoględnie postępują nie starając się o danie mu brata. Udawała, że zwierzano jej różne tajemnice, zatem wie, że żona jeszcze zawziętszą jest od męża w ostrożności, by nie mieć więcej potomstwa. Zaczęła mrugać znacząco oczyma, że nie może mówić o tem wyraźniej ze względu na obecność Reginy, która tymczasem niewinnie wpatrywała się w swój talerz. To nie przeszkodziło Waleryi opowiedzieć, że ma przyjaciółkę, która nie życzy sobie mieć dzieci, podczas gdy mąż tego pragnie, zatem po za jego wiedzą stara się o postawienie na swojem.
— Ale zdaje mi się, że i państwo staracie się o niepowiększenie familii — rzekł z uśmiechem Mateusz.
— My to co innego! — zawołał Morange. — My nie mamy majątku państwa Beauchêne. Niech mi dadzą swój zakład, swoje stanowisko, a zgodzę się mieć całą gromadę bębnów!
— Zbyt wielką mielibyśmy obawę mieć jeszcze jedną córkę! — odezwała się Walerya przejęta dreszczem. Gdyby można mieć pewność, że urodzi się nam chłopiec, to może wzięła by nas pokusa. Ale obawiam się, że mam naturę mojej matki, i że rodziłabym tylko dziewczyny. Moja biedna matka ma ich aż cztery! Pan nie może sobie wyobrazić, jakie to jest okropne!
Przymknęła oczy i sięgnęła pamięcią do lat ubiegłych, widziała ubogie, ciasne mieszkanie swoich rodziców i cztery ich córki całemi miesiącami wyczekujące na nowe trzewiki, na świeży kapelusz, na suknię, a gdy dorosły ciągłe ich umartwienie, że nie znajdą mężów. Chcąc mieć córki, trzeba je mieć czem wyposażyć. Po namyśle dodała:
— Nie, nie! Rozsądek nam wzbrania obciążać nasze położenie. Nie mając majątku, a pragnąc go się dorobić, zbrodnią byłoby płodzenie dzieci. Nie wiem, o ile pan o tem wie, ale jestem bardzo ambitna i najmocniej jestem przekonana, że mój mąż, jeżeli zechce mnie słuchać, to może dojść do wysokiego stanowiska. A więc na myśl, że mogłabym mu w tem przeszkodzić, obsypując go dziećmi, wzdrygam się z przerażenia, nie chcę iść śladami mojej matki, która, mając cztery córki, stała się kulą a nogi nieszczęśliwemu mojemu ojcu... Zaś my, mając tylko jedną Reginę, mam nadzieję, że uzbieramy dla niej posag i sami dostatnio żyć będziemy.
Morange ze wzruszeniem popatrzył na żonę i pocałował ją w rękę. Sam będąc słabego charakteru w niej czerpał energię, za jej przykładem stał się ambitny i tem więcej ją miłował.
— Rzadko kto ma taką żonkę jak moja! Bo u niej jest nie tylko rozum, ale i serce!
Walerya zaczęła snuć plany przyszłości. Gdy dojdą do majątku, będą mieli jeszcze daleko obszerniejsze i ładniejsze mieszkanie, będą bywać w świecie i dawać przyjęcia i będą jak państwo Beauchêne spędzać parę miesięcy nad morzem. Mateusz, patrząc teraz na nich, zastanawiał się. Ci roją o świetnej przyszłości, nie tak jak ojciec Moineaud, który z góry wie, że nigdy do majątku i do znaczenia nie dojdzie, że nigdy nie będzie ministrem! A może Morange przypuszcza, że żona wykieruje go na ministra? We francuzkiej demokratycznej republice, każdy najdrobniejszy burżua, wiedząc że może, chce wyrość: więc wszyscy tłumnie dążą ku wyższem stanowiskom, jeden po ciele drugiego depcze, byle wspiąć się o stopień wyżej. Ta ogólna żądza wyniesienia się jest naturalnem zjawiskiem w kraju, gdzie obok równości politycznej panuje nierówność ekonomiczna. Wszyscy mają możność dojść do majątku, ale trzeba go zdobyć; ztąd powstaje zawzięta walka wszystkich podnieconych egoizmów, bo każdy z nich pożąda swojej szczęśliwości zasadzającej się na używaniu bogactw, których widok stanowi bezustanną podnietę. Konstytucya demokratyczna powinna iść w parze z prostotą obyczajów i z możliwą równością materyalną.
Inaczej zaś jest nadmiar kandydatów w profesyach liberalnych, walka w zdobywaniu urzędów publicznych, pogarda względem pracy ręcznej, nadmiar wysiłku dla pozyskania dobrobytu, zbytku, stanowiska, z wyłącznym celem łakomego lubowania się w używaniu. I jak słusznie powiedziała Walerya, nie można się obciążać dziećmi, mając żądzę zdobycia majątku, trzeba być lekkim w pościgu, okrutnym jak wojna, gdy podczas bitwy każda jednostka, dbając o swoje tylko dobro, po trupach innych dosięga zwycięztwa.
Mateusz myślał także nad niedorzecznością potrzeby naśladownictwa, któremu ulegają najbiedniejsi w chęci kopiowania bogatszych. Ileż niedostatku, niewygody, wysiłku w tak marnym celu, jak udawanie pożądanego wystawniejszego życia! Dla zaspokojenia zachcianek dyktowanych przez próżność, ileż rzeczywistych potrzeb bywa pomijanych. Określenie, że chleba nie dostaje, nie dość ścisłe daje pojęcie o nędzy, bo ludziom dzisiejszym przedewszystkiem nie dostaje zbytku, wolą się głodzić, byle się nie wyrzec urojonej potrzeby pozorów, których zachowanie jest ustawiczną ich męczarnią.
Podczas deseru, gdy służąca wszystko postawiwszy odeszła, Morange zadowolony ze smacznego śniadania, stał się pochopnym do zwierzeń. Spojrzał na żonę i mrugnięciem wskazując gościa, rzekł:
— Jemu można zaufać, więc pomówmy z nim o naszych zamiarach.
A gdy Walerya zgodziła się, Morange zabrał głos zwróciwszy się w stronę Mateusza:
— Wiesz mój drogi, że może niedługo przestaniemy z sobą kolegować, może opuszczę zakład... Jeszcze nie ma nic straconego, ale ciągle o tem myślę... Od dawna, a zwłaszcza od kilku miesięcy. Zaraz ci powiem dla czego. W zakładzie pana Beauchêne po ośmiu latach uciążliwej pracy doszłem do pięciu tysięcy franków dochodu, lecz cyfra ta już się nie zwiększy, a przynajmniej nie o wiele... zatem na stanowisku, jakie dziś zajmuję, nigdybym nie zdołał uzbierać majątku, więc przyszłość moja byłaby zwichnięta.
— Tak, byłaby zwichnięta — zawołała z mocą Walerya. — Zatem byłoby potwornem, gdyby mój mąż nie postarał się o inne stanowisko. Lepiej sobie głowę rozbić o mur, aniżeli wyrzec się dojścia do czegoś odpowiedniejszego z naszemi pragnieniami.
— Jak widzisz, moja żona życzy sobie, bym opuścił zakład, zacząłem więc rozglądać się za czem innem. Czy pamiętasz Michaud’a?... tego młodego, inteligentnego urzędnika, który przed sześciu laty był moim pomocnikiem? Otóż Michaud zaraz potem wstąpił jako urzędnik do banku Kredytu Narodowego i czy wiesz, ile obecnie zarabia. Dwanaście tysięcy franków, słyszysz? Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi!
Dwukrotnie powtórzona ta cyfra brzmiała, jak nawoływanie ku zdobyciu takiego stanowiska. Małżonkowie wsłuchiwali się w nią za każdym, razem i oczy się im zaokrąglały pożądliwością. Nawet Regina zwykle się czerwieniła, gdy przy niej o tem mówiono.
Morange po pauzie mającej wywołać efekt, mówił dalej:
— Na początku marca spotkałem się przypadkowo z Michaud, który mi to wszystko opowiedział, okazując mi przytem wiele życzliwości. Wreszcie doszło do tego, że mi zaproponował miejsce pod swoim zwierzchnictwem, tak, iż teraz nie ja jego, ale on mnie popychałby naprzód. Chętnie bym się zgodził na propozycyę Michaud’a, tylko powstrzymuje mnie pewna chwilowa trudność, oto na początek miałbym w Banku Kredytu Narodowego nie więcej jak trzy tysiące sześćset franków rocznej pensyi. Michaud zapewnia, że wkrótce zostałbym podwyższony, by dojść stopniowo do bardzo wysokiej cyfry... Ale trzy tysiące sześćset franków! jak żyć za taką sumę, zwłaszcza teraz z tem mieszkaniem!
Walerya mu przerwała, mówiąc gwałtownie:
— Kto nie umie ryzykować, ten nigdy do niczego nie dochodzi! Ileż razy trzeba ci to powtarzać! Wiem, że trzeba się rządzić ostrożnością i nigdy cię nie popchnę ku nadwyrężeniu naszej przyszłości. Ale czyż mogę się zgodzić, byś swoje zdolności zagrzebywał w zakładzie pana Beauchêne? Stanowisko, jakie tam zajmujesz nie jest dla ciebie odpowiednie... jesteś wart czegoś więcej.
— Więc państwo jesteście zdecydowani? — spytał Mateusz.
— Prawie, moja żona porobiła już wszystkie obliczenia, i tak, jesteśmy zdecydowani, chyba, że zajdzie coś nieprzewidzianego. Wreszcie mamy jeszcze czas do namysłu, bo dopiero w październiku będzie wolna dla mnie posada w Banku... Ale prosimy ciebie o dochowanie nam tajemnicy, bo nie trzeba, aby Beauchêne o tem wiedział, bardzo nam zależy być z nim obecnie w jaknajlepszych stosunkach.
Spojrzał na zegarek, będąc pilnym i akuratnym urzędnikiem. Do biura wracał o godzinie wpół do drugiej, więc zawołano by coprędzej została podana czarna kawa i popijano resztę z filiżanek, gdy służąca oznajmiła pani niespodziewaną wizytę, która zniweczyła punktualność zwykłego trybu życia. Walerya aż zarumieniła się z radości i wstając pospiesznie od stołu, zawołała:
— Ach, to pani baronowa de Lowicz!
Serafina miała obecnie lat dwadzieścia dziewięć. Była wysoka, piękna, ryża, elegancka, a biust jej słynął z kształtności i był podziwiany przez cały Paryż. Czerwone jej usta śmiały się wyzywająco, a w ciemnych oczach o złotawych iskierkach palił się płomień niehamowanych namiętności.
— Niechaj wam nie przeszkadzam, drodzy państwo, kończyć śniadanie — zawołała, wchodząc do stołowego pokoju. — Wasza służąca chciała mnie koniecznie prowadzić do salonu, ale uparłam się, by wejść prosto tutaj, bo czas nagli... Przyszłam zabrać waszą śliczną Reginę na popołudniowe przedstawienie w cyrku.
Znów nastąpił wybuch radości i podziękowań ze strony Waleryi. Regina aż osłupiała z ukontentowania, a matka potokiem słów wyrażała swoją wdzięczność.
— Ach, pani baronowo, pani nas psuje swoją dobrocią, pani rozpieszcza naszą córeczkę. Ale ona musi się przebrać, najmocniej przepraszam, że pani baronowa będzie zmuszona, nieco poczekać z tego powodu... Regino, chodź prędzej... pomogę ci... Za dziesięć minut przyprowadzę ją ubraną, ręczę, że nie dłużej jak za dziesięć minut...
Pozostawszy w towarzystwie dwóch mężczyzn, Serafina, która ze zdziwieniem ujrzała Mateusza, zbliżyła się ku niemu i jak dobra, dawna znajoma, podała rękę na powitanie, mówiąc:
— Cóż u pana słychać? Wszystko dobrze?
— Dziękuję, tak, wszystko dobrze.
Usiadła tuż obok niego, on zaś niezadowolony ze spotkania, prawie mimowolnie odsunął nieco swoje krzesełko.
Mateusz, znał ją kiedyś aż nadto blisko i wiedział, jak dalece była ona gwałtownej, namiętnej natury, nie zatrzymującej się nad niczem dla zaspokojenia cielesnych pożądań. Wyrosła ona prawie bez niczyjej opieki, ojciec bowiem był pochłonięty pracą w zakładzie, a brat, Aleksander uprawiający krańcowy egoizm, nie pomyślał nawet o przyjaźnieniu się z siostrą. Kuzynkę swoją Maryannę uważała za dobrą, zdrową istotę nie mogącą z nią mieć żadnych wspólnych myśli. Samej sobie oddana, Serafina niezmiernie rychło zaczęła się rozciekawiać ku tajemnym stronom życia. Ogólnie o tem mówiono, że mając lat piętnaście, i będąc na balu, oddała się jednemu ze swoich tancerzy. Wkrótce potem nastąpiła skandaliczna awantura jej małżeństwa, nieodzownego ponieważ uciekła ze swoim kochankiem, a późniejszym mężem, baronem de Lowicz, który był znanym łotrem, lecz niezwykle pięknej, ujmującej powierzchowności. W rok po ślubie urodziła nieżywe dziecko, a jak mówiono przedwcześnie przez nią samą na śmierć skazane. Lubiąc pieniądze jako środek do zaspakajania zbytkownych zamiłowań, Serafina zagarnęła spadek po ojcu we własne ręce a dopominającego się o to męża, wypędziła z domu. Baron wyjechał do Berlina i nagłą śmiercią padł w jakiejś szulerni. Od tej chwili Serafina uszczęśliwiona, że żyć może bez niczyjej kontroli, używała swobody w całym zakresie swych światowych i zmysłowych zamiłowań. Wszędzie ją można było spotkać gdzie tylko się bawiono, a każdy miał o niej do opowiadania mnóstwo najdziwaczniejszych wybryków; prócz tego szeptano sobie o jej chwilowych miłostkach, o jej napastniczem wybieraniu kochanków, o których przypuszczała, że zdołają zadowolnić niezdrowe instynkty jej popędów. Jednakże zachowywała dotąd pozory, nie afiszowała się z nikim, więc też wszędzie była ochoczo przyjmowana, jako młoda wdowa, bardzo bogata, bardzo piękna, bardzo kochana.
— Pan mieszka obecnie na wsi? — spytała Mateusza, pochylając się ku niemu.
— Tak... od miesiąca.
— Konstancya mi o tem wspominała... Spotkałam się z nią temi dniami u pani Seguin. Obecnie jestem w jaknajlepszych stosunkach z Konstancyą... zapewne jest mi wdzięczna za dobre rady, jakich nie szczędzę jej mężowi.
Serafina wiedziała, że Konstancja jej nienawidzi, więc bawiła się, opowiadając, że są z sobą jak siostry. Z przyzwyczajenia zwykle drwiła ze wszystkiego i ze wszystkich. Mówiła teraz dalej:
— Rozmawiano o doktorze Gaude, wiecie o nim panowie?..! To ów sławny chirurg, używający radykalnego środka, by kobiety zabezpieczyć od macierzyństwa. Była chwila, gdy myślałam, że Konstancya zapyta się o jego adres. Nie zrobiła tego, bo zabrakło jej odwagi.
— Tak, słyszałem o doktorze Gaude — odezwał się Morange. Jedna ze znajomych mówiła o nim mojej żonie. Podobno że robi jakieś nadzwyczajne operacye, wprost cudowne. Otwiera brzuchy, jakby otwierał szafy; przegląda, wyjmuje rzeczy niepotrzebne, zamyka napowrót i kobiety są uzdrowiona, nie zdając sobie sprawy jakim sposobem. Zdumiewający człowiek!
Zaczął dawać bliższe objaśnienia o klinice doktora Gaude przy szpitalu Marboeuf. Modą teraz było asystować w owej klinice podczas operacyi, tłoczono się jak na najciekawsze widowisko. Doktór był chciwym na pieniądze i wysokie żądał honorarya od bogatych klientek, lecz za punkt honoru sobie postawił, by mu się udawały próbne, najtrudniejsze operacje, jakie wykonywał na ubogich kobietach, leczących się w klinice. Dzienniki bezustannie o nim mówiły, podając słowa doktora o tych próbach; był to zręczny sposób robienia sobie reklamy, zachęcającej bogate panie do poddania się operaeyi, szczęśliwie udanej na innych. Pesymista, a zarazem człowiek wesoły, doktór Gaude wycinał kobietom organ bez żadnych skrupułów, mówiąc: nie będą miały dzieci, zatem o tyle mniej będzie nieszczęśliwych istot na świecie!
Serafina roześmiała się, pokazując białe zęby, które dziko błysnęły pomiędzy krwistemi ustami; była zabawiona przerażeniem Mateusza. A Morange mówił dalej:
— Różne bywają poglądy i pomiędzy doktorami. Znany nam doktór Boutan, jako środek leczniczy na wszystkie choroby doradza swojem pacyentkom, by miały dziecko.
— Wydziwić się nie mogę, że Konstancya leczy się u tego doktora Boutan — rzekła Serafina. — Wszak ona w ciągłej żyje obawie, aby ponownie nie zostać matką... Podzielam jej zdanie.. Bo czyż może być coś wstrętniejszego.
Morange śmiał się przez grzeczność, dla okazania jej, że ma te same poglądy. Zaczął się niecierpliwić, te Walerya jeszcze nie ubrała Reginy i że pani baronowa może się zapóźnić do cyrku. Wstał więc i, przeprosiwszy, poszedł, by przyśpieszyć ubieranie się córki.
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Serafina badawczo się w niego wpatrzyła swemi błyszczącemi, ciemnemi oczyma o złotych iskierkach. Śmiała się, ale inaczej. Namiętna jej twarz miała teraz wyraz lubieżny, naumyślnie milczała przez chwilę, chcąc go tem pewniej wyprowadzić z równowagi. Nie spuszczając z niego płomiennego wzroku, zapytała:
— Czy Maryanna, moja kochana kuzynka jest zawsze w kwitnącym stanie zdrowia?
— Jest zupełnie zdrowa, dziękuję.
— A dzieci zawsze jej przybywa?
— Mamy czworo dzieci.
— A pan? Pan jesteś szczęśliwym ojcem licznej rodziny i zadowolony życiem na wsi?
— Jestem zadowolony i szczęśliwy.
Znów zamilkła a tylko wzrokiem nie przestawała go palić coraz namiętniej, znając czar, jaki wywierała takiem niemem wypowiadaniem swej myśli. Ryże włosy opromieniały jej twarz jak by słonecznym blaskiem. Znów nieco się pochyliła ku niemu i rzekła powoli.
— A więc pomiędzy mną a tobą wszystko już skończone?
Skinął głową na znak, że tak, że wszystko skończone. Wspomnienia ich stosunku sięgały lat bardzo dawnych. Mateusz miał wtedy lat dziewiętnaście, a ona dwadzieścia jeden i była już mężatką, gdy pewnego wieczora niespodziewanie rzuciła mu się w objęcia. Był od niej młodszy, nie umiejący zapanować nad zmysłami rozbudzonemi znienacka, lecz zerwał z nią miłosny stosunek, pokochawszy Maryannę.
— Skończone?... naprawdę?... zupełnie, ale to zupełnie skończone? — pytała go, czarując zalotnością uśmiechu.
Była rzeczywiście piękną w swej roli uwodzicielki. Jeszcze nigdy jej nie widział w takiej pełni urody i tak roznamiętnionej żądzą chociażby natychmiastowej rozkoszy zmysłów. Dar mu z siebie robiła z królewską wyniosłością, wiedząc o sile swych wdzięków, któremi mogła dowolnie rozporządzać, proponowała mu wymianę pieszczot, mając pewność, że daje więcej, aniżeli otrzyma. Życie tylko ten jeden posiadało dla niej urok. Ale kusząc Mateusza podnieconą była przewrotnością swego dyabelskiego usposobienia, bawiła ją bowiem myśl pochwycenia tego mężczyzny z objęć kochającej żony, tej biednej, głupiej kuzynki, która łzami by się zalewała nad niewiernością męża.
Mateusz milczał, obojętnie patrząc w inną stronę. Postanowiła dalej trwać w roli rozkochanej kobiety.
— Wolę, że mi nie odpowiadasz, wolę, że usta twoje nie mówią mi, że już wszystko pomiędzy nami skończone. Wreszcie, nie byłaby to prawda, bo zemną nie może być skończone, jeżeli ja sobie tego nie życzę. Wiedz o tem, że będę znów twoją, kiedy zechcesz, dziś wieczorem jutro, każdego dnia i o której chcesz godzinie możesz przyjść do mnie... Pragnę tego, zatem wiem, że tak się stanie, że tak być musi. Wiesz gdzie teraz mieszkam?... zatem pamiętaj, że czekać będę twojego przybycia.
Płomień przebiegł po twarzy Mateusza. Zamknął oczy, by nie widzieć tej żyjącej pokusy, nęcącej go czarem urody, miłosnym wyrazem twarzy, upajającą wonią ciała. Zapuszczone mając powieki, przypominał sobie mieszkanie Serafiny, w którem był przed paru laty z Maryanną, chcącą odwiedzić kuzynkę. Zajmowała parter własnej kamienicy przy ulicy Marignau. Wejście do jej mieszkania było oddzielne, pokoje wysłane puszystemi dywanami, a na ścianach draperowania z ciężkich bogatych makat. Usługa była wyłącznie kobieca. Służące wprowadzały gości milcząc i znikały jak cienie. Mateusz i Maryanna zastali Serafinę w małym saloniku o niewidzialnych oknach, głuchym i głębokim jak grób, z zapalonemi świecami w kandelabrach, chociaż był dzień jasny, słoneczny i zaledwie trzecia godzina po południu. Mateusz dotąd pamiętał zapach, jaki się tam unosił w powietrza. Był to zapach przejmujący, ciepły, który go prawie obezwładnił.
— Czekać będę na ciebie!... — powtarzała przyciszonym głosem ustami nieledwie że muskającemi jego usta.
Cofnął się, drżąc, niewypowiedzianie zły, że musiał grać śmieszną rolę mężczyzny, opierającego się ponętnej kobiecie. Przypuszczając, że jej powie, że już wszystko pomiędzy nimi skończone, położyła mu rękę na ustach, a była to rączka ładna, wysmukła, pieszczotliwa.
— Nie mów!... ale oto oni już idą. A pamiętaj, że ja niepotrzebuję żadnych doktorów Gaudę, albo innych.
Państwo Morange wprowadzili Reginę, gotową do wyjścia. Matka ją ufryzowała i dziewczynka była rzeczywiście śliczna w różowej jedwabnej sukience z białemi koronkami, w wielkim kapeluszu z tego samego materyału co suknia. Okrągła, delikatna buzia tylko z kwiatem przedziwnej świeżości mogła być porównaną.
— Ach jaka ona zachwycająca! — zawołała Serafina — chcąc zrobić przyjemność rodzicom. Mam ochotę ją zabrać i nigdy jej wam nie oddać!
Zaczęła całować Reginę z uniesieniem, grając rolę kobiety wzruszonej i żałującej, że nie jest matką.
— Ach zazdrość porywa, patrząc, że inni posiadają taki skarb! Gdyby można wiedzieć, że Bóg ześlę taką śliczną istotę, to odrazu pragnęłoby się chociażby samą siebie narazić.. Ale nie dla mnie takie szczęście... więc ukradnę ją wam i nie odwiozę!
Państwo Morange śmieli się uszczęśliwieni, a Mateusz, dobrze ją znając, słuchał z osłupieniem. Ileż razy podczas ich miłosnego stosunku z nienawistnem oburzeniem mówiła o dzieciach jak o wstrętnem paskudztwie, które groźbą pojawienia się terroryzuje rozkosz uniesień. Wieczna obawa, by nie zostać matką, psuje i ogranicza miłosne porywy zatrważającą myślą, iż ulotna godzina szału może przynieść długie miesiące cierpienia i kłopot bez końca; zniweczyć całą przyjemność życia. Dzieci, rodząc się, okradają matkę z urody, psują kształty jej ciała, kobieta nagle się starzeje, więdnie i staje się przedmiotem obrzydzenia dla mężczyzn. Natura głupią jest nakładając haracz macierzyństwa miłości. Od czasu jak zaszedłszy w ciążę szczęśliwie ją przerwała poronieniem, Serafina wzdrygała się na samo wspomnienie przebytego niebezpieczeństwa, gotowa dopuścić się zbrodni, byle uniknąć dziecka, które uważała za groźnie zaczajoną bestyę, trzymającą ją na wodzy, niedozwalającą oddać się, jakby tego pragnęła, poszukiwaniom coraz to nowych miłosnych wrażeń.
Spostrzegłszy zdziwienie Mateusza, uśmiechnęła się a dla własnej zabawy rzekła z chytrą ironią:
— Dopiero co mówiłam panu Froment, że od czasu jak zostałam wdową, szukam rozrywek, chcąc się pocieszyć i nie myśleć o mojem smutnem położeniu, skazującem mnie na wieczne osamotnienie i bezdzietność.
Znów gorący płomień przebiegł po twarzy Mateusza, wiedział, że jej słowa były przypomnieniem danej mu obietnicy i miłosnych, uniesień. Ach, używała ona teraz bezkarnie, oddawała się w całości, bezgranicznie, w wiecznej pogoni zaprzepaszczania się w ekstazach. Twarz Serafiny zapłonęła namiętnością wszystkich pożądań, żywcem się paliła w katuszy niezaspokojonej żądzy, a to rozkiełznanie się natury, odmawiającej się krzewieniu życia, stawało się u niej dokuczliwem cierpieniem.
Regina patrzała na nią z zachwytem, zadowolona w budzącej się próżności niewieściej, że tak piękna pani obsypuje ją pochwałami. W uniesieniu wdzięczności rzuciła się w objęcia Serafiny, mówiąc:
— Jaka pani dobra! jak ja panią za to kocham!
Małżonkowie Morange odprowadzili baronową de Lowicz aż do schodów, z dumą patrząc na Reginę, idącą za nią. Jeszcze raz najczulszemi słowami wyrazili pani baronowej swoją wdzięczność, uszczęśliwieni, że zbytek którego pożądali, otoczy chociażby przez godzinę wypieszczoną ich jedynaczkę. Gdy wrócili do mieszkania, Walerya zawołała, drzwi zamykając:
— Chodźmy na balkon! zobaczymy je odjeżdżające!
Morange, zapomniawszy już o godzinie biurowej, poszedł za żoną i, przywołując, zmusił Mateusza, by wraz z nimi pochylił się nad poręczą balkonu. Na ulicy przed domem stał otwarty piękny powóz, zaprzężony wzorowo, ze wspaniałym stangretem nieruchomym na koźle. Widok ten ostatecznie rozegzaltował małżonków Morange. A gdy Serafina, usadziwszy Reginę, zajęła obok niej miejsce, słów nie znajdując, głośno śmieli się uboje.
Regina... nasza Regina... jaka śliczna... jaka szczęśliwa... powtarzali z roztkliwieniem.
Dziewczynka, zapewne domyślając się, że rodzice na nią patrzą, podniosła głowę do góry, uśmiechnęła się, ukłoniła. Serafina uczyniła to samo, podczas gdy konie, ruszywszy kłusem, zawróciły na rogu alei. Walerya w tejże chwili mówiła z przejęciem:
— Patrzcie panowie na nią! patrzcie! Jaka ona urocza! Ma dwanaście lat a jest tak niewinna jak nowonarodzone dziecko! Ja nigdy jej nikomu nie powierzam... Ale powiedzcie, czyż ona nie wygląda na księżniczkę, przyzwyczajoną do jeżdżenia swoim powozem?...
Morange, pochwycony rojeniami o zdobyciu majątku, rzekł:
— Przypuszczam, a nawet przekonany jestem, że gdy wyjdzie zamąż będzie miała swój własny powóz... Pozwól mi objąć posadę w banku Kredytu Narodowego, a wszystko o czem marzysz zostanie urzeczywistnione.
Zwróciwszy się do Mateusza, dodał:
— Powiedz teraz, kiedy nas tutaj widziałeś i znasz nasze zamiary, czyż nie byłoby zbrodnią obarczać się drugien dzieckiem?... Jest nas troje i bardzo musimy się liczyć z pieniędzmi, które zarabiam ciężką pracą... Cóż byłoby, gdyby zamiast troje było nas czworo! Nie, nie... lepiej pilnować się i strzedz w chwilach uroczych... A przecież to nam nie przeszkadza ubóstwiać się wzajemnie... wszak tak, moja najdroższa Waleryo?...




III.

Po południu w zakładzie, Mateusz śpieszył się z wykonaniem roboty, bo chciał wyjść wcześnie, by módz stosownie do polecenia Maryanny, przed obiadem w restauracyi wstąpić do właściciela pawilonu. Prawie że się nie spotkał z Beauchêne’m i był z tego zadowolony, bo czuł się zakłopotany mimowolnem podpatrzeniem jego całusów z Noriną. Zdawało mu się, że Beauchêne będzie się tego wstydził przed nim, jednakże z paru słów jakie z sobą zamienili, Mateusz nie zauważył w nim żadnej zmiany. Beauchêne tak jak zwykle był czynny w zakładzie, cały oddany pilnowaniu swoich interesów, popędzając ich powodzenie wysiłkiem swojej inteligencyi i niezwykłego handlowego sprytu. Poranne zmęczenie znikło, mówił i śmiał się głośno, jak człowiek miłujący się w pracy i uznający życie za najwyższe dobro.
O godzinie w pół do szóstej, to jest pół godziny wcześniej niż zwykle, Mateusz wyszedł z pracowni i wszedł do biura kasjera po swoją miesięczną pensyę, która wynosiła trzysta piędziesiąt franków. Ale w styczniu wziął naprzód pięćset franków, uiszczając się z długu odtrącaniem z pensyi miesięcznej po piędziesiąt franków, otrzymał więc dziś tylko trzysta. Przeliczył pieniądze i z zadowoleniem wsunął do kieszeni, mówiąc do Morange’a:
— W samą porę to przychodzi... bo żona w domu pozostała tylko z trzydziestoma susami!
Było już po godzinie szóstej, gdy Mateusz stanął przed wspaniałym pałacem państwa Séguin du Hordel przy alei d’Antin. Dziadek pana Séguin był drobnym rolnikiem, posiadającym kawałek gruntu w Janville. Syn jego stał się dostawcą armii i dorobił się znacznego majątku. Zaś wnuk, już wychowany na panicza, pędził życie bezczynne, wielko światowe, wytworne, był członkiem w klubach, miał namiętność do koni, udawał zamiłowanie sztuki i literatury, starał się uchodzić za światłego, postępowego amatora, a ulegając modzie, sprzyjał najbardziej krańcowym kierunkom. Dla pychy, ożenił się z panną prawie bez posagu, ale ze starego szlacheckiego rodu. Żona jego Walentyna de Vaugelade była delikatnego zdrowia a wychowana przez matkę podług pobożnych, katolickich zasad, uczęszczała do kościoła ale przedewszystkiem była spragniona uciech światowych. Séguin, od czasu jak się ożenił, spełniał obowiązki religijne dla dobrego tonu. Dziadek jego, ów chłop z Janville miał dziesięcioro dzieci; ojciec, dostawca dla armii, ograniczył się sześciorgiem potomstwa; on zaś spłodziwszy syna i córkę, jawnie zaznaczał, że na tej dwójce się zatrzyma, dodając, że i tak popełnił czyn karygodny, sprowadzając na świat dwie nieszczęśliwe istoty, które nie wyraziły mu swej woli pojawienia się pomiędzy ludźmi.
Prócz innych posiadłości, Séguin był właścicielem pięciuset hektarów lasu i odłogów, zakupionych pod Janville przez ojca, gdy ten dorobiwszy się wielkiego majątku, przestał się zajmować interesami. Kupienie tych gruntów było długoletniem marzeniem starego Séguin, który pragnął stać się bogaczem w wiosce, zkąd wyszedł ubogim chłopcem. Miał właśnie zacząć stawiać pałac wśród obszernego parku, gdy umarł niespodziewanie. Maź Walentyny odziedziczył po ojcu prawie że całość posiadanych przez niego gruntów pod Janville i ciągnął z nich zyski, utworzywszy pięciuset frankowe akcye na prawo polowania. Był to najpraktyczniejszy sposób zużytkowania tego obszaru, złożonego z lasu, z bagien, z wydm piasku i kamienistych polanek. Ogólnie uznawano w Janville, że te grunta nie opłaciłoby się uprawiać, stary Séguin je kupił przez próżność, marząc o królewskim pałacu i parku, ale przedewszystkiem skłoniła go ku temu stara, waląca się baszta zamkowa, gdyż skoro tylko stał się jej właścicielem, wyrobił sobie pozwolenie przyłączenia do swego nazwiska jej nazwy i odtąd podpisywał się Séguin de Hordel.
Beauchêne był jednym z akcyonaryuszów polowania i zapoznał Mateusza z Séguin’em. Wśród lasów i odłogów posiadanych przez tego ostatniego pod Janville, Mateusz upodobał sobie pawilon, służący czasami na punkt zborny dla myśliwych. Séguin zgodził s<ę wynająć mu ten domek pod lasem, a Walentyna przez uprzejmość względem Maryanny, którą widywała u Konstancyi, odwiedziła ją zaraz w pierwszych czasach osiedlin. Zaczęła się unosić nad poetycznem położeniem całej miejscowości, żałując, że dotąd była nieświadomą właścicielką tak uroczego ustronia. Lecz godziny by nie wytrzymała, gdyby kazano jej tutaj zamieszkać. Z zapałem oddawała się ona gorączkowemu, światowemu życiu w Paryżu, biorąc udział wraz z mężem we wszystkich uroczystościach i modnych zebraniach literackich, artystycznych, zwiedzając z nim pracownie malarzy, wystawy, teatra, wszelkie miejsca zabawy, wszystkie piekielne ogniska w popiół zamieniające umysły za słabe, by się otrząsnąć od ich rozkładowego wpływu. On, pragnąc, odgrywać rolę człowieka wyższego polotu, bywał z nią wszędzie, chociaż umierał ze znudzenia, bo dobrze mu było tylko w stajni wśród koni, tylko tam czuł się swobodny. Pomimo swoich pretensyj do literatury, do filozofii jutrzejszej, pomimo zbiorów sztuki jeszcze nie zrozumiałej dla burżuazów, pomimo stylizowanych mebli, fajansów, cyn, a przedewszystkiem opraw książkowych, z których niesłychanie był dumny. Żonę urabiał na swoją modłę, narzucił jej przesadnie krańcowe opinje a znalazłszy ją skłonną ku wszelkim spaczeniom, nie wahał się kalać ją towarzystwem osób ekscentrycznej kategoryi, znajdując, że takie śmiałe zrywanie z przesądami, nadaje im obojgu cechę oryginalnej wytworności. Walentyna, z nieśmiałej dewotki przemieniała się stopniowo w istotę, gotową się dopuścić wszelkiego szaleństwa; chodziła jeszcze do spowiedzi, lecz nie unikała grzechów, oswajała się z myślą wiarołomstwa. Mąż sam ją ku temu popychał, będąc dość niedorzecznym, by z niej często szydzić a nawet często brutalizować, za co miała do niego żal i zatracała dawne przywiązanie, marząc coraz częściej o rozkoszy kochania, pieszczenia się inaczej, z większą tkliwością i słodyczą.
Mateusz wszedłszy na dziedziniec i rzuciwszy wzrokiem po renesansowej fasadzie pałacu o wysokich oknach, o bogatych rzeźbieniach, uśmiechnął się z lekka, rozweselony myślą:
— Małżeństwo tutaj mieszkające nie wyczekuje na trzysta franków z trzydziestoma susami w kieszeni!
Przedsionek był wspaniały, cały z bronzu i marmuru. Na prawo znajdowały się dwa wielkie salony do paradnych przyjęć i jadalnia, na lewo sala bilardowa, fajczarnia i ogród zimowy. Na pierwszem piętrze, wprost szerokich schodów, był gabinet pana domu, mający pięć metrów wysokości, dwanaście długości a osiem szerokości, co zajmowało cały środek pałacu, rozdzielając apartamenta męża od apartamentów żony i dzieci. Na drugiem piętrze stały niezajęte pokoje a przeznaczone dla syna i córki gdy dorosną.
Jeden ze służących, znając już Mateusza, zaprowadził go na górę do gabinetu pana, prosząc, by chwilę poczekał, bo pan kończy się przebierać. Mateusz, przypuszczając że jest sam, zaczął się ciekawie rozglądać do koła, podziwiając dekoracyjną piękność komnaty. Starożytne witraże lśniły się bogactwem barw a genueńskie aksamity, jedwabne materye haftowane złotem i srebrem zakrywały ściany, wzdłuż których stały nizkie szafy z książkami zbytkownie oprawnemi. Stoły i konsole pociągały oczy kosztownymi drobiazgami ze złota, ze szkła, z bronzu, z marmuru, a pomiędzy niemi był także ów słynny zbiór modnej rzeźbionej cyny. Wschodnie dywany rzucone wszędzie w obfitości, nizkie kanapki, krzesła zachęcające do wypoczynku, zakątki pozostawione pomiędzy wyższemi meblami i zielonemi ścianami z krzewów, wszystko tu tchnęło zbytkiem i zachęcało ku długim pogawędkom we dwoje.
— Witam cię panie Froment! — odezwał się nagle głos od stołu z modernemi cynami.
Młody człowiek, mogący mieć lat około trzydziestu, wyszedł z poza parawanu i z wyciągniętą dłonią zbliżył się na powitanie.
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć przed sobą pana Karola Santezze? — rzekł Mateusz nieco się zawahawszy.
Przypominał sobie teraz, że już spotkał się z nim w tym samym gabinecie pana Séguin. Karol Santezze, słynny powieściopisarz, był młodym mistrzem, ubóstwianym w salonach; miał czoło foremne, ciemne, pieszczotliwe oczy, usta za szerokie, za czerwone, lecz kryjące się za bujnym zarostem, przystrzyżonym po asyryjsku i starannie podfryzowanym. Sławę jego stworzyły i podtrzymywały kobiety. W ich towarzystwie najchętniej przestawał pod pozorem studyi, zręcznie zważając, by umiejętnie je wyzyskać dla jaknajwiększej uciechy cielesnej i zapewnienia sobie materyalnego powodzenia. Mówiono, że był z każdą z nich pokorny, czule wzdychający, dopóki mu nie uległa, a umiał się każdej pozbyć, gdy osądził, że nadal może się bez niej obejść. Z zasady i przez wyrachowanie nie myślał się żenić, przekładając wygrzewać się w cudzych gniazdach, a dla pochlebiania modnemu zepsuciu, obrał sobie w literaturze specyalność poetyzowania niewierności małżeńskiej i opisywania miłosnych szałów bezpłodnej rozkoszy, nie poniżającej się pospolitością potomstwa.
Początkowo oceniał swoje powieści tak jak na to zasługiwały, to jest uważał je za łatwy i przyjemny sposób stworzenia sobie pokaźnych dochodów, dzięki zręcznemu dobieraniu osnowy. Lecz wkrótce dał się unieść pieniężnemu powodzeniu i nabrał przekonania, że posiada talent. We fraku i w białym krawacie grał rolę obserwatora zamierającego świata, głosił krańcowy pesymizm, rozczarowanie, zanik pożądań a z tęsknoty za nicością stworzył kult religijny, doskonalący drogi ku szczęśliwości ostatecznego końca, wynikłego ze wzajemnej powściągliwości popędów płciowych.
— Séguin zaraz przyjdzie — zapewniał z wielką uprzejmością. — Wywożę go dziś z domu wraz z jego żoną na obiad do restauracyi, a potem na pierwsze przedstawienie do małego teatrzyku, gdzie zabawiemy się na pewno, bo będzie sporo hałasu i nie obejdzie się bez bijatyki!
Mateusz teraz dopiero zauważył, że Santezze był we fraku. Zaczęli rozmawiać. Santezze pokazał mu świeżo kupioną przez gospodarza domu statuetkę z cyny, przedstawiającą nagą, chudą, wydłużoną kobietę leżącą na brzuchu, z głową zatopioną w rozpuszczonych włosach i zapewne płaczącą. Podług powieściopisarza było to arcydzieło, koniec ludzkości, upadek samotnej kobiety, wreszcie i już na zawsze oderwanej od mężczyzny. Santezze był nieledwie że codziennym gościem państwa Séguin i głosząc swoje teorye ze stanowiska sztuki i literatury, wzmagał szaleństwo psujące coraz widoczniej tryb dotychczasowego ich życia.
Nadszedł Séguin. Był rówieśnikiem Santezze’a, ale był wyższy, szczuplejszy. Jasny blondyn miał nos garbaty, oczy szare, usta cienkie i małe wąsiki. Był we fraku gotów do wieczornego wyjścia. Udając lekkie seplenienie w mowie, rzekł zwolna:
— Wiesz, mój drogi, Walentyna się uparła, by włożyć nową suknię... Zatem uzbrójmy się w cierpliwość... bo z godzinę trzeba będzie na nią czekać.
Spostrzegłszy Mateusza, zaczął się uniewinniać z przesadzoną uprzejmością, pełną chłodnej dystynkcji i zupełnego oderwania. Gdy ten, którego nazywał „swoim miłym lokatorem“, wyjawił mu przyczynę swej wizyty, to jest zepsucie się dachu w pawilonie skutkiem ostatnich ulewnych deszczów, natychmiast się zgodził, by jego kosztem sprowadzić z Janville blacharza, który zalutuje rynnę. Lecz gdy Mateusz objaśnił, że to nie będzie dostateczne, że trzeba zmienić dach, Séguin stał się nagle prozaicznym człowiekiem i zapominając o zwykłej sztuczności swego ułożenia, zawołał, że nie może się wdawać w tak znaczne reparacye pawilonu, bo więcej by to kosztowało, aniżeli wynosi roczne komorne, dając przez to do poznania, że kto płaci nędzne sześćset franków za mieszkanie, nie powinien mieć tak wielkich wymagań.
— Zalutowanie będzie dostateczne — powtarzał. — Na zalutowanie zgadzam się z miłą chęcią.
By nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
— Panie Froment pokażę panu cóś cudownego... pan masz gust wyrobiony, więc zdołasz to ocenić!
Miał on rzeczywiście bardzo pochlebną opinję o Mateuszu, wiedział, że jest inteligentny, pomysłowy. Ten poddał się teraz taktyce dywersyi w rozmowie, lecz postanowił nie odejść ztąd dopóki nie otrzyma nowego dachu. Wziął do ręki książkę w bogatej oprawie, którą Séguin wyjąwszy z szafy podawał mu jak relikwię. Na okładce z białej skóry była inkrustowana wielka srebrna lilja a przez nią na ukos rzucona wiązanka fioletowego ostu. W rogu, u samej góry, jakby na tle nieba, widniał tytuł dzieła: „Wiekuiste Piękno“.
— Ach, jakie to ładne w kompozycyi i w kolorycie! — zawołał Mateusz rzeczywiście zachwycony. Oprawa książek staje obecnie na wysokości sztuki.
A zauważywszy tytuł, dodał:
— Ależ to ostatnia powieść pana Santezze!
Séguin z boku śledził twarz powieściopisarza, który się zbliżył, a widząc go wzruszonym pochlebstwem, rzekł do niego:
— Dopiero dzisiaj rano introligator odniósł mi tę książkę... czekałem sposobności, by ją tobie znienacka pokazać. Udana oprawa... uważam ją za perłę w moim zbiorze... Cóż mówisz o pomyśle artysty?... lilja oznacza tutaj tryumfującą czystość, a oset, zwykle rosnący wśród zwalisk, mówi o zatraconym już wreszcie życiu świata, znów oddanego bezgranicznej szczęśliwości. Jak widzisz, duch twojego dzieła został zrozumiany!
— Tak... tak... Ale wy mnie tutaj psujecie... zacznę się pysznić sam sobą...
Mateusz znał tę powieść, pożyczył ją bowiem u pani Beauchêne, by Maryanna przeczytała książkę, o której teraz wszyscy mówili. Oboje byli oburzeni głoszonemi w niej teoryami. Dotychczasowo Santezze w swoich powieściach zajmował się elegantkami, które popołudniowe godziny spędzać zwykły w kawalerskich mieszkaniach kochanków, by z nimi, tak jak to czyniły z mężami, oddając się miłości, pomijać cel jej właściwy. Tym razem Santezze zapragnął wznieść się wyżej w sztuce czystej, stworzyć symbol niezrównanego liryzmu. Opowiadał więc historyę hrabiny Anny Maryi, która brzydząc się swoim mężem pragnącym mieć dzieci, uciekła do Bretanii, by się schronić pod opieką Norberta, artysty o nadziemskiem natchnienia, a obecnie zajętego dekorowaniem kaplicy żeńskiego klasztoru. Norbert przez lat trzydzieści odtwarza własne wizje a ścianach, pędzlem wypowiadając swoje rozmowy i spotkania z aniołami, a przez te lat trzydzieści trwa jego miłość z Anną-Maryą, która żyjąc z nim w związku jałowych pieszczot, pozostaje równie piękną, młodą i świeżą, jak była w pierwszym dniu ich stosunku; trzydzieści lat czystej, bezpłodnej rozkoszy uchroniło ją od zmarszczek, od zwykłej zatraty urody. By lekcya była donioślejszą, autor prócz głównych bohaterów powieści, przedstawił w niej kilka rodzin żyjących w małem miasteczku; wszystkie te mieszczki mają dzieci a skutkiem tego tracą zdrowie moralne i fizyczne i w młodym wieku stają się potwornej szpetoty.
Mateusz buntował się podczas czytania przeciwko niedorzecznej i zbrodniczej teoryi miłości z celowym unikaniem dziecka, oraz przeciwko przyznawaniu piękna, szlachetności uczuć wyłącznie dziewictwu. Więc teraz, nie mógł się powstrzymać od postawienia autorowi pytania:
— Książka pana jest bardzo zajmująca... zwróciła powszechną uwagę... Ale racz mi pan powiedzieć, coby się stało, gdyby Norbert i Anna-Marya doczekali się potomstwa.
Santezze przerwał mu zadziwiony, urażony:
— Gdyby zaszła w ciążę?... Czyż kobieta może zajść w ciążę, jeżeli jest kochana przez mężczyznę z wyższej towarzyskiej sfery!...
Séguin wyciągnąwszy się w fotelu rzekł do siebie:
— A wiecie panowie co mnie do najwyższego stopnia oburza?... Oto głupi zarzut czyniony katolicyzmowi, że popycha ku rozmnażaniu się gatunku, tej zwierzęcej funkcji, uwłaczającej godności człowieka. Lecz próżne oszczerstwo przeciwko religii! rad jestem, że właśnie i to po mistrzowsku zaznaczyłeś w swoim dziele! Tak mój drogi, tak, stworzyłeś nieśmiertelne stronnice i jako dobry katolik szczerze ci tego winszuję!
— Chciałem uwydatnić niektóre prawdy — odrzekł Santezze, rzucając się pomiędzy poduszki wschodniej kanapy. Gdzież odnajdziemy w Nowym Testamencie słowa genezy: „Mnóżcie się i zaludniajcie ziemię“?... Chrystus nie ma ani ojczyzny, ani własności, ani rzemiosła, ani familii, ani żony, ani dziecka. Jest on uosobioną bezpłodnością. Dlatego też pierwsze chrześciańskie sekty pogardzały małżeństwem. Święci, uważali kobietę za plugawą istotę, stworzoną ku pokuszeniu i zatraceniu ciała i duszy mężczyzny. Pragnący się doskonalić żyli w czystości. Człowiek żyjący myślowo stawał się samotnikiem pracującym nad własnem zbawieniem. Dziewica stała się ideałem kobiety a nawet macierzyństwa. Później dopiero katolicyzm ujrzał się zmuszony do ustępstw i ustanowił małżeństwo, spostrzegłszy, że nie wszyscy mężczyźni i nie wszystkie kobiety mogą się utrzymać w stanie pożądanej anielskości. Małżeństwo jest więc rodzajem regulaminu, mającego strzedz moralność natur zmysłowych, jest to instytucja tolerowana, stan dozwolony z konieczności i pod niektóremi warunkami... lecz każdy dobry chrześcianin powinien zdobyć się na bohaterstwo i dążyć ku stanowi zupełnej świętości... A tacy są... I dziś, równie jak przed osiemnastu wiekami, człowiek prawdziwej wiary i obdarzony łaską stroni od kobiety, potępia ją i usuwa.. Są to niepokalane lilje Maryi, których woń prawdziwa raduje niebiosa...
Mateusz patrzał na mówiącego, chcąc zbadać o ile był szczery. Czy tylko szydził?... Uśmiechał się dwuznacznie, lecz to było niedostrzegalne dla Séguin’a, który przytwierdzając, zaczął się zapalać.
— Masz słuszność!... najzupełniejszą słuszność!... Piękno jest zawsze zwycięskie, wiekuiste piękno, o którem mówisz w twej książce. Promienieje ono z każdej stronicy przez ciebie napisanej. Jest ono niepokalaną dziewicą, kwiatem nietkniętym nawet oddechem, wyrazem czystości, ku której dążymy, niwecząc wstrętne rozpładnianie gatunku.. Czy jest coś więcej odrażającego, jak widok kobiety ciężarnej, splugawionej płodnością, wiodącej przy sobie czeredę potomstwa jak samica ze stadem swoich małych... Ale pocieszającem jest, że zdrowy zmysł publiczności traktuje taką panię jak należy, wymierzając słuszną sprawiedliwość, kpiąc z niej głośno, śmiejąc się i wskazując na ogólną pogardę...
Mateusz postanowił być oględnym, jednakże pozwolił sobie na zrobienie uwagi:
— Pojęcie piękna jest różne. Panowie widzicie je w niepłodności kobiety i chcecie by miała kształty wydłużone, wątłe, biodra i łono w zaniku. W epoce Odrodzenia piękna kobieta była silną i zdrową, o szerokich biodrach, o rozwiniętych piersiach. U Rubensa, u Tycyana, a nawet u Rafaela, kobieta jest zbudowana potężnie, Marya jest rzeczywiście matką... I zauważcie panowie, że gdyby przywróconem zostało takie pojęcie piękna, to z odebraniem pierwszeństwa od dawanego dzisiaj kobiecie w zaniku, mielibyśmy znów liczne rodziny i płodność stałaby się pięknością.. Byłby to jedyny środek, by przykrócić wzrastające zło obniżania się cyfry urodzin we Francyi, co jest dla nas jako dla narodu zastraszającą groźbą.
Obadwaj patrzeli na niego z politowaniem ze znającem swą wyższość.
— Upatrujesz pan zło w wyludnianiu się! — zawołał Séguin. — Jak człowiek tak inteligentny może mówić takie potworności. Pan chyba nigdy się nie zastanawiałeś nad tą kwestyą?... Własny rozsądek da ci najlepszą odpowiedź.
— Jesteś pan ofiarą nieszczęsnego optymizmu! — dorzucił Santezze. — Powiedz pan sobie przedewszystkiem, że natura działa na oślep i że ktokolwiek jej nie poprawia, pada jej ofiarą!
Pouczając Mateusza, mówili jeden po drugim a nawet równocześnie. Podbudzali się i upajali ciemnemi obrazami swej wyobraźni. Postęp według nich nie istniał. Wszak w końcu XVIII stulecia Condorcet w dziełach swoich zapowiadał otwierającą się złotą epokę, równość, pokój pomiędzy ludźmi i narodami: szlachetna iluzya opłynęła serca, utopia odsłaniała niebo nadziejom; zaledwie wiek jeden upłynął a w jaką to wszystko runęło niepamięć! Koniec XIX wieku zaznacza się upadkiem wszystkich tych rojeń, bankructwem wiedzy, wolności, sprawiedliwości, dogorywa w krwi i błocie, rzucając nas w groźne nieznane wieku przyszłego! Wreszcie, już nie jedno doświadczenie przebyliśmy i wiedzieć nam należy, co sądzić o dotychczasowych próbach. Złotą epokę poganie upatrywali po za sobą, chrześcianie naznaczyli ją po za doczesnością a socyaliści dopatrzeć chcą jej możliwość za życia. Są to trzy iluzye. Absolutne szczęście jest tylko w nicości. Jako dobrzy katolicy nie mogą zachęcać ku tępieniu istot, mających już byt na ziemi, ale mogą szerzyć doktryny ograniczania się w płodności, Zdaniem ich Schopenhauer a nawet Hartman już się zużyli. Przekładają poglądy Nietzsche’go i godzą się tymczasowo na stopniowe zmniejszanie się ludności, złożonej z arystokratycznej elity, odżywiającej się wyborowemi pokarmami, uprawiającej wyrafinowane ideje; kobiety będą wtedy piękniejsze i człowiek dojdzie do doskonałości, stanie się nad-człowiekiem, umiejącym używać z potęgowanych rozkoszy. Jeszcze są teraz pewne trudności, by to się stało rzeczywistością, lecz one same przez się ustąpią, a oni dwaj żyjący myślą w przyszłości, za jedyną troskę mają baczną pieczę, by jak się wyrażali: być zawsze w stanie piękna. Malthus’a uznawali, znając jego zasady, z równą pobieżnością, jak Beauchêne, i ceniąc jego hypotezę jedynie ze względu, że czyni nędzarzy odpowiedzialnymi za nędzę w jakiej są pogrążonymi, co odejmowało bogaczom nieprzyjemność zgryzoty i odpowiedzialności za winy. Prawo Malthusa jeżeli zaleca powściągliwość, to nie zaleca oszukiwania natury, zaś Séguin i Santezze przedewszystkiem nad tem rozmyślając i wielbiąc bezpłodność, podniecali swą wyobraźnię, wynajdując coraz to potworniejsze uciechy ciała, będące wprost krańcową rozpustą. Upajając się czarną poezyą i życzeniami końca świata, pragnęli by to nastąpiło w nieznanym dotąd spazmie tak spotęgowanej rozkoszy, by śmiercią darzyła w ostatniem tchnieniu.
— Wiesz pan niezawodnie — rzekł Santezze do Mateusza z chłodną wyższością — że proponowano w Niemczech, by pewien procent nowonarodzonych dzieci ubogich rodziców skazywać na bezpłodność za pomocą operacyi... Byłby to niezły sposób powstrzymania idyotycznego rozmnażania się warstw najbiedniejszych.
Pesymizm literacki tych dwóch ludzi, których miał przed sobą, nie mógł zachwiać przekonań Mateusza, bawiło go to a jednakże z trwogą myślał, jak nieszczęsny wpływ mogą wywierać powieści takiego Santezze’a, głoszącego nienawiść życia a w zamian pożądanie nicości. W domu tym panowała w całej pełni niedorzeczna moda znudzenia, przesytu życiowego, wypływającego z ducha epoki niewiadomego jutra; w niepewności, chorobliwie rozwiniętej szukano rozrywki igrając ze śmiercią. Który z tych dwóch ludzi, zatruwających się wzajemnie więcej kłamał?... i świadomiej popychał drugiego ku szaleństwu?... Każdy prawdziwy pesymista jest w grocie człowiekiem ułomnym, zniedołężniałym. Mateusz był głęboko przekonany, iż naród nie mający wiary w życie, jest narodem chorym. A jednakże i on miewał chwile powątpiewania nad potrzebą licznego potomstwa; ulegając wrażeniom bieżącej polityki, trudnościom warunków ekonomicznych, pytał sam siebie, czy dziesięć tysięcy szczęśliwych jednostek, nie więcej znaczą dla dobra i sławy narodu, niż sto tysięcy nędzarzy?...
Séguin chcąc go przekonać, zawołał z porywem:
— Nie możesz pan zaprzeczyć, że najbardziej wartościowa warstwa naszego społeczeństwa, najinteligentniejsza, najmniej produkuje dzieci. Dowiedzionem jest, że w miarę wartości mózgu człowieka, osłabia się jego wartość czysto zwierzęca. Płodność, która pana zachwyca, w której chcesz pan dopatrzeć się piękna, staje się dziś wyłączną właściwością barłogów, nędzarzy oraz ich ciemnoty. Sądząc po pańskich teoryach, przypuszczam, że jesteś pan republikaninem?... A więc przypomnij pan sobie, że jest również stwierdzonem, iż tyranja wzmaga ludzi liczebnie, podczas gdy wolność wzmaga ich wartościowo.
To były właśnie jedne ze względów, wywołujących wątpliwość w poglądach Mateusza. A może mylił się, wierząc w dobro nieskończonego rozmnażania się ludzi?... Czyżby naprawdę się mylił, widząc piękno i szczęście w niekrępowanej sile życia?... Pomimo to odpowiedział:
— Są to fakta względnie tylko prawdziwe. Hipoteza Malthus’a została uznaną za fałszywą w praktyce. Gdyby świat cały się zaludnił i gdyby zabrakło pokarmów, to chemja je stworzy z nieorganicznej materyi. Lecz te ewentualności są tak bardzo od naszej epoki odległe, że wszelkie branie ich pod uwagę i obliczenia na zasadzie prawdopodobieństwa, nie mogą mieć podstawy, przedstawiającej jakąkolwiek wartość naukową. Wreszcie my we Francyi, nietylko że nie dążymy naprzód ku temu niebezpieczeństwu, lecz cofamy się w tył z powrotem ku nicości. Francya ludnościowo stanowiła czwartą część Europy, obecnie zaś jest tylko ósmą jej cząstką. Za parę wieków Paryż będzie miastem wymarłem, jak starożytne Ateny, jak starożytny Rzym, a my francuzi, staniemy jako naród na równi z grekami... Paryż chce umrzeć!
Santezze zaprzeczył:
— Ale nie!... nie!... Paryż tylko chce się zatrzymać, a to wprost dla tego, że jest najinteligentniejszem, najwięcej cywilizowanem ze wszystkich miast na świecie. Niechajże pan bierze pod uwagę, że cywilizacyi darząc nieznanemi dotąd źródłami rozkoszy, doskonaląc mózgi i otwierając im coraz szersze pola działalności, faworyzuje jednostkę kosztem gatunku. W miarę cywilizacyi narody zmniejszać się będą liczebnie. Francya przoduje innym narodom, więc właśnie dla tego francuzi pierwsi się spostrzegli, a raczej pierwsi doszli do mądrości, powstrzymującej kraj od zbytecznego, szkodliwego przeludnienia. Dajemy z siebie przykład, będący oznaką wyższej naszej kultury, szerszej inteligencyi oraz praktyczności, a cały cywilizowany świat podług tego wzoru się kształtując, pójdzie za naszym przykładem kolejno, w miarę jak narody dojrzewać będą do naszego stanu doskonałości. Wreszcie, jawiące się wszędzie symptomata najlepszym są tego dowodem.
— Tak będzie nieodzownie! — potwierdził Séguin. A jeżeli są jakieś drugorzędne przyczyny zmniejszania się ludności we Francyi, to inne mają znaczenie jak im przypisują i nie dadzą się one usunąć, jak to wielu przypuszcza. Zjawisko jest ogólne i manifestuje się nietylko u nas. Wszystkie narody zmniejszają się liczebnie, albo zmniejszać się będą, zależnie od stopnia swego cywilizacyjnego rozwoju. W Japonii już się to objawia, a nawet Chiny wejdą na tę drogę z dniem, gdy Europa niemi zawładnie.
Mateusz słuchał teraz uważnie, bo ci dwaj światowcy we frakach i w białych krawatach mówili rzeczy rozsądniejsze, aniżeli przed chwilą, gdy wielbili dziewicę o wątłych, niepewnych kształtach ciała, w zaniku cech właściwych jej płci, upatrując ideał ludzkiego piękna. Teraz, poruszyli żywą historyę człowieka, odezwał się więc:
— Zatem panowie nie obawiacie się najścia rasy żółtej, tego mrowiska azyatyckich barbarzyńców, którzy w danej chwili mieli się rozlać po Europie, przekształcić ją i na nowo zapłodnić?... Historyą zwykle rozpoczynała bieg od jakiegoś kataklizmu, czy to od nagłego przelania się oceanów, czy też od najazdu dzikich hord, które przybyciem swem zasilają świeżą krwią gasnące narody. I za każdym razem cywilizacja zakwitała obficiej, wspanialej... Dlaczego Babylon, Niniwa, Memfis w proch się rozsypały, zgasły wraz z ludnością, która jakby na miejscu skonała?... Dlaczego Ateny i Rzym jeszcze dziś widzimy dogorywające, płonne czyniące wysiłki, by odrodzić się z popiołów i zajaśnieć dawniejszą chwałą?... Dlaczego Paryż jest dotknięty śmiercią, chociaż podziwiamy go w niezrównanym blasku?... Pomimo wszystko, co możecie mi panowie powiedzieć, że Paryż wzorem poprzednich stolic świata umiera z przesytu kultury, inteligencyi, cywilizacyi, to rzeczy nie zmienia, Paryż, stolica Francyi o słabnącej płodności, umiera, a jego blask i potęga w spadku się dostanie innemu, świeżemu narodowi... Paryż nie może się utrzymać w równowadze tem, czem jest dzisiaj, bo nic nie może stać niewzruszenie na miejscu, rozwój nie potęgując się maleje i znika. A więc jeżeli Paryż chce umrzeć, to umrze i ojczyzna konać będzie z nim razem.
— Ha, mój Boże — rzekł Santezze, wchodząc napowrót w rolę salonowego pesymisty, jeżeli Paryż chce umierać nie przeszkadzam mu umrzeć. Osobiście zaś uczynię co będę mógł, by mu w tem dopomódz.
— Bezdzietność, oto co nakazuje uczciwość i mądrość! — zawołał Séguin, który głoszeniem tej zasady chciał uzyskać przebaczenie, iż był ojcem dwojga dzieci.
Mateusz, jakby nie słysząc tego co rzekli, mówił dalej:
— Czytałem Spencera, więc znam jego prawo. W teoryi ma ono nieco słuszności. Prawdą jest, że cywilizacya jest hamulcem płodności, zatem można sobie wyobrazić seryę ewolucyi społecznych, z powstrzymanem lub też nadmiernem rozmnażaniem się ludzi, aż nastąpi ostateczna równowaga, spowodowana dobrobytem i kulturą świata całkowicie zaludnionego i ucywilizowanego. Lecz któż z nas może przewidzieć drogę ku temu zmierzającą i wśród jakich wstrząśnięć i cierpień przebywać ją będziemy?... Narody dziś istniejące znikną zastąpione innemi, a ileż tysięcy lat przeminie, zaczem ludzkość dosięgnie ostatecznego swego rozwoju, by żyć w prawdzie i spokoju wreszcie zdobytym?.. Lęk aż ogarnia i rozum się waha zmierzyć dzielącą nas jeszcze przestrzeń!
Zapadło milczenie. Mateusz czuł się zachwiany w wierze, w dobre potęgi życia, nie wiedział kto ma większą słuszność, czy on w swojej prostocie, czy też ci dwaj światowcy w pół leżący w fotelach.
W tem, weszła Walentyna, roztrzpiotana, łobuzowata, co wyrobiła w sobie z niemałą trudnością.
— Czekaliście na mnie! ale nie miejcie urazy! Ta Celestyna guzdrze się ubierając mnie!... guzdrze się bez końca!...
Walentyna miała lat dwadzieścia pięć, była chuda, bardzo ożywiona, małego wzrostu, z wyglądu i z ułożenia przypominała wyemancypowanego podlotka. Rysy miała drobne, oczy wesołe, nos trochę zadarty, włosy jasno blond, nie była ładna, ale zabawna, a nawet śliczna. Oprowadzana przez męża po najniemożliwszych miejscach hulanek, przybrała luźne wyrażenia, używane w świecie artystów i pisarzy, bywających u niej w domu, zaś o rodzie swym, o tem, że była ostatnią ze starożytnego szlacheckiego domu de Vaugelade, przypominała sobie tylko wtedy, gdy przebrano miarę i zbyt dotkliwie jej ubliżono. Wtenczas odrazu stawała się lodowatą i umiejącą pagardzać.
— Pan Froment! gość niespodziewany! — zawoła uprzejmie i zbliżywszy się do Mateusza, podała mu rękę z koleżeńskim giestem. Jak zdrowie pani Froment?... a dzieci?... czy zawsze takie śliczne i zuchowate?...
Séguin przypatrywał się jej sukni, z białego jedwabiu z niewarowemi koronkami i naraz wybuchnął z szorstką uwagą, co mu się niejednokrotnie zdarzało, pomimo udawanego zamiłowania do wyszukanej grzeczności:
— Więc dla ubrania się w tę szmatę kazałaś nam tak długo na siebie czekać?... Szpetne to jak dalej nie idzie!
A Walentyna była przekonana, że zachwycać się tutaj będą jej strojem! Opanowywała się, by nie zacząć płakać a drobna jej buzia zachmurzyła się, wyrażając bunt i chęć zemsty. Zwolna zwróciła oczy w stronę przyjaciela, który patrzał na nią z zachwytem i z pokorą niewolnika, chcąc tem wyjawić bezgraniczność swego poddańczego uwielbienia.
— Jesteś pani czarująca, a ta suknia jest prawdziwem arcydziełem!
Séguin roześmiał się, słysząc te słowa i zaczął szydzić z Santezze’a, że zbyt się płaszczy schlebiając kobietom. Walentyna pocieszona pochwałą, odnalazła swoją trzpiotowatość i zaczęła szczebiotać, dowodząc, że każdy mężczyzna doprowadzi ją gdzie zechce, byle miłych słów używał. Wszczęła się rozmowa, która doborem wyrażeń, rozwiązłością, przeraziła Mateusza, był zakłopotany, że się tu znajduje, zapragnął odejść, lecz wstrzymał się, chcąc wpierwej uzyskać od właściciela pawilonu naprawę dachu.
— Słowami możesz używać, pozwalam ci na zupełną rozpustę — rzekł mąż na zakończenie. — Ale jeżelibyś się poważyła zakochać się w kim innym jak we mnie, to cię zabiję zaraz na miejscu.
Séguin był rzeczywiście bardzo zazdrosny. Walentyna przebłagana tem wyznaniem miłości, pogodziła się z mężem i z przymileniem rzekła jak przywiązana żona i matka:
— Poczekaj chwilkę... powiedziałam Celestynie, by przyprowadziła dzieci... trzeba je ucałować przed wyjściem z domu...
Mateusz chciał skorzystać z chwili wyczekiwania, by pomówić o sprawie, która go tutaj przyprowadziła. Lecz Walentyna znów szczebiotała przebierając pomiędzy restauracyami, chciała bo, wiem jeść obiad w jakim miejscu źle uczęszczanem, dopytywała się, jakiego rodzaju będzie przedstawienie w teatrze i co mianowicie wygwizdano wczoraj podczas próby. Stosując się do poglądów męża i Santezze’a, posuwała ich opinje do krańcowości, tak w sztuce jak w literaturze, a zwłaszcza w pesymizmie, wywołując śmiech nawet w swoich mistrzach. Podług niej przeceniano Wagnera, był on już przestarzały, i żądała muzyki bezprzedmiotowej, wolnej harmonii przelotnych wiatrów. Lubiła się popisywać ze stroną moralną swoich poglądów, utrzymywała, że przeżyła istnienie wszystkich bohaterek Ibsena, lecz obecnie ideałem jej była kobieta niedotykalna. Stworzona zaś przez Santezze’a Anna Marya raziła ją jako zbyt materyalna, upadła, bo autor na jednej ze stronic poważył się powiedzieć, że pocałunki Norberta pozostawiały ślad na jej czole. Santezze zaczął się bronić, zaprzeczać, więc rzuciła się na książkę, by wyszukać opis tej zdrożności. Zrozpaczony autor rzekł na swoją obronę:
— Ale uniknąłem poniżyć ją dzieckiem...
— A tylko by tego brakowało! — zawołała z naganą. My wszystkie tego unikamy, więc nie ma w tem nic heroicznego, to codzienne dzieje każdego małżeństwa... Anna-Marya, jeżeli ma być dla nas wzorem i wywyższać nasze serca, to powinna być niepokalanym marmurem i pocałunki Norberta nie mogą pozostawiać na niej śladów...
Dalsze dowodzenia zostały przerwane wejściem Celestyny, wysokiej brunetki o końskiej głowie, o grubych rysach, lecz przyjemnym wyrazie twarzy. Przyprowadziła dzieci, pięcioletniego Gastona i trzyletnią Łucyę. Były podobne do matki. Chłopczyk miał włosy ryżawe a dziewczynka wiele jaśniejsze, płowe jak owies, oczy mieli niebieskie, a owale twarzy przypominały ojca chociaż były ściąglejsze. Delikatne, wątłe ich postacie i buzie robiły wrażenie bladych róż kwitnących w cieniu. Dzieci były wyfryzowane, ubrane biało, z wielką starannością i zbytkiem, podobne do żywych lalek, z któremi trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Takiemi jak były pochlebiały światowej próżności rodziców, więc kazali im teraz odegrać właściwe role.
— Cóż to, nie witacie się z nikim?...
Dzieci były przyzwyczajone do pokazywania się gościom, zatem bez onieśmielenia patrzały prosto w oczy i z wolna, ociągając się przez wrodzone lenistwo, zbliżyły się, by je pocałowano.
— Dobry wieczór panie Santezze...
Zawahały się, patrząc na Mateusza, lecz ojciec przypomniał im nazwisko tego pana, którego już parę razy widziały.
— Dobry wieczór panie Froment...
Walentyna podniosła w górę każde; po kolei i namiętnie je całując, utrzymywała, że je ubóstwia. Ale raz spuściwszy je z kolan, najzupełniej zapominała o ich istnieniu.
— Mamo, więc znów dziś wychodzisz na cały wieczór? — zapytał chłopczyk.
— Tak mój skarbie... Przecież wiesz, że mama i papo mają mnóstwo zajęć po za domem...
— Mamo, więc obiad będziemy jedli bez ciebie?...
Nie odpowiedziawszy, zwróciła się do panny służącej, która czekała na rozkazy.
— Celestyno, proszę, byś ani na chwilę od nich nie odeszła... pamiętaj że nie chcę, aby dzieci zachodziły do kuchni. A już się to zdarzało... otóż nie chcę tego. Niech zjedzą obiad o godzinie w pół do ósmej a o dziewiątej rozbierzesz je i położysz spać. I niechaj zaraz zasną!
Celestyna słuchała rozkazów pani z pokorną i posłuszną miną, chociaż dwuznaczny uśmiech dawał się odczuwać na jej wązkich ustach. Nie na próżno była już od pięciu lat w służbie w Paryżu, by nie wiedzieć jak się postępuje z dziećmi, gdy państwo wyjdą z domu.
— Proszę pani — rzekła z prostotą — panna Łucya jest trochę niezdrowa.. znów miała wymioty.
— Co?... znów wymiotowała! — krzyknął niezadowolony ojciec. Ciągle tylko o tem słyszę! czyż te dzieci bez przerwy wymiotują?... I zawsze się o tem dowiaduję w chwili, gdy wychodzimy z domu! Droga Walentyno, trzeba koniec temu położyć... to bardzo nieprzyjemna rzecz o tem ciągle słyszeć... wreszcie życzę sobie, aby nasze dzieci chowały się zdrowo.
Matka zniecierpliwionym ruchem dała do zrozumienia, że nie jest w możności temu zaradzić. Dzieci były rzeczywiście bardzo wątłego zdrowia, przebyły mnóstwo chorób i prawie stale miały katar i gorączkę. Małomówne, jakby przygnębione, miały wszystkie cechy dzieci pozostawionych na łasce służby.
— Więc naprawdę byłaś chora?... — spytała Walentyna schylając się ku córce. — Ale teraz już nic ciebie nie boli?... Nie... wszak prawda że nic ciebie nie boli?... Pocałuj mnie moja maleńka... Pocałuj papę i poproś, by się nie martwił z twojego powodu.
Już się roześmiała, zapomniała o zdrowiu dziecka i zaczęła mówić o czem innem, lecz spostrzegłszy wzrok Mateusza, rzekła wprost do niego:
— Ach te ukochane małe stworzonka! ile to kłopotu rodzice z niemi miewają!... Jak pan widzisz ubóstwiamy naszego syna i córkę, chociaż oboje z mężem jesteśmy zdania, że dla własnego ich szczęścia lepiej byłoby, gdyby się nie urodzili... Ale nawet pan nie możesz mi zrobić zarzutu, iż się wyłamałam z pod obowiązku macierzyństwa... jestem w porządku w obec ojczyzny... mam aż dwoje, czyż można odemnie więcej żądać?...
Mateusz odpowiedział jej tym samym żartobliwym tonem:
— Pozwalam sobie na zaprzeczenie... pani bynajmniej nie jesteś w porządku... Dobro ojczyzny wymaga od nas conajmniej czworo potomstwa... Zapewne pani pamięta słowa doktora Boutan, który każdej ze swoich pacyentek nie mającej czworga dzieci, powtarza: Jeszcze liczba nie pełna!“
— Czworo dzieci! czworo! — krzyknął gniewnie Séguin. Otóż gdyby się nam urodziło trzecie, uważałbym się za zbrodniarza!... Mogę pana zapewnić, że robimy wszystko, by uniknąć tak okropnego nieszczęścia!
Walentyna zaś dodała ze śmiechem:
— Zgodzi się pan, że w moim wieku powinnam dbać o jaknajdłuższe przechowanie resztek młodości... Nie mogę się dobrowolnie skazywać na szpetotę... nie chcę być przedmiotem obrzydzenia dla mojego męża.
— Pani powinna o tem pomówić z doktorem Boutan... Ja nie śmiem mówić w tej kwestyi...jestem nieukiem... Ale on utrzymuje, że ciąża nie niszczy urody niewieściej... lecz przeciwnie że kobiety unikające jej szybko się starzeją...
Słowa Mateusza wywołały tłuste żarty, sprośne aluzye, w czem lubowano się w domu państwa Séguin. A gdy Mateusz uczynił uwagę, że oszukiwanie natury jest szkodliwe, wybuchnięto śmiechem, pozwalając sobie na tem wyuzdańsze dowcipy. Jakby powiewem sadyzmu podnieceni, mąż i żona zamieniali z sobą wymowne spojrzenia, odsłaniające tajemnice małżeńskiej alkowy, lubieżne pieszczoty, które dzięki jego doświadczeniu, uczyniły z Walentyny biegłą kapłankę skrajnej rozpusty.
Ale to jej nie przeszkadzało marzyć w swym salonie o Annie-Maryi, znieważonej śladem pocałunków, składanych przez Norberta na białem jej czole.
Santezze nie krępował się w wyrażeniach i chętnie podtrzymując tego rodzaju rozmowy, rzekł:
— Ach wykręty bezpłodnej miłości!... bawią mnie ci, którzy przeciwko nim powstają! Jakiś doktór z głębokiej prowincyi postanowił je zwalczyć, pisząc o nich książkę i wyszczególniając potępiał je w skutkach. Jakiż się okazał tego rezultat?... Oto że nauczył najwstrętniejszych nawet wykrętów tych wszystkich, którzy poznać je pragnęli, lecz nie mieli ku temu okazyi... Nawet chłopi teraz o tem wiedzą... i książka owego doktora nie mało się przyczyniła do rozpowszechnienia bezdzietnych małżeństw...
Rozmawiano, nie zważając na obecność Celestyny, która stała przy dzieciach udając że nie słyszy. Zabawiona anegdotką, Walentyna śmiejąc się i dalej żartując, dała znak do wyjścia. Już zeszedłszy ze schodów, w przedsionku, wreszcie Mateusz uzyskał od Séguin obietnicę, że na pawilonie zostanie położony nowy dach, by deszcz nie padał na głowy lokatorów.
Powóz już czekał na dziedzińcu. Gdy państwo Séguin i Santezze pożegnawszy Mateusza wsiedli i odjechali, spojrzał raz jeszcze na fasadę pałacu. W jednem z okien stała Celestyna z dziećmi, zapewne pragnąc naocznie się upewnić, że odzyskała swobodę działania. Mateusz przypomniał sobie Reginę, odjeżdżającą i żegnaną przez rodziców, patrzących na nią z zachwytem. Lecz tutaj było inaczej. Gaston i Łucya stali nieruchomie, z powagą i ze znużeniem, a ani ojciec, ani matka, nie pomyśleli, by spojrzeć w ich stronę.




IV.

Gdy Mateusz przybył o godzinie w pół do ósmej na plac Magdaleny do oznaczonej restauracyi, już zastał tam Beaucbêne’a ze swoim klijentem, p. Firou-Badinier. Rozmawiając popijali kieliszek przedobiadowej madery. Obiad był wyborny, złożony z licznych doborowych dań, z najlepszych win, któremi raczono się obficie. Lecz Mateusz nie tyle podziwiał sam obiad i apetyt dwóch biesiadników, jedzących i pijących po bohatersku, ile umiejętną prostoduszność swojego pryncypała, który z niezrównaną inteligencyą i wesołością umiał przygotować i zażyć swojego klijenta. Już podczas pieczystego p. Firou-Badioier nie tylko dał obstalunek na młockarnię nowego modelu, lecz zgodził się na cenę żniwiarki. O dwadzieścia minut po dziewiątej miał odjechać koleją żelazną do Evreux; Beauchêne pragnąc go się pozbyć teraz jaknajprędzej, wmówił w niego, że powinien co prędzej wsiąść do dorożki, bo jest godzina dziewiąta, zatem może się opóźnić na pociąg; tamten go usłuchał, chociaż do dworca Saint-Lazare było bardzo blizko.
Gdy odjechał, Beauchêne stojąc z Mateuszem na chodniku, zdjął kapelusz, by głowę orzeźwić chłodem pogodnego, majowego wieczora i rzekł śmiejąc się:
— No, skończone! szczęśliwie skończone! Ale przyszło nie bez trudu! Trzeba było tę bestyę pomarem podlewać, by skłonić do ostatecznej decyzyi. A prócz tego, wciąż bałem się, że mu się zachce dziś zostać w Paryżu... nie miałem na to ochoty, bo byłbym przepuścił umówioną schadzkę.
Ostatnie słowa wymknęły mu się z ust w pół pijanych, lecz nagle zdecydowały go do bliższych zwierzeń. Włożył kapelusz, zapalił drugie cygaro i wziąwszy Mateusza pod rękę, zaczął iść drobnemi krokami wśród gorączkowego tłumu i rzęsiście oświetlonych bulwarów, mówiąc:
— Jeszcze nic pilnego... mamy czas... czekać na mnie będą o wpół do dziesiątej... tu w pobliżu... Może chcesz cygaro? Ach, ty nigdy nie palisz...
— Nie, nigdy.
— Otóż, głupio byłoby przed tobą ukrywać, bo widziałeś, co zaszło dziś rano... Wiem, że wdaję się w niepotrzebne rzeczy, bo niedorzecznem jest, gdy pryncypał bałamuci którą ze swoich robotnic. Jest to nieoględnie a nawet do pewnego stopnia nieuczciwie. Zawsze takie figle dają się we znaki, a nawet mogą poderwać znaczenie handlowego domu, dotychczas się tego ustrzegłem i daję ci słowo, że z żadną z pracujących u mnie dziewczyn nie wdawałem się w umizgi. Jak widzisz, surowo siebie krytykuję, że zachciało mi się odstąpić od prawidła. Ale, cóż chcesz?... ta jasnowłosa dyablica rozpaliła mi krew w żyłach swojem pulchnem, białem ciałem, swoim dziwnym chichotem, jakby ją wiecznie łechtano.
Poraz pierwszy zwierzał się w ten sposób przed Mateuszem, dotąd był powściągliwy w tym przedmiocie, jak pijak, unikający rozmowy o trunkach. Od czasu jak Mateusz został jego kuzynem, żeniąc się z Maryanną, Beauchêne znał szczegółowo jego życie, wiedział, jak serdecznie i całkowicie jest przywiązany do żony, zatem osądził go za niewłaściwego powiernika swoich pozadomowych hulanek, uważał go za źle przygotowanego do pobłażliwości a tem mniej do bawienia się z nim razem. Lecz teraz czuł potrzebę zwierzenia się przed nim, więc go silniej przytrzymał ramieniem i zaczął mu zcicha spowiadać się, chociaż język trochę mu się plątał. Mówił do ucha, jakby w obawie, że go przechodnie bulwarowi mogą podsłuchać:
— Domyślasz się, że to się rozpoczęło w sposób nieznaczny... prawie nie zważałem na jej kręcenie się około mnie... poprostu wabiła mnie oddawna.. Mówiłem nawet sam do siebie, gdym dostrzegł jej manewra: „Ty, moja kochana, próżno czas tracisz, nic z tego nie będzie... dość jest kobiet włóczących się po ulicach, bym sobie brał z pomiędzy nich, gdy mam na to ochotę. A jednak postawiła na swojem, rzuciłem się na nią dzisiaj, jakeś to widział na własne oczy... zatem wszystko się odbędzie za chwilę, bo zgodziła się przyjść do mojego mieszkania, które mi jest potrzebne w takich razach... Wiem, że robię głupstwo, ale trudno, mam na nią ochotę, a przecież nie jestem z drzewa... Mam taką naturę, że gdy mi jaka kobieta wpadnie w oko, to muszę ją mieć, bo inaczej chybabym zwaryował. Chociaż blondynki dotąd nie bardzo na mnie działały, ale ta... no, ciekaw jestem, jaką jest... Co?... jak ty myślisz?... ona musi być bardzo zajmująca...
Wtem, nagle, jakby sobie przypomniał o rzeczy niesłychanie ważnej:
— A wiesz, ja nie pierwszy tam będę... Wybadałem ją... Otóż, mając lat szesnaście, miała kochanka. Obałamucił ją, czy też ona zbałamuciła syna szynkarza, w którego domu mieszka rodzina Moineaud, kupiąc się w trzech małych izdebkach. Niewiniątek nie pożądam, dziewic nie poszukuję... nie lubię tego, zbyt trzeba się mieć z tem na baczności, bo można sobie sprowadzić więcej kłopotu na kark, aniżeli wszystko było warte.
Mateusz słuchał z zakłopotaniem, wyprowadzało go to z równowagi moralnej i cielesnej, więc spytał:
— A cóż na to mówi twoja żona?...
Beauchêne tak się zdziwił tem pytaniem, że aż przystanął na chodniku i po krótkim namyśle odrzekł:
— Jakto, moja żona?... co chcesz przez to powiedzieć?... ja nie rozumiem, dlaczego wspominasz z tego powodu o mojej żonie? Ona jest u siebie w domu, zaraz się położy do łóżka i będzie na mnie czekała, upewniwszy się że nasz Maurycy zasnął i śpi smacznie, jak zupełnie zdrowe dziecko... Moja żona jest uczciwą kobietą, więc cóż innego mogę ci o niej powiedzieć?...
Spożyty obficie obiad i wypite wytrawne wina, czule uspasabiały Beauchêae’a, a gwar i światła bulwarów, przyczyniając się do ostatecznego odurzenia jego umysłu, skłaniały go do coraz poufalejszych zwierzeń:
— Słuchaj no, bądź rozsądny, przecież nie jesteśmy dziećmi... A cóż u licha!... życie jest życiem i tyle naszego, co się użyje... To moja stała zasada. Moja żona! niema na świecie osoby, którąbym więcej od niej szanował. Gdy się z nią żeniłem, spowodowany gwałtowną potrzebą pieniędzy, wyznam ci, że jej nie kochałem, to jest nie miałem ku niej żadnego cielesnego pociągu. Przecież w niczem jej nie ubliżam, mówiąc, że dla mnie była za chuda... ona to dobrze odczuła i wszelkiemi sposobami starała się nabrać tuszy, ale biedaczce wcale się to nie udało, wszystkie próby poszły na marne... Ale żona to nie jest to samo, co kochanka... nikt się przecież nie żeni z kobietą z postanowieniem zrobienia jej swoją metresą. A więc uważaj: Mam dla niej szacunek, jaki każdy dobry ojciec ma dla matki swojego syna. Ognisko domowe to rzecz święta i nie godzi się kalać swojego gniazda. Prawda, że nie jestem wzorowo wiernym mężem, ale za to mam tę zaletę, iż nigdy sobie nie pozwoliłem nawet myślą na zaprawianie mojej żony ku rozpustnym obyczajom, jak to czynią niektórzy... Ponieważ oboje nie chcemy mieć więcej dzieci, a ja nie pozwoliłbym sobie wymagać od niej innych zadowoleń, zatem, mojem zdaniem, daję jej dowód szacunku, zaspakajając zwierzęce instynkta bez jej wiedzy... a czynić tak muszę, bo taką już mam naturę, że wszelki post doprowadza mnie do choroby...
Śmiał się w przekonaniu, że wypowiedział w wyszukanej formie swoje skryte sprawy domowe. Mateusz znów zapytał:
— A czy kuzynka Konstancya zna te twoja teorye?... czy z jej pozwoleniem w czyn je wprowadzasz?...
Pytanie Mateusza wywołało wybuch śmiechu Beauchêae’a, zawołał więc szczerze rozweselony:
— Nie, nie! ona nic o tem nie wie i wiedzieć nie powinna! Trzeba ci wyznać, że Konstancya była o mnie niezmiernie zazdrosną w pierwszych czasach po ślubie. Nie wyobrazisz sobie, ile naopowiadałem jej zmyślonych bredni, by módz się wyswobodzić i chociaż od czasu do czasu mieć wieczór do swojego rozporządzenia. A byłem wtedy jeszcze o wiele skorszy od szukania pozadomowych rozrywek, bo do rozpaczy mnie doprowadzała moja bardzo zacna, lecz niezmiernie nudna żona. Wiesz przecież, jak ją nazywałem?.. i rzeczywiście była to tylko sucha kość w małżeńskiem łożu... nie mam wszakże do niej żalu., i w niczem jej to nie ubliża, przeciwnie, daje mi pewność, że jest ona najuczciwszą kobietą na świecie. Po niedługim czasie zrozsądniała i zauważyłem. że poddała się temu, co było nieuniknione, to jest, że zamykała oczy na to, o czem wiedzieć nie była powinna. Któregoś razu prawie mnie złapała na gorącym uczynku i to z jedną ze swoich bliskich znajomych; otóż tyle okazała taktu, że nigdy mi o tem nie wspomniała ani jednem słówkiem. A przecież, gdy to ma miejsce z którą z jej znajomych, niezawodnie czuje się ona zadraśniętą, podczas gdy upolowana przezemnie jaka dziewczyna na ulicy, po za jej otoczeniem, pozostaje dla niej obojętnym przedmiotem i Konstancya najmniejszej do tego nie przywiązuje wagi. Naprzykład dzisiejsza schadzka, rozumiesz, że niema dla niej żadnego znaczenia! Przecież nie kocham tej dziewczyny, z którą mam się spotkać; biorę ją, bo tak się zdarzyło, ale z równą łatwością porzucę, a te moje chwilowe fantazje tak nic wspólnego nie mają z uczuciami, jakie mam dla mojej żony, odbywa się to tak dalece po za nią i poniżej jej, że nie widzę możności, by mogło to w czemkolwiekbądź ujmę jej czynić... Bo muszę ci wszystko wyznać. Konstancya ma swoje winy a nawet wielkie winy. Prawda, że stanowczo zgadzam się z nią, iż nie powinniśmy mieć drugiego dziecka. Nasz Maurycy powinien być jedynakiem, ile słyszałeś dziś rano, co sama mówiła?... Powiadam ci, że ona jeszcze więcej się strzeże odemnie... Nie wyobrazisz sobie, jakich używa środków bezpieczeństwa, by nie zostać powtórnie matką... toby odstręczyło każdego mężczyznę.
Gryzł cygaro i sapał coraz głośniej, w miarę jak w zwierzeniach zagłębiał się w tajniki swego domowego pożycia z żoną, a sam przedmiot rozmowy działał na niego podniecająco, ostatecznie krew mu zapalając. Lecz nie cofnął się przed odsłonięciem każdego szczegółu swej alkowy i opowiadał wszystko z wielką dokładnością. Mówił o sobie, że nie jest rozpustnikiem i niema zwyrodniałych pociągów, zadawala się prawami naturalnemi, ale cierpi, nie zaspakajając wymagań swego apetytu, który jakkolwiek obficie obsłużony, zawsze go głodnym pozostawia. Zatem, drobne igraszki i nie dające się spożyć dania domowe nie mogą nasycić tego wciąż nurtującego go głodu. Konstaacya, znając obowiązki małżeńskie, siliła się wypełniać je, pragnąc utrzymać męża przy sobie. Zgadzała się, poddawała, chociaż ją to denerwowało do bólu, z czem wszakże kryła się, nie chcąc ostatecznie do siebie zrażać męża, który, czuła, że wychodzi z jej objęć zły, nienasycony. Zawsze się to powtarzało i zawsze cierpiała z powodu gwałtowności i wymagań jego zmysłów; wiedziała, że nie naraża się na macierzyństwo, lecz to wieczne oszukiwanie natury było nużące, wyczerpujące dla nich obojga. Znali wszelkie wykręty, będące w użycia pomiędzy szanującemi się stadłami małżeńskiemi, lecz wszystkie te ograniczenia łatwo mogą się sprzykrzyć a warunkowa powściągliwość, bynajmniej nie wykluczająca ilościowych nadużyć, zwykle się kończy chorobami żon, których połowa ulega zupełnemu zniedołężnieniu organizmu.
— Zatem, widzisz teraz jasno, jak sprawy stoją i rozumiesz, że człowiek trzydziestodwuletni łatwo sobie uprzykrzy monotonną strawę domową — a może zadawalałbym się tą domową strawą, ale pod warunkiem, by mi się ona przedstawiała ponętnie i bym mógł zawsze dość się nasycić...
I zwierzył się kuzynowi na ucho, parskając śmiechem, dusząc się, zatykając, z pobłażliwością litując się nad tą biedną swoją Konstancyą, która myślała, że wpadła na wyborny pomysł.
— A więc nie!... nie... Przecież każdy łatwo pojmie, że mnie to nie może zadowolić! Zły nie jestem, więc nie chcę jej robić przykrości i pragnę, by nie wiedziała, co robię po za domem. Rad jestem, że jest inteligentną kobietą i że zaczyna zamykać na to oczy, rozumiejąc różne nieuniknione konieczności. A wreszcie, wszystkie moje zachcianki zaspakajam po za domem w sposób przyzwoity i niezbyt kosztowny, zatem pytam się, jaka ztąd wyniknąćby mogła dla niej krzywda?... Jeden z moich dobrych znajomych ma żonę wielce szanowną, kobietę niezwykle dystyngowaną, otóż, nieraz mówi mu ona wprost z własnego popędu: „Idź, idź, zabaw się, wrócisz uspokojony i w lepszym humorze“. Co?... wszak mądra kobieta! jak dobrze zna życie, boć to prawda, absolutna prawda! Ja naprzykład, gdym się zadowolił poza domem, wracam do żony wesoły jak ptaszek, zwykle przynoszę jej wtedy jaki podarunek i mam spokój na trzy dni. Wszyscy więc korzystają w takich okolicznościach, a przytem zechciej zauważyć, że to najpewniejszy sposób, by żonę zabezpieczyć od ciąży, a wiesz, jak dalece Konstancja tego się lęka.
Argument zabezpieczania w ten sposób żony wydał mu się tak dowcipny, że śmiał się teraz do łez, niewymownie zadowolony ze swej osoby.
— Ale, mój kochany — rzekł Mateusz — dziecko, którego unikasz w domu, możesz mieć po za domem z którą z dziewczyn upatrzonych na ulicy. A jeżeli i z niemi używasz środków ostrożności, to nie widzę upragnionej przez ciebie odmiany.
Beauchêne spoważniał, zdziwiony tą uwagą, której nie mógł przewidzieć.
— Zapewne, że człowiek uczciwy nie chce dziewczyny narazić na kłopot... Ale wiadomem jest, że te dziewczyny nigdy nie mają dzieci... Wreszcie, płaci się im, zatem to już ich sprawa urządzić się jak chcą i przewidzieć ryzyko swojego rzemiosła. Zastanów się i nad tem, że taką dziewczynę traci się zaraz z oczu, zatem nie wie się nawet, czy zaszła w ciążę... a jeżeli się ją spotka później wypadkowo i jest ciężarna, to nie może udowodnić, kto jest tego sprawcą, bo sama nie wie, komu ojcowstwo ma przypisać. Dziecko takich, kobiet jest niczyje, wreszcie, to nigdy się z niemi nie zdarza...
Uspokojony, upewniony własnemi słowami, niezdolny do skrupułów, gdy szło o zaspokojenie rozbudzonego szału, przystanął na rogu ulicy Caumartin. W jednym z domów przy tej ulicy, w głębi podwórza, miał wynajęty pokój dla dogodności schadzek, a stróżka trudniła się utrzymywaniem w nim porządku. Uznając, że nie warto się krępować z własną robotnicą, kazał Norinie czekać na chodniku przed bramą.
Mateusz już zdaleka poznał Norinę, stojącą pod gazową latarnią. Stała nieruchoma, w jasnej, letniej sukni, a światło rzucało złote blaski na jej piękne blond włosy, wysuwające się z pod okrągłego kapelusza.
Twarz Beauchêne’a rozpromieniła się, gdy ją dostrzegł i natychmiast pożegnał swego towarzysza, podając mu rękę i ściskając dłoń jego w sposób znaczący:
— A więc do jutra, mój drogi! Dobranoc!
Lecz jeszcze zatrzymał się chwilę, by mu szepnąć do ucha:
— Wiesz, sprytna z niej dziewczyna... Powiada w takich razach ojcu, że idzie do teatru z jedną ze swoich przyjaciółek. Tym sposobem ma czas swobodny do pierwszej godziny w nocy.
Mateusz pozostał sam na skraju chodnika. Ostatnie słowa Beauchêne’a, którego teraz widział, znikającego pod bramą z Noriną, przywiodły mu na pamięć obraz Moineanda, jej ojca. Widział jego chropowatą twarz i ręce zniszczone pracą, widział go stojącego obojętnie i w milczeniu w pracowni kobiet, podczas nagany dawanej przez pryncypała jego młodszej córce Eufrazyi, ku zadowoleniu starszej, tej ładnej, jasnowłosej dyablicy, śmiejącej się skrycie. Dzieci biednego jak on robotnika, dorósłszy, stają się żerem wojny, albo prostytucyi, a ojciec, znużony ciężarem nędznego swojego życia, nie troszczy się nawet, w jaką otchłań wiatr rzucił pisklęta jego, wypadłe z gniazda.
Była teraz godzina wpół do dziesiątej, Mateusz miał więc całą godzię, by dojść do dworca kolei północnej. Nie spieszył się zatem, szedł powoli, zatrzymując się, jak inni spacerujący, wzdłuż linii bulwarów. Czuł, że zbyt wiele jadł, zbyt wiele pił, a zwierzenia, które dopiero co słyszał, jeszcze dźwięczały mu w uszach, odbierając mu przytomność, pogrążając go w jakiś głuchy stan pijaństwa. Ręce mu pałały, płomienie przebiegały po twarzy. Wieczór był rozkosznie ciepły, Bulwary jaśniały olśniewającemi lampami elektrycznemi, a tłum roił się gorączkowo, wymijano się a trudnością wśród gwaru rozmów, wśród nieustannie buczącego turkotu dorożek i omnibusów. Była to jakby rzeka, kipiąca życiem i zmierzająca ku blizkiej nocy; dał się unieść jej prądowi, podążał naprzód wśród tchu ludzkiego, ślizgającego się po nim żarem żądz utajonych.
W majaczącej myśli przedstawił mu się cały dzień dzisiaj przebyty. Odnalazł się najpierw w mieszkaniu państwa Beauchêne. Ojciec i matka, w porozumieniu z sobą żyjący wspólnicy statecznie powziętego postanowienia, pochylali się nad synem jedynakiem, bladym jak wosk Maurycym, drzemiącym na kanapie. A teraz Konstancya zapewne już zamierza położyć się do łóżka, pierwej otuliwszy kołdrami śpiącego syna; sama nie zaśnie; czekać będzie do późnej godziny na powrót męża. On zaś, samiec, zgłodniały dotrzymywaniem zawartej z żoną umowy, brutalnie szuka odszkodowania po za domem i ryzykuje zapłodnić obcą kobietę, uczynić ją matką dziecka, którego nie chce mieć Konstancya. Lecz spokojną jest ona w swojem sumieniu; wszak poddaje się wymaganiom obowiązków małżeńskich, a jeżeli konieczność ograniczeń nie może zaspokoić dokuczającego mu głodu, czeka na niego w samotności, by, ulegając potrzebie, szedł rzucać nasienie, gdzie nadarzy mu się okazya, gdzie los zechce je skierować. Konstancya czuje, że powinna stać na straży, by zakład nie uległ niebezpieczeństwu podziału między rodzeństwem, chce, by Maurycy był jedynym dziedzicem milionów zebranych przez ojca, chce, by jej syn mógł być jednym z książąt przemysłu. Zatem pochwala swoją oględność, przecież nie zepsucie skłania ją ku oszukiwaniu natury, jest do tego zmuszona dla dobra syna, dla przyszłego jego wywyższenia. Wszak nie ona jedna zamyka oczy na miłostki męża. Mateusz zdawał sobie sprawę, że takie układy istnieją pomiędzy małżeństwami wśród bogatej burżuazyi, zastępującej dzisiaj dawny stan szlachecki. Burżuazya ta wznawia na swój użytek prawo starszeństwa, które sama niegdyś zniosła we Francyi i ogranicza się na synie jedynaku, wbrew wszelkiej moralności, wbrew wszelakiemu zdrowiu.
Nawoływania sprzedawaczy dzienników, biegnących ze stosami ostatniej, wieczornej edycyi, z pomieszczonym rezultatem wygrywających numerów wartościowych papierów kredytu narodowego, zmieniło kierunek myśli Mateusza. Nagle przypomniał sobie małżonków Morange w nowem mieszkaniu, rojących o dorobieniu się majątku, gdy mąż porzuciwszy Beauchêne’a wstąpi na służbę do jednego z wielkich banków, gdzie zasługa bywa hojnie wynagradzana. Małżonków tych pożerała ambicya i drżeli, by jedyna ich córka nie była zmuszona wyjść za mąż za jakiego drobnego urzędnika, pragnęli bowiem za pośrednictwem jej małżeństwa wspiąć się o stopień wyżej w hierarchii społecznej, ulegając w tem zarazliwej gorączce demokracyi, wytrąconej z równowagi równością polityczną wobec nierówności ekonomicznej. Bogactwo innych rozniecało w nich zazdrość, gotowi byli zaciągać długi, byle chociażby zdaleka módz naśladować elegancyę klasy wyższej, a uniesieni szaleństwem tych drobnych ambicyj, zatracali wrodzone swoje przymioty, psuli posiadane szczęście. O tej porze już musieli być w łóżku, bo Morange nigdy wieczorem nie wychodził, z domu a Walerya do skąpstwa posuwała oszczędzanie świec i oleju w lampach, by módz się wystroić w niedzielę. Mateusz, wiedząc, że się kochają, wyobrażał ich sobie w ciemnym pokoju, przytulonych do siebie, pieszczących się jak para kochanków, ale zarazem pilnie czuwających nad sobą w obawie przed dzieckiem, bo byłoby ono dla nich śmiertelnym kłopoterm, przeszkodą w podążaniu ku zdobyciu upragnionego majątku. Więc i ci oszukują naturę i ci używają wykrętów praktykowanych przez tu wszystkie niepłodne małżeństwa, lecz kochają się, więc pozostają sobie wiernymi, zdecydowani zadawalać się tem, co nie przedstawia niebezpieczeństwa — a jednak zdarza się, że ogarnia ich lęk wielki, popełnili nieostrożność, więc żyją w niepewności, licząc dni, wyczekując epoki, która ma im przynieść uspokojenie. Regina, w swoim pokoiku po drugiej stronie mieszkania, zapewne jeszcze nie śpi, wzruszona wrażeniami dnia przebytego z baronową de Lowicz, z tą piękną panią, która była dla niej taką dobrą; olśniona widzianym zbytkiem, Regina marzy o owym bogatym mężu, obiecanym jej przez rodziców, którzy pilnie się strzegą dania jej braciszka, albo siostrzyczki.
Zbity tłum przechodniów tamował przejście na chodniku, Mateusz spostrzegł, że jest przed teatrem, w którym dziś jakaś sztuka jest poraz pierwszy wystawiana. Był to jeden z tych wielkich teatrzyków, gdzie dawano skandaliczne farsy, a dziś pozwolono sobie postawić przed drzwiami afisz, wyobrażający w podwójnej wielkości miejscową gwiazdę, cienką, wydłużoną, ryżą dziewczynę, nagą i płaską, symbolizującą bezpłodny erotyzm; ta lilia zatruta i sprośna pociągała ku sobie przechodzącą publiczność. Robiono głośne, nieprzyzwoite uwagi. Mateusz przypomniał sobie, że właśnie do tego teatru Santerre miał dzisiaj zaprowadzić państwo Seguin, których zachęciły wieści z ostatniej próby; treść sztuki była rozpustna i do tego stopnia idyotyczna, że dopuszczona na próbę publiczność, jakkolwiek pozbawiona skrupułów, oburzyła się i nie wiele brakowało, by nie połamano ławek. Podczas gdy rodzice stukają tutaj wrażeń, dzieci Gaston i Łucya, pozostali w pałacu przy alei d’Autin, pod opieką Celestyny, która położyła ich spać, a sama czemprędzej zeszła do kuchni, gdzie czekała na nią pani Menoux, sklepikarka z sąsiedztwa. Gaston spał, bo opił się czystem winem, a Łucya trzęsła się ze strachu i z bólu, bo znów miała boleści żołądka; nie śmiała wszakże zawołać Celestyny, wiedząc, że w takim razie będzie przez nią zfukana. Około drugiej godziny w nocy małżonkowie wrócą do swego pałacu, po kolacyi zaofiarowanej przyjacielowi; oboje będą podnieceni treścią rozwięzłej, rozpalającej farsy w teatrze, rozmowy przy jedzeniu ostryg w nocnej restauracji, gdzie się zetknęli z nierządnicami; odnajdą się w małżeńskiem ognisku, trawieni wszystkiemi żądzami modnego zepsucia, odurzeni prądami literatury, z kału ciągnącej zyski, obałamuceni sztucznością głupich frazesów; ta para małżonków, oszukując naturę, doszukiwać się będzie nawet w krańcowej rozpuście wytworności złączonej z pesymizmem, od którego odstąpić uważaliby za uchybienie samym sobie. Podług nich, płodność równała się zbrodni a spazm bezowocny przyśpieszał pożądany koniec świata. Wszelkie praktyki, byle uniknąć dziecka, wszelka rozpusta, chociażby niewiernością przyszło zdobyć jej naukę!... Tymczasem Santerre spokojnie powracał do siebie, sypiał samotnie i wyczekując godziny przewidzianego zwycięztwa, bawił się dawaniem hasła do szaleństw nadwerężających mózgi, osobiście oszczędzając się i szanując swoje zdrowie...
Przerzuciwszy w myśli wrażenia dnia dzisiejszego, Mateusz zdumionym był, przychodząc do wniosku, że wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał od rana, wysilają się, by oszukiwać naturę, by unikać dziecka. Wszyscy, którzy go otaczali, wszyscy, których znał, ten mieli cel, wszyscy się wyłamywali z pod życiowego prawa, nie chcąc być życiodawcami, postępując na tej drodze uparcie, zawzięcie z obliczeń egoistycznych a jednak bez wyrzekania się uciech zmysłowych. Trzy małżeństwa, które dziś spotkał, każde z innych powodów, lecz z takąż samą gorliwością, uprawiały bezdzietność. Chociaż wiedział o tem już poprzednio, zastanawiało go wszakże to zestawienie powściągliwości z odmiennych przyczyn i czuł się strwożony, zachwiany w swojej wierze w potrzebę miłości życia; zaczęło go nurtować zwątpienie we wszystko, w co niezachwianie wierzył jeszcze dzisiaj zrana.
Zatrzymał się, odetchnął głęboko, chciał się opanować i odpędzić od siebie wzrastające obawy. Zdawał sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Minął plac Opery i doszedł do ulicy Drouot. A może gorączka, panująca na bulwarach w wieczornem oświetleniu i gwarze, wzmagała w nim poobiednie objawy pijaństwa?... W restauracyach jeszcze pełno było ucztujących, kawiarnie żarzyły się światłami, padającemi aż na ulicę, a tłum siedzącej przed niemi publiczności, utrudniał przejście na chodnikach. Zdawało się, że cały Paryż wyległ na bulwary, by użyć rozkosznego, majowego wieczoru. Ścisk był tak wielki, że ciała z konieczności ocierały się o siebie, a oddechy łączyły. Spacerujące pary zatrzymywały się przed wystawami sklepów, a rodziny burżuazne w gronie przyjaciół znikały pod łukami lamp elektrycznych, zdobiących wejścia do sal koncertowych, obiecujących na afiszach podejrzane zabawy, szansonetki śpiewane przez wpół nagie dziewczyny. Setki kobiet ciągnęły szeregiem w nadziei, że będą zaczepione, a wreszcie decydowały się same zaczepiać mężczyzn, szepcząc coś do nich z obiecującymi uśmiechami. Mężczyźni, którzy wyszli na polowanie, gardzili niemi, szukając czegoś nadzwyczajnego, upatrując kobiety uczciwej a przypadkowo tu zabłąkanej, młodej robotnicy, powracającej spiesznie do domu i zoczywszy podobną postać, rzucali się w trop za blondynką albo brunetką, kusząc ją słowami rozbudzonej namiętności. Pary małżeńskie, prawe lub nieprawe, wiekowe albo młode, znające się oddawna lub chwilowo złączone, wsiadały do dorożek, każąc się wieść ku wiadomej lub niewiadomej alkowie. W otwartych powozach widać było milczących mężczyzn obok kobiet wpół leżących, zamyślonych, ukazujących się naprzemian w świetle lub w cieniu. Ruchliwa ludzka rzeka płynęła pomiędzy wysokimi, rzęsiście oświetlonymi domami, wśród zgiełku tłumu i turkotu kół, a noc miała ich wszystkich pochłonąć nieskończonością swego morza; na wszystkie te istoty oczekuje łóżko, w którem legną, by zasnąć parami, złączone w ostatnim uścisku.
Mateusz znów szedł naprzód, ulegając prądowi, uniesiony wraz z innymi, ogarnięty tą samą co oni gorączką, wywołaną wrażeniami dnia, obyczajami ludzi, z którymi się dziś spotkał. Ale zdawał sobie sprawę, że nie tylko małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin oddawali się wzbronionej rozpuście, oszukiwaniu natury, lecz że cały Paryż był w tejże samej co oni zmowie. Wyrozumowana powściągliwość w płodności stawała się prawem, władała całą ludnością miasta, wszystkimi mieszkańcami bulwarów, ulic, zaułków, pałaców i domów.
Gdy tylko noc zapadła ponad gorącym brukiem Paryża, rozpalonym całodzienną życia pogonią za zdobyciem pieniędzy, Paryż stawał się kamienistem polem, spieczoną ziemią, na której marniało i schło nasienie rzucane na wolę wiatrów w nienawiści plonu. O tej wyrozumowanej bezpłodności wszystko zdawało się tutaj świadczyć, wszystko ją głosiło, objaśniało, afiszowało z tryumfującym bezwstydem. Wyziewy alkoholu, ulatujące z okien i drzwi restauracyj, kawiarni, barów — rozprzęgały nerwy mężczyzn i kobiet, zatruwając płód w samym zarodku. Prostytutki, słaniające się stadami i nęcące byle kogo, aby pomnożyć zdobycze; ileż skalanego, zmarnowanego życia ciekło ku kloakom ze zlewanych przez nie kubłów czy to w pachnących, czy zatęchłych umywalniach! Wszystkie te dorywczo kojarzące się pary, umawiające się wśród zgiełku ulic, przy wyjściu z teatrów, z kawiarni, powodowane potrzebą zarobku z jednej strony a chwilowym szałem zmysłów z drugiej i dążące nasycić się naprędce — czy to w atłasach drogocennych, czy też w brudnych stancyach ostatniorzędnych oberży — popełniają zbrodnie, tępią życie, plując je bezecnie w błoto rynsztoków. Prostytucya stawała się więc najogólniejszą krzewicielką rozmijania się z celami natury, mistrzynią zbrodni, tępicielką zarodków, które niszczyła z mściwą zaciekłością, jako wrogów, mogących rozwinięciem się zniweczyć zwykły tryb codziennego bytu. Z lekcyi tej korzystał cały Paryż każdego wieczoru. Bezdzietność stawała się celem płci obojga. Para wysokiej kultury, dotknięta literacką newrozą, fanfaronująca krańcowością opinii, spłacała dług swego przerafinowania, uchylając się od obowiązków rodzicielstwa. Para z bogatego, przemysłowego, handlowego świata, utrzymywała księgę rachunkową swych nocy, jak księgę rachunkową swego zakładu lub sklepu. Stadła z klasy średniej, kupcy, urzędnicy, adwokaci, doktorzy — wszystkie pary zachowywały środki ostrożności a tem ściślejsze, im miały większe pole do rozwijania próżności i zdobywania pieniędzy; nawet robotnicy poczynali iść za tym przykładem i z każdym dniem nabywali umiejętności w praktykowaniu rozkoszy z uniknięciem dziecka. Groza możliwości potomstwa strachem napełniała mieszkańców Paryża. Małżonkowie zmawiali się pomiędzy sobą, by się uchronić od niebezpieczeństwa, a nawet pary kochanków, ogarnięte szałem miłości, strzegły się troskliwie pieszczotliwych zapomnień. Gdyby jednym ruchem ręki odsłonić było można naraz wszystkie alkowy, ujrzanoby je uprawiające bezpłodność przez rozpustę, przez ambicję, przez dumę. Ulegali tym obyczajom zarówno ludzie zacni jak i inni, przekształcając poziomość wyrachowania w piękno cnoty, egoizm zwał się wtedy rozumną przezornością a brak wiary w życie uczciwością społeczną. Takim był Paryż, chcący umierać, każdej nocy trwoniący życie, odwracający ziarno od właściwego mu gruntu, rzucający go na marne zaprzepaszczenie, Paryż źle zasiany, nie wydający obfitego, zdrowego plonu, jaki powinien był rodzić.
W myśli Mateusza stanęły słowa owego wielkiego zdobywcy i wodza, który patrząc wieczorem po bitwie na pole zasłane trupami, rzekł, iż jedna noc w Paryżu wystarczy, by powetować tę stratę ludzi. A zatem tylko dzisiejszy Paryż nie chce zapełniać rzedniejących szeregów poległych?... Podczas gdy zbrojny pokój pochłania setki milionów franków, Francya rok rocznie przegrywa bitwy, nie chcąc rodzić stu tysięcy dzieci, brakujących do normalnego przyrostu jej ludności. Wspomniał także o czterystu tysięcach młodych mężczyzn, śpiących samotnie w koszarach, ulegających zepsuciu otoczenia nie płodzących potomstwa w dobie najodpowiedniejszego ku temu rozkwitu młodości i siły. Marnował się więc kwiat rasy, bo tyleż młodych dziewczyn próżno wyczekiwało na mężów, których nigdy nie będą miały, jeżeli nie posiadają posagów, lub też wyjdą za mąż za ludzi wyczerpanych fizycznie, schorzałych, niezdolnych być ojcami zdrowych, licznych rodzin.
Mateusz skronie miał rozpalone i znów się zatrzymał, by rozejrzeć się dokoła. Doszedł bulwarami do ulicy Montmartre, gdzie na rogu bywa zwykle największy tłok ludzi i powozów. Musiał chwilę poczekać, by módz przejść na ulicę Faubourg Montmartre, którą zamierzał się skierować w stronę dworca kolei północnej. Ściśnięty, popychany, znalazł się w środowisku zbitego tłumu; zatrzymanego stadem kobiet, zwykle tu wyczekujących na przechodniów; było to jakby targowisko, podniecające i zachęcające ku bezpłodnej nocy.
Mateusz zastanawiał się nad tem czasami, lecz nigdy nie przedstawiło mu się to z taką oczywistością, jak olbrzymi zasób ludzkiego zasiewu marnieje, ile ziarna ginie, by jedno zakiełkowało. Zarodki miliardami płynęły, obfitość ich wzbierała potokami, kąpiącemi całość materyi organicznej, przewidująca natura w niewyczerpanej swej hojności jakby przewidziała, że nasiona roślin, oraz istot powinny nieskończonością zasobów gwarantować straty. Słońce wysusza ziarno zbyt wielka wilgoć niszczy je przegniciem. Morskie wichry zmiatają całe ławy zapłodnionej ikry, wiosenne burze otrząsają gniazda, druzgocząc jajka w nich zniesione, Każdy krok człowieka niszczy całe światy, miażdży nieskończone ilości drobnoustrojów. To przerażająco obfite marnowanie jestestw może być porównane tylko z przewyższającą je obfitością zarodczych pyłów, podnoszących łono ziemi i wody, wypełniających przestrzenie powietrza, drgających w życiodajnem cieple promieni słońca. A każde zniszczone jestestwo staje się znów życiem, fermentuje w nowym kipiątku, rozwija się w nowym zastępie tworów i tak w nieskończoność. Ale tylko człowiek wiecznie żąda swego zniszczenia, obmyśla je. wykonywa, w celu egoistycznym, dla własnej swej wygody i przyjemności. On jeden wysila się, by umniejszyć moc twórczą na swoją korzyść, stara się ją nawet powstrzymać, ograniczając liczbę swej potomności, wyrzekając się jej zupełnie by tylko pomnożyć osobiste swe używanie. Jeżeli wicher zmiata zapłodnioną ikrę, złożoną na piaskach wybrzeży, jeżeli wiosenne burze niszczą gniazda, mające chronić pisklęta, jeden tylko człowiek dobrowolnie tępi własne swoje ziarna, zaciekając się w potwornej żądzy nicości, w rozkoszy spazmu organu, którego funkcyę unicestwia. Jest w tem wiele zbrodni, wiele głupoty, bo czemuż nie pomyśleć o potędze i sile rasy ludzkiej, rozpędzającej się swobodnie, zaludniającej obszary ziemi, która dotąd posiada prawie pustynne kontynenta! Czyż może być kiedy za wiele życia?... Czyż największa możliwa ilość życia nie jest równocześnie zapewnieniem największej możliwej potęgi, największego bogactwa, największej szczęśliwości?... Cała kula ziemska jest temi obietnicami ciężarna, drgająca, brzemienna, jak łono kobiety przed rozwiązaniem. Soki żywotne aż rozsadzają świat, na którym żyjemy, jest on w bezustannem przygotowaniu przyszłości i dość jest zasobny, by wyżywić rasę człowieka, naród jestestw najdoskonalszych, które z siebie wydał, po nieobliczalnej ilości tysięcy lat nieznanych przekształceń.
Gorączkowy, wieczorny nastrój bulwarów, cielesna żądza, uwidoczniona na wszystkich twarzach, mimowoli wywołała w umyśle Mateusza obraz Serafiny. Uczuł teraz jakby płomień palący mu oczy i usta, ten sam płomień, który mu przebiegł po twarzy, gdy dziś w południe ta kobieta, spotkana u Morange’ów, pochyliła się ku niemu, odurzając go swoją pięknością i zapachem. Zapewne że bezwiednie, lecz musiał coś z tego unieść z sobą i temu powinien był przypisać wzrastające teraz gorączkowe podniecenie; prawda, że podczas obiadu był zmuszony jeść i pić nad zwykłą miarę, a potem wysłuchiwać zwierzeń Beauchêne’a, spacer zaś po bulwarach, wśród tego tłumu, podążającego ku rozkoszom bezpłodnej nocy, nie mógł oddziałać uspakajająco; jednakże, dlaczegóż jego rozmyślania zakończyły się wywołaniem postaci Serafiny i widzi ją śmiejącą się, ponętną i oddającą się raz jeszcze?... Nigdy mu się dotychczas nie zdarzyło przebyć w jednym dniu tylu wrażeń, tylu z sobą walk stoczyć; był zachwiany, nie wiedział, na czem polega mądrość i prawda. Wszystko, w co dotychczas wierzył, zdawało się pierzchać i stał, jakby na bezdrożu, palony niepewnościami, kuszony ponętą kultu egoistycznej rozkoszy. A może nie on, ale małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin — mają słuszność, uprawiając tylko rozkosz aktu z przezornem unikaniem skutku?... Wreszcie wszyscy postępują tak jak oni, cały Paryż zgodnie pragnął bezpłodności. Przeraził się z obawy, że może był dotąd tylko igraszką swej naiwności. Postępować odmiennie niż wszyscy było niewątpliwie upartą zarozumiałością. I widział przed sobą Serafinę o bujnych ryżych, włosach, o wonnych ramionach, obiecującą nieznane mu rozkosze bez niebezpieczeństwa i wyrzutów sumienia.
Miał w kieszeni trzysta franków, to jest całomiesięczny zarobek. Te trzysta franków powinny mu wystarczyć aż do przyszłej pensyi, a przecież już miał długi, zatem ledwie że ma za co kupić jaki drobny podarek Maryannie i trochę konfitur dla dzieci.
Z wyjątkiem Morange’ów, małżeństwa, u których był dzisiaj gościem, posiadały bogactwa. Z goryczą rozpamiętywał ich majątek. Beauchêne był właścicielem olbrzymiego zakładu, którego budynki pokrywały przestronny kawał gruntu, a ciżba robotników z każdym dniem przysparzała mu zysku; mieszkał w ładnym pałacyku i miał jedynego syna, rosnącego pod okiem matki, marzącej o przyszłem jego możnowładztwie. Małżonkowie Seguin byli jeszcze bogatsi. Mieszkali we wspaniałym pałacu o marmurowym przedsionku, o monumentalnych schodach, prowadzących do olbrzymiej sali, pełnej wyrafinowanego zbytku, kosztownych sprzętów i dzieł sztuki, prowadzili życie wystawne, światowe; córce dadzą książęcy posag, synowi zapewnią miliony.
A on, Mateusz Froment, ubogi, nie posiadający chociażby kamienia przy drodze, zapewne całe życie spędzi w ubóstwie, nie będzie posiadał przemyśłowego zakładu ani pałacu przy jednej z pierwszorzędnych ulic Paryża — i to on pozwala sobie na liczne potomstwo, podczas gdy tamci ograniczają się z rozumną przezornością. Więc oni mają słuszność a nie on, nieoględny w ubóstwie, jakby sobie poprzysiągł, że umrze w nędzy na barłogu wraz z zabiedzoną swoją czeredą dzieci. Tamci mogliby sobie pozwolić na liczniejsze rodziny, lecz niedowierzając życiu, chcą chociażby bogactwo zapewnić swoim dzieciom, więc ograniczają ich liczbę. Trwoga coraz to większa opanowała mu serce, uważał tamtych za ludzi rozumnych, a sobą nieledwie że pogardzał, utwierdzając się w przekonaniu, że był dotąd ofiarą niedorzecznej ułudy.
Piękna postać Serafiny narzucała mu się z coraz większą natarczywością, rozbudzając w nim coraz namiętniejszą cielesną żądzę. Dreszcz go przebiegł, gdy ujrzał oświetlony dworzec kolei północnej. Tam, na wsi, czeka na niego Maryanna, a podniecony dzisiejszym dniem w Paryżu, czyż zdoła się ustrzedz od zwykłej z nią pieszczoty?... A więc ryzykuje mieć z nią piąte dziecko! — ależ to byłoby szaleństwem, skazaniem się na dozgonną i zasłużoną biedę! Przecież już ma czworo dzieci, więc nawet doktór Boutan powiedziałby mu, że „liczba jest pełna“. Dlaczego ma trwać dalej w swej dotychczasowej nieoględności?... Dlaczego nie ma pójść dziś wieczorem za przykładem Beauchêne’a, który sobie niczego nie odmawia?... Podczas gdy Konstancja wyczekuje jego powrotu, on zabawia się z Noriną, spokojny, że to nie pociągnie za sobą żadnych złych skutków. Religia rozkoszy jest najlepszą ze wszystkich religij. Serafina była teraz dla niego jakby ucieleśnioną żądzą całego miasta, rzucającego się w hulaszcze objęcia nocy, przyzywała go, nęcąc obietnicami rozkoszy tylko dla rozkoszy, zwyciężała go i brała darem siebie, zapewnieniem bezgranicznego szału, bezpłodnego spazmu, spotęgowaniem zabijającego dziecko.
Już dłużej nie mógł się opierać pokusie. Zawrócił z powrotem ku bulwarom. Doraźne szaleństwo, żądza posiadania tej kobiety chwyciła go i unosiła. Ciało mu pałało na myśl, że się zapozna z temi szatańskiemi wymysłami namiętności, które mu zgruchotają członki w porywie bezpłodnych jej uścisków. Cały się wyrywał ku tej czarodziejce okrutnej a pięknej, znającej tajemnice niezrównanych rozkoszy, darzącej niemi kochanków, szalejących w odurzającym zapachu jej ryżych włosów, jej kształtnego, królewskiego, ryżego ciała. Rzekła mu, że czekać na niego będzie którego chce wieczoru, przyobiecała mu się dzisiaj, sama mu się ofiarując ze zwykłą swoją spokojną zuchwałością. Zatem, dlaczegóż nie ma z tego skorzystać i stawić się przed jej domem przy ulicy Marignan, kiedy wie, że otworzą się przed nim drzwi jej mieszkania, cichego, dyskretnego, jak miłosna alkowa. Przypominał sobie jej salonik w głębi mieszkania. Nie było w nim okien, był głuchy, jak grób, a dziesiątki świec jarzyły się w kandelabrach, wywołując sztuczne wrażenie wieczornego oświetlenia, podczas gdy słońce jaśniało na niebie. Raz tylko widział Serafinę w tym saloniku, lecz i to stało się nową ponętą, przyśpieszył kroku, coraz szybciej ku niej podążając. Zaczął wywoływać jeszcze dawniejsze wspomnienia, z przed laty, gdy była jego kochanką. Prawie że o tem zapomniał, nigdy nie zatrzymywał się nad tem myślą, teraz zaś wszystko naraz stanęło mu w pamięci, podbudzając do szaleństwa, rozpalając w nim ogień, zmuszający do natychmiastowego szukania i pozyskania sprawdzającej rzeczywistości. Ulegając pokusie, nie opierając się żądzy popędu, układał bajkę, jaką jutro opowie Maryannie: obiad z Beauchêne’m przeciągnął się, a skutkiem tego, on spóśnił się na ostatni pociąg, zatrzymujący się w Jauvllle.
Ruch powozów przeszkodził mu przejść ulicę; rozejrzał się i spostrzegł, że już doszedł do bulwarów. Tłum nocnych przechodniów był teraz jeszcze gęstszy, przepływając i omijając go stojącego na chodniku, gorączka tych wszystkich ludzi wzmagała się w miarę zbliżającej się nocy i obiecywanych z nią rozkoszy. Czuł silne pulsowanie pałających skroni i nieprzytomnie powtarzał w myśli; używać życia jak inni używają, być ostrożnym, gardzić celami natury, jak inni nimi pogardzają i nigdy już nie płodzić dzieci! Niecierpliwiły go te powozy, jadące bez końca i zagradzające mu drogę; stał nieruchomy, lecz nagle owładnęło nim osłabienie woli, zaczął chwiać się w swych myślach, żądza zmysłowa była jakby przerwana niespodziewaną przeszkodą, utrudniającą mu przejście. Wtem inny obraz stanął mu przed oczyma; obraz Maryanny, czekającej na niego z ufnością wśród cichej nocy w ustronnej wiejskiej siedzibie. Dlaczego nie miał przed nią wyjawić swoich postanowień... Wytłomaczy jej, jak wielką z ich strony byłoby niedorzecznością narażać się na piąte dziecko. Przysiągł sobie, że niedorzeczności zwiększenia rodziny już nigdy nie popełni i śpiesznie zawrócił w stronę dworca kolei północnej, zaniepokojony, że spóźni się na pociąg. Stał się głuchy na ponętne obietnice Serafiny, nie chciał widzieć roznamiętnionego paryzkiego tłumu i zdążył na czas, by wpaść do wagonu, który natychmiast ruszył z miejsca. Odbył drogę z głową wychyloną przez okno, jakby chciał w chłodnym powiewie nocy skąpać się i oczyścić od żądz, jakie nim zawładnęły a teraz cichły, zamierając, w miarę jak się oddalał od płonących świateł i rojnych ulic Paryża.




V.

Noc była bezksiężycowa, lecz gwiazdy świeciły tak jasnem i czystem światłem, że widzieć można było całą okolicę niezmiernie daleko, widnokrąg zdawał się rozszerzać w miękiem niebieskawem świetle. O godzinie dwadzieścia minut po jedenastej Maryanna już była na moście rzeczki Yense, na połowie drogi pomiędzy stacyą Janville i Chantebled, pawilonem, jaki zamieszkiwała z mężem i z dziećmi. Teraz już cała ich czwórka spała pod opieką Zoe, chłopki, pomagającej Maryannie w domowem gospodarstwie. Pozostawiła Zoe z pończochą w ręku przy lampie, której światło można było widzieć zdaleka, błyszczące jak iskierka wśród ciemnej linii lasu.
Maryanna każdego wieczoru przychodziła tutaj na spotkanie Mateusza, wracającego o godzinie siódmej. Zdarzało się nawet, że brała z sobą dwoje najstarszych dzieci, Błażeja i Denizego będących bliźniętami. Powrót z nimi do domu bywał powolny, bo chłopcy, zmęczeni już przebytem kilometrem, powłóczyły nogami, ponownie go przebywając, zwłaszcza, że teraz trzeba było iść nie z góry w dolinę, ale pod górę. Dziś, chociaż Mateusz miał wrócić późno wieczorem, Maryanna nie mogła się powstrzymać od wyjścia na jego spotkanie i miło jej było czekać na ukochanego wśród pogodnej, uroczej nocy. Zwykle zatrzymywała się tutaj, nigdy nie przekraczając po za most, rzucony po nad wązką rzeczułką. Siadała jak na wiejskiej ławce na szerokim parapecie murowanego mostu, mając przed sobą wielką równinę, ciągnącą się aż do Janville, przeciętą linią kolei żelaznej; Mateusz wracał ku domowi drogą wśród pól ze zbożem i zdaleka mogła widzieć zbliżającą się jego postać.
Dziś siadła na zwykłem swojem miejscu, lecz noc oddawna zapadła, a na obszernem niebie z ciemnego aksamitu połyskiwały nieprzeliczone złote gwiazdy. Wiedziona opiekuńczym instynktem. najpierw spojrzała ku drobnemu światełku, błyszczącemu pod lasem i odczuła spokój sypialni, gdzie się paliła lampa, przy której czuwała służąca nad uśpionemi dziećmi. Powiodła teraz wzrokiem dokoła, po tej ziemi będącej obszernem dziedzictwom państwa Seguin. Pawilon Chantebled znajdował się na skraju wielkiego lasu, ciągnącego się na płaskowzgórzu; a kończącego się oderwanemi gajami, wśród których były dwa odległe od siebie folwarki: Marenil i Lillebonne. Prócz tego, dobra składały się ze stu hektarów bagien, zarośli, odłogów, po zachodniej stronie płaskowzgórza. Urządzano tam polowania na dzikie kaczki. Po wschodniej stronie lasu, aż do linii kolei żelaznej, Seguin posiadał obszerne, nieuprawne grunta, złożone z wydm piaszczystych i kamienistych odłogów. Cała ta okolica, będąca jego własnością, była straconą dla rolnictwa, bo urodzajna ziemia była niedostępną, leżąc wśród lasów i pustek, wydzierżawianych myśliwym. Lecz nadawało to okolicy niezmiernie pociągający pozór pustkowia, dzikości, odosobnienia, co rozkoszą napawało dusze zdrowe, miłujące naturę. Dzisiejsza piękna noc, wyjątkowo się nadawała, by uwydatnić głęboką, jakby zadumaną ciszę okolicy, pachnącej dziką, wiosenną roślinnością.
Maryanna znała już wszystkie dróżki leśne, zarośla nad stawami i bagniskami, kamieniste pola, ciągnące się na spadkach płaskowzgórza. Wpatrywała się w dal, z upodobaniem odnajdując dobrze sobie znane miejsca, ulubione punkta pieszych wycieczek a teraz niewyraźnie pogrążone w cieniu. Głos sowy dolatywał od lasu a z dalekiego bagna odzywało się rechotanie żab, wibrując w powietrzu przygłuszenie, a czysto i lekko, jak kryształ. Lecz ze skraju horyzontu, od strony Paryża, zaczął huczeć grzmot a zbliżając się, potężniał, głusząc wszystkie inne odgłosy, dobiegające z cichych, wiejskich obszarów. Maryanna już tylko w ten grzmiący turkot była wsłuchana. Bieg wszak to był kół po żelaznych relsach, dobrze znany jej hałas, wyczekiwany każdego wieczoru. Z chwilą gdy pociąg opuszczał stacyę w Monval i dążył ku Janville, można było wyróżnić jego turkotania, lecz zrazu było ono tak słabe, iż tylko wprawne ucho mogło je posłyszeć. Maryanna nabrała tej wprawy i począwszy od Monval, towarzyszyła podróży Mateusza, zdawała sobie sprawę, że teraz przejeżdża koło tego drzewa a teraz jedzie tym zagięciem się linii. Lecz nigdy nie słyszała wyraźniej, niż dzisiaj; turkot rozlegał się donośnie wśród cudownej nocy i spokoju uśpionej ziemi. Wyjechał z Monval, przejeżdża wzdłuż cegielni a teraz jest pomiędzy łąkami Saint Georges... Jeszcze dwie minuty a stanie w Janville... Oto już minął gaj topolowy, Maryanna widzi białą latarnię pociągu, pędzącego tuż przy ziemi, słyszy mocny oddech lokomotywy, oddech coraz głośniejszy, przyspieszony, jak cwałującego i zbliżającego się olbrzyma. Równina w tę stronę rozszerzała się i zagłębiała w nieskończoność, ciemniejąc i zanikając pod gwiaździstem niebem, na którego krańcu odbijała się czerwona łuna nocnego Paryża, palącego się i dymiącego w ciemnościach, jak krater wulkanu.
Maryanna powstała z miejsca. Pociąg zatrzymał się w Janville a po chwili znów zahuczał jego turkot, słabł, oddalając i ginąc w stronie ku Vieux-Bourg. Maryanna już nie wsłuchiwała się w ten odgłos, natężając słuch i wzrok ku drodze, której bladawą wstęgę widziała pomiędzy zbożami o zieloności teraz ciemnej, nieledwie czarnej. Mateusz zwykle w dziesięć minut przebywał kilometr pomiędzy dworcem kolei żelaznej w Janville a mostem na rzeczce. Dostrzegała go zdaleka, nieledwie od chwili, jak wysiadał z pociągu. Lecz dziś, skutkiem nocy, pierwej usłyszała jego kroki, aniżeli dostrzegła postać, posuwającą się po odludnej drodze. Gdy nadszedł, zastał ją stojącą, wesołą, zdrową, silną, z wiotką kibicią na kształtnie rozwiniętych biodrach, ponętną ładnie rysującą się piersią, drobną i jak w marmurze wykutą. Płeć miała białą, jak mleko, co uwydatniały czarne, obfite włosy, zwinięte w olbrzymią torsadę i odsłaniające okrągły, powabny karczek. Czarne, wielkie jej oczy patrzały z tkliwością kochanki i matki, świętej spokojem życiodajnej bogini. Jej czoło, nos o liniach prostych, usta i broda ładnego, czystego rysunku, policzki nęcące świeżością owocu, prześliczne, delikatne uszy — wszystko w tej twarzy wyrażało dobroć i miłość zdrowej, młodej kobiety wesołej poczuciem spełniania zadania, pełnej wiary w życie i nieomylną potrzebę miłowania jej nadewszystko.
— Jakto?... więc przyszłaś!... — zawołał Mateusz, podchodząc do mostu. — Nie pamiętasz, że błagałem cię, abyś tak późno nie wyczekiwała na mnie... Więc nie boisz się chodzić po nocy sama, w takiem pustkowiu?...
Roześmiała się, odpowiadając:
— Czegóż się mam lękać, gdy noc taka piękna, cicha, dobroczynna... Ale ty... czyż naprawdę nie miałeś ochoty pocałować mnie o dziesięć minut wcześniej?...
Te proste słowa do łez go wzruszyły. Wszystko, co przed godziną przeżył w Paryżu, wydało mu się teraz wstrętne, poniżające. Objął ją ramionami, przytulił do siebie i wymienili z sobą głęboki, miłosny pocałunek, spleceni w uścisku, wśród wiejskiej ciszy i spokoju wionącego od drzemiącej ziemi. Po palącym bruku Paryża, po dniu wyczerpującej pracy i wrażeń, po olśniewającem świetle lamp elektrycznych, jakże rozkoszną była ta głęboka cisza, poważne milczenie pól i lasów, tonących w miękim, niebieskawym zmroku. Jak wypoczywająco przedstawiały się te olbrzymie równiny, odświeżone tchnieniem wieczora, rozmarzone przyszłą płodnością, w oczekiwaniu jutrzejszego słońca! Ile zdrowia, ile uczciwości i szczęścia promieniowało od tej natury, będącej w ciągłym porodzie, zasypiającej pod nocną rosą, dla tem radośniejszego przebudzenia się z jutrzenką, wciąż odmładzanej strumieniem życia, spływającego aż na najdrobniejsze pyły na drodze!
Zwolna, jakby ociągając, się, Mateusz usiadł z Maryanną na nizkim, szerokim parapecie murowanego mostu. Trzymał ją na sercu, mocno przytuloną do siebie; oboje czuli potrzebę takiego wypoczynku po całodziennej rozłące i słodko im było wspólnie patrzeć na gwiazdy, na wodę, lasy i pola.
— Ach, jakże piękną jest noc dzisiejsza! — szepnął zachwycony. — Jakże miło i dobrze jest być razem, by to podziwiać!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w zachwycie, a także radzi, że słyszą swe serca, bijące tuż przy sobie. Następnie zaczął jej opowiadać bieg dnia dzisiejszego. Zadawała mu pytania, on odpowiadał, zadowolony, że tym sposobem unika kłamstwa.
— Nie, kuzynowie Beauchêne nie przyjadą w niedzielę... mają jakieś przeszkody... wyjazd na lato... Wiesz, że Konstancya nigdy nas bardzo nie lubiła. Ich Maurycy nie domaga na nogi, więc zawezwali doktora Boutan i znów poruszono kwestyę licznego potomstwa,.. Potem ci to opowiem szczegółowo. Ale małżonkowie Morange wybierają się nas odwiedzić... Nie możesz sobie wyobrazić, z jaką radością popisywali się przedemną swojem nowem mieszkaniem... Ale jestem o nich trochę zaniepokojony... zbyt żarliwie pragną dojść do majątku, więc gotowi się dopuścić jakiego głupstwa... Ach, ale nie powiedziałem ci, że byłem u naszego właściciela. Zgodził się, ale po wielkiem ociąganiu, na całkowitą przeróbkę dachu. Jakże wszystko jest dziwne; w urządzeniu życia tych państwa Siguin! Wyszedłem od nich oszałomiony, ale opowiem ci to potem, wraz z innemi sprawami.
Maryanna dość obojętną była na to co się dzieje u innych, bo przedewszystkiem zajmował ją on, ich dzieci, więc nie dopytując się o znajomych, szepnęła:
— Czy ci wypłacono twoją miesięczną pensyę?...
— Tak, bądź spokojna.
— Jestem spokojna, tylko wiesz, że nie lubię długów...
Po chwili znów spytała:
— A obiad z klientem?... Czy wszystko dobrze się załatwiło?... Trochę się bałam, że Beauchêne ciebie przetrzyma: że nie zdążysz na ostatni pociąg...
Czuł, że się rumieni a serce go zabolało wyrzutem, gdy odpowiedział, że tak, wszystko dobrze się załatwiło. By uniknąć rozmowy w tym kierunku, stawił jej pytanie:
— A ty, moja najdroższa, jakże opędziłaś gospodarskie wydatki, mając trzydzieści susów całego majątku?...
— Nie żartuj z moich trzydziestu susów — zawołała, śmiejąc się. — Jedliśmy i pili wszyscy pięcioro, jak udzielni książęta i jeszcze mi pozostało sześć susów!
Opowiedziała, w jaki sposób zeszedł jej dzień z dziećmi a w każdem słowie dźwięczała prawda, czysta jak kryształ a więc co robiła, co mówiła, jak dzieci się sprawiały, najdrobniejsze szczegóły o domu i jego mieszkańcach. Wszystkie dnie płynęły jej jednakowo i każdego poranka rozpoczynała życie tak samo, jak wczoraj i zawsze z równą szczęśliwością.
— Dziś wszakże mieliśmy wizytę — mówiła. — Pani Lepailleur, wiesz, ta młynarka, ot, tutaj z przeciwka, przyszła mi powiedzieć, że ma do sprzedania tłuste kurczęta... Ponieważ winna jej jestem dwanaście franków za jajka i mleko, więc przypuszczam, że tylko zamówiła się w ten sposób, by przyjść zbadać, czy nie spłacę zaraz długu.. Dałam jej do zrozumienia, że jutro do niej pójdę...
Wspomniawszy o młynarce, Maryanna ręką wskazała na czerniące się budynki, poniżej rzeki. W całej okolicy nazywano je młynem, bo stał tam wodny młyn, jeszcze niekiedy mielący mąkę. Rodzina Lepailleur posiadała to dziedzictwo od trzech pokoleń. Teraźniejszy młynarz, Franciszek, uważał się za tęgą głowę a powróciwszy do domu po odbytej służbie wojskowej, rozleniwiony życiem w koszarach, nabrał niechęci do swojego fachu, oraz przekonania, że nie na młynie się wzbogaci, ponieważ ani jego ojciec, ani dziad nie zdołali zbić na nim majątku. Po krótkim namyśle, ożenił się z Wiktoryą Gornu, najstarszą córką rolnika, posiadającego kawałki gruntu nad rzeką. Młode małżeństwo żyło dostatnio, uprawiając pola, oraz czerpiąc dochód z młyna, do którego chłopi z okolicy, przez przyzwyczajenie, zwozili zboże do zmielenia. Niewątpliwie, że dochody młynarzy byłyby o wiele znaczniejsze, gdyby zamiast reperować stary, zużyty mechanizm, zastąpili go nowym, udoskonalonym systemem i gdyby pola uprawiali racjonalnie, porzucając odwieczną rutynę, przyczyniającą się do wyczerpania urodzajności gruntu. Ale Franciszek Lepailleur miał wstręt do pracy, a zarazem pogardę do roli. Był chłopem znużonym wymaganiami tej kochanki, zbyt umiłowanej przez ojców i znienawidził ją za ich trudy, niewdzięcznie przez nią wynagradzane. Już w nią nie wierzył i klął, że przestała być urodzajną, że jest zużytą i złą, jak stare krowy, które się zabija, nie mając z nich pożytku. Narzekał na bankructwo ziemi, na próżne sypanie w nią ziarna, na niebo zaniedbujące się w swoich powinnościach, na pory roku nie stałe w swych naturalnych odmianach, wszystko podług niego się składało, by umyślnie szkodzić rolnikom, wierzył w złe potęgi, które jakby urok zesłały na lud wiejski, głupio zawzięty, by dogodzić niewdzięcznicy, nie pomnej na trudy zroszone krwią i potem kochanków.
— Wyobraź sobie — mówiła dalej Maryanna — ta pani Lapailleur przyszła ze swoim trzyletnim Antosiem, więc zapytałam się, kiedy mu da brata albo siostrę? Oburzyła się, zapewniając, że ani myśli mieć więcej dzieci. Taka młoda kobieta i już nie chce być matką!... Dopiero co skończyła lat dwadzieścia cztery, a jej mąż ma lat dwadzieścia siedem... Więc i lud wiejski wymawia się od rodzicielstwa! A ja myślałam, że na wsi ludzie postępują po dawnemu i mają tyle dzieci, ile się zdarzy.
Słowa Maryanny rozbudziły w Mateuszu wszystko, o czem dziś tak wiele myślał i nad czem tyle przebolał. Rzekł więc:
— Zapewne powiedziała ci przyczyny?...
— Z nią trudno się dogadać.. Pamiętasz, jak wygląda?... Chuda, z wydłużoną głową i twarzą, piegowata, z ustami zaciśniętemi, jak zwykle u ludzi skąpych, a przytem ograniczona, co się zowie... Podziwia swojego małżonka, bo bił się w Afryce i czyta dzienniki... Więc na moje pytania odpowiadała, powtarzając: dzieci więcej kosztują, aniżeli kiedykolwiek dadzą.. Posądzam, że to mąż wmówił w nią tę zasadę. Wszak go widziałeś?... Wysoki, szczupły, ryży i chudy jak żona, twarz ma kościstą, oczy zielonkawe i wystające kości policzkowa. Zawsze wygląda, jakby się wściekał ze złości. Nie chce mieć więcej dzieci, na przekór teściowi, by módz mu wymawiać, że ma aż trzy córki i syna, co o tyle zmniejsza ilość ziemi, jaka powinna była niepodzielnie przypaść najstarszej córce, a zatem jego żonie. Młyn jest stary, źle utrzymany, często się psuje, więc klnie swój młyn, że nie wzbogacił ojca i dziada, a jego tylko na koszta naraża... więc sobie obiecuje, że Antoniego, gdy dorośnie, pośle do Paryża, bo tam łatwiej się wzbogacić, aniżeli na wsi.
— Wiesz — szepnął Mateusz — zdaje mi się, że ktoś jest nad rzeką pomiędzy wierzbami...
— Wiem kto... — odrzekła Maryanna z wesołym uśmiechem. To zapewne młode małżeństwo, które od dwóch tygodni zamieszkuje w domku nad wodą.. Pani Augelin jest koleżanką Konstancy i... były razem na pensyi...
Państwo Augelin wzbudzali sympatyę w Maryannie; ona miała takie same czarne włosy, ale była trochę wyższą a piękne jej oczy wciąż się śmiały szczęściem i wesołością; on był w wieku Mateusza, szalenie kochał swoją żonę a wyglądem i układem wywoływał wspomnienie o muszkieterach. Pobrali się z miłości, posiadali razem około dwunastu tysięcy franków dochodu od kapitałów a on, jako malarz wachlarzy, mógł drugie tyle zarabiać, lecz wolał czas spędzać w towarzystwie i na pieszczotach z żoną. Tej wiosny sprowadzili się do Janville, przynęceni pustynną okolicą a zatem swobodą kochania się podczas całodziennych wycieczek. Wszędzie ich można było spotkać lub widzieć, szli zawsze przytuleni do siebie, umyślnie wybierając najwęższe ścieżki w lesie, wyszukując ustronne legowiska, kryjówki pomiędzy drzewami i wysoką trawą. Lubili się przechadzać późno wieczorem, pozostając wtedy wśród pól, na łące ponad rzeką, pod cienistemi wierzbami, gdzie zasiadali, by się wsłuchiwać w rozkoszny szmer wody.
— I ta nie chce mieć dzieci — rzekła Maryanna. — Zwierzyła mi się, że nie chce być matką przed trzydziestym rokiem życia, by módz się trochę nacieszyć życiem z mężem, bez obarczania się rodziną, któraby jej za wiele zabierała czasu, przeznaczonego na pieszczoty. Podobno, że mąż jest jeszcze zawziętszy w tem postanowieniu, pragnąc ją mieć wyłącznie dla siebie a przytem powodowany obawą, by macierzyństwo nie zrobiło krzywdy piękności jej ciała i nie odjęło mu jej podczas ciąży i karmienia dziecka. Więc chociaż pieszczą się bezustannie, urządzili się tak, by rozkosz nie narzucała im skutków. Ale gdy żona skończy lat trzydzieści, będą mieli syna pięknego jak słońce.
Mateusz słuchał z powagą a gdy i teraz nie rzekł ani słowa, Maryanna dodała z prostotą:
— Jeżeli będą mogli mieć dzieci!
Mateusz zamyślił się nad miłością tych młodych małżonków. A może ich życiowa mądrość była najwyższą?... Czyż miłość tylko dla miłości nie jest i nię daje najpożądańszej rozkoszy?... Żyjąc nią wśród odludnej okolicy, może posiedli nieznane innym szczęśliwości?... Przypomniał złożoną przed samym sobą przysięgę, iż nie będzie miał więcej potomstwa.
— Każdy żyje, jak chce... — szepnął nareszcie. — Ale chodźmy ztąd, bo im przeszkadzamy.
Wstali i poszli powoli wązką drogą ku Chautebled, jakby kierowani światełkiem lampy, palącej się przed jednem z okien pawilonu. Szli milcząc, opanowani ciszą nocy i zbliżając się ku domowi, w którym spały ich dzieci.
Doszedłszy, Mateusz zaryglował po za sobą drzwi sieni i weszli na schody, starając się nie robić hałasu. Dół pawilonu składał się z salonu i z jadalni po prawej stronie sieni, a z kuchni i z wozowni na lewo. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje. Sprzętów było mało, bo meble ich przywiezione z Paryża, znikły w obszernych pokojąch pawilonu. Lecz bynajmniej się tem nie martwili i śmiejąc się, zachwalali przed sobą czerwone firanki, kupione z powodu przeprowadzi, a które zawieszone w oknach, nadawały w ich przekonaniu bogaty wygląd całości mieszkania.
— Zapewne Zoe zasnęła — rzekła Maryanna, nie słysząc żadnego szelestu.
Rzeczywiście tak było. Zoe zasiedła przed lampą w sypialni państwa, by światło nie raziło uśpionych dzieci, lecz zamiast robić pończochę, zdrzemnęła się, nosem wodząc po robocie. Głęboka cisza zalegała pokój dziecinny, od którego drzwi pozostały zupełnie otwarte.
Zbudzili Zoe, powstrzymując jej przepraszania i rozespaną, nieprzytomną posłali spać, zalecając, by cicho się sprawiała. Mateusz wziął lampę i poszedł zobaczyć dzieci, pocałować je, jak zwykle, usiłując nie zbudzić je pieszczotą. Postawił lampę na płycie kominka i patrzał na trzy łóżeczka, gdy nadeszła i Maryanna. W łóżku, w głębi pokoju, spali Błażej i Denizy, sześcioletnie bliźnięta, zwykle śpiące w swych objęciach. W łóżeczku, przy ścianie przeciwległej, spał czteroletni Ambroży, cherubinek, zadziwiającej piękności. W trzeciem łóżeczku spoczywała Rózia, piętnastomiesięczna dziewczynka, dopiero od trzech tygodni odstawiona od piersi; prawie cała się odkryła, pokazując przez sen białe i różowe ciałko. Matka przykryła ją kołdrą skopaną z widocznem zawzięciem. Przez ten czas ojciec poprawił poduszkę, wysuwającą się z pod głowy Ambrożego. Oboje chodząc na palcach, przesuwali się od łóżeczka do łóżeczka, a pochyleni nad uśmiechniętemi buziami śpiących dzieci, wpatrywali się, czy śpią spokojnie. Pocałowali je, lecz zatrzymali się przed odejściem, bo się im wydało, że Błażej czy Denizy, a może obadwaj, zaczęli się budzić. Wreszcie matka pierwsza wziąwszy lampę wyszła, a za nią również po cichu poszedł Mateusz.
Maryanna, postawiwszy lampę na stole w sypialni, rzekła teraz głośno, pomimo drzwi otwartych do dziecinnego pokoju;
— Nie chciałam ciebie niepokoić, opowiadając ci coś przed powrotem do domu... Oto byłam dziś zaniepokojona o Rózię.. majaczyła, była inna, jak zwykle... i dopiero nad wieczorem nabrałam przekonania, że nie jest chora...
Ale dostrzegłszy nagły niepokój i bladość Mateusza, szybko dodała:
— Już jej nic nie grozi... nie... wszak nie byłabym wyszła z domu, gdybym choć troszeczkę była o nią niespokojna... Opowiadam ci teraz, bo już ją widziałeś... Chodźmy spać... już północ dawno minęła.
Zaczęła się rozbierać, chociaż okno było otwarte, bo prócz gwiazd, nikt nie mógł jej widzieć. Zdjąwszy suknię, spódnicę, gorset, stanęła przed lustrem, by na noc spleść włosy w jeden luźny warkocz, który był tak długi, że opadał jej poniżej kolan.
Mateusz, zamiast się rozbierać, usiadł przy stole przed lampą. Wypróżniał kieszenie ubrania, wyjął pugilares, w którym miał trzy papierki stofrankowe. Przeliczywszy je, rzekł z odcieniem goryczy:
— Tylko trzy... nie pomnożyły się w drodze... Masz... kładę je w kopercie... jutro rozmienisz, spłacając nasze długi...
Ostatnie słowa nasunęły mu chęć spisania tego, co już było do zapłacenia. Wziął ołówek i zaczął stawiać cyfry na czystej stronicy w swoim notatniku.
— Zatem... dwanaście franków za jaja i za mleko... A ile jesteś dłużna rzeźnikowi?...
Maryanna, siedząc koło łóżka i zdejmując pończochy, odpowiedziała:
— Rzeźnikowi... coś blizko dwadzieścia franków... pisz dwadzieścia franków...
— A w sklepie korzennym i u piekarza?...
— Szczegółowo nie pamiętam... zapisz trzydzieści franków., to i wszystko...
Mateusz zrobił dodawanie.
— Razem sześćdziesiąt dwa franki... Odjąwszy od trzystu sześćdziesiąt dwa, pozostaje dwieście trzydzieści osiem franków... Zaledwie osiem franków dziennie na wszystkie wydatki. Przyszły miesiąc zapowiada się wcale nie świetnie... zwłaszcza jeżeli Rózia nam zachoruje. Z czworgiem dzieci nie łatwo związać końce z końcami, gdy się ma tak małe dochody...
Bose nóżki Maryanny ślicznie się rysowały na ciemnej posadzce pokoju a podniesione w górę obnażone ramiona, kusiły wdziękiem gestu. Patrzała na męża, jakby go przyzywając do pieszczot, ufna w piękność swego zdrowego, młodego ciała. Nieco zdziwiona jego słowami, roześmiała się wesoło, mówiąc:
— Co się tobie stało, mój najdroższy?... Nigdy cię nie słyszałam obliczającego nasz budżet z takim niepokojem... Zwykle bywasz inny i z każdym dniem spodziewasz się szczęśliwej odmiany losu a dzisiaj rozpaczasz, jakbyśmy doznali jakiego zawodu... czyż ci nie wystarcza kochać życie, by być szczęśliwym?... Co do mnie, to nie znam bogatszej i więcej zadowolonej kobiety nademnie... Chodź, połóż się do łóżka, zgaś lampę i zaśnij z myślą, że opływamy w dostatkach!..
Żartując, wskoczyła do łóżka i głowę położywszy na poduszce, przyzywała Mateusza, wyciągając ku niemu ręce. Lecz on, nie patrząc w jej stronę, potrząsał głową i smutnym, powolnym głosem, zaczął wypowiadać myśli powstałe na tle dziś doznanych wrażeń.
— Wiesz, moja najdroższe, że serce mnie boli, gdy wracam do ubogiego naszego domu, napatrzywszy się na dobrobyt i bogactwo, otaczające innych... Nie ulegam zawistnem zazdrościom i nie mam ambicji do zdobywania pieniędzy ani zaszczytów. Ala cóż chcesz!... bywają chwile, gdy cierpię za was, tak, pragnąłbym być bogatym, a przynajmniej módz zabezpieczyć was od nędzy ciebie i nasze dzieci... Kuzynowie Beauchêne mają zakład, dający im wielkie dochody, syna jedynaka chcą wychować jak księcia, a z nas szydzą, że nie mając majątku, już zdążyliśmy się obarczyć czworgiem dzieci.. Państwo Morange o niczem innem nie marzą, jak o uzbieraniu posagu dla córki, rozkoszują się powierzchownym zbytkiem swego nowego umeblowania, mówią o posadzie w banku i dwunastotysięcznych dochodach, a nad nami przyjaźnie ubolewają. A państwo Seguin w swoim pałacu!... ci chełpią się swemi milionami, zbytkiem, jaki ich otacza, ci wprost drwią z naszej licznej rodziny, szczycąc się mądrością, iż potrafili się ograniczyć na jednym synie i jednej córce! Nawet ci Lepailleur, właściciele młyna, stawiają się od nas wyżej i bądź przekonana, że ona przyszła dziś do ciebie z kilkoletnim synkiem i zawiadomiła cię, że nie chce mieć więcej dzieci, byś zrozumiała, że nasze liczne potomstwo wzbudza w niej obawę co do pieniędzy, które jesteśmy jej winni... Ach, mają oni wszyscy słuszność! bo nigdy nie będę właścicielem zakładu ani pałacu a nawet młyna i nigdy nie dojdę do zarabiania dwunastu tysięcy rocznie! Inni mają bogactwa, dobrobyt a my nie mamy nic, jest to prawda jasna jak słońce! Prawdopodobnie podzielałbym twoje zapatrywania i wesołobym znosił nasza ubóstwo, lecz mam wyrzuty sumienia, gdy się zastanowię, że nasza nędza pochodzi z własnej naszej winy. Tak, tak!... zawiniliśmy brakiem oględności... inni umieją przewidywać, iż zabezpieczają się wiedzeni rozsądkiem...
W miarę jak mówił, Maryanna patrzała na niego ze wzrastającem zdziwieniem. Usiadła teraz na łóżku, ciemny warkocz bujnych włosów wił się po białem, jędrnem jej ciele a czarne oczy, szeroko rozwarte, płonęły w mlecznej cerze jej twarzy.
— Co tobie się dzisiaj stało?... — powtórzyła. — Ty, taki dobry, taki zawsze zadowolony i szczęśliwy, pomimo naszego ubóstwa, mówisz dziś jakby słowami kuzyna Beauchêne. Musiałeś mieć jakieś niepowodzenia w robocie?... Źle ci było dzisiaj w Paryżu?... chodź, połóż się i zapomnij o swoich zmartwieniach...
Wstał, zaczął się rozbierać, pomrukując niechętnie:
— Tak, pora się położyć... Ale to nie umniejszy kłopotów... mieszkamy w budzie... i gdyby deszcz spadł dziś w nocy, to znów zaleje pokój gdzie śpią nasze dzieci. Jakże chcesz, bym nie robił porównań naszej nędzy z dobrobytem otaczającym innych?... Biedne nasze dzieciska! Czyż możesz się dziwić, iż pragnąłbym jak inni ojcowie, zapewnić im los jaknajszczęśliwszy!
Już chciał się kłaść do łóżka, gdy nagle przystanął i słuch natężył, bo zdawało mu się, że z sąsiedniego pokoju doleciała jakaś skarga czy jęknięcie. Nadsłuchiwał przez chwilę, wreszcie wziął lampę ze stołu i poszedł boso, w koszuli do dzieci, by się przekonać, czy śpią spokojnie. Gdy powrócił do sypialni, idąc ostrożnie, by nie zbudzić uśpionej czwórki, zastał matkę siedzącą na łóżku, gotową biedz, gdyby ją był zawezwał.
— Nic... wszystko dobrze... — szepnął. — To Rózia znów kołdrę z siebie skopała, ale śpią spokojnie, jak cztery aniołki.
Postawiwszy lampę na stole, zapytał:
— Wszak można już zgasić?
Uczyniwszy to, skierował się ku oknu, by je zamknąć, lecz powstrzymała go, wołając:
— Zostaw okno otwarte! Powietrze jest ciepłe a noc taka piękna... Zamkniemy później... przed zaśnięciem.
Rzeczywiście, noc była prześliczna. Łagodne, wiosenne powietrze, przesycała woń lasu i pola a ciemny zmierzch niósł uspakajającą ciszę, jakby oddech zadrzemanej ziemi, wypoczywającej w swej wiecznej płodności. Pomimo tego wypoczynku, życie z niej promieniało lekkiem drżeniem traw i liści, szumem lasu i wody, były to miłosne, nocne jej szepty. Mateusz i Maryanna zostawszy w ciemności, spojrzeli przez otwarte okno na gwiaździste niebo. Wprost łóżka, na którem teraz leżeli oboje, widać było łunę odbijających się na niebie świateł Paryża. Mateusz objął ramionami Maryannę, przytulił ją do serca i zatrzymawszy w objęciach gibkie jej ciało, rzekł zcicha głosem wzruszonym:
— Moja ukochana, chciej zrozumieć, że kłopoczę się jedynie przez wzgląd na nasze dzieci i na ciebie. Znajomi nasi posiadają majątek a jednak są dość rozsądni, by się nie obarczać liczną rodziną a my, ubodzy, nic nie posiadający, mamy już czworo dzieci, sypiąc je jedno za drugiem... Zastanowiwszy się, każdemu musi się to wydać szaleństwem z naszej strony... Urodzenie się Rózi prawie że do nędzy nas doprowadziło... Musieliśmy uciekać z Paryża tutaj i pomimo ciągłej oszczędności, poraz pierwszy zaciągnęliśmy długi z powodu przeprowadzki... dochód nam nie wystarcza. Czyż ty nie jesteś tem zaniepokojona?
Maryanna tkliwie przytulona do niego, nawet nie drgnęła, lecz tchu jej brakowało w piersiach.
— Nigdy o tem nie myślałam, mój najdroższy, więc nie umiem ci odpowiedzieć.
— Czy nie znajdujesz — mówił dalej Mateusz — iż nie w porę byłoby nam mieć piąte dziecko?... Wtedy każdyby miał prawo z nas szydzić i mówić nam, że dobrowolnie skazujemy się na nędzę... Więc dziś właśnie zastanawiałem się nad tem wrzystkiem a rezultatem tego jest, że nie możemy mieć więcej dzieci... trzeba się tak urządzić, byśmy nie mieli nigdy piątego... Cóż ty na to?...
Zapewne bezwiednie, lecz Maryanna nieco się cofnęła z jego objęć i czuł, że dreszcz przebiegł jej ciało a w głosie miała łzy, odpowiadając:
— Cóż mogę ci odpowiedzieć?... zapewne masz zupełną słuszność. Ty kierujesz naszem życiem, więc będzie tak, jak postanowisz.
Przestała być sobą i już nie kochankę, nie żonę trzymał w ramionach, lecz kobietę poddającą się biernie roli, którą jej wyznacza. Była strwożona, nie rozumiejąca, dlaczego do niej przemawiał teraz w ten sposób. By ją uspokoić, dodał żartobliwie:
— Tylko mi się nie smuć, moja jedyna! Przecież pieścić się będziemy nie mniej niż dotąd... tylko zachowamy ostrożność, którą wszyscy inni praktykują, Ty nigdy nie przestaniesz być moją najdroższą i bardzo pożądaną...
Przygarnąwszy ją mocno do siebie, szukał ust, by złączyć się z nią pocałunkiem; ona, nieco się wyrywając buntującem się ciałem, z żalem w sercu szeptała:
— Jak chcesz... wiem, co chcesz powiedzieć... Od ciebie wszystko zależy... wszak ty masz całą odpowiedzialność...
Wybuchnęła płaczem a chcąc łzy powstrzymać, przycisnęła twarz do jego piersi. Wzruszony jej żałością i głębokością przyczyn, których nie byłaby nawet w możności sformułować, współczuł jej, doznając teraz tejże samej co ona odrazy do wszelkich granic, tamujących i ograniczających ich miłosne porywy. Był mocno z siebie niezadowolony, zrozpaczony.
— Nie płacz, ukochana... Jestem niedorzeczny, niepoczciwy, mówiąc do ciebie brutalnie o tych rzeczach, gdy tak mile przytulasz się do mnie. Zastanowisz się nad tem wszystkiem i kiedyś później znów z sobą o tem pomówimy.. Ale teraz nie martw się, ukochana moja... i zaśnij spokojnie.. ułóż główkę na mojem ramieniu... wiesz, tak jak to umiesz... jak po wielkich naszych wieczornych pieszczotach...
Mieli oni rzeczywiście zwyczaj zasypiania w takiej pozie. Maryanna z lubością wyszukiwała sobie kącik na ramieniu Mateusza a on, trzymając ją w objęciach, nadsłuchiwał, czy już zasnęła, by wtedy ostrożnie, bez przebudzenia śpiącej, przenieść jej głowę na sąsiednią poduszkę.
— No, ułożyłaś się... a teraz zaśnij... już nie będę ci dokuczał niepotrzebnemi gawędami...
Przestała płakać i utuliła się na jego ramieniu. Był przekonany, że zaśnie, sam zaś, szeroko otworzywszy oczy, zastanawiał się w dalszym ciągu, wpatrzony w niebo iskrzące się gwiazdami.
Światła Paryża łuną płonąc na horyzoncie, przypomniały mu wieczór dzisiaj tam spędzony. Beauchêne niezawodnie rozstał się już z Noriną i zadowolony powraca do małżeńskiej sypialni. Dlaczegóż zdając Maryannie sprawę z dnia dzisiejszego, nie śmiał jej opowiedzieć miłostki kuzyna Beauchêne z Noriną?... Tem silniej teraz odczuł nikczemność tego rodzaju schadzek. Ze zgrozą potępiał samego siebie, pomyślawszy, iż niewiele brakowało, by osobiście nie popadł w gorsza jeszcze poniżenie, spędzając noc z Serafiną. O tej porze byłby właśnie z tą ryżą uwodzicielką. Myśl o tem w obecnej chwili, w tem miejscu i trzymając na sercu Maryannę, zaczęła mu dokuczać, jak ciężki wyrzut sumienia. Szalona cielesna żądza, jakiej dziś uległ, biegnąc ku Serafinie, zbrukała mu myśli i temu przypisywał swój niepokój. Czuł się wytrącony ze zwykłej równowagi. Jakaś trucizna działała w nim rozkładowo, wszak dzisiaj czuł i myślał odmiennie ze swoją wolą, inaczej niż kiedykolwiek. Był wprost przerażony słowami, które wyrzekł do żony; nie dalej jak wczoraj nie byłby uwierzył, że będzie w stanie coś podobnego jej proponować.
Maryanna nie zasypiała dzisiaj ze zwykłą czułą ufnością. Oczy miała zamknięte, leżała nieruchomie, lecz Mateusz odgadywał, że jest do niego rozżalona, że jest nieszczęśliwa i nierozumiejąca, dlaczego tak mało jest przez niego kochaną? Złe myśli go opuszczały i już z trudem przypominał rozbudzoną w sobie ambicyę zdobywania majątku; musiały na niego oddziałać dowodzenia Beauchêne’a i Morange’a, którzy postawili sobie za zadanie, by wznieść się o szczebel wyżej w hierarchii społecznej za pomocą pieniędzy, zebranych i przekazanych jedynemu dziecku. Odrzucał teraz ich rezonowanie i gardził ich egoizmem, lecz trudniej mu było wyswobodzić się od teoryj, usłyszanych podczas wizyty u państwa Séguin, bo tutaj nie mógł zaprzeczyć stwierdzonego faktu, że najinteligentniejsi są zarazem najmniej płodnymi a najliczniejsze potomstwo napotyka się w najciemniejszych i najnędzniejszych warstwach ludności. Lecz zastanowił się, iż był to objaw przedewszystkiem zależny od wadliwego ustroju społecznego. Nędza jest wynikiem niesprawiedliwości, utrwalonej przez ludzi. Ziemia zaś wyżywić może w dziesięcioro rozmnożony ród ludzki, gdy ten unormuje warunki pracy, darzącej zdrowiem i dobrobytem. Jeżeli jest prawdą, że lepiej, by dziesięć tysięcy ludzi opływało w dostatkach tam, gdzie sto tysięcy musiałoby przymierać z głodu, dlaczegóż nie przypuścić, iż te sto tysięcy nieszczęśliwych, zrodzonych nadto, nie miałoby dostatecznej energii dla zapewnienia sobie własnego losu i używania życia w równie pomyślnych warunkach, jak owe dziesięć tysięcy, którym rodzice zapewnili dobrobyt, gwałcąc prawa natury?... W ten sposób odwróciwszy kwestyę, Mateusz odetchnął wyswobodzony. Nabrał pewności, że ród ludzki osiągnął cywilizacyę siłą swej płodności. Właśnie ten nadmiar istot, to pozorne przeludnienie popycha najnędzniejszych ku czynom dążącym do zdobycia sobie miejsca i przynależnego działu szczęścia. Pragnienie to podbudzało całe narody i popycha jedne za drugiemi, wzmacniając w nich żądzę zdobycia prawdy i sprawiedliwości. Trzeba przeludnienia, by ewolucya mogła być dokonaną, by ludzkość zapanowała nad światem, zapełniając go ludem, zbratanym myślą swego przeznaczenia, zadowolonym z życia i zdrowej pracy, zapewniającej ogólny dostatek. Ponieważ płodność wytwarza cywilizacyę i jedna od drugiej jest zawisłą, przewidzieć można dzień, gdy spełnionem zostanie zadanie i na zaludnionej ziemi żyjący bratni naród, ustanowi przynależną równowagę. Lecz przed tą spodziewaną epoką, od której nas przedziela niewiadoma ilość tysięcy lat, pożądanem jest, dobrem i sprawiedliwem, by nie marnowało się żadne urodzajne ziarno. Niechaj kiełkuje na żyznym gruncie, bo plon nie może być zbyt obfity! Każda rodząca się ludzka jednostka jest jedną siłą i jedną nadzieją więcej!
Przez otwarte okno sypialni nadpływał cichy, przeciągły szmer pogodnej nocy wiosennej a Mateusz, wsłuchując się, rozumiał go jako miłosny rozwój życia nieustającej płodności. Zdawało mu się, że cały jest w nim skąpany, jak w lekkim oddechu Maryanny, która jeszcze nie zasnąwszy, leżała przy nim cichutko, nieruchomie, bez innego znaku życia, jak ten ciepły oddech, pieszczący mu szyję. Wpatrzony w ciemniejącą przestrzeń nocy, Mateusz uprzytomniał sobie życie pól i lasów. Wszystko tam kiełkowało, rosło i kwitło w tej miłosnej porze roku. Z przestronnego nieba, z migotliwych gwiazd spływało powszechne prawo, rządzące światem — przyciągania się i łączenia. Z obszarów ziemi, leżącej w cieniu, jak żona w objęciach małżonka, unosiły się tchnienia rozkoszy zapładniających zjednoczeń; szmer wód szczęśliwych, wzdymających się miliardami poczętych jestestw, głębokie westchnienia lasów, żyjących radością drzew tryskających liśćmi i gwarnych kojarzeniem się rozlicznych zwierząt; pola i łąki unosiły się pod namiętnem parciem pęczniejących nasion i kiełkującej roślinności. A ileż ziarn przepadło! ileż zmarniało zasiewu przeschłego lub przegniłego! lecz niewyczerpana hojność natury zapełnia straty nadmiarem swej płodności. Mateusz zastanawiał się dzisiaj po raz pierwszy, że jeżeli zwierzęta i rośliny walczą o życie przeciwko śmierci, rozwijając w tem zaciętą, nieznużoną energię, to człowiek jest jedyny z jestestw, chcący śmierci dla śmierci. Wspomniał o parze kochanków, dostrzeżonych dziś wieczorem nad rzeką; zapewne rozkoszują się jeszcze pod ciepłem niebem majowej nocy, dyszą w bezpłodnych pieszczotach na łonie brzemiennej ziemi, są miłosną parą, o zbrodniczej woli nieprzysparzania życia i w wyrafinowanych pocałunkach giną złączeni upojeniami, opiewanemi przez poetów.
Mateusz przestał się zastanawiać, przestał porównywać i wyciągać wnioski; cały był teraz opanowany miłosną żądzą, tą wiekuistą i nienasyconą żądzą, która stworzyła światy i tworzy je bezustannie z niespożytą siłą poczęcia i porodu. Żądza jest duchem wszechświata, żądza jest siłą poruszającą materyę, żądza przekształca atomy w inteligencyę, w potęgę i władzę. Przestał zastanawiać się i nad żądzą. Był nią chwycony, porwany, uniesiony, jak nieprzepartem prawem, szerzącem i uwieczniającem życie. Lekki oddech Maryanny, pieszczący mu szyję, rozniecił w nim miłosny płomień, ogarniający go teraz całego. A jednak leżała przy nim bezwładnie, lodowato, z przymkniętemi powiekami, chociaż sen był jeszcze od niej daleko. Pomimo tych pozorów obojętności, ciało jej promieniało tryumfującą żądzą miłości, wionącą od atłasowych jej ramion i piersi, upajającym zapachem delikatnej kobiecej skóry i bujnych, jedwabistych włosów. Macierzyństwo nietylko że nie uszkodziło jej kształtów, lecz przeciwnie, dodało im pełności i siły. Jaśniała pięknością kobiety i matki, tą pięknością rozkwitu, zaćmiewającego swą pełnią niezdecydowane piękno młodego dziewczęcia.
Mateusz z namiętnością chwyciwszy Maryannę w objęcia, rzekł:
— Ukochana moja, zawiniłem... powątpiewałem o dobru naszej miłości... Ani ja, ani ty nie zaśniemy, dopóki mi nie przebaczysz...
Już pocieszona, słodko się rozśmiała, poddając się pieszczotom, których się spodziewała, odczuwając zapał ogarniający go stopniowo.
— Ja nie powątpiewałam... byłam pewna, że znów mnie sobie przywłaszczysz...
Miłosna, płodna noc wiosenna, płynąca przez otwarte okno wraz z migotliwemi gwiazdami, z cichym szumem wód, lasu i pola była jakby wspólniczką długiego, upajającego pocałunku, łączącego Mateusza z Maryanną. Soki ziemi rodzicielki, gotowej nowego poczęcia, były przesycone zapachem życiodajnych upojeń; strumieniami przelewające się zarodki w nieskończoność opływały światy, darząc świętością miłosnego dreszczu miliardy par z sobą złączonych ku powszechnemu zapłodnieniu, ku konieczności poczęcia i przekazania życia dalszemu życiu. Cała natura była jakby w zmowie, by się jeszcze wzbogacić o jedną istotę więcej.
Wtem Maryanna, powstrzymując namiętne pieszczoty Mateusza, podniosła głowę z poduszki, nadsłuchując ku drzwiom od dziecinnego pokoju.
— Czy nic nie słyszałeś?
Oboje teraz słuchali, powstrzymując oddech.
— Czy myślałaś, że które z nich się przebudziło?...
— Tak, zdawało mi się, że słyszę jakieś niespokojne poruszenie...
Lecz żaden odgłos nie doleciał do ich uszów, dzieci spały głęboko. Uspokojona, zaczęła się śmiać po cichu i żartując z Mateusza, rzekła:
— Śpią nasze biedne maleństwa, zagrożone nędzą... Ale ty o tem zapominasz i chcesz piątego dziecka!...
Zamknął jej usta gorącym pocałunkiem.
— Nie dokuczaj mi, najdroższa... byłem głupi głosząc przed tobą niedorzeczne teorye... Niechaj się z nas śmieją, jeżeli chcą... Ty jedna masz racyę i nie oni, lecz my dobrze postępujemy, kochając życie dla życia... w tem jest mądrość i dzielność najwyższa...
Sercem i myślą pogodzeni, pogrążyli się w boskiej rozkoszy życiodajnej miłosnej jedności, z zapomnieniem wszelakich poniżających obliczeń. Posiadając się wzajemnie, byli tylko zwycięzką miłością, ufającą życiu, któremu daje początek. Powściągliwość w pieszczocie byłaby rozwiała cały urok, byłaby ograniczeniem całkowitego oddania się wzajemnego, ujmą w kochaniu, krzywdą cielesnej rozkoszy. Przedwczesnem zerwaniem łączącego ich żywego pęta, byłoby mu się zdawało, że traktuje ją, jak obcą a ona byłaby sądziła, że nie jest jego żoną. Zespoleni miłosnym uściskiem, oddawali się sobie w całości serca i ciała, pozostawiając życiu dokonanie dzieła, jeżeli życie zapoczątkować je chciało.
O, niewypowiedziana rozkoszy tej całkowitej miłości, darzącej upojeniem a będącej równocześnie zdrowiem i pięknością. Był to ich akt wiary w życie, hymn błogosławienia płodności, tej niewyczerpanie hojnej stworzycielki światów. Cielesna żądza była tylko przeistoczeniem wiekuistej nadziei, zasiewem rzuconym i przyjętym w okrzyku nadmiernej szczęśliwości. Niechajże ten zasiew zakiełkuje ku rozwinięciu nowego jestestwa, ku ukrzepieniu i wzmożeniu życia, ku dobru ludzkości, rozwojowi rasy i jej inteligencyj! Miłosna noc majowa pulsowała radosnemi tchnieniami a gwiazdy i ziemia wtórowały w bezbrzeżności życiodajnego zachwytu, ponad którego porywem, przelotnym jak burza, jaśnieje nigdy niezagasła, wielka radość ludzka przekazania życia, poczęcia jednej sobie podobnej istoty więcej a mającej szerzyć nie nędzę, lecz siłę, prawdę i sprawiedliwość.
A poczęcie tej istoty, rzucenie tego żyjącego atomu ku pomnożeniu liczby innych istot, jest świętą chwilą tworzenia, mogącego mieć najwyższą, decydującą wagę.

KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ.

KSIĘGA DRUGA.

I.

Po cichu wstał Mateusz ze swego wązkiego żelaznego łóżka, na którem teraz sypiał obok wielkiego mahoniowego łóżka Maryanny. Spojrzał na nią i ujrzał, że leży z otwartemi oczyma. Uśmiechnęła się do niego.
— Jakto?... więc nie śpisz?... a ja nie śmiałem się poruszyć, nie chcąc ciebie budzić. Czy wiesz, że jest już blizko dziewiąta godzina?...
Było to w Paryżu w niedzielę, w połowie stycznia. Maryanna była w ciąży przeszło od siedmiu miesięcy. Pozostali na wsi do grudnia, lecz nagle rozpoczęła się przykra zimowa pora, ulewne deszcze, ścieg i mrozy, więc Mateusz, po wielu wahaniach, przyjął ofiarowane przez Beauchêne’ów, schronienie w Paryżu i przeprowadzono się z leśnego pawilonu w Chantebled do skromnego pawilonu przy ulicy de la Federation, w którym niegdyś mieszkał założyciel zakładu, ojciec Aleksandra Beauchêne. Pawilon był umeblowany i oddany na mieszkanie jednemu z wysłużonych starych dozorców, który umarł podczas jesieni. Mateusz i Maryanna przeprowadzili się tutaj przed miesiącem, uznawszy, że dogodniej będzie odbyć połóg w Paryżu a dopiero z wiosną wrócić do Chantebled.
— Poczekaj... zaraz wpuszczę więcej światła.
Podszedł ku oknu i odsłonił firankę. Mroczny dotychczas pokój rozjaśnił się promieniami żółtego, zimowego słońca.
— Ach, słońce, słońce! — zawołał wesoło. — Prawdziwe szczęście, że dziś, w niedzielę, jest taka piękna pogoda! Nareszcie będę mógł wyprowadzić cię na spacer wraz z dziećmi!
Przywołała go a gdy usiadł na skraju łóżka, ujęła mu obie dłonie i rzekła z tkliwym uśmiechem:
— Nie śpię już przynajmniej od dwudziestu minut, ale i ja nie śmiałam się ruszyć, pragnąc, byś się wyspał dowoli choć w niedzielę. Paradna historyą! oboje nie śpiemy i oboje cichutko leżemy z otwartemi oczyma, nie chcąc przerywać snu jedno drugiemu!
— Ach, ja taki byłem szczęśliwy, przypuszczając, że smacznie zaspałaś i że wypoczywasz! Bo teraz w niedzielę jedyną moją radością jest być przy tobie w tym pokoju i cały dzień módz spędzić z tobą i z dziećmi.
Wtem nagle zawołał, jakby z wyrzutem względem samego siebie:
— Jaki ja niegodziwy! jeszcze ciebie nie pocałowałem na dzień dobry!
Uniosła się z poduszek, wsparta na nich łokciami a on pochwycił ją w czułym uściska. Z lekka jęknęła, szepcząc:
— Ostrożnie... ostrożnie, mój najdroższy...
Wpadł w rozpacz i zaczął ją przepraszać z przejęciem:
— Uraziłem ciebie!... uraziłem!.., bydlę ze mnie... przebacz, ukochana!... jakże mogłem się tak zapomnieć! ja, co pragnąłbym obchodzić się z tobą, jak z najświętszą istotą, ja, co pragnąłbym za ciebie cierpieć, tobie odjąć niedomagania tobie ulżyć we wszystkiem... Wiesz, chciałbym mieć ręce aksamitne, by każde ich dotknięcie było pieszczotą dla ciebie a tymczasem objąłem cię brutalnie i uraziłem... Ach, moja najdroższa, przebacz i powiedz, czy bardzo byłem nieostrożny?...
Widząc jego przerażenie, zaczęła go pocieszać:
— Ach, ty mój dudku ukochany, uspokój że się... nic mi się nie stało... nie... przecież widzisz, że się śmieję, tylko trochę się wystraszyłam, bo mogłeś mnie urazić... Ale krzywdy nie miałam... nie miałam...
Wpatrzył się w nią, bo mu się wydawała zjawiskiem niezrównanej piękności. W jasnych promieniach słońca złocącego łóżko, tchnęła zdrowiem, siłą i nadzieją. Jeszcze nigdy ciężkie warkocze włosów nie opływały ją tak bogato a wielkie, czarne oczy nie wypowiadały tyle swobodnej, ufnej wesołości. Regularne rysy jej twarzy, pełnej dobroci i miłości, czyniły z niej boginię płodności o jędrnem, wspaniałem ciele, szlachetnie rozwiniętem dojrzewającym owocem.
Mateusz czuł się przejęty czcią najwyższą i z ubóswieniem, jak wierny, modlący się przed ołtarzem, zawołał z pobożnością:
— O, jakże jesteś piękna! jakże jesteś dobra i jak gorąco ciebie miłuję, żono moja najdroższa!...
Odsłonił jej łono z religijnem wzruszeniem i powagą. Łono to było białe, jakby z cienkiego jedwabiu, zaokrąglone i wzniesione, jak święta kopuła, z której świat nowy miał się narodzić. Pochylił się i pobożnie ucałował, składając w tym pocałunku całą moc swego przywiązania, całą swoją wiarę i całą nadzieję. Pozostał tak przez chwilę, jak wierny pogrążony w modlitwie, ustami delikatnie dotykając jej ciała, jak świętą relikwię.
— Czy tutaj ciebie boli, ukochanie moje?... czy może tu?... a może tu?... powiedz!... powiedz!... bym mógł uleczyć... bym mógł ukoić wszystkie twoje cierpienia!
Wtem uniósł głowę a twarz miał bladą z nadmiaru wzruszenia, bo poczuł pod ustami silne drgnięcie płodu. Maryanna czule się uśmiechnąwszy, wyciągnęła obie ręce i pieszczotliwie złożyła głowę męża na poduszce, tuż przy swojej głowie a pocałowawszy go, szepnęła mu do ucha:
— Poczułeś go?... i wystraszyłeś się tem niespodziewanein spotkaniem?... Ach, on teraz coraz to raźniej dokazuje... zaczyna się niecierpliwić... pilno mu wyjść z ukrycia... Ale powiedz mi, co on tobie powiedział?...
— Powiedział mi, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie kocham... i że niema szczęśliwszego odemnie człowieka!
Wzruszeni, milcząc, leżeli czas jakiś przy sobie, skąpani promieniami słońca, otaczającego ich złotem. Pocałowawszy ją, Mateusz wstał i poprawił pod nią poduszkę, otulił kołdrą, prosząc, by jeszcze nie wstawała, bo on chce własnoręcznie uporządkować sypialnię. Zajął się swoją pościelą, składał żelazne łóżko i ukrył je pod kolorowym pokrowcem. Maryanna, chcąc mu oszczędzić zachodów, chciała zawołać Zoę, służącą, przywiezioną ze wsi, lecz uparł się, utrzymując, że woli sam wszystko zrobić, by nikogo obcego tu nie wpuszczać, wszak dzisiaj niedziela, ma czas, zatem niechaj wolno mu będzie osobiście swą żonę obsłużyć. Któż wymyślił przystawianie żelaznego łóżka tuż do jej łóżka?... on sam, bo chciał, by swobodniejszą się czuła będąc sama w pościeli. Tak rozmawiając, krzątał się po pokoju, ustawiając wszystko na właściwe miejsca, szczęśliwy ze swej czynności a zarazem zaniepokojony, czy aby nie zapomina jakiego szczegółu. Zdawało mu się, że spełnia jakiś obrządek w kaplicy bóstwa, jakiem ta ukochana żona była dla niego.
— Dzieci jeszcze śpią, więc błagam cię, byś nie wstawała... Leżąc, wypoczywasz...
Przebiegł go dreszcz i teraz dopiero spostrzegł, że w pokoju było chłodno. Zmartwił się, że najpierw nie pomyślał o rozpaleniu ognia. Zbliżył się do kominka i wyciągnął leżące na boku wiórki i drzazgi.
— Jaki ja niedorzeczny! Pewnie ci zimno?... a ja ani pomyślałem o tem, co powinienem był najpierw zrobić!
Przysiadł przed kominkiem a Maryanna wołała:
— Zostaw to!... później Zoe rozpali... albo zaraz ją zawołaj! — Nie!... nie! ja lepiej od niej umiem ogień rozpalać! a wreszcie dlaczegóż nie mam tego zrobić, kiedy mnie to bawi...
Głośno się roześmiał z uradowania, gdy buchnął płomień, napełniający pokój nowem weselem...
— Teraz — rzekł — jest tutaj dobrze, jak w prawdziwym raju!
Zaledwie że zdążył się umyć i ubrać, gdy po drugiej stronie ściany, wzdłuż łóżka, rozległo się pukanie.
— Otóż i dzieciaki już się rozbudziły! — zawołał ze śmiechem. — Dzisiaj niedziela, więc pozwólmy im przyjść.
Tymczasem w dziecinnym pokoju robiło się coraz to gwarniej, dolatywało szczebiotanie pojedyncze i zbiorowe, przerywane wybuchami wesołości i śmiechów. Coś tam rzucano, z odgłosu sądząc, niezawodnie były to poduszki, latające w powietrzu jako pociski i głucho padające na ziemię, podczas gdy drobne piąstki biły w scianę, jak w bęben.
— Tak... tak... powiedz im, że mogą przyjść — rzekła Maryanna. — Rozdokazywali się i wszystko tam w pokoju poprzewracają.
Ojciec teraz zapukał pięścią w ścianę. Na to wezwanie rozległ się okrzyk tryumfu ze strony dzieci, które na ten znak wyczekiwały. Zaledwie że ojciec zdążył otworzyć drzwi sypialni a już cała czwórka była na korytarzu, biegnąc i przepychając się.
Wtoczyli się do pokoju w długich nocnych koszulach, opadających na bose nóżki i drepcząc, gwarząc, śmiejąc się, potrząsali ciemnemi, kędzierzawemi czuprynami, z pod których wyglądały różowe buzie o błyszczących oczach, rozweselonych niewinną swawolą. Ambroży chociaż był młodszy, zaledwie pięcioletni, szedł naprzód, jako najwięcej zuchowaty z całego rodzeństwa. Błażej i Denizy, pyszniący się ze starszeństwa i z ukończenia lat siedmiu, byli nieco poważniejsi, zwłaszcza Denizy, który uczył czytać całą gromadkę; Błażej zaś był nieśmiały, trochę tchórzowaty i często rozmarzony. Obadwaj prowadzili pomiędzy sobą Rózię, ciągnąc ją to w jedną, to w drugą stronę, z czego dziewczynka niezmiernie się cieszyła, wnioskując, że to wchodzi w program zabawy. Miała dwa lata i dwa miesiące a była śliczna, jak mały aniołek.
— Mamo! — wołał Ambroży — zimno mi, zrób mi miejsce przy sobie w łóżeczku!
Wskoczył na łóżko, wsunął się pod kołdrę i przytuliwszy się do matki, tylko buzię wychylił, buzię różową, śmiejącą się i owianą wijącemi się włosami. Teraz dwaj starsi zapragnęli być pod ciepłą kołdrą i krzycząc obiegli fortecę, zdobytą przez młodszego brata.
— Zrób i mnie kącik!... Mamo, zrób dla mnie kącik... Mamo, ja chcę być przy tobie... koło pleców... na ramieniu!...
Pozostała na ziemi tylko Rózia. Napróżno siliła się pójść za przykładem zdobywczych braci a wspinając się, przewróciła się, wołając:
— A ja, mamo!... ja chcę, mamo!
Ojciec jej pomógł i czepiając się rączkami, dostała się na łóżko i jako najmłodsza, otrzymała lepsze miejsce od innych. Mateusz był w obawie, by ta czereda zbytkujących zdobywców nie pokrzywdziła biedną matkę, lecz uspakajała go uśmiechem i bawiła się radością dzieci. Nie, nie, oni jej nie przeszkadzają a czuje się szczęśliwą pieszczotami ich wszystkich. Więc już nie lękając się o nią, patrzał na ten śliczny obraz, pełen rzeczywistego, rodzinnego szczęścia. Piękna i dobra matka miała Rózię przytuloną do piersi, Ambrożego tuż przy siostrze, podczas gdy Błażej i Denizy znaleźli sobie miejsce po za jej plecami. Z pod brzegu kołdry zewsząd się wysuwały dziecinne główki, o rozradowanych buziach a leżąca pośrodku matka, jaśniała urodą i świeżością cery, tryumfująca w swej płodności, brzemienna nowem życiem, gotowa rodzić po raz piąty.
— Jak tu dobrze i ciepło — zauważył Ambroży, lubiący wygodę.
Denizy ze zwykłą powagą, zaczął tłomaczyć, dlaczego przed chwilą tak hałasowali w dziecinnym pokoju.
— Błażej powiedział, że zobaczył pająka... więc zaczął się bać...
Obwiniony przerwał bratu z oburzeniem:
— Nieprawda!... wcale się nie bałem... Zobaczyłem pająka, więc rzuciłem w niego poduszką, chciałem go zabić!
— Ja także!... ja także!... — wołała chichocząc Rózia. — Poduszką biłam... hup... hup!...
Wszyscy czworo zanosili się teraz ze śmiechu, znajdując to niesłychanie zabawnem zdarzeniem. Lecz się okazało, że pod pozorem zabijania pająka, rzucali w siebie poduszkami, bo prócz Błażeja, nikt go nie widział. Widok tej zdrowej, ładnej matki, otoczonej zdrowemi, ładnemi dziećmi, był tak ponętny, iż Mateusz nie mógł się dłużej powstrzymać i wszystkich razem objął ramionami i serdecznie ucałował, nie patrząc, kogo całuje. Dzieci aż pokrzykiwały z radości, ucieszone tą nową zabawą.
— To się dobrze bawimy! to się bawimy!... — wolały, przewracając się pod kołdrą.
— A teraz czas wstawać — rzekła Maryanna. — Dosyć się wyleżałam... trzeba dzieci umyć i ubrać.
Już było po dziesiątej godzinie, zatem znacznie później niż zwykle, gdy cała rodzina zeszła do stołowego pokoju na dole i zasiadła przy stole, na którym parowało gorące mleko. Pawilon składał się na dole ze stołowego pokoju i salonu na prawo od sieni, na lewo zaś była kuchnia i kancelarya. Stołowy pokój był pod sypialnią, której okna wychodziły na ulicę de la Féderation, więc poranne słońce tu i tam rozweselało teraz ściany.
Już dzieci zasiadły przed filiżankami, pełnemi gorącego mleka, gdy ozwał się dzwonek przy drzwiach wchodowych. Ukazał się doktór Boutan, wywołując nową radość dzieci, — które niezmiernie go lubiły. Był przy urodzinach całej czwórki i pozwalał dzieciom uważać się za kolegę, z którym na wiele można sobie pozwalać. Hurmem rzuciły się więc w jego objęcia, krzycząc i przewracając krzesła, lecz matka je powstrzymała;
— Proszę się nie naprzykrzać i spokojnie jeść śniadanie!
A zwróciwszy się do gościa, witała go przyjaźnie:
— Dzień dobry, kochany doktorze! Dziękuję za dzisiejsze słońce, bo nie wątpię, że świeci z rozkazu doktora, bym mogła popołudniu iść na spacer z moim mężem.
— A tak, pani słusznie odgadłaś... i właśnie wstąpiłem przechodząc, dowiedzieć się, czyś pani zadowolona?...
Boutan usiadł na krześle a Mateusz, uścisnąwszy mu rękę, opowiadał, że z powodu niedzieli, wszyscy spali nieco dłużej.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... ale trzeba, aby twoja żona nietylko wypoczywała, lecz żeby o ile możności, najwięcej używała ruchu. Jak widzę, ma apetyt. A gdy spotykam moje pacjentki jedzące z apetytem, wtedy przestaję być doktorem a jestem tylko życzliwym przyjacielem.
Maryanna pogroziła mu palcem, utyskując:
— Doktorze!... drogi doktorze, coś zbyt dobrze sądzisz o mojem zdrowiu... Otóż, wcale tak nie jest... bo jeżeli nie narzekam, to jedynie z tej racyi, że nie chcę nikogo niepokoić. Ale chociażby dzisiejszej nocy... cierpiałam, ciężko cierpiałam, jakby mnie rozrywano na sztuki...
— Naprawdę?... — spytał Mateusz, blednąc. — Cierpiałaś, podczas gdy ja najspokojniej spałem!...
— Ale już minęło, minęło! — wołała, uspakajając męża. — Wszak widzisz, że wybornie wyglądam i jem za dziesięciu!
Doktór popatrzył na nią uważnie i rzekł z powagą:
— Niechaj pani nie narzeka, to są nieuniknione niedomagania... Proszę wierzyć, że pani wyjątkowo dobrze odbywa ciążę... jest pani pod tym względem jedną z bardzo nielicznych moich pacyentek. Ale trzeba się uzbroić w cierpliwość i znosić cierpienia nieodzowne w pani położęniu...
— Wiem o tem... wiem!... i przygotowana jestem na te przykrości a zaczęłam narzekać jedynie w chęci przekomarzania się z kochanym doktorem.
A ciszej dodała:
— Cierpienie ma swoje dobre strony... Może cierpienie uczy mnie kochania?...
Dzieci, głośno szczękając łyżkami w filiżankach, kończyły śniadanie i rozmowa na chwilę się przerwała. Wznowił ją doktór, powodując się związkiem własnych myśli, o czem nie napomknął:
— Wiem, że we czwartek będziecie na śniadaniu u państwa Séguin. Ach, biedna to kobiecinka! tej ciąża jest okropna!
Ze współczującem ubolewaniem mówili teraz o dramacie wywołanem w pożyciu małżonków Séguin, zamanifestowaniem się ciąży, której z zawziętością unikali. Żona była pogrążona w rozpaczy, mąż tyranizował ją brutalnością zazdrosnych podejrzeń; pomimo to żyli w świecie po dawnemu, wszędzie bywając i pokazując się a kłócąc się na cztery oczy. Obecnie pani Séguin silnie zaniemogła i całe dnie spędzała na kanapie, podczas gdy on bynajmniej się o nią nie troszcząc, hulał jak za kawalerskich czasów.
— Pójdziemy do nich we czwartek — mówiła Maryanna. — Pani Séguin tak usilnie o to prosiła, że nie można jej było odmówić. Przypuszczam, że chce mnie zobaczyć, by się dowiedzieć, jakich sposobów używam, by czerstwo trzymać się na nogach, aż do chwili rozwiązania.
Boutan uśmiechnął się i rzekł zabawiony:
— Obie panie jesteście w tym samym okresie... obie spodziewacie się rozwiązania około pierwszego marca. Zatem we czwartek, proszę, umówcie się co do dnia, bo nie będę mógł być równocześnie przy jednej i przy drugiej.
— Kuzynka Konstancya jest także pana klientką a może i ona się szykuje być trzecią?... — spytała żartobliwie Maryanna.
— O. nie! Pani Beauchêne przy każdej sposobności powtarza, że złożyła przysięgę być matką jedynego syna i nie kryje się, że czyni co trzeba, by Maurycy nigdy nie miał brata, albo siostry. Ma ona swoje sposoby i umie się pilnować... Życzę jej, aby nigdy tego nie potrzebowała żałować.
Doktór wstał, by się pożegnać. Dzieci, na które chwilowo nie zważano, coś pomiędzy sobą szepnęły i równocześnie wstawszy od stołu, rzuciły się pędem na niego, Poczciwy doktór ani się spostrzegł, gdy dwaj starsi chłopcy wskoczyli mu na ramiona, Ambroży objął go nogami w pasie a Rózia szarpała go za kolana.
— Ciągnij nas!,... — wołano. — Ciągnij!... będziesz koleją żelazną!...
Doktór śmiał się z niespodziewanej napaści, otrząsał z ramion małych zbytników, którzy krzyczeli, nie myśląc ustępować. Dopiero rodzice wyswobodzili doktora, łając swawolników.
— Nie strofujcie moich małych przyjaciół! — prosił doktór. — Oni mi na swój sposób okazują ufność i przywiązanie! Wszak ja pierwszy powitałem ich na tym świecie, więc łączy nas dawna zażyłość. Lubię wasze dzieci, zwłaszcza za to, że są takie zdrowe a zawdzięczają to głównie swojej matce... Chwilowo nic od nich więcej żądać nie należy.
Uwolniwszy się od napaści, ucałowawszy dzieci po kolei, Boutan ujął obie ręce Maryanny, mówiąc, że jest zadowolony z jej stanu zdrowia i że jest o nią spokojny. Mateusz odprowadził doktora do drzwi domu, żegnając się z nim, jak z przyjacielem.
Zaraz po drugiem śniadaniu Mateusz naglił do wyjścia na przechadzkę, chcąc, by Maryanna użyła słońca. Ubrano dzieci przed zasiadaniem do stołu, o godzinie pierwszej już cała rodzina skręcała z ulicy de la Féderation na wybrzeża Sekwany.
Ta część dzielnicy Grenelle pomiędzy polem Marsowem a ludnemi środkowemi ulicami, ma wygląd sobie właściwy, odznaczający się wielką ilością pustych przestrzeni i długiemi, prawie pustemi ulicami, wzdłuż których ciągną się mury różnych zakładów przemysłowych. Zwłaszcza w dnie i godziny robocze nikt tędy nie przechodzi a podniósłszy głowę, widzi się po nad murami wysokie fabryczne kominy, buchające gęstym dymem a dominujące dachy budynków o wielkich, zapylonych oknach. Jeżeli zaś jaka brama jest otwarta, to widać głębokie podwórza, ciemne podszopia i mnóztwo wozów. Świst maszyn parowych łączy się z tętnieniem kół i wyładowywaniem żelaztwa, dźwięczącego po bruku. W niedziele fabryki są zamknięte i cała dzielnica zapada w ciszę pełną spiekoty podczas lata a chłodu i deszczu podczas zimy. Ogólne krąży mniemanie, że dzielnica Grenelle jest zamieszkana przez najgorszą ludność w całym Paryżu. Liczne tu są dziewczęta, pracujące w fabrykach i używające nieszczególnej opinii a prócz tego liczne są prostytutki najniższej kategoryi, znęcone sąsiedztwem ze szkołą wojskową a ciągnące za sobą mętną gawiedź swego zwykłego otoczenia. Jakby dla sprzeczności, naprzeciwko Grenelle, po drugiej stronie Sekwany ciągnie się zamożna dzielnica Passy, złożona z bogatych willi na wzgórzu, oraz arystokratyczne dzielnice, koło gmachu Inwalidów i przedmieścia Saint-Germain, poprzecinane wspaniałemi alejami. Tak więc zakład Aleksandra Beauchêne, położony na wybrzeżu, znajdował się, jak słusznie mówił sam jego właściciel, na samym przełomie, tyłem odwrócony do dzielnicy nędzy a fasadą spoglądającą ku bogactwom i wszelkim uciechom tego świata.
Mateusz lubił te aleje, wysadzane pięknemi drzewami, rozchodzące się w różnych kierunkach a stanowiące jakby przedłużenia pola Marsowego i esplanady Inwalidów. Jest to najspokojniejsze miejsce przechadzki w Paryżu. Szerokiemi alejami płynie orzeźwiające powietrze a słońce je rozwesela. Przedewszystkiem wszakże lubił Mateusz wybrzeża rzeki, Quai d’Orsay rozpoczynający się w środku miasta przy ulicy du Bac a biegnący daleko, po za pałac Bourbon, po za Esplanadę i pole Marsowe, aż do bulwaru Grenelle, w czarnej krainie fabrycznej pracy. Mateusz nie mógł się nasycić podziwem nad majestatycznością tej nadrzecznej ulicy, ocienionej wiekowemi drzewami a wspaniałej i szerokiej, zwłaszcza w pobliżu wieży Eiffel, gdzie się zlewa z pięknemi miejscowemi ogrodami. Sekwana zatacza się tu z niezrównanym wdziękiem a drzewa są piękniejsze od wszystkich drzew na świecie. Przechadzka tutaj posiada wiele uroku, do którego niemało się przyczynia niespodziewana cisza. Zdawaćby się mogło, że dopiero tu poznaje się cały ogrom, siłę i wdzięk Paryża.
W tę właśnie stronę Mateusz dziś skierował niedzielną przechadzkę. Chciał dotrzeć aż do ogrodów a była to znaczna odległość, zważywszy na stan Maryanny i drobne nóżki Rózi. Powierzono ją Ambrożemu, który chociaż młodszy od braci, był od nich wytrwalszy i zwinniejszy. We dwoje szli więc w przednią parę a za niemi bracia bliźnięta, za którymi postępował ojciec, pod rękę z matką. Idąc tak chodnikiem, tworzyli prawdziwy pensyonat. Zrazu wszystko składało się wybornie, szli powolutku, używając słońca i powietrza. Zimowe popołudnie było niezwykle pogodne, jasne a chociaż w cieniu było chłodno, za to na słońcu, w złocie promieni, łagodne ciepło było miłe jak aksamit. Skutkiem pięknej pogody, było mnóstwo spacerujących osób, cały Paryż odświętnie przybrany był na przechadzce, używając wypoczynku. Ogólny, wesoły nastrój, rozochocił nawet Rózię, prostowała się i szła raźnie, chcąc się przed wszystkimi popisać, że umie chodzić, jak duża dziewczynka. Już minęli obszerne pole Marsowe a jeszcze się nie dopominała, by ją wzięto na rękę. Chłopcy szli z fantazyą, tupiąc nogami po flizach chodników i po zamarzniętych ulicach. Defilowano więc aż miło było patrzeć.
Maryanna zaczynała wszakże słabnąć i mocniej się opierać na ramieniu Mateusza. Była ubrana w ciemno-zieloną wełnianą suknię, puszczoną jak bluza, dla lepszego ukrycia zmienionej figury. Lecz pomimo to, znać było, że przebywa ostatnie miesiące ciąży, wiedziała o tem i sama żartowała ze swoich ruchów, idąc powoli i chwiejąc się w biodrach. Widok jej był wzruszający. Na pięknej, łagodnej jej twarzy widać było wysiłek dobrego humoru, skrywający niedomaganie a pomimo to wyraźne zmęczenie ciała, wynikające z daru płodności, czyniło ją szanowną i godną uwielbienia. Osoby spacerujące, zachwycone jej pięknością, odwracały się za nią, lecz w miarę, jak tłum się zwiększał, pokazywano ją sobie nieledwie palcami i jawiły się drwiące uśmiechy, zwłaszcza gdy spostrzegano czworo dzieci przed nią idących. Już ma takie stado a zachciało się jej jeszcze piątego dziecka! Uważano to za coś bardzo śmiesznego i drwiono półgłosem. A znaleźli się i tacy, którzy wprost oburzali się, mówiąc pomiędzy sobą, że nie powinno być dozwolone popisywać się ludziom z tak gorszącą nieostrożnością, dającą zły przykład. Tak więc mnożyły się uwagi, drwiny, śmiechy lub współczucie. Biedna kobiecina! Taka ładna, taka młoda i już na urodzeniu piątego dziecka! A jednak mąż wygląda na przyzwoitego człowieka! Mateusz i Maryanna słyszeli, albo domyślali się, co o nich mówiono, lecz nie zważając na otoczenie, uśmiechali się do siebie, bynajmniej nie zamierzając poprawić się ze swoich grzechów w przyszłości. Przeciwnie, utrwalali się w przekonaniu, że płodność jest szczęściem a nie usuwanie się od spełnienia swego zadania, świadczy o sile, zdrowiu i jest rzeczywistem pięknem.
Doszedłszy do ogrodów, ogołoconych z liści, trzeba było się zatrzymać, bo Rózia zaczynała być zmęczona. Na szczęście, znaleziono ławkę, na którą padało jeszcze słońce. Lecz chłód się wzmagał, słoneczne promienie były coraz bledsze, więc należało śpieszyć się z powrotem do domu. Dzieci nie narzekały na zimno szczypiące im twarze i rozglądały się po niebie teraz jakby ozłoconem i różowiejącem coraz to wyraźniej. Dla rozgrzania nóg, chłopcy tupali zamaszyście a Rózia, śmiejąc się z nimi, przestała narzekać na zmęczenie. Była godzina trzecia, gdy cała rodzina, uradowana z przechadzki, upojona świeżem powietrzem, skręciła na ulicę la Féderation. Lecz nawet tutaj przystawano, by na nich patrzeć. Ale tu ludzie musieli być poczciwsi, bo nikt nie szydził a wszyscy podziwiali piękność wzorowych dzieci i uśmiechano się dwuznacznie ku ojcu i matce, winszując, że tak szybko a dobrze uwijają się z robotą.
Wróciwszy do domu, Maryanna, czując się zmęczoną, położyła się na kanapie w saloniku, gdzie palił się już ogień na kominku, rozpalony przez Zoę, stosownie do rozkazu wydanego przez Mateusza przed wyjściem na spacer. Dzieci, spokojne teraz z powodu zmęczenia, siedziały poważnie przy małym stoliku, słuchając bajki, czytanej przez Denizego. Wtem ktoś zadzwonił i weszła do saloniku Konstancya, powracająca z Maurycym ze spaceru odbytego powozem. Zapragnęła odwiedzić Maryannę, z którą widywała się teraz parę razy na tydzień, bo tylko ogród przedzielał pawilon od pałacyku.
— Czy jesteś dzisiaj chora?... — spytała, widząc kuzynkę leżącą.
— O, nie, przeciwnie... przeszło przez dwie godziny spacerowałam, więc teraz wypoczywam.
Mateusz zbliżył fotel dla pani Beauchêne, która chociaż była dumna ze swego stanowiska i majątku, wszakże okazywała wiele życzliwości względem ubogiej kuzynki swego męża. Gdy usiadła, zaczęła się usprawiedliwiać, że tak dawno nie była, bo pragnęłaby chociaż codziennie tutaj przychodzić, ale na nieszczęście, nie pozwalają jej liczne obowiązki pani domu. Maurycy, strojny w czarne aksamitune ubranie, nie odstępował od matki i tylko zdaleka spoglądał na czwórkę dzieci, równie pilnie w niego wpatrzonych.
— Maurycy, dlaczego się nie witasz ze swoimi kuzynami?...
Na rozkaz matki zbliżył się ku nim. Lecz rozmowa jakoś się nie wiązała. Rzadko kiedy się widywali a czwórka małych dzikusów z Chantebled, nie mogła się pogodzić ze sztywnym układem małego paryżanina.
— A dzieci twoje są zdrowe?... — spytała Konstancya, robiąc wzrokiem porównanie pomiędzy swoim synem a trzema domowymi chłopcami. — Ambroży jeszcze urósł, ale i dwaj starsi znakomicie wyglądają.
Zapewnie porównanie, jakie w myśli czyniła, niekorzystnie wypadło dla Maurycego, który chociaż na swój wiek był duży i barczysty, wszakże miał cerę bladą, przezroczystą. Więc z wymuszonym uśmiechem dodała:
— Ja wam Rózi zazdroszczę... To prawdziwy klejnocik!
Mateusz się roześmiał i szybko wyrzekł słowa, których zaraz pożałował:
— Zazdrość taką można łatwo zaspokoić... takie klejnociki niedrogo kosztują!
— Niedrogo, niedrogo... — powtarzała Konstancya. — Niedrogo dla was, ale nie dla mnie. Każdy ma pod tym względem swoje opinie, do których się stosuje, nie wiedzieć czy za szczęście lub nieszczęście własne.
Odpowiedź swą podkreśliła, ironicznym wzrokiem wodząc po czwórce dzieci i figurze Maryanny, pogardzając taką mnogością rodziny, która niedługo miała się znów powiększyć przybyciem piątego dziecka. Z obrzydzeniem zwykle się odzywała o niepomiernej płodności tego ubogiego małżeństwa, uważając piątą ciążę Maryanny za coś bezwarunkowo nieprzyzwoitego, czuła się nawet tem obrażoną, jakby sponiewieraniem wszystkiego, co uważała za rozumne i godne uznania, gniewał ją ten brak miary, przezorności i porządku. Powstrzymywała się teraz z wyjawianiem swych opinij w obecności Maryanny, lecz niechajże nikt sobie nie pozwala drwić z jej postanowionej bezpłodności. Jeżeli nie urodziła dotąd córki, to dlatego, że nie chciała.
Maryanna, dostrzegłszy złe wrażenie, wywołane słowami Mateusza, zmieniła tok rozmowy, pytając się o Beauchêne’a.
— A dlaezego Aleksander z tobą nie przyszedł?... Już przeszło tydzień, jak go nie widziałam.
— Czyż nie wiesz — przerwał Mateusz z żywością, że Aleksander wyjechał wczoraj wieczorem na wieś, na polowanie. Nocował niedaleko od Chantebled, w Puymoreau, bo miał zamiar wstać o świcie i puścić się w las. Sądzę, że dopiero jutro będzie z powrotem.
— Ach, prawda! mówiłeś mi... Miał dziś śliczną pogodę do chodzenia po lesie...
Lecz i to było niebezpiecznym tematem rozmowy i Maryanna żałowała, że zaczęła o tem mówić, bo nigdy się nie wiedziało, gdzie przebywa Beauchêne, gdy zawiadamiał żonę, że wybiera się na polowanie. Pozór polowania o świcie był dla niego dogodną okazyą spędzenia nocy po za domem a tak często go używał, iż niezawodnie Konstancya wiedziała, co o tem sądzić. Lecz wobec tego kochającego się małżeństwa, w którem mąż nigdy nie opuszczał żony i był jej najniższym sługą, zwłaszcza gdy była niedomagającą, pani Beauchêne udawała zupełny spokój i rzekła z chwalebną odwagą:
— To ja go zmuszam do tych częstych wycieczek na wieś. Jest bardzo krwisty i potrzebuje ruchu na świeżem powietrzu... zatem polowanie jest dla niego wyborną rozrywką.
Nowy odgłos dzwonka znów zapowiedział gości. Weszła Walerya ze swoją córką Reginą. Zarumieniła się z zadowolenia, ujrzawszy panią Beauchêne, tak dalece była wrażliwą na spotkanie się z osobą należącą do owego świata bogaczów, ku któremu pragnęła podążać, stawiając go sobie za wzór najwyższy. Lecz Konstancya wstała i zaczęła się żegnać, mówiąc, że na nieszczęście, nie może tu dłużej pozostać, bo oczekuje przyjścia jednej ze swych przyjaciółek.
— Niechaj kuzynka pozostawi nam chociaż Maurycego — prosił Mateusz. — Jest Regina, więc będą się bawić w sześcioro a po podwieczorku odprowadzę malca osobiście.
Maurycy, jakby strwożony, chwycił się spódnicy matki, więc ta odmówiła:
— Nie mogę, nie mogę go tutaj zostawić. On ma teraz przepisaną kuracyę, więc nie chcę, by cokolwiek jadł po za domem. Do widzenia!... Przyszłam na chwilę, chcąc się dowiedzieć, co u was słychać a teraz już uciekam... Do widzenia.
Trzymając syna za rękę, drugą podawała na pożegnanie, Waleryę uścisnęła chłodno, nie przemówiwszy do niej ani słowa, co ta uznała za wyższy rodzaj dystynkcyi. Regina uśmiechnęła się do Maurycego, którego trochę znała a śliczną dziś była w wełnianej sukni ciemno niebieskiego koloru, z twarzyczką umiloną, pod rozwianemi, czarnemi włosami a tak była podobną do swej młodej matki, że wyglądała raczej na jej siostrę, aniżeli na córkę.
Maryanna, zachwycona pięknością dziewczynki, zawołała ją ku sobie:
— Chodź mnie pocałować... Jaka śliczna z niej panna!... i jaka duża!... Właściwie, ile ona ma lat?
— Niedługo skończy rok trzynasty — odpowiedziała Walerya.
Usiadła w fotelu dopiero co opróżnionym przez Konstancyę a Mateusz zauważył jakiś smutek czy niepokój w pięknych jej oczach. Rzekłszy, iż wstąpiła, by się dowiedzieć, co tu słychać i pochwaliwszy zdrowy wygląd całej rodziny, umilkła, pogrążona w przykrych myślach, podczas gdy Maryanna, uszczęśliwiona z życzliwych odwiedzin swoich znajomych, dziękowała jej z uprzejmością. Mateusz osądził, że należało mu pozostawić obie kobiety razem, by mogły poufniej z sobą porozmawiać, rzekł więc do Reginy:
— Chodź zemną i z dziećmi do stołowego pokoju, pomożesz mi do zastawienia podwieczorka. Będziemy razem gospodarowali.
Propozycja ta została przyjęta przez dzieci z okrzykami radości, porzucono czytaną książkę i chłopcy, chwyciwszy Reginę za ręce, pogalopowali z nią naprzód, podczas gdy Rózia, dążąc za niemi z tyłu, przewróciła się i jak kotek podskakiwała na czworakach.
Pozostawszy sam na sam z Maryanną, Walerya gorzko westchnęła:
— Ach moja droga jaka ty jesteś szczęśliwa, mogąc mieć takie śliczne, zdrowe dzieci bez potrzeby ograniczania ich liczby. Mnie to niedozwolone!
Maryanna, ze zdziwieniem na nią spojrzawszy, spytała:.
— Dlaczego?... Zdaje mi się, iż możesz sobie na to samo pozwolić?
— O nie! nie!... Ty masz zamiłowania pełne prostoty, małem się zadowalniasz. Twoje życie płynie odmiennie od mojego! Każdy zawczasu stawia sobie jakieś cele, więc i my mamy nasze postanowienia względem Reginy... i byłoby prawdziwem nieszczęściem cośkolwiek zmieniać w naszych projektach...
Urwała a po chwilowem milczeniu, dodała zmienionym głosem:
— Gdybym się znalazła w takim stanie, tak jak ty teraz jesteś... gdybym była pewna, że tak jest... nie wiem cobym zrobiła z rozpaczy, chybabym zwaryowała!
Pomimo, że chciała nad sobą panować, łzy trysnęły jej z oczu i twarz ukryła obu rękoma.
Maryanna, coraz mocniej zadziwiona, uniosła się z kanapy i przyjaznemi słowy uspokajała ją, trzymając jej dłonie. Walerya zwierzyła się teraz przed nią: przyczyną jej łez było przypuszczenie, że od trzech miesięcy zaszła w ciążę. W pierwszych miesiącach uspakajała się możliwością opóźnienia zwykłego niedomagania, co zdarzyć się mogło każdej nawet najzdrowszej kobiecie, lecz teraz, gdy po raz trzeci nie zjawiło się to, czego z niecierpliwością wyczekiwała, nabrała pewności, że jest brzemienną i nie miała chwili spokoju. Opowiadała, jak bardzo jest przerażoną, jak oboje z mężem nie spodziewali się tak wielkiego nieszczęścia, czynili bowiem co mogli, by uniknąć podobnej katastrofy. Męża swojego była pewna, wiedziała, że wolałby rękę sobie odciąć, byle ją uchronić od drugiego dziecka, ona zaś osobiście pilnie czuwała, by zachować wszelkie środki ostrożności. Było to więc coś niezrozumiałego i nie do uwierzenia, by się stać mogło małżeństwu kochającemu się jak oni i będącemu w tak ścisłem porozumieniu i zgodzie w zapatrywaniach się w tej kwestyi.
— No, ale teraz, gdy rzecz się stała, nie trzeba się zamartwiać — mówiła Maryanna — Zmienicie swoje dawne plany a przecież będziesz kochać to biedne maleństwo...
Walerya gniewnie drgnęła i zawołała z rozpaczą:
— Ja nie chcę mieć drogiego dziecka! ono nie powinno się urodzić! Przecież my nie możemy całe życie marnieć jak teraz... Twój mąż zapewne opowiedział ci nasze zamiary... wiesz zatem, że Michaud, dawny podwładny mojego męża a teraz jeden z głównych urzędników w banku Kredytu narodowego, obiecuje mu korzystną posadę... mój mąż ma zamiar opuścić zakład pana Beauchêne’a, bo spodziewa się w banku świetnej przyszłości... Tylko początkowo będziemy mieli ciężkie chwile... bo zamiast pięciu tysięcy franków pensyi, jaką mój mąż zarabia w zakładzie, będzie miał w banku trzy tysiące sześćset franków... Więc jakże chcesz, byśmy mogli dopuścić urodzenia się drugiego dziecka, ponieść koszta słabości, mając trzysta franków miesięcznego dochodu! Jest to zupełnem niepodobieństwem, zburzeniem wszystkich naszych obliczeń! Urodzenie się tego nieszczęśliwego dziecka, pogrążyłoby nas na zawsze w ciasne warunki życia, których nie chcę, których mam dosyć!
— Zanadto szczęście budujesz na obliczaniach! — zauważyła Maryanna, ze spokojnym, łagodnym uśmiechem.
— Moje obliczenia są słuszne i od nich nie odstąpię! — mówiła Walerya z zaciętością. — Nie należy pomijać okazji szczęścia, bo drugi raz może się nigdy nie zdarzy! Jeżeliby mój mąż nie skorzystał z propozycji pana Michaud i pozostał w zakładzie, to stracilibyśmy nadzieję dojścia do majątku... prysłyby wszystkie nasze marzenia... posag dla Reginy, byt dostatni... słowem, całość naszych ambicyj... Jak możesz tego nie rozumieć moja droga?...
— Owszem, rozumiem... Tylko obliczenia tego rodzaju są dla mnie rzeczą obcą i trudno mi pojąć, by szczęście było od nich zawisłe... Dziwię się i smucę tem, co mi mówisz.. Dzieci są naturalnym wynikiem w każdem małżeństwie i trzeba witać z radością jako plon miłości a zarazem jako przyszłe bogactwo... Mnie się to wydaje rzeczą tak prostą i jedynie dobrą!
Walerya zaprzeczała, znów zalewając się łzami.
— To zależy od osobistych zapatrywań.... Ach! żebyś wiedziała, jaki mój mąż jest zrozpaczony! a przytem jak się wstydzi, że jest sprawcą tego nieszczęścia!... Ani na krok teraz z domu nie wychodzi... Dzisiaj jest niedziela, otóż wiesz, co on teraz robi?... otóż siedzi przy stole i pracuje w domu nad dodatkową robotą, o którą się postarał... Zawsze to trochę zwiększa nasze dochody... I jabym mu miała przysparzać tak niepotrzebnego wydatku! nie! nie! postanowiłam oprzeć się grożącemu nam nieszczęściu i zdobędę się na potrzebną ku temu wolę... bo mój mąż jest zbyt dobry i za skory poddawać się losowi!
Może niedopowiadane myśli zaczęły jej zbyt gwałtownie dokuczać, bo była teraz prawie nieprzytomna i płacząc, zaciskając ręce, jęczała:
— Nie... nie... to niemożliwe., ja nie jestem w ciąży... nie będę miała dziecka... nie chcę go!... nie chcę!
Maryanna, widząc jej boleść, przestała robić uwagi a posadziwszy ją obok siebie, całowała z czułością, pocieszając pieszczotliwemi słowami. Lękała się, czy aby dzieci tu nie wejdą, lecz były one zajęte w stołowym pokoju, zkąd dolatywały ich głosy i śmiechy. Utuliwszy łzy Waleryi, zaprowadziła ją do jadalni.
— Siadajmy do stołu!... siadajmy!... — wołali chłopcy, klaszcząc w ręce.
Podwieczorek był już przygotowany a Mateusz przy pomocy Reginy ustawiał symetrycznie cztery kompotierki z ciastkami i konfiturami. Chłopcy, pragnąc posługiwać, psuli porządek a Rózię trzeba było pilnować, by nie szarpała za obrus. Lecz gospodarując, bawiono się wybornie a Regina zręcznie się wywiązywała z roli przewodniczki pomiędzy znacznie młodszą od siebie dzieciarnią. Zarumieniła się, jakby już coś rozumiejąc, gdy Ambroży zaczął swej matce dowodzić, że Regina jest jego żoną a Rózia jest ich dzieckiem. Maryanna kazała mu być cicho, widząc, że oczy Waleryi znów zachodzą łzami i wszyscy zasiedli do podwieczorku, który wkrótce znikł, dzięki żarłoczności dzieci.
Minął tak przyjemnie spędzony dzień niedzielny a o godzinie dziewiątej wieczorem gdy dzieci już zasnęły, Mateusz i Maryanna znaleźli się sam na sam w sypialni. Uprosił ją, by zaraz się położyła i sam otulił ją kołdrą i poprawił poduszkę pod głową. Do godziny dziesiątej, o której miała wypić filiżankę ziółek lipowych, siedział przy niej, głośno czytając. Ziółka zaparzał własnoręcznie każdego wieczoru a gdy wypiła podaną filiżankę, mówił jej dobranoc, całując ją serdecznie, po bratersku w oba policzki. Była ona teraz dla niego zakazanym owocem, z czego niejednokrotnie oboje żartowali, nazywając się „pani“ i „panie“. Rozebrawszy się, położył się na swoje żelazne łóżko i zgasiwszy lampę, życzył jej rychłego zaśnięcia. Sam zaś nie zasypiał jeszcze, nadsłuchując jej oddechu a niejednokrotnie, chcąc się przekonać, czy śpi smacznie, wstawał nagle zbudzony w nocy i pochylał się nad nią, pragnąc, by nawet we śnie była otoczona jego pobożnem uwielbieniem. Powtarzało się to codziennie i Maryanna czczoną była przez Mateusza o każdej godzinie dnia i nocy. Kult względem niej uważał za najwyższy i za najlepszy, czcił w niej teraz matkę, matkę ukochaną i uwielbioną w swem cierpieniu, gotową na katusze porodu, by życie wiecznie mogło kwitnąć.




II.

We czwartek, w który Mateusz i Maryanna mieli przyjść na południowe śniadanie do państwa Séguin du Hordel, Walentyna zadzwoniła o godzinie dziesiątej na Celestynę, swoją pannę służącą i kazała się ubrać wykwintnie, by czekać na gości, leżąc na szezlongu w saloniku na pierwszem piętrze. Wymogła prośbami, by Maryanna przyszła wcześnie, pragnąc z nią pomówić poufalej, jako z kobietą, będącą w tym peryodzie ciąży co ona a pomimo to zdrową, zatem mogącą uspokoić chorobliwe a coraz przykrzej dokuczające jej trwogi.
Zażądała lusterka a przejrzawszy się w niem, potrząsnęła rozpaczliwie głową, bo widziała jak dalece zbrzydła. Delikatna jej cera jasnej blondynki pokryła się piegami a jedwabny szlafrok pawiego niebieskiego koloru, nie zakrywał zdeformowanej figury, której wiotkością tak niedawno się szczyciła.
— Czy pan jest w domu? — spytała.
Nie widziała męża od onegdaj. Pod pozorem interesów, jadał teraz najczęściej na mieście a rano nie wchodził do jej pokoju, wymawiając się troskliwością o jej spoczynek.
— Nie... proszę pani, pan wyszedł około godziny dziewiątej i jestem pewna, że nie wrócił.
— Dobrze... A gdy tylko państwo Froment nadejdą, to niechaj ich proszą tutaj do mnie.
Niedbale wzięła książkę do ręki i wyczekiwała na przyjście swoich gości.
Niespodziewane zajście w ciążę Walentyny, było nieustającą przyczyną burzy w pożyciu państwa Séguin. W pierwszych czasach Séguin z brutalnością dowodził, że to dziecko nie może być jego, bo jest niezbicie przekonany, iż zachował jaknajściślejsze środki ostrożności, wręcz więc oskarżał żonę, że miała kochanka a na podstawie tego twierdzenia, wybuchał gniewną zazdrością, wymyślał jej gburowato i groził biciem, tracąc świadomość samego siebie i wychodząc z roli eleganckiego sceptyka, popisującego się w świecie z przerafinowanemi pesymistycznemi teoryami. Sceny pomiędzy małżonkami bywały okropne. Żona wreszcie wymogła, by doktór Boutan został zawezwany na sędziego. Doktór, wypytawszy się męża na stronie, tłomaczył mu, iż używane przez niego środki ostrożności, niezawsze bywają skuteczne i przytaczał mu mnóstwo przykładów, gdzie tychże samych okolicznościach, żona zaszła w ciążę, lecz Séguin bronił się zawzięcie a jeżeli dał się zachwiać w swych twierdzeniach, było to tylko chwilowem ustępstwem i dokuczał żonie po wyjściu doktora z tem większą zajadłością. Wymyślał na niego, utrzymywał, że jest przekupionym wspólnikiem, odchodził od przytomności z gniewu, otrzymując tak srogą lekcyę bezpożyteczności środków, jakich używał, by nie mieć więcej dzieci. Przykre położenie zdawało się być bez wyjścia, albowiem mąż, ufny, iż uczynił co należało, dla oszukania zwykłego biegu natury, mógł na zawsze pozostać w powątpiewaniu o wierności żony.
Państwo Séguin dalej prowadzili życie światowe, Walentyna, nie mówiąc nikomu, że jest przy nadziei, ściskała się coraz mocniej gorsetem, tańczyła na balach, piła szampan podczas kolacyi po teatrze; on zaś ukrywał swe wybuchy brutalnej zazdrości i wśród ludzi był równie oderwany, ironiczny, jak zwykle. Dotąd, Walentyna nie miała sobie nic do wyrzucenia i pragnęła zachować swego męża dla siebie, chociaż czyniła to więcej przez kobiecą próżność, aniżeli przez przy wiązanie, bo jak otwarcie mówiła mężowi, czynił on wszystko co mógł, by wzięła sobie kochanka, o którego w tak grubiański sposób ją posądzał. Zatem, jeżeli zadawała sobie męczarnię ściskania się gorsetem i narażania na poronienie, czyniła to w celu utrzymania stosunków z mężem, który byłby ją porzucił, gdyby przestała być towarzyszką jego światowych upodobań. Lecz pewnej nocy, wróciwszy po jakiejś hulance do domu, o mało co nie umarła w boleściach i odtąd tak zaniemogła, iż prawie nie opuszczała swej sypialni. Ciąża jej była niezmiernie przykra i nie dająca chwili wytchnienia a stosunek domowego pożycia z mężem, jeszcze się pogorszył. Stało się tak, jak przewidywała. Séguin, wciąż w najfatalniejszym humorze, szukał powodu do kłótni z nią przy każdem nawet najkrótszem spotkaniu. Ta chora, tracąca urodę żona, niecierpliwiła go do najwyższego stopnia. Okazywał wstręt, jaki w nim wzbudzała i zaczął coraz częściej z domu wychodzić a wreszcie zupełnie powrócił do dawnego kawalerskiego życia. Gry hazardowne zawsze go nęciły a teraz żądza ta przez jakiś czas hamowana, wybuchła z siłą źle ugaszonego pożaru. Noce spędzał najczęściej w klubie z kartami w ręku a resztę czasu hulał z kobietami, chwaląc ich spryt, że umieją uniknąć ciąży i pozostają zawsze równie powabne, ładne i gotowe do wszelkiej zabawy. Uniewinniał się przed znajomymi, że mając żonę chorą, jest; zmuszony szukać rozrywki z innemi kobietami. Lecz wesołe życie bynajmniej go nie uspakajało i jawiąc się w domu, wpadał w wściekłość na widok cierpiącej żony, krzycząc, że ma ochotę ją zabić, bo ten jej widok jest dla niego afrontem i szyderczem wyznaniem winy.
Kwadrans po jedenastej godzinie weszła Celestyna.
— Czy to pan powrócił? — spytała z żywością Walentyna, upuszczając książkę trzymaną w ręku.
— Nie proszę pani, to państwo Froment...
— Proś, niech wejdą... A gdy pan wróci, powiedz mu, że państwo Froment już przyszli.
Gdy wprowadzono Maryannę i Mateusza, uniosła się z kanapy i wyciągając obie dłonie, witała uprzejmie:
— Niechaj mi droga pani wybaczy, że z taką natarczywością nastawałam, by pani do mnie przyszła... lecz doprawdy nie mogłam wybrać się do pani osobiście... nie wychodzę z domu... muszę prawie ciągle leżeć... a nasz poczciwy doktór Boutan upewniał mnie, że pani dzielnie znosi swoje niedomaganie... Jakże szczerze jestem państwu wdzięczna, żeście zechcieli przyjąć moje zaprosiny na drugie śniadanie... Niezmiernie pragnęłam widzieć was oboje i pomówić z wami... Niechaj droga pani spocznie na tym fotelu... tuż przy mnie...
Mateusz, patrząc na nią, dziwił się w myśli, widząc ją tak bardzo zmienioną, mizerną, żółtą, bo tak niedawno podziwiał ją w pełni wdzięków i krasy uroczej blondynki. Ona zaś chciwie wpatrywała się w Maryannę, niewymownie zdziwiona jej spokojnym wyglądem twarzy, jej zdrowiem i łagodnem wejrzeniem, świadczącem o niezmąconem szczęściu.
— To ja pani dziękuję za jej miłe wezwanie — odparła równie uprzejmie Maryanna. Ruch jest mi zalecony, więc przyszliśmy na piechotę i bardzo rada jestem z tego spaceru. O, gdyby pani chciała, to niezawodnie mogłaby odbywać codziennie przechadzki... silne postanowienie przełamuje chęć leżenia, zwykłą w naszym stanie...
Zaczęły z sobą rozmawiać a Mateusz, nie chcąc im przeszkadzać, wziął książkę leżącą na stoliku i wczytał się pilnie, by miały przekonanie, iż nie słyszy o czem mówią. Dotychczasowo mało się znały, bo nic nie było pomiędzy niemi wspólnego, ani pod względem idei, ani też sposobu życia, wszakże teraz nagle je zbliżyła jednakowość położenia. Walentyna pragnęła się dowiedzieć mnóstwa szczegółów, potrzebowała znaleźć uspokojenie i otuchę. Zaczęła mówić o doktorze Boutan, chcąc usłyszeć zapewnienie, że nigdy nie umarła żadna położnica przez niego doglądana i że niema zręczniejszego, niż on akuszera. Maryanna, zdziwiona temi pytaniami, zrobiła jej uwagę, że powinna znać sposób obchodzenia się doktora z choremi, ponieważ już dwukrotnie miała z nim do czynienia. Tak, niezawodnie, wszakże czuła, że ją to uspakaja, gdy słyszy pochwalne o nim zdanie innej kobiety, kilkakrotnie przez niego doglądanej. Zarzucała Maryannę pytaniami, powracając do każdego szczegółu, dopominając się o drobiazgowe określanie doznawanych symptomatów, o ścisłe oznaczenie miejsca każdego bólu i jakiej ten ból był natury, a co najlepiej jeść, jak, ile spać, oraz jakiem Maryanna ulega myślom, wrażeniom i wsłuchiwała się w odpowiedzi, będące historyą szczęśliwie odbywanej ciąży. Maryanna, domyślając się właściwej przyczyny tylu pytań zaspakajała cierpliwie zaniepokojoną ciekawość Walentyny a chcąc odwrócić dokuczające jej trwożliwości, upewniała, że wszystko odbędzie się jaknajlepiej i że niezawodnie urodzi syna. Wtem, Walentyna wybuchła gwałtownym płaczem:
— Ach nie!... nie!... czuję że umrę!... jestem pewna że umrę!...
Myśl o śmierci dokuczała jej bezustannie, tylko nie miała przed kim wypowiedzieć swej obawy.
Rozstrojone mając nerwy życiem, jakie zwykle wiodła, zrozpaczona teraźniejszemi domowemi scenami i ciągłą nieobecnością męża, z łatwością ulegała najczarniejszym przypuszczeniom, biorąc urojenia za rzeczywistość; wierzyła więc, że to dziecko, którego zapowiedź popsuła jej życie, przyjściem swem życie jej zabierze.
— Dlaczego ma pani umrzeć! — zawołała wesoło Maryanna. — Nie śmierć przybędzie, lecz nowe życie! A czy wie pani, jakie jest ogólne mniemanie?... oto, że kobiety tworzące sobie takie smutne urojenia, zwykle odbywają połóg w jaknajszczęśliwszych warunkach!
Mateusz łagodnie się uśmiechnąwszy z poczciwego kłamstwa swej żony, stanowczo je potwierdził, co uspokoiło rozpaczającą Walentynę. Patrzała na gości z wdzięcznością, chwytając każde dobre słowo, gotowa prosić, by stanowczo ją upewnili, iż słabość odbędzie się dla niej pomyślnie. Przestała płakać i leżała znużona, gdy znów weszła Celestyna i na nieme pytanie wzroku pani odpowiedziała:
— Nie, proszę pani... pan jeszcze nie wrócił... Ale przyszła Zofia Couteau, „la Couteau“ jak ją wszyscy nazywają w Rougemont... to ta kobieta, o której pani mówiłam... ona przywozi mamki ze wsi do Paryża...
Walentyna łagodniała pod wpływem stów Celestyny, którą w pierwszej chwili chciała wyłajać, że niepotrzebnie tu wchodzi, kiedy pan jeszcze nie wrócił.
— Więc cóż? — A więc la Couteau jest tutaj.,. A ja pani przedstawiałam, że jeżeli pani zechce jej rozkazać, by zaraz teraz oglądała się za dobrą mamką, to na pewno znajdzie co potrzeba i przywiezie na dzień oznaczony.
La Couteau, która stała za uchylonemi drzwiami, ośmieliła się wejść, nie czekając wezwania. Była to nizka, sucha i żywa kobieta o wyglądzie chłopki, lecz pewna siebie i rozgarnięta, bezustannemi podróżami do Paryża. Sciągła jej twarz o małych, bystrych oczach, spiczastym nosie, byłaby dość przyjemna, gdyby nie usta wązkie i chytre. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czarną pelerynę, czarne filcowe rękawiczki i czarny czepek z żółtemi wstążkami, co nadawało jej pozór zamożnej wieśniaczki w świątecznym stroju, wybierającej się na mszę do parafialnego kościoła.
— Czyście sami byli mamką? — spytała Walentyna, patrząc na jej postać.
— Tak, proszę pani, ale to już dawno, przed dziesięciu laty, gdy sama miałam dopiero lat dwadzieścia. Potem wyszłam za mąż a mając przekonanie, że do niczego dojść nie można, wysługując się jako mamka, postanowiłam innym to raić.
Uśmiechnęła się powściągliwie, jakby dla wyrażenia swego lekceważenia dla rzemiosła dojnej krowy, sprzedającej swoje mleko bogatym rodzicom dzieci w mieście. Lecz zlękła się, że może za wiele okazała szczerości, więc pokorniej dodała:
— Osobom, które za to płacą, człowiek radby oddać usługę... a mnie doktór zapowiedział, że już nigdy nie będę miała dobrego mleka... więc zamiast szkodzić biednym niewiniątkom, źle je karmiąc, wolę się dla nich starać o dobre mamki...
— Więc przywozicie mamki do biura stręczeń w Paryżu?...
— Tak proszę pani... Przywożę je dwa razy na miesiąc i nie do jednego biura stręczeń ale do kilku a przedewszystkiem do biura Broquette przy ulicy Roquepine... Jest to pierwszorzędne biuro w Paryżu i tam nigdy nikogo nie oszukano... Zatem, jeżeli pani pozwoli, to wybiorę mamkę co się zowie, najlepszą z całej okolicy... Znam się na tem i pani może mi zawierzyć.
Celestyna, widząc, że pani się waha, postanowiła opowiedzieć, jakim sposobem dziś właśnie la Couteau tutaj przyszła:
— Ona, wracając na wieś, zwykle wiezie tam niemowlę, dziecko mamki pozostającej w Paryżu, albo też dziecko osób, nie mających możności trzymania mamki u siebie a więc oddających je na wychowanie poczciwym ludziom, którzy się tem trudnią. Więc la Couteau wstąpiła mnie odwiedzić, bo my z jednej wsi jesteśmy a przechodzić musiała tędy, gdyż zabrać ma a sobą dziecko pani Menoux...
Walentyna, interesująca się teraz połogami i ciążą wszystkich kobiet, które znała lub widziała, przerwała Celestynie wykrzyknikiem:
— Więc niciarka już jest po połogu! Dlaczego mi o tem nie powiedziałaś?... Mów... jak się to odbyło?...
Owa pani Menoux, była żoną dawnego żołnierza, pięknego mężczyzny, który obecnie zarabiał sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jako dozorca w jednem z muzeów. Rozkochana w swoim mężu, pragnęła otoczyć go dobrobytem, więc założyła sklepik z nićmi i tasiemkami i sprzedając różne drobiażczki, zarabiała prawie tyle co on a to im pozwalało żyć we dwoje, zupełnie dostatnio.
Celestyna wielokrotnie bywała łajana przez swą panią, za przesiadywanie w sklepiku niciarki, teraz więc tryumfowała, że pani sama stawia jej pytania. Drwiące szyderstwo błysnęło w jej oczach i czując, jaką wagę będzie miała jej odpowiedź, rzekła poufale:
— Wszystko się odbyło jaknajlepiej... Po krótkich i niewielkich cierpieniach urodziła ślicznego chłopca... Wyznać wolę, proszę pani, że nie mogłam wytrzymać i co tchu dziś rano zbiegłam, by się dowiedzieć... Ale każdy byłby przecie ciekawy... więc może pani nie będzie się na mnie za to gniewała...
Walentyna głową łaskawie skinąwszy, zaczęła się dopytywać, więc Celestyna znów głos zabrała:
— Wszystko odbyło się tem składniej, że pani Menoux była w dobrych rękach... Zaleciłam jej, by wezwała panią Rouche z ulicy du Rocher, bo jedna z moich przyjaciółek, przez nią akuszowana, dotąd nie może się jej odchwalić... Może nie jest ona taka uczona i taka bogata jak pani Bourdien, mająca klinikę położniczą przy ulicy Miromesuil, ale za to jest i tańsza a przecież, gdy się zastanowić, to się wie, że przy każdym połogu robota jest jednakowa... Oj ta pani Rouche, to niezwykle zręczna kobieta i przyznać jej należy, że zawsze się umie zastosować do każdego życzenia...
Nagle zamilkła, spostrzegłszy zatrzymany na sobie badawczy wzrok Mateusza. Cóż ona takiego powiedziała, że ten pan tak dziwnie na nią spojrzał?.. Zmieszała się i z zaniepokojeniem rzuciła okiem na swoją figurę, była bowiem w szóstym miesiącu ciąży i ściskała się nadmiernie, w obawie, że inaczej mogłaby miejsce utracić. Już miała kiedyś dziecko, gdy przyjechawszy ze wsi do Paryża, dała się zbałamucić dorosłemu synowi domu, w którym służyła, lecz przy pomocy pani Rouche, urodziła dziecko nieżywe, bo tego rodzaju połogi były specyalnością owej usłużnej akuszerki. Tym razem, ojcem jej dziecka musiał być jeden z dostawców sklepowych, lecz nie chciała się nadtem zastanawiać, zła, że dała się tak złapać, bo była pewna, że nabyła dostatecznego doświadczenia, by mieć kochanków, nie narażając się na niepotrzebne następstwa. Panowała wszakże nad sobą a nawet bywała wesoła jak zwykle, gdyż postanowiła znów się udać do zachwalanej przez siebie pani Rouche, by się wszystko odbyło, jak za pierwszym razem. Miała zamiar opuścić służbę na miesiąc, prosząc panią, o pozwolenie pojechania do Rougemont, dla zamknięcia oczu umierającej matce, o której zmyślonej chorobie już teraz zawczasu mówiła. Po chwilowym namyśle, Celestyna przybrała minę niewiniątka i dodała:
— Wszystko co opowiadam o pani Rouche wiem od moich przyjaciółek... przecież sama na sobie nie mogłam sprawdzić, bo jestem uczciwą dziewczyną...
Mateusza wszakże nie przekonała. Ten, patrząc na jej wyzywającą postać i młode, zdrowe ciało, pomyślał, że nie należy jej dowierzać, bo jakoś zbyt dużo wie o akuszerkach. Celestyna domyślała się, że ten pan odgaduje prawdę, więc zamilkła.
— A dla czegóż niciarka nie zatrzymuje dziecka przy sobie?.. spytała Maryanna.
La Coutean spojrzała na nią z ukosa z najwyższą niechęcią. Po co się wtrąca ta pani, będąca w ciąży! jeżeli ma zamiar sama karmić swoje dziecko, to niechaj innych do tego nie namawia, bo tym sposobem psuje ludziom zarobek.
Celestyna uszczęśliwiona, że rozmowa już się zwraca w inną stronę, zawołała:
— Pani Menoux nie może mieć dziecka przy sobie, bo byłoby jej z tem bardzo niewygodnie. Sklepik ma maleńki a prócz tego tylko jeden pokój, w którym sypia i jada ze swoim mężem. A wreszcie i ten pokój jest niewielki a przy tem okno wychodzi na ciasne, ciemne podwórko... dziecko i tygodniaby nie wyżyło w takich warunkach... przytem pani Menoux jest wciąż zajęta sprzedawaniem w sklepie, więc nie miałaby czasu na doglądanie dziecka; nie ma służącej, zatem sama gotuje i niemało ma z tem kłopotu, by wyśpieszyć na godzinę, gdy mąż wraca do domu... Oj pewnie, że pragnęłaby ona módz dziecko przy sobie zatrzymać! to wzorowe małżeństwo, bardzo się z sobą kochają i nigdy się nie kłócą...
— Tak, są matki, których mi bardzo jest żal, odezwała się Maryanna smutnym głosem. Ale niciarka nie jest naglona nędza... więc dziwi mnie, że się poddaje rozłączeniu ze swojem maleństwem... Jabym chyba umarła z rozpaczy, gdyby mi zabrano moje dziecko i wywieziono gdzieś daleko, by powierzyć nieznanej kobiecie...
La Couteau czuła się teraz osobiście obrażoną, więc we własnej obronie przybrawszy minę słodkiej, dobrej kobiety, przywiązanej do dzieci i czule dla nich usposobionej, rzekła przekonywająco:
— Rougemont jest prześliczną miejscowością... i niedaleko od Paryża... tuż pod Bayeux... a ludzie w naszej okolicy tacy dobrzy, iż każdego chociażby do rany przyłożyć... Przytem Bougemont szczyci się wybornem powietrzem, mnóstwo osób wyleczyło się z wielu chorób, przesiedlając się z miast do nas, chociażby na jedno lato. A niemowlątka, powierzane nam przez rodziców, kochamy jak nasze własne dzieci i daję słowo honoru, że są pielęgnowane, jak nie można lepiej. A toż to trzeba być bez odrobiny serca, by się nie przywiązać do takich aniołeczków!
Lecz i la Couteau zamilkła, spostrzegłszy, w jaki sposób patrzy na nią Mateusz. Była ona niezwykle sprytna, więc może poczuła, iż w głosie jej dźwięczy fałszywa nuta. A wreszcie, pocóż miała tutaj napróżno wychwalać pobyt dzieci w Rougemont, kiedy ta pani życzy sobie mieć mamkę w Paryżu. Więc dodała po chwili:
— A zatem jestem na rozkazy pani... i zaraz zacznę upatrywać młodą, zdrową mamkę... przywiozę pani, co będzie najlepszego...
Walentyna nie słuchała, zamyśliwszy się nad szczęśliwym połogiem pani Menoux. Uważała to za wyborną dla siebie przepowiednię, więc się ożywiła i rzekła z niespodziewaną stanowczością:
— Nie... nie potrzeba... nie chcę brać żadnych przedwczesnych zobowiązań... Gdy pora nadejdzie, poślę do biura stręczeń, gdzie przywozicie mamki i wezmę tę, która będzie odpowiadała moim wymaganiom...
I już nie zważając na tę kobietę, którą odprawiła ruchem ręki, zaczęła rozmawiać z Maryanną, pytając ją:
— Zatem pani ma zamiar i tym razem sama karmić?..
— Tak. Pani wie, że pod tym względem, ja i mój mąż mamy własne zapatrywania... i zdawałoby się nam, że dziecko przestaje być naszem, gdyby mamka poiła je swojem mlekiem...
— Rozumiem was, drodzy państwo!.. Ach gdybym mogła karmić moje dzieci! Ale jest mi to wzbronione... wprost nie jestem w stanie podołać temu zadaniu...
La Coutean stała nieruchomie przy drzwiach, mocno niezadowolona, że nie dobiła targu, bo spodziewała się datku za swoją fatygę i usłużność. Z nienawiścią patrzała bokiem na tę panią, osobiście karmiącą swoje dzieci i jej przypisywała nieudanie się interesu. Musi to być coś ładnego! myślała. Zapewne niema grosza przy duszy i dlatego udaje, że brzydzi się mamkami!
Na stanowczy giest i spojrzenie Celestyny, la Couteau pokornie się ukłoniła i razem z nią wyszła z pokoju.
Prawie równocześnie nadszedł Séguin, wytworny jak zawsze, uśmiechnięty i zadowolony z wycieczki do miasta, gdzie odnajdywał wyborny humor opuszczający go, gdy się znalazł z żoną sam na sam.
— Przepraszam... najmocniej państwa przepraszam, bo zdaje mi się, że się trochę spóźniłem... Lecz miałem do załatwienia różne sprawy, nie ulegające zwłoki... Droga pani, cieszę się niewymownie, widząc panią tak zdrowo wyglądającą... i ciebie, panie Froment, witam z niemniejszą przyjemnością...
Zapomniał powitać żonę, której nie widział od onegdaj; wreszcie zbliżył się ku niej i pocałował z lekka w głowę, nieledwie do tego zmuszony jej spojrzeniem pełnem wymówki.
— Czy dobrze spałaś?..
— Dziękuję ci, tak, dobrze spałam...
Wymawiając te słowa, o mało co nie wybuchnęła płaczem, który ją teraz coraz częściej porywał, skutkiem rozdrażnienia, w jakiem się ciągle znajdowała. Opanowała się wszakże przez wzgląd na gości. Kamerdyner stanął we drzwiach, oznajmiając, że śniadanie podano.
Wsparta na ramieniu Maryanny, Walentyna szła z wysiłkiem, prowadząc gości do obszernej pracowni zajmującej cały środek pałacu a w której na uboczu stół był zastawiony. Z bolejącym uśmiechem przepraszała Mateusza, iż nie podała mu ręki, by ją prowadził i prosiła obu mężczyzn, by poszli przodem, nie zważając, że one we dwie będą szły powoli. Przy stole usiadły obok siebie na wygodnych krzesłach, umyślnie dla nich przygotowanych.
Ujrzawszy tylko cztery nakrycia, Maryanna zadała pytanie, które już od chwili miała na ustach:
— A dzieci?.. jeszcze ich nie widziałam... Czy aby nie są chore?..
— O nie! tegoby tylko brakowało! — zawołała Walentyna. — Rano są zwykle zajęte z nauczycielką, z którą pracują do południa...
Mateusz, którego oczy spotkały się ze wzrokiem Maryanny, ośmielił się zapytać:
— A więc dzieci nie jadają śniadania razem z państwem?..
— Nigdy na to nie pozwalam, gdy mamy gości! — rzekł porywczo Séguin. — Dość ich mamy, gdy jesteśmy sami. Niema nic nieznośniejszego nad dzieci przy stole... zwłaszcza nasze dzieci... państwo nie możecie sobie wyobrazić, jak są źle wychowane...
Niemiłe te słowa wywołały ciszę, podczas gdy kamerdyner podawał jajka siekane z truflami.
— Pokażę państwu nasze dzieci... ale trochę później — odezwała się łagodnie Walentyna. — Każę je przyprowadzić w czasie deseru...
Pomimo, że państwo Séguin przyjmowali Maryannę i Mateusza jak bardzo blizkich znajomych, śniadanie składało się z wyborowych potraw i było zbytkowne. Po jajkach z truflami podano morskie ryby, pieczone na ruszcie, faszerowane bekasy i raki. Do picia był szampan mrożony w dzbanie, białe i czerwone wina burgundzkie.
Na zrobioną uwagę, iż nie są to pokarmy i napoje zalecane przez doktora Boutan, pan domu ruszył ramionami, mówiąc:
— Doktór jest nudny ze swojemi teoryami. Któż jest w stanie wiedzieć co jest zdrowe a co szkodliwe?..
Séguin już nie miał swobodnej, zadowolonej twarzy, z jaką powrócił z miasta. Zniecierpliwiony widokiem chorej żony, nie był w stanie tego ukryć, nawet przy ludziach obcych i dość było, aby przez chwilę był w domu, by stać się szorstkim, opryskliwym, nieledwie, że grubiańskim. Wytworność jego ułożenia była maską sztucznie podtrzymywaną a teraz, będąc wciąż rozdrażniony niespodziewaną ciążą żony, okazywał się jakim był rzeczywiście, to jest człowiekiem brutalnym i okrutnym, z nerwami nadwerężonemi skrajną rozpustą. Noce spędzone przy kartach, hulanki z kochankami, kładł na karb żony, obwiniając ją, że go do tego zmusza, będąc teraz niezdolną do żadnego użytku. Rąbanemi ostro słowy, dokuczał jej z zawziętością, zwłaszcza czując się zmęczonym życiem, jakie pędził po za domem. Skarżył się bezustannie, że jest coraz nieznośniejszą i że pożycie z nią równa się piekłu.
Podczas śniadania były chwile niezmiernie przykre. Kilkakrotnie w trakcie ogólnej rozmowy, państwo Séguin wymienili pomiędzy sobą krótkie zdania, tnące jak ostrza szabli a wypadło to zawsze bez żadnego powodu, z byle jakiej okazyi, chociażby przy podawaniu jakiej potrawy, uwagi o rzeczach obojętnych, o pogodzie. Dla osób nieobeznanych z położeniem, mogło to nawet być niedostrzeżone, chociaż łzy dławiły głos biednej wciąż obrażanej kobiety, podczas gdy mąż szyderczo na nią spoglądając, z werwą podtrzymywał rozmowę, opowiadając wiadomości bieżące, rozprawiając o koniach, o literaturze i sztuce a zawsze pozując na krańcowy pesymizm i robiąc wyznanie wiary: że świat nie wart szczypty prochu, któraby go wysadziła w powietrze. Jednakże jakieś słowo przez niego rzucone podnieciło Walentynę do buntu. Zaczął się uniewinniać, bo bał się jej, gdy doprowadzona do ostateczności, traktowała go z góry z wielkopańską dumą, wzgardliwie dając mu do zrozumienia, jaka przepaść pomiędzy nimi istnieje pod względem urodzenia. Znów mroźne powietrze wionęło pomiędzy pięknymi kwiatami, zdobiącemi zastawę stołu.
Odtąd Walentyna zaczęła wyłącznie rozmawiać z Maryanną, z którą tyle miała teraz łączności, znajdując się w tym samym co ona miesiącu ciąży. Séguin zaś wylewał z siebie resztę goryczy, narzekając przed Mateuszem na nieprodukcyjność swoich rozległych dóbr Chantebled. Nawet zwierzyny było tam obecnie coraz to mniej i z trudem umieszczał akcye prawa polowania, dochód Chantebled malał z każdym rokiem. Nie ukrywał więc, iż chętnieby się pozbył tych obszarów, lecz gdzież znajdzie kupca na to dzikie pustkowie składające się z zarośli, bagnisk i kamieni! Mateusz słuchał z wytężoną uwagą, bo polubił Chantebled podczas długich pieszych wycieczek, odbywanych w lecie.
— Czy pan rzeczywiście jesteś przekonany, że te obszary nie nadają się do uprawy?.. Doprawdy, szkoda patrzeć na tyle ziemi, leżącej odłogiem.
— Uprawiać Chantebled! — zawołał Séguin. — A chciałbym widzieć śmiałka, któryby się odważył na coś podobnego! Tam rosnąć mogą tylko kamienie a co najwyżej żaby!
Podczas deseru Maryanna przypomniała Walentynie, że miała przywołać dzieci a bardzo sobie życzyła je zobaczyć i ucałować. Lecz zaszła okoliczność, skutkiem której Walentyna znów puściła w niepamięć obietnicę pokazania swego syna i córki.
Kamerdyner, zbliżywszy się do pani domu, rzekł półgłosem, nieco się pochylając za jej krzesłem:
— Pan Santerre pyta się, czy pani zechce go przyjąć?..
Walentyna uszczęśliwiona z niespodziewanej wizyty, zawołała:
— Wreszcie sobie przypomniał o nas!.. Prosić, niech wejdzie!
Santerre przez chwilę się zawahał, widząc ich wszystkich zebranych przy stole a gdy na powitanie pocałował rękę Walentyny, rzekła do niego swym znużonym, powolnym głosem:
— A więc pan jeszcze żyjesz?.. Myślałam, że się dopiero zobaczymy na tamtym świecie... Przeszło dwa tygodnie jak się pan tutaj nie pokazałeś... Nie szukaj pan wymówki... Wszak to rzecz naturalna, że obecnie wszyscy mnie unikają...
Séguin drwiąco się uśmiechnął, bo słowa żony zastosował w części do samego siebie. Santerre zaś rzeczywiście bywał, tutaj coraz rzadziej od chwili gdy niespodziewana ciąża Walentyny stała się widoczną i odstręczyła go od dalszego prowadzenia miłosnej kampanii. Osądził, że najmądrzej będzie przeczekać złą porę, by później wrócić do rozpoczętego oblężenia. Lecz zjawiając się tutaj, był jeszcze słodszy i uprzejmiejszy niż zwykle, wiedząc, że Walentyna jest obecnie brutalizowaną przez męża a więc spragnioną słów pieszczotliwych.
— Ach droga pani! jeżeli nie często przychodzę to jedynie mając wzgląd na chwilowe pani niedomaganie... lękam się przyjść nie w porę... A prócz tego pani wie, że obecnie jestem niesłychanie zajęty, bo muszę bywać na wszystkich próbach w teatrze... moja szuka będzie już niedługo na afiszu...
Patrząc na nią jakby z oczarowaniem, zaczął ją odurzać komplementami cedzonemi w zachwycie:
— Jaka pani jest prześliczna w tej luźnej sukni, w której byłoby brzydko każdej innej kobiecie... Tak... tak... jesteś pani prześliczna... to słowo najlepiej określa teraźniejszą pani urodę... jeszcze nigdy nie wyglądałaś pani tak świeżo... tak uroczo...
Séguin parskał śmiechem, uważając słowa Santerre’a za zjadliwe kpiny. Pomimo swej tyranicznej zazdrości, Séguin nigdy nie przypuszczał by Santerre mógł być kochankiem jego żony, chociaż sam ich ku temu popychał, nieledwie że rzucając ich we wzajemne objęcia pod pozorem koleżeńskich stosunków, które pojmował na swój sposób, jako wykluczenie wszelkiej powściągliwości w zachowaniu się i mowie. Gdy Séguin, ulegając szaleństwu posądzeń, wrzeszczał pieniąc się z gniewu, że nie on jest ojcem jej dziecka, natychmiast rzucał jej najobelżywsze zniewagi, że oddała się pierwszemu lepszemu z domowej służby, albo, że kiwnęła na kogoś z przechodzących ulicą. Santerre w jego pojęciu pozostawał tylko przyjacielem a jako przed takim nie miał nic skrytego i chętnie pokazywał mu żonę chociażby w kąpieli, pod pozorem, by się przekonał, jaka ta Walentyna jest zabawna w wodzie.
— To się z ciebie wyśmiewał wołał Séguin uradowany.
Lecz Walentyna dziękowała Santerre’owi za jego miłe słowa i spojrzeniem wypowiadała mu swoją wdzięczność, którą na zawsze za to względem niego zachowa.
Santerre, przywitawszy się z Mateuszem, złożył ukłon Maryannie, z którą go zapoznała pani domu. Te dwie kobiety brzemienne, siedzące obok siebie w towarzystwie swoich mężów, musiały mu się wydać niezmiernie komicznem zjawiskiem, bo ironiczny uśmiech, cisnący mu się na usta, skrył pod zdwojoną jeszcze uprzejmością, uniewinniając się ze swego najścia w porze śniadaniowej.
Wtem Séguin zaczął się niecierpliwić, że zbyt powoli przynoszą dania a gdy Walentyna zrobiła mu uwagę, że to jego wina, bo późnem przyjściem do domu zmienił porę śniadania, znów zaniosło się na kłótnię pomiędzy małżeństwem.
Czarną kawę i likiery kamerdyner przygotował w innym rogu obszernej komnaty i zajął się prędkim uprzątnięciem śniadaniowego stołu. Walentyna położyła się na kanapie, wśród futrzannych dywanów i poduszek, prosząc gości, by sami zajęli się kawą, ponieważ jest zbyt osłabiona i nie może im usłużyć. Maryanna ofiarowała się z wyręczeniem jej, mówiąc, że z ochotą będzie się ruszać po tak długiem siedzeniu. Po kawie nalała w kieliszeczki koniaku a panowie otrzymali pozwolenie na zapalenie papierosów.
— Ach wiesz, mój drogi, mówił Santerre do gospodarza domu, nie możesz sobie wyobrazić przy jak ciekawych operacyach byłem temi dniami obecny w klinice doktora Gaude.
Lecz opowiadanie zostało przerwane zameldowaniem wizyty baronowej de Lowicz, która pragnęła się dowiedzieć o zdrowiu pani. A gdy ją poproszono, by weszła na górę, pobiegła ku Walentynie i całując ją mówiła:
— Nie chciałem cię nachodzić moja droga... Lecz kiedy mnie wpuściłaś, to rada jestem, że mogę cię widzieć a zarazem powiedzieć, że całem sercem boleję na tobą!
Wpadła w kółko sobie znajome, jak to zauważyła, spojrzawszy po obecnych i każdemu z kolei podała rękę na powitanie. Mateuszowi wydało się, że uścisnęła mu dłoń znacząco, krótko i mocno, darząc go ironicznem spojrzeniem, jak zwykle od dnia, gdy się nie stawił na jej uprzejme zaprosiny. Ironia widoczną teraz była na całej jej twarzy, ta sama głęboka ironia co u Santerre’a, gdy zrobiła w myśli spostrzeżenie nad przyjaznem zbliżeniem się dwóch brzemiennych kobiet. Zebrały się, by razem jeść śniadanie ze swoimi mężami! Okoliczność ta wydała się jej bardzo śmieszną i zabawiona ich widokiem prostowała się i pyszniła cienkością swojej figury, gibkiemi ruchami wyzywająco pięknego ciała. Nigdy nie oddawała się większej rozpuście niż temi czasy, czuwając wszakże nad zachowaniem pozorów, bo pragnęła utrzymać się na stanowiska kobiety wszędzie wstęp mającej i królującej we wszystkich salonach.
Zwróciwszy się ku Maryannie, która była jej blizką kuzynką, rzekła:
— Zapewne musisz być uszczęśliwiona, bo oto piąte dziecko zaraz ci przybędzie i będziesz mogła pomyśleć o szóstem... Nie, nie, ja nie żartuję z ciebie... Owszem, wybornie to rozumiem, że lubiąc dzieci, masz ochotę dojść do tuzina!
— Odgadłaś cyfrę, którą sobie oznaczyłam — odpowiedziała Maryanna ze spokojnym uśmiechem. — Rzeczywiście oznaczyłam sobie, że powinnam mieć dwanaścioro dzieci.
— Wielki Boże! — jęknęła Walentyna. — A ja przysięgam, że nigdy już nie będę miała więcej dzieci, jeżeli to, które noszę mnie nie uśmierci!
Séguin, chcąc wszcząć na nowo rozmowę z Santerr’em, przerwaną przyjściem baronowej, rzekł do niego głośno:
— Więc powiadasz żeś widział zadziwiające operacye w klinice doktora Gaude?..
Ale baronowa zabrała głos, nie dozwalając zaraz odpowiedzieć zapytanemu:
— Ach doktór Gaude!.. więc pan go zna?.. proszę! błagam, powiedz mi pan o nim wszystko co wiesz! Wciąż o nim słyszę jak o nadzwyczajnym człowieku...
Santerre rzekł z pobłażliwością:
— Tak, jest on rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem... Potrzebowałem porobić notatki do przyszłego mego dzieła, więc asystowałem przy siedmiu czy ośmiu operacyach, robionych przez doktora Gaude. Zapewne państwo wiecie, że w obecnej chwili weszło w modę chodzenie do jego kliniki... wszyscy tam biegną patrzeć na operacyę jak na niezwykle ciekawe widowisko.. nawet panie współubiegają się o pozwolenie asystowania... Spotkałem się tam z całym Paryżem bywającym na sensacyjnych pierwszych przedstawieniach... Gaude, nie zważając na patrzących, bierze jedną, dwie, trzy ze swoich pacyentek i kraje je ze zdumiewającą maestryą, z niezrównanem brie, tak, że bierze ochota do oklasków. Szybko, w mgnieniu oka, wycina im wszystko, najzupełniej wszystko i podobno, że bez żadnych złych następstw dla zdrowia zoperowanych... Doktór Gaude jest mistrzem w swoim rodzaju!
Twarz Serafiny zapałała gorącem uwielbieniem a zwróciwszy się ku Walentynie, która chciwie słuchała, rzekła:
— Cóż ty na to?.. aż ochota bierze iść pod nóż tego doktora, by się zabezpieczyć od stanu, w którym jesteś. Czyż nie? Prawdziwy cudotwórca! tak go obecnie mianują. A przy tem ma być piękny, wesoły i silnie zbudowany! To mi mężczyzna!
— Ale kobiety, które się poddają chirurgicznym kuracyom, są zapewne bardzo chore i ze zniszczonym organizmem?.. zapytał Mateusz.
— Bardzo być może — odparł Santerre ostatecznie rozweselony przerażoną twarzą Mateusza. — Ale mówią, że jest inaczej!
Séguin milcząc, porozumiewał się z Santerrem, zamieniając z nim wymowne spojrzenia i złośliwe uśmiechy. Wszak ich literackie rozpaczania, ich pragnienie szybkiej zagłady rodu ludzkiego na świecie, zyskiwało szczęśliwe zapoczątkowanie w klinice doktora Gaude. Nie mogąc się dłużej powstrzymać w chęci zdziwienia a nawet przerażenia Mateusza i Maryanny, wypowiedział swoje ulubione przywoływanie nicości:
— Wszystko jedno, czy te kobiety są chore, czy też zdrowe! Niechajby je wszystkie zoperował Gaude! Prędzejby światu nadszedł pożądany koniec!
Tylko Serafina głośno się roześmiała. Maryanna była oburzona i patrząc na Santerre’a przypominała sobie treść ostatniej jego powieści: była to miłosna historya, która się jej wydała niedorzeczną w najwyższym stopniu a zarazem zbrodniczą nienawiścią, z jaką tam była mowa o dziecku. Śmierć dziecku! oto był okrzyk świata ludzi bogatych, popsutych egoistycznem pojmowaniem życia, żądnych wszelkich rozkoszy a żadnych obowiązków i bawiących się wynajdywaniem złożonych a zarazem bezsensownych teoryj. Spojrzała na Mateusza, by mu dać znak, że pragnie już ztąd odejść, że chce, wsparta o jego ramię, wrócić do domu słonecznem wybrzeżem rzeki. On, równie jak ona, czuł się znużony w otoczeniu tych ludzi, bolał nad ich nierozsądkiem i uważał za nieszczęśliwych, pomimo, że żyli otoczeni najwyszukańszym przepychem. Czyż miałby to być okup zbyt przerafinowanej cywilizacyi?.. bo czemże wytłómaczyć tę bezsilną zaciekłość przeciwko życiu i doszukiwanie sposobów tępienia jego poczęcia?.. Duszno tu było w tej atmosferze ludzi tak odmiennych jak oni przekonań, więc wstali, by się pożegnać.
— Jakto?.. państwo już uciekacie? — zawołała Walentyna. — Ale nie śmiem zatrzymywać... bo może droga pani potrzebuje wypocząć...
A gdy Maryanna poprosiła ją, by w jej mieniu ucałowała dzieci, zatrzymała ją mówiąc:
— Prawda! pani ich nie widziała... Zaraz je zawezwę, byś pani mogła je pocałować!
Lecz, gdy nadbiegła na odgłos dzwonka Celestyna zawiadomiła, że pan Gaston i panna Łucya dopiero co wyszli z nauczycielką na spacer, nastąpiła nowa burza, Séguin wpadł w gniew i brutalnie łając żonę, pytał jej, odkąd jest ten zwyczaj, by nauczycielka pozwalała sobie uprowadzać dzieci z domu bez pozwolenia rodziców. Właśnie i on miał ochotę dzieci zobaczyć, pocałować i oto tę chwilę wybrano, by je zabierać pod pretekstem przechadzki! Dzieci są więc własnością służby?.. cały dom jest pozostawiony na łaskę służby! Walentyna się rozpłakała.
Wyszedłszy ze wspaniałego pałacu państwa Séguin, Maryanna odetchnęła swobodniej a rada, że jest już tylko sam na sam z mężem, rzekła, opierając się o jego ramię:
— Wychodzimy z domu waryatów!..
— Tak — odrzekł Mateusz. — Ale ci waryaci są przedewszystkiem bardzo nieszczęśliwi.




III.

W kilka dni później, Mateusz nieco się zasiedziawszy przy żonie, szedł spiesznie do biura około godziny dziewiątej, gdy w ogrodzie oddzielającym pawilon od fabrycznego podwórza spotkał Konstancyę z Maurycym. Ciepło ubrani w bogate futra szli na poranną przechadzkę, korzystając z pięknej, chociaż mroźnej pogody.
Beauchêne odprowadzał żonę i syna do furtki. Był z gołą głową, w wybornym humorze i wesołym głosem zalecał Konstancyi:
— A niech malec dobrze się nabiega i nałyka świeżego powietrza! Niema jak ruch i apetyt dla podtrzymania zdrowia!
Mateusz zatrzymał się, pytając:
— Czy Maurycy znów niedomagał?..
— O nie! — z żywością zaprzeczyła matka, sama przed sobą potrzebująca zapewnienia, że niektóre jej obawy o zdrowie jedynaka są zupełnie płonne. — Idziemy na przechadzkę, bo doktór Boutan zalecił, by Maurycy używał ruchu... A dziś właśnie jest sprzyjająca pogoda. Oboje lubimy takie szczypiące zimno...
— A nie idźcie wybrzeżem! — zawołał Beauchêne. — Dojść wam trzeba przynajmniej do gmachu Inwalidów. Dłuższe będzie on robił spacery, jak będzie żołnierzem!
Gdy matka z synem zniknęli na zakręcie ulicy, Beauchêne poszedł z Mateuszem do zakładu, mówiąc z zadowoleniem:
— Maurycy jest silny jak dąb... ale matki zawsze się niepokoją o zdrowie dzieci... ja zaś, jak widzisz, jestem o niego najzupełniej spokojny.
A po chwili dodał:
— Jak się ma tylko jedno dziecko, to się go pilnuje!
Tego samego poranku, w godzinę później, wynikła hałaśliwa kłótnia w pracowni kobiet. Noryna była w szóstym miesiącu ciąży, lecz dotąd zdołała to ukryć przed oczyma wszystkich, ściskając się gorsetem w obawie przed ojcem, który byłby ją obił a także i w obawie, że zostałaby zmuszona do opuszczenia fabryki. Ale Eufrazya, młodsza jej siostra, która z nią sypiała w jednem łóżku wiedziała o wszystkiemi, dokuczała jej aluzyami, mogącemi zdradzić ukrywaną tajemnicę. Noryna drżała z obawy przed tą siostrą zazdroszczącą jej urody, płakała, zrozpaczona swym stanem, zwłaszcza, że ojcem jej dziecka był człowiek, który już ją porzucił i przed którym nie śmiała wypowiedzieć prawdy. I oto właśnie dziś rano ta niegodziwa siostra spowodowała skandal, którego dotąd Noryna zdołała uniknąć chociaż codziennie nim była zagrożona. Kłótnia pomiędzy siostrami wybuchła z drobnej przyczyny, wprost dlatego, że Eufrazya szukała zaczepki.
W obszernej, podłużnej pracowni, pięćdziesiąt kobiet polerowało jak zwykle, stały pochylone każda przy swoim warsztacie, gdy rozległy się swarliwie głosy zwracające ich uwagę. Eufrazya posądzała Norynę, że jej zabrała papier od szlifowania.
— Powiadam ci, że był tutaj! widziałam jak wyciągnęłaś po niego rękę! A ponieważ go niema, więc ty go zabrałaś!
Noryna nie odpowiadając, wzruszyła ramionami. Wiedziała, że nie wzięła owego papieru i że Eufrazya chce się z nią kłócić. Milczenie Noryny podburzyło jeszcze swarliwą dziewczynę, która głośniej teraz zawołała:
— Wczoraj wzięłaś mi flaszkę z oliwą!.. Wszystko mi łapiesz z przed nosa, jak prawdziwa złodziejka! Tak złodziejka z ciebie, czy słyszysz! jesteś złodziejka!
Sąsiadki zaczęły się uśmiechać, przyzwyczajone do ciągłych sprzeczek pomiędzy dwiema siostrami, co było rodzajem rozrywki dla wszystkich tych kobiet. Noryna, nie mogąc dłużej znieść wymyślania Eufrazyi, tracąc cierpliwość, krzyknęła:
— Nie zanudzaj mnie, ty żmijo! Chuda jesteś i brzydka, więc się złościsz, jakby ci miało przez to przybyć urody! Cóż chcesz, abym zrobiła z twoim papierem, kiedy go nie potrzebuję!
Eufrazya dotknięta w samo serce, aż pozieleniała z gniewu. Była brzydka, sucha i chorowita więc nienawidziła siostrę za jej świeżą, jasnowłosą urodę. Zemściła się teraz, krzycząc:
— Papier może ci się przydać chociażby do szlifowania brzucha żeby przestał ci pęcznieć!
Wszystkie robotnice zachichotały, patrząc na bledniejącą Norynę. A więc stało się! wszyscy już teraz będą wiedzieli, że jest w ciąży! I zawdzięcza to Eufrazyi, tej niegodziwej młodszej siostrze, która się nie zawahała spuścić na nią takie nieszczęście! Nie namyślając się, Noryna spoliczkowała zdrajczynię, Eufrazya, rzuciwszy narzędzia trzymane w ręku, wpiła się teraz paznogciami w ładną twarz siostry, rozdrapując jej policzki. Zaczęły się bić i obie upadły na ziemię, gryząc się, wyjąc a hałas ogólny stał się tak zaciekły, że Beauchêne, Mateusz i Morange, nadbiegli ze swoich biur będących w sąsiedztwie.
Słychać było głosy robotnic:
— Jeżeli to prawda, że ona jest w ciąży to tamta uśmierci jej dziecko!
Ale zabawione bójką pomiędzy siostrami, nie myślały się w to wdawać i z nikczemnością zdarzającą się w podobnych razach, wszystkie były przeciwko nieszczęśliwej Norynie, dumne, że są od niej zręczniejsze w unikaniu dziecka. Żadna nie była od tego, by sobie na wiele pozwalać, lecz mieć dzieci! nie! tego każda się strzegła.
— Niech się biją, kiedy mają na to ochotę! Pewnikiem, że Noryna coś w sobie lęże... bo zrobiła się brzuchata! tem gorzej dla niej, kiedy taka głupia...
Trzej mężczyżni wpadli pomiędzy spektatorki i przedostawszy się przez stado cisnących się robotnic, chcieli rozłączyć bijące się siostry. Lecz takie było ogólne rozciekawienie, że pomimo obecności Beauchêne’a, tłoczono się, krzyczano, nie widząc go i zapominając o jego władzy. By wziąć nad niemi przewagę, musiał wrzasnąć całą siłą swego basowego głosu:
— Do pioruna, cóż to takiego?.. Uciszcie się natychmiast, bo was wszystkie za drzwi wyrzucę!
Mateusz i Morange, rzuciwszy się na dwie siostry, usiłowali je rozłączyć a grzmiący głos Beauchêne’a i sroga groźba spowodowały nagłe i ogólne uspokojenie. Przerażone robotnice cofnęły się i zasiadały przed warsztatami, ukradkiem przypatrując się dalszej scenie. Noryna i Eufrazya stały teraz na nogach, lecz ubranie miały na sobie porozdzierane, włosy w nieładzie, twarze podrapane a wściekłość jeszcze je nie opuściła, patrzały nieprzytomnie, zaledwie że poznając obecnych.
Beanchêne z powagą pryncypała, którego władza jest nieograniczona, mówił do nich:
— Cóż to za szaleństwo was ogarnęło?.. Do czego to podobne, by siostry tłukły się pomiędzy sobą jak para pijaków! Przynajmniej mogłybyście obrać sobie ku temu inne miejsce a nie zakład i to w godzinach pracy!
Wtem nadszedł ojciec Moineand, którego ktoś zdążył zawiadomić, by biegł ratować córki, zabijające się wzajemnie. Moineand szedł ociężale, zobojętniały, jak człowiek drętwiejący ćwierć wiekową, nieustającą pracą fabryczną. Lecz córki jeszcze go nie dostrzegły a Eufrazya, szlochając w obawie, że może być wydalona z zakładu, starała się usprawiedliwić przyczyną kłótni, wyrzucając siostrze i krzycząc na nią z nowym wybuchem złości:
— Tak, posądziłam ciebie, żeś mi zabrała papier od szlifowania i prawdą jest, żeś mi go wzięła! A także nie skłamałam, mówiąc, że możesz sobie nim brzuch szlifować, by ci przestał boki rozsadzać!
Znów robotnice zachichotały, tłumiąc wszakże wybuchy śmiechu, przez wzgląd na obecność pryncypała. Nastąpiła cisza. Norina jest w ciąży! Wieść ta zastanowiła Mateusza, który pomimo woli spojrzał na Beauchêna. Lecz Beauchêne obojętnie przyjął to do wiadomości i zaledwie że się nieco zachmurzył, niezadowolony, że tak niespodziewanie odkryła się rzecz, która i tak prędzej czy później byłaby się stała ogólnie wiadomą. Wyprostowany, majestatyczny, patrzał z góry, podczas gdy Eufrazya w dalszym ciągu znęcała się nad siostrą, krzycząc:
— Śmiej zaprzeczyć, ty, brudasie! śmiej powiedzieć, że nie nosisz dziecka w brzuchu! Wiem o tem oddawna, chociaż się i przedemną kryjesz! Patrzcie, że nie kłamię! Patrzcie!
Gwałtownym ruchem wsunęła rękę w jedną z dziur w bluzie Noriny i rozdarłszy ją aż do dołu, zawinęła po bokach, ukazując figurę siostry, jej nieszczęsny, torturowany brzuch, który pomimo ściśnięcia, rósł z dniem każdym a dotychczasowo uszedł ludzkiej uwagi, będąc zasłonięty długą, fałdzistą, czarną bluzą roboczą. Brzuch, który Norina byłaby pragnęła rozgnieść siłą pięści, był teraz odsłonięty. Opinała go nędzna jakaś spódnica, po nad którą otwierał się niedopięty stanik o haftkach powyrywanych. Norina, drżąc całem ciałem, zakryła twarz rękoma i rzewnie płakała.
— Prawdziwy skandali skandal nie do przebaczenia! — wołał Beauchêne głosem oburzonym. — Eufrazyo, milcz, bo nie zniosę ani jednego słowa więcej!
Zamilkł a twarz miał zakłopotaną. Był w obawie, czy aby Eufrazya nie zna całej historyi, bo gotowa w złości wszystko głośno opowiedzieć. Lecz Norina zbyt się obawiała niegodziwego charakteru młodszej siostry, by jej zwierzać swoje tajemnice. Beauchêne odgadł to w spojrzeniu załzawionych oczu Noriny, która czując się istotą słabą i nędzną, z prawdziwą pokorą zdawała się błagać go, by w zupełności jej nie opuszczał. Wyczytawszy na twarzy Noriny tę całkowitość zdania się na jego łaskę, Beauchêne odzyskał spokój wszechwładnego pana i władcy, podczas gdy Eufrazya kończyła piskliwym głosem:
— Teraz już wszystko powiedziałam... A dławiło mnie to, żem wiedziała a nie mogła mówić... temgorzej, że i ojciec o tem się dowiedział!
Ojciec Moineaud rzeczywiście teraz dopiero poznał tajemnicę Noriny. Może żałował, że go tutaj przywołano, bo był to człowiek unikający zajść burzliwych, zmęczony życiem w nieustającej pracy i kłopotach, przekonany, iż więcej się spotyka złego niż dobrego i że osobiście nic zdziałać nie zdoła, by lepiej było na tym świecie. Poddawał się temu, co uważał za nieuniknione, wiedział, że tak synowie jak i córki najczęściej złą drogę sobie obierają, więc chętnie zamykał oczy, by nie mącić sobie chwil wypoczynku. A tu zmuszają go do wystąpienia z ojcowską grozą! Lecz zrozumiał, że ponieważ wszystkie oczy są na niego zwrócone, zatem powinien sumiennie odegrać swoją rolę i rzeczywiście wpadł w oburzenie, iż córka przynosi taką ujmę jego honorowi. Rzucił się na Norinę z podniesioną pięści, krzycząc:
— A więc to prawda?.. nie zaprzeczasz?.. Poczekaj, nędznico, będziesz miała za swoje, na miejscu cię zatłukę!
Znów Mateusz i Morange musieli wystąpić, zatrzymali ojca, który krzyczał dalej:
— Niech się ztąd wynosi, bo ją zabiję! A niech się ona nie waży wracać do domu! przez okno na bruk wyrzucę, jeżeli ją w domu zastanę!
Przerażona Norina uciekła, ścigana przekleństwami ojca. Zatrzymawszy się przy drzwiach, skręcała długie, piękne włosy w torsadę z tyłu głowy i obciągała na sobie bluzę, porozdzieraną w szmaty. Wyszła wśród lodowatego milczenia wszystkich swoich koleżanek.
Beauchóne, łaskawie patrząc na ojca Moineaud, rzekł do niego pojednawczo:
— Uspokój się mój kochany i miej potrzebną odwagę... Rozumiesz, że po tem co zaszło, nie mogę zatrzymać Noriny w zakładzie, wreszcie, stan, w jakim się znajduje, zmusiłby ją wkrótce do porzucenia roboty... Ale wiesz, mój kochany, że ciebie bardzo poważamy... A to, co się wydarzyło twojej córce, nie umniejsza twoich zalet i uważam cię, jak dawniej, za dobrego i poczciwego robotnika.
Moineaud był widocznie wzruszony uprzejmością pryncypała i odrzekł:
— Tak... zapewne... Ale to jednak trudno strawić, gdy człowiek dozna takiego afrontu od rodzonego dziecka...
Pryncypał nie przestawał go pocieszać:
— Mój kochany, to nie twoja wina... Ty w niczem nie przewiniłeś... Słuchaj, przyjacielu, podaj mi rękę!
Beauchêne uścisnął dłoń starego robotnika, który mocno pochlebiony taką oznaką łaski, odchodził ku swemu zajęciu, mając łzy wdzięczności w oczach. Eufrazya z miną tryumfującą stała przy swoim warsztacie. Robotnice zagrożone wydaleniem z zakładu za wszelki hałas, pracowały nie śmiejąc oddychać, z twarzą pochyloną nad osełkami.
Mateusz był wzburzony, nie odzywał się z uwagami, które mu się nasuwały, sam sobie nie śmiejąc odpowiadać na własne pytania. Wiódł wzrokiem za Beauchênem, który powolnym krokiem kierował się do swego biura, zadowolony z siebie jak tyraniczny mocarz, któremu powiodło się uśmierzyć bunt w granicach własnego państwa.
Powracając do swojego stołu, Mateusz zdziwił się, gdy przechodząc przez biuro Morange’a, spostrzegł go rzucającego się na fotel z oznakami głębokiej rozpaczy.
— Co tobie?.. spytał.
W pracowni kobiet Morange nie rzekł ani jednego słowa, lecz z bladej jego twarzy łatwo było poznać, iż bardzo był wzruszony całem zajściem.
— Ach, mój drogi — szepnął, odpowiadając Mateuszowi — nie mżesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia jestem teraz wrażliwy na widok brzemiennej kobiety... Wogóle jestem niemożliwie zdenerwowany.
Mateusz przypomniał sobie zwierzenie uczynione Maryannie przez zrozpaczoną Waleryę a które tego samego wieczoru żona mu opowiedziała. Współczuł zmartwieniu biednego Morange’a, jakkolwiek nie pojmował, by można było cierpieć z radosnej nadziei zapowiadającego się dziecka. Życzliwością powodowany, spytał przyjaźnie:
— Wiem, moja żona powtórzyła mi zwierzenie twojej żony. A więc to już rzecz pewna?..
— Ach, tak, mój drogi! już nie możemy powątpiewać o spadłem na nas nieszczęściu! Równa się to naszej ruinie, bo pojmujesz, że teraz nie mogę myśleć o porzuceniu zakładu i przyjęciu posady w banku kredytu Narodowego, gdzie początkowo zarabiałbym znacznie mniej. A więc jesteśmy skazani na wieczną nędzę, jak mówi moja biedna żona... Zapłakuje się ona teraz od rana do wieczora... Dziś rano wychodząc z domu, pozostawiłem ją tonącą we łzach i to mnie samego do rozpaczy doprowadza... Jabym się prędzej niż ona pogodził z położeniem, ale nabrałem ambicyi przez miłość dla mojej Waleryi... ona ufa w moje zdolności, więc cierpię, że nie mogę jej dać tego, czego się odemnie spodziewa... i że obecnie nie zdołam ją otoczyć zbytkiem, ku któremu ona ma tak namiętne upodobanie... A wszak prócz niej jest Regina.. Jakże zebrać dla niej posag by ją wydać ca mąż, jak, byśmy pragnęli?.. Regina jest nietylko ładna, ale i niezwykle inteligentna, godna być chociażby księżną... Teraz wszystkie nasze marzenia zniweczone! Nie śpię po nocach, bo żona wciąż mi powtarza te rzeczy, które i mnie samego bezustannie nurtują... Już sam nie wiem, jak żyję i czy żyję!
Morange załamał ręce a na jego twarzy widać było najwyższe udręczenie, któremu poddawał się skutkiem słabości łagodnego swego charakteru, ulegającego wpływowi żony, uparcie obstającej w podniecaniu w nim ambicyi dojścia do wysokiego stanowiska, do majątku, w czem Walerya upatrywała najwyższe szczęście życia.
— Pogodzicie się z losem — rzekł Mateusz przekonywająco. — Zobaczysz, że będziecie oboje miłować waszego malca!
— Nie! nie! — zawołał Morange z — wielkiem wzburzeniem. — Nie mów tego! Dobrze, że Walerya ciebie nie słyszy, bo byłaby przekonana, że życzysz nam jak najgorzej... Ona nie chce przypuścić, że to dziecko może się urodzić.
Zniżył głos i tajemniczo, jakby bojąc się aby kto nie usłyszał, dodał, drżąc ze wzruszenia:
— Jestem nawet w wielkiej obawie z tego powodu... Bo ona gotowa na wszystko się narazić... wprost odchodzi od przytomności z nadmiaru rozpaczy...
Zamilkł, wystraszony, że za wiele powiedział. Lecz po rozmowach i łzach dzisiejszej nocy, czuł się wyczerpany, przerażony i wciąż prześladowała go myśl niebezpieczeństwa, na jakie narazić się może Walerya. A wreszcie, czyż on sam nie był już na wszystko zdecydowany?..
— Co chcesz przez to powiedzieć?.. spytał Mateusz.
— Nic... nic, szaleństwa snujące się po głowie rozpaczającej kobiety. Wiedz, mój drogi, te masz teraz przed sobą najnieszczęśliwszego człowieka na świecie... Zazdroszczę losu nędzarzom tłukącym kamienie na szosie...
Dwie wielkie łzy powoli spływały mu po twarzy. Zapanowało przygnębiające milczenie. Uspokoiwszy się nieco, mówił o Norinie, nie wymieniając jej imienia:
— Albo ta ładna blondynka! Dla niej dziecko jest także niemałą groźbą! Prawdziwe nieszczęście, że zwykle mają dzieci te kobiety, które za wszelką cenę chciałyby tego uniknąć. Cóż z nią teraz będzie? jest na bruku bez pieniędzy, bez chleba, bez możności znalezienia pracy, bez nikogo, ktoby chciał przyjść jej z pomocą... a dziecko o to wszystko się nie pyta i rośnie w jej łonie... O mało co nie rozpłakałem się, widząc ją z tym brzuchem... A pryncypał wyrzucił ją za drzwi! Doprawdy, że niema sprawiedliwości!
Mateusz chciał zbadać, o ile Morange czego się domyśla.
— A może ojciec dziecka spełni swoją powinność.
— Czyż naprawdę to przypuszczasz? — odrzekł Morange ze smutnym uśmiechem świadczącym, że wiele wiedział. Postanowiłem o tem milczeć bo nie należy mi się wtrącać w cudze sprawy... ale ma się uszy i oczy, więc często się zdarza coś zobaczyć lub usłyszeć o czem by się wolało nic nie wiedzieć... Wszystko to są brzydkie, wstrętne historye... Ale główną winowajczynią jest natura! Pocóż zesyła dziecko za chwilowe zapomnienie się, za ulotny szał, od którego rzadko kto potrafi się obronić i nie uledz... A dziecko spadające nie w porę, może popsuć najszczęśliwsze życie!
Morange Machnął ręką z filozowicznem rozczarowaniem i znużony wewnętrzną katuszą, zasiadł przed swoim stołem a Mateusz podążył do swojego biura znajdującego się w przyległym pokoju.
W kilka godzin później, po południu, gdy powróciwszy z drugiego śniadania, znów sam się tutaj znajdując, wykończał rysunek nowego siewnika, drgnął, usłyszawszy niespodziewanie lekkie kaszlnięcie za swojem krzesełkiem. Odwróciwszy się, zobaczył dziewczynkę, mogącą mieć lat dwanaście, musiała tu wejść cichutko i zamknąwszy za sobą drzwi, może oddawna już stała, nie mając odwagi się odezwać.
— Któż ty jesteś?.. i czego ci odemnie potrzeba?..
Nie zmieszała się i z dyskretnym uśmieszkiem rzekła:
— Mama mnie do pana przysłała, proszę by pan był tak dobry i zechciał zejść na chwilę.
— Ale któż ty jesteś?..
— Cecylka...
— Cecylka Moineaud?..
— Tak, panie.
Mateusz odgadł, że miało to jakiś związek z dzisiejszem wyrzuceniem Noriny z zakładu.
— A gdzież twoja mama na mnie czeka?..
— Czeka na pana na dworzu, na ulicy... ztąd niedaleko... I kazała mi panu powiedzieć, że jeżeli pan nie zechce przyjść, to staną się wielkie nieszczęścia dla wielu osób...
Popatrzył na nią. Była wysoka i cienka jak tyczka, twarz miała nijaką, o zrezygnowanym wyrazie, przypominającym starą Moineaud i trzęsła się z zimna w mizernej sukience i w chustce, zarzuconej na bezbarwne włosy. Mateusz ulitował się i rzekł, że za nią pójdzie. Dziewczynka prześlizgnęła się przez korytarz i schodziła ze schodów rozglądając się z ostrożnością, widocznem było, że zdołała tu wejść niedostrzeżona i pragnęła teraz ujść, nikogo nie spotykając. Przed drzwiami zakładu stała ośmioletnia jej siostra, która mrugnąwszy znacząco, poszła przodem dla wskazania drogi.
— Któż to jest?.. spytał Mateusz Cecylkę.
— To moja siostra, Irma.
— Dlaczegóż ona stała na ulicy?.. dlaczego nie weszła razem z tobą?..
— Pilnowała, by nas kto nie szpiegował... Obie znamy zakład pana Beauchêne’a... i mama nas wysłała do pana, bo wie, że nie jesteśmy głupie i nie damy się złapać.
Odbiegła od Mateusza za Irmą, która była ładna, podobna do Noriny, tylko delikatniejsza i chorobliwie blada. Pierwej wszakże rzekła tajemniczo:
— Nie trzeba by mnie kto widział idącą razem z panem... Niechaj pan idzie za nami...
Poszedł więc za niemi. Starały się być oddalone od niego o jakie kilkanaście kroków, rozglądając się obojętnie, jak dzieci wałęsające się bez celu. A jednak nie był to dzień do spacerowania po ulicach, słońce się ukryło a mroźny wiatr dął przeraźliwie, unosząc drobny szron, bielący się na bruku. Podczas zimy długie, puste ulice tej roboczej dzielnicy, miały w sobie coś przygnębiająco smutnego. Po obu stronach chodników ciągnęły się szare mury zakładów przemysłowych, z których dolatywały rytmiczne odgłosy pary, jak charczące oddechy pełne nadmiernego wysiłku i cierpienia. Wśród tego przykrego pustkowia, na rogu dwóch ulic, jakby dla pilnowania, by ich kto nie podpatrywał, stała matka i córka, wyczekiwały cierpliwie pomimo ostrego wiatru, nawskroś je przeszywającego przez nędzne ubrania. Stara miała na głowie czarny czepek a młoda czerwoną włóczkową chustkę.
Spostrzegłszy Mateusza, Norina zaczęła płakać. Ładna, świeża jej twarz, o cerze białej jak mleko, była dziś oszpecona znakami bójki z siostrą i nabrzmiała wylewanemi łzami. Rozpaczała teraz z przesadą, chcąc wywołać tem większe współczucie.
— Ach, jaki pan dobry, że nam nie odmówił swego przyjścia! jęknęła płaczliwie matka. Cała nasza nadzieja jest tylko w panu!
Odwróciła się ku Cecylce i Irmie, które mocno rozciekawione, co to będzie teraz, stanęły przy starszej siostrze, chcąc się przysłuchiwać rozmowie.
— A was tutaj niepotrzeba... niech jedna biegnie tą ulicą a druga tamtą... i pilnujcie uważnie... a gdy kogo zobaczycie to zaraz dawajcie znać.
Dziewczynki ani drgnęły z miejsca, lecz matka przestała się niemi zajmować. Pozostały więc a oczy aż im błyszczały na myśl o tem co teraz usłyszą.
— Pan wie, jakie nieszczęście na nas spadło, mówiła dalej matka Moineand. Jakby nie dość było biedy!.. Cóż my teraz poczniemy nieszczęśliwe!..
I ona się teraz rozpłakała, nie mogąc tchu złapać. Mateusz nie widział jej od roku i znajdował, że się bardzo postarzała. Miała lat czterdzieści trzy a wyglądała na zupełnie starą kobietę. Przyczyniły się do tego jej liczne ciąże, podczas których pracowała nad siły a po połogu wstawała zaraz do roboty, co stopniowo nadwerężało jej zdrowie. Utraciła zęby i włosy a ciało jej stało się bezkształtne. Pokorna i łagodna, znosiła w cichości swoją niedolę, lecz gdy zdarzyła się okazya, lubiła się rozwodzić nad doznawanemi nieszczęściami. Uległa i teraz tej pokusie i zapominając o Norinie, zaczęła wyliczać biedy, jakie ją dotknęły w przeciągu ostatnich kilku miesięcy.
— Prawda, że zdołaliśmy umieścić Wiktora w zagładzie pana Beaucbêne’a... ale dopiero gdy skończył lat szesnaście... Wiktor więc teraz zarabia i to nam nieco ulżyło, bo jeśli w domu jest ośmioro, to coś znaczy gdy jedno więcej pracuje na siebie... Ale jest jeszcze troje próżnujących, te dwie dziewczyniny i mały Alfredek... mój ostatni synek, bez którego byłabym się obyła z wielką ochotą. A jest to dziecko chorowite... myślałam niedawno, że nam zamrze i może lepiejby z tem było tak jemu jak i nam... Już mamy Irmę wiecznie kwękającą... a w aptece nie dają lekarstw darmo... O śmierci Eugeniusza, naszego najstarszego syna, nawet nie wspominam... Umarł daleko... w koloniach... posłali go tam jako żołnierza... Pan go zapewne pamięta?.. bo przecież przed służbą wojskową był kilka lat w zakładzie... Niedawno przysłali nam papier rządowy, w którym nas zawiadamiano, że umarł z dysenteryi... Czyż warto mieć dzieci, kiedy je nam zabierają i zabijają jak dorosną! Nawet pocałować je nie można przed śmiercią i nie wie się w jakim dole leżą ich kości!
Norina głośniej zaszlochała, przypominając matce, że o niej powinna mówić.
— Tak, tak... pamiętam i o tobie.. zaraz, niechaj skończę... Tak, proszę pana, nie warto rodzić i chować dzieci w takich paskudnych warunkach... na szczęście, że teraz mam już pewność, iż więcej nie będę ich miała! Doczekałam się krytycznego wieku... a wyglądałam tej chwili, nie wiedzieć od jak dawna... Teraz już nie jestem pod ciągłym strachem i mój Moineaud może używać ile mu się podoba... bo jesteśmy spokojni, że to nam ujdzie bez żadnych złych skutków...
Wiatr był dokuczliwy a powietrze tak mroźne, że Mateusz czuł na wąsach osadzające się lodowate igiełki. Postanowił skrócić rozmowę.
— Cecylka i Irma mogą się przeziębić, stojąc na ulicy. Proszę więc powiedzieć, czego pani życzy sobie odemnie?..
— Chciałam się z panem rozmówić o nieszczęściu Noriny. Przecież pan wszystko wie... Tylko tej biedy nam brakowało! Prawdziwa jakaś pomsta!.. Norina opowiedziała mi wszystko... bo przecież wie, że ja jedna jej nie opuszczę... bo proszę pana, cóżby to pomogło, gdybym i ja przeciwko niej powstała i kijem zaczęła ją okładać?.. Ale cóż ona z sobą pocznie nieboga, kiedy ojciec jej znać nie chce i grozi, że ją zabije, jeżeli ją zdybie u nas w domu... On nie jest zły, ale czyż można mu się dziwić, iż przenieść na sobie nie mógł takiej zniewagi, spadającej znienacka w obec tylu osób!.. Dzieci, proszę pana to niewiedzieć jak przybywają w małżeńskim stanie... a potem rosną i rodzice przywiązują się do każdego... ale z synami mniej kłopotu gdy dorosną, bo chłopcy to jak wróble, lecą, gdzie się im podoba i nie potrzeba się troszczyć, co robią po za domem... a z córkami jest ciężej, bo jeżeli która da się zbałamucić i zajdzie w ciążę, to rodzicom wstyd... rozumiem, że Moineaud wpadł w złość.. to bardzo naturalne ze strony ojca...
Mateusz mimowoli potakiwał głową, była to bowiem zwykła historyą licznej rodziny ludu roboczego: ojciec, w gruncie dobry człowiek, nie dbał o losy swego potomstwa; matka zbyt zajęta i przeciążona gospodarskiemi sprawami, nie była w możności roztoczenia opieki nad dziećmi już rozpierzchłemi z rodzinnego gniazda, które z konieczności uległszy pokusie, wywoływały gniew rodziców dowiadujących się o prawdzie. A smutnem tego następstwem było rozproszenie się familii, ten zwykły bolesny rozdźwięk w życiu społecznem, nędznie się rozkładającem i marniejącem.
Norina znużona, iż matka tak źle wywiązuje się z misyi, którą jej powierzyła, zaczęła głośniej płakać i chcąc, by przystąpiono do mówienia o dotyczącej ją sprawie, szepnęła łkając:
— Mamo... powiedz panu Froment, że ci wszystko opowiedziałam...
Matka, przynaglona przez córkę przystąpiła do trudnej kwestyi, zniżając głos:
— Tak, proszę pana... Norina mi wyznała, że pan jesteś jedyną osobą, mogąca nas poratować... bo pan widział ją czekającą na schadzkę wieczorną z ojcem jej dziecka... zatem pan może zaświadczyć, że ona nie kłamie... Ale pan rozumie, że mojego męża nie należy mieszać w to wszystko... Nigdy mu nie powiemy nazwiska uwodziciela Noriny... a jeżeli kiedy wypadkowo o tem się dowie, to ja pierwsza będę go błagać, by postępował tak, jakby o niczem nie wiedział... już długi szereg lat jest w tym zakładzie, więc gdyby musiał porzucić miejsce, to nastąpiłby dla nas prawdziwy koniec świata... Zatem pan widzi, że my nie chcemy rozgłaszać, kto jest ojcem dziecka Noriny... Ani ona, ani ja, nikomu o tem nie piśniemy ani słowa, bo to jest przeciwne naszym interesom... Ale przecież Norina nie może zostać na bruku... chcę wierzyć, że ojciec jej dziecka nie jest tak zły i okrutny, by na to dozwolić. Pana postanowiłyśmy prosić, by pan raczył z nim o tem pomówić i wymódz na nim jakie wsparcie, któregoby nie odmówił zapewne nawet obcej kobiecie w tem położeniu, gdyby ją spotkał marniejącą na bruku podczas takiego zimna...
Pokorna, biedna stara kobieta, zmordowana nędzą całego swego życia, trzęsła się z obawy, że zbyt śmiało wypowiedziała się, że miała odwagę oskarżać potężnego człowieka, od którego woli są zawisłe losy całej jej rodziny. Jakby teraz dopiero dostrzegłszy obecność Cecylki, oraz Irmy, które chciwie przysłuchiwały się rozmowie, ulżyła sobie, krzyknąwszy na nie:
— Czego tu stoicie, kiedy wam kazałam pilnować, czy kto nie nadchodzi?.. Precz mi ztąd! idźcie tam, gdzie macie wyznaczone stać na straży... dzieci nie powinny podsłuchiwać o czem mówią z sobą starsze osoby...
Dziewczynki nie ruszyły się z miejsca, bo zbyt dobrze się bawiły, więc postanowiły pozostać a matka znów o nich zapomniała, mając myśl zajętą ważniejszemi sprawami.
Mateusz był wzruszony, lecz wahał się cośkolwiek przyrzekać, przewidywał bowiem aż nadto dobrze, jaką odpowiedź otrzyma od Beauchćêne’a. Szukając więc sposobu wymówienia się od swej interwencji, rzekł:
— Moja dobra kobieto, wy się mylicie przypuszczając, że mogę wam być pomocny... Lękam się, że na nic wam się nie przydam, wdając się w tę sprawę...
Ale Norina przerwała mu, uznając, że powinna osobiście się odezwać. Przestała płakać i zaczęła mówić coraz energiczniej:
— Mama nie powiedziała panu tego, co powinna była powiedzieć... Otóż nie ja bałamuciłam owego pana, ale on za mną latał jak opętany, dopóki nie zgodziłam się na to, na co miał taką ochotę... A teraz, gdy złe się stało, to mnie opuścił i udaje, że mnie nie zna... Jednak niech się zastanowi, że gdybym chciała, mogłabym mu narobić niemało kłopotu. Jestem uczciwą dziewczyną i przysięgam, że dopiero z nim byłam tak głupia, że...
Już miała skłamać, mówiąc, że Beauchêne był pierwszym jej kochankiem, lecz musiała wyczytać w oczach Mateusza, iż on wiedział jak to było, zamilkła więc nie chcąc tej sprawy poruszać w obecności matki, przed którą nie uznała za potrzebne zwierzać się ze swoją poprzednią miłostką. Norina nie była gorszą od innych ładnych dziewczyn pracujących w fabrykach, od dzieciństwa wychowując się na ulicy a potem w towarzystwie innych robotnic, od dwunastego roku życia była zepsutą i wszystko wiedziała a jeżeli strzegła swej cnoty, to jednynie przez wyrachowanie, znając swoją wartość. Była sprytna i przebiegła, postanowiła więc czekać na korzystną okazyę, lecz nie dotrzymała danego sobie przyrzeczenia i jak wiele innych lekkomyślnych dziewcząt, uległa jednemu z młodych robotników, nie mając na swe usprawiedliwienie ani miłości ani jakichkolwiek zysków. Ten pierwszy kochanek opuścił ją raz na zawsze tego samego wieczora. Chcąc powetować to głupstwo, rzuciła się w objęcia bogatego swego pryncypała, sądząc, że to jej dozwoli wznieść się wyżej i zakosztować bogatego życia, zapoznać się ze zbytkiem, o którym marzyła, pożerając oczyma wystawy sklepowe przy głównych ulicach Paryża. Ale srodze się zawiodła, albowiem Beauchêne był głuchy na wszystko co wprost nie zadawalniało jego zmysłowych pociągów i postąpił z nią z tak krańcowym egoizmem, że Norina została przez niego opuszczona nic nie zyskawszy a raczej będąc wyzyskaną, okradzioną, bo dała mu ona swoją młodość, swe świeże, wiosenne ciało, białe jak mleko, swój wdzięk i wesołość a wzamian pozostawił jej tylko dziecko i zerwanie z nią stosunku. Jest to zwykły koniec tego rodzaju miłostek, lecz młode kochanki nie przewidując, by stać się tak mogło, pozostają nim rażone jak niespodzianie spadającym gromem.
Zawahawszy się przez chwilę, Norina dalej mówiła:
— Przecież nie będzie śmiał przeczyć, że dziecko jest nie jego... Byłoby to wstrętnem oszczerstwem... Niechaj sobie przypomni daty a prawda stanie się jasną jak słońce... Zrobiłam obliczenia i dowiodę mu w każdej chwili... Chyba pan mi wierzy, iż nie chciałabym dopuszczać się oszukaństwa w sprawie tego rodzaju..,. Otóż przysięgam panu, że on był tylko jeden, zatem on a nie kto inny jest ojcem dziecka... Proszę niechaj pan zechce zapamiętać, że klnę się na moją matką, iż mówię prawdę... i gotowa jestem przysiądz to samo nawet, gdyby mnie zabić zaraz chciano... Panie, proszę mu to powiedzieć... błagam! niechaj mu pan powtórzy moje słowa a chyba, że to trafi do jego serca i nie pozostawi mnie na bruku...
Czuć było, że mówiła z zupełną szczerością i Mateusz był głęboko przekonany, że teraz nie skłamała. Stara Moineaud płakała, postękując, nawet dwie małe dziewczynki, wzruszone całą tą sceną, szlochały, rozmazując łzy zamorusanemi łapinami, Mateusz, nie mogąc dłużej się opierać, uległ prośbom rozpaczających kobiet:
— Postaram się coś dla was uzyskać, ale nie przyrzekam, by ztąd wynikło dla was co pomyślnego... Dam wam znać, gdy się rozmówię...
Już matka i córka chwyciły mu ręce, chcąc je całować, dziękując. Uradzono, że Norina pójdzie dziś przenocować do jednej z przyjaciółek, oczekując decyzji o swoim losie. Mateusz rozstał się z kobietami i poszedł pustą ulicą, pełną dyszących ciężkich tchnień maszyn parowych, naglących pracę, po za długiemi, szaremi murami zakładów przemysłowych. Odwrócił się, pomimo świszczącego, gwałtownego wiatru, smagającego twarz ostrym, pruszącym śniegiem. Cztery sylwetki kobiece podążały w przeciwnym kierunku, skulone, przeziębnięte i zbolałe, z twarzami rozognionemi od łez, z rękoma kostniejącemi z zimna, szły jakby pchane zimową zamiecią, chłoszczącą nędzne, ubogie ich spódnice. Mateusz stał i patrzał dopóki nie znikły trzy postacie nieszczęsnych córek, otaczające biedną matkę, wciąż jeszcze szlochającą.
Wróciwszy do zakładu, Mateusz żałował danego przyrzeczenia, lękał się bowiem, że biedne kobiety będą się niepotrzebnie łudziły nadzieją. Cóż teraz począć?.. co powiedzieć i jak rzecz przedstawić?.. Zdarzyło się, że zastał Beauchêne’a w swojem biurze, czekał on tutaj na niego, chcąc się rozpytać o jakiś szczegół projektowanej nowej maszyny.
— Gdzież ty byłeś, mój drogi?.. Od kwadransu kazałem cię wszędzie szukać...
Mateusz chciał znaleźć jakąś wymówkę, lecz przyszło mu na myśl, że najlepiej skorzystać z okazyi i powiedzieć prawdę. Wręcz zatem opowiedział, jak dziewczynki przyszły po niego i co mówił z Noriną i z jej matką.
— Mój kochany Aleksandrze, proszę, nie bierz mi za złe, że się pomimo woli wplątałem w tę sprawę. Lecz okoliczności tak się złożyły, że nie mogłem się wymówić, chociaż wiem z góry, że z tego nie będziesz zadowolony. Przypuszczam, że byłbym się powstrzymał od mówienia ci o tem wszystkiem, gdybyś mnie sam nie był wtajemniczył w różne szczegóły...
Beauchêne słuchał początkowo ze zdziwieniem a powoli ogarniał go gniew tłumiony, lecz ujawniający się na twarzy, która mu aż brzękła od gwałtownego napływu krwi w żyłach. Dusiło go coś w gardle i zaciskał pięści, jakby chcąc wszystko w nich zmiażdżyć. Udał wreszcie wybuch wzgardliwej wesołości i śmiał się, niby nie mogąc się powstrzymać, lecz w tem jego śmiechu czuć było fałszywą nutę.
— Ależ, mój kochany, jakże tego nie rozumiesz, że to jest najwidoczniejszy szantaż! Po co się wmięszałeś w taką brzydką historyą?.. Nie przypuszczałem byś był taki naiwny i by ci z taką łatwością można narzucić taką brzydką rolę! Więc matka a nawet małe siostrzyczki występują w tej komedyi?.. Całe scenario i prawdziwie komiczne! I niezawodnie powierzono ci misyę postawienia mi ultimatum?.. Powiniem uznać dziecko za moje, bo inaczej narażam się na niebezpieczeństwa! Wszak tak?.. Doprawdy, że to paradne!
Zaczął chodzić wielkimi krokami po biurze, parskając śmiechem, krzycząc a w gruncie był zaniepokojony, zły, że jemu, tak zwykłe przebiegłemu w podobnych kwestyach, wydarza się bardzo niemiły wypadek. Nagle zatrzymał się mówiąc:
— To wszystko nie ma sensu! Powiedz, ty na mojem miejscu, czyż byś się zgodził na przyznanie się do takiego ojcostwa?.. Przecież ta dziewczyna sama mi wyznała, że w przeszłym roku zadawała się z posługaczem od szynkarza! A odtąd najniezawodniej, że przechodziła przez różne ręce z bylekim się zadając. Wreszcie łatwość z jaką ją miałem na pierwsze skinięcie, najlepiej dowodzi, co należy sądzić o jej cnocie! Takich cnotliwych jak ona pełno można spotkać wieczorem na każdym chodniku...
Mateusz chciał mu przerwać, broniąc Norinę i zapewniając go o jej szczerości, lecz Beauchêne nie dał mu dokończyć, wołając:
— Mylisz się, nie wiesz o czem mówisz! posłuchaj co ci powiem... Otóż zapewniam cię, słyszysz, zapewniam cię, że w stosunkach z nią zachowałem wszelkie potrzebne środki ostrożności a w tem jestem biegły i pewien siebie! Byłoby prawdziwym cudem, gdybym ja, umiejący uniknąć podobnej katastrofy z żoną, zgapił się jak sztubak, mając do czynienia z kochanką. Dziecko tej dziewczyny niechaj sobie szuka innego ojca, bo ja napewno jego ojcem nie jestem!
Jednakże nie musiał być pewnym swego twierdzenia, bo zaczął przypominać sobie daty, zaplątał się, przeczył sam sobie i łatwo się mógł dać złapać na kłamstwie. Dziecko nie mogło być poczęte pierwszego wieczoru, gdy zwierzywszy się Mateuszowi, doszedł z nim do ulicy Caumartin gdzie Norina już na niego wyczekiwała przed domem. Lecz często się z nią spotykał następnemi czasy, bo prawdziwą zmysłową żądzą zapałał do tej dziewczyny a rozstał się z nią dopiero, gdy się przekonał, że zaszła w ciążę, to jest po upływie trzech czy czterech miesięcy. Wtedy obrzydła mu, znalazł, że się zmieniła na niekorzyść i zerwał z nią stosunek może wyłącznie ze względu, by uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. Obecnie zaczął obniżać jej wdzięki, znajdując, że miała tylko zwykłą krasę młodości i nie pojmował, że chociażby chwilowo mógł na nią zwrócić uwagę.
Wpadłszy w zapał we własnej obronie, zawołał z pychą pryncypała uważającego się za wyższy rodzaj człowieka, któremu jest dozwolone autokratyczne panowanie:
— Można sobie pozwolić na jakąś ulotną słabostkę względem jakiejś robotnicy, chociaż już i to jest niedorzecznością, lecz mieć z robotnicą dziecko! to byłoby za głupio! Każdyby miał wtedy prawo kpić ze mnie prosto w oczy i byłbym zgubiony w opinii, straciłbym przynależną powagę!
Milczenie Mateusza zaczynało go niepokoić i nie śmiał już twierdzić, że Norina kłamie. Mateusz zaś milczał, chcąc mu dozwolić na spędzenie porywu złości, by następnie, gdy się uspokoi przedstawić smutne położenie biednej dziewczyny i uzyskać dla niej jakąkolwiek pomoc. Beauchêne był wystraszony tem spokojnem zachowaniem się Mateusza i sapiąc usiadł, by rzec:
— A wreszcie zróbmy na chwilę przypuszczenie, że się zapomniałem w zachowaniu środków ostrożności... Bo cóż chcesz... zdarza się, że po wesołym obiedzie traci się zwykłą przytomność... Ale nawet w takim razie, czyż należy, by ta dziewczyna, mająca kochanków tuzinami, mnie właśnie przypisywała dziecko, które podobało się jej znaleźć! Dziecko! ależ to jej rzecz a nie moja! Tem gorzej dla niej, że jest niem zagrożona! ale to zwykłe ryzyko dziewczyn złego prowadzenia! Przecież nie może mi nikt zapewnić, że ona mając stosunki zemną, nie miała innych kochanków?.. Więc któż może zawyrokować, że ten a nie inny jest ojcem jej dziecka,.. Najniezawodniej ona sama nie wie, kto jej złożył taki ładny podarunek! Ale nie dziwię się, że mnie chce to przypisać i że w tym celu ułożyła cały plan postępowania... Jestem bogaty, jestem pryncypałem znanego przemysłowego zakładu, więc sobie umyśliła, że się ulęknę skandalu i sypnę jej pieniędzy, ile tylko zechce! Powiadam ci, mój drogi, że to szantaż na wielką skalę, nic innego jak tylko szantaż!
Zapadło przygnębiające milczenie. Teraz Mateusz zaczął chodzić po biurze, w którem było dusznie gorąco z powodu silnie rozpalonego wielkiego fajansowego pieca. Chciał jeszcze przeczekać nim zacznie mówić, więc tylko słychać było łoskot zakładu, będącego w pełnym biegu codziennej pracy. Odezwał się wreszcie, wyrażając w prostych słowach swoje przekonanie, że Norina nie okłamała go, ze współczuciem wspomniał o łzach tych kobiet, płaczących wśród zimowej zamieci i że okrucieństwem byłoby nie udzielić pomocy nieszczęśliwej dziewczynie, pozbawionej jak nateraz możności pracy. Przypuściwszy nawet, że dziecko nie jest jego, pozostaje fakt, że była jego kochanką, więc nie powinien jej odmawiać ratunku, gdy się znalazła w tak okropnem położeniu.
— Mój Aleksandrze, dlaczego chcesz udawać gorszego niż jesteś?.. Jestem pewny, że się zastanowisz i uwzględnisz przyczyny, które ci nakazują zrobić coś powinien. Porządny człowiek nie wymawia się od tak prostego obowiązku...
— Ale jeżeli cośkolwiek uczynię i przyjdę jej z pomocą, to każdy powie, że jestem ojcem jej dziecka! zawołał Beaucbêne zniecierpliwiony, ale już zachwiany. A wtedy łatwo jej będzie wpakować mi wszystko na kark! A od tego muszę się bronić!
Znów nastąpiło milczenie, przerywane ostrem świstaniem wypuszczanej pary w głębi podwórza. Zawahawszy się, Beauchêne spytał:
— Czy ona grozi zrobieniem skandalu? Byłem w obawie, że pójdzie wszystko opowiedzieć mojej żonie... Byłaby to bardzo nieprzyjemna historyą.
Mateusz uśmiechnął się, czując teraz, że sprawa wygrana.
— Za to ręczyć nie mogę... Ona nie jest zła, ale kobieta popchnięta do ostateczności jest zdolna na wszelkie szaleństwo... Lecz mówiąc ze mną, nie stawiała żadnych warunków, nalegając tylko, że przecież nie może pozostać na bruku a nie ma się gdzie schronić, bo ojciec ją wypędził... Mojem zdaniem najlepiej byłoby umieścić ją natychmiast, zaraz jutro u jakiej akuszerki... Jest w ciąży od sześciu miesięcy, zatem mieszkałaby u niej przez cztery do pięciu miesięcy, coby ciebie kosztowało nie więcej niż pięćset franków. Podług mnie, jest to najgładszy sposób załatwienia całej sprawy...
Beauchêne zerwał się, podszedł do okna i po chwilowym namyśle, odwróciwszy się, rzekł:
— Mam niezłe serce... wszak o tem wiesz?.. a pięćset franków mniej, albo więcej, przecież mnie nie zuboży... Uniosłem się gniewem bo mnie oburzyła myśl, że chcą mnie wyzyskać... Ale jeżeli kwestya się przedstawia w postaci miłosiernego uczynku, to się nie uchylam... i owszem, zajmij się załatwieniem wszystkiego... Stawiam wszakże warunek: osobiście nie chcę się w to mieszać, nie chcę nawet wiedzieć, w jaki sposób rzecz przez ciebie będzie zrobiona... Wybierz akuszerkę, osadź u niej ową pannę a ja tylko rachunek zapłacę... i raz na zawsze niechaj będzie temu koniec...
Odetchnął swobodniej, uszczęśliwiony, że z taką łatwością pozbył się kłopotu, który go silnie zaniepokoił, chociaż się do tego nie chciał przyznawać. Wróciła mu pewność siebie i wiara w przekonanie, że jest człowiekiem wygrywającym najniebezpieczniejsze bitwy, jakie życie może wydawać. Zaczął nawet żartować: nie ma urazy do Noriny, bo nigdy jeszcze nie spotkał u żadnej kobiety tak delikatnej skóry, ciało miała atłasowe i świeże jak róża, lecz sama sobie winna, że może te wdzięki utracić, bo pocóż się postarała o dziecko?.. Dla przekonania Mateusza, jak mało jest przejęty sprawą tej biednej dziewczyny, zaczął z nim mówić o projekcie nowej maszyny, o której chciał zasięgnąć jego rady, gdy tu przyszedł. Starał się wyrażać z wielką ścisłością i jasnością, wdawał się w szczegóły techniczne odnoszące się od ogólnego zakresu interesów zakładu, był olśniewający rzutkością pomysłów ujawniających w nim chciwość pryncypała, dbałego o jaknajwiększe dla siebie korzyści.
Już odszedł, lecz z korytarza zawrócił i otworzywszy drzwi biura, powtórzył nalegająco:
— Mój drogi a pamiętaj położyć nacisk na postawiony przezemnie warunek... O dziecku nie chcę nic wiedzieć... nic... nawet czy się urodziło... Niechaj z niem zrobią co się im podoba, ale mnie niechaj nigdy o niem nie wspominają...
Tegoż samego wieczora był wielki popłoch w domu państwa Beauchêne, albowiem w chwili gdy siadano do obiadu, Maurycy padł na ziemię zemdlony. Przez kilkanaście minut nie można go było docucić a przez cały ten czas wystraszeni rodzice kłócili się pomiędzy sobą, wzajemnie na siebie winę zwalając, iż chłopiec był dziś rano na spacerze pomimo mrozu: tak, to niedorzeczna ta przechadzka jest tego przyczyną, przeziębił się; tak twierdzili, chcąc uspokoić swe wewnętrzne zatrwożenie. Zwłaszcza Konstancya była wylękła. Trzymając zemdlałego syna na kolanach, była chwila, że drgnęła w obawie, czy aby nie umarł?.. Po raz pierwszy stanęło w jej umyśle przypuszczenie, że Maurycy może wogóle umrzeć. Ból targnął ją silnie za serce i jako matka teraz dopiero odczuła całą głębię swej macierzyńskiej miłości. Lecz może na równi cierpiała w niej i ambicya kobiety, marzącej dla syna jedynaka o książęcym losie, zapewnionym zbieranemi dla niego milionami. Jakto?.. więc ten ukochany przez nią Maurycy może umrzeć?.. i ona wtedy pozostanie bez dziecka?... bez dziedzica rodzicielskiego majątku?.. A może byłoby rozsądniej zabezpieczyć się posiadaniem drugiego dziecka?.. Dlaczego tak zawzięcie tego się strzeże?... Myśli te lotem błyskawicy przemknęły przez umysł Konstancyi, lecz poczuła, iż w niej nazawsze pozostawią ślad niezatarty, jakby nadmiarem bólu piętnujący jej serce. Lecz Maurycy odzyskał przytomność i nawet apetyt miał przy obiedzie. Beauchêne, widząc go jedzącego, wpadł w wyborny bumor i wzruszając ramionami żartował z przerażenia żony. W parę dni później i Konstancya zapomniała o przebytej trwodze.




IV.

Nazajutrz, Mateusz pragnąc spełnić dość drażliwą misję, jakiej się podjął, przypomniał sobie nazwiska dwóch akuszerek, o których słyszał, gdy o nich wspomniała Celestyna, panna służąca pani Séguin. Na razie odsunął możność umieszczenia Noriny u pani Rouche, o które Celestyna tak tajemniczo rzekła, „że tam się wszystko prędko załatwia“ bo akuszerka „stara się dogodzić życzeniom klijentek“. Miał więc zamiar zebrać wiadomości o pani Bourdieu, owej akuszerce zajmującej cały niewielki domek przy ulicy Miromesuil i biorącej położnice nawet na czas dłuższy. Zdawało mu się, że nazwisko pani Bourdieu słyszał u państwa Morange, prawdopodobnie musiała ona doglądać Waleryę podczas połogu. Postanowił zapytać się Morange’a.
Ten, właśnie już nadszedł do biura, lecz dziwnie się zmieszał gdy Mateusz postawił mu to proste pytanie. Wreszcie odrzekł:
— Pani Bourdieu była przy urodzeniu się naszej Reginy... Jedna z przyjaciółek dała mojej żonie jej adres... Ale dlaczego mnie o to pytasz?
Patrzał na Mateusza wzrokiem wystraszonym, jakby nazwisko pani Bourdieu niespodziewanie wymówione, równoważyło się odkryciu przykrej tajemnicy. Może to dla niego samego było ujawnieniem, stwierdzeniem myśli boleśnie w nim nurtujących a dotąd nierozstrzygniętych. Przez chwilę usta mu się trzęsły i był bardzo blady.
Gdy Mateusz dał mu do zrozumienia, iż szuka odpowiedniego położniczego zakładu dla Noriny, Morange nieco już uspokojony, zrobił nieledwie że wyznanie;
— Moja żona dziś rano mówiła mi o pani Bourdieu... Już nawet nie wiem z jakiego powodu. Ale oddawna straciliśmy z oczu tę kobietę... zetem nic dokładnego nie mogę ci o niej powiedzieć... Lecz podobno umiejętnie prowadzi swoją klinikę... Warto, byś tam poszedł... bo prawdopodobnie znajdziesz to czego potrzebujesz.
Mateusz zastosował się do tej rady. Jednakże będąc ostrzeżony, iż pani Bourdieu stawia dość wygórowane ceny, postanowił osobiście się przekonać, jak się przedstawia zakład położniczy zarządzany przez panią Rouche. Chociaż był źle względem niej usposobiony, poszedł więc najpierw na ulicę du Rocher. Lecz widok domu zmroził go zaraz na wstępie. Był to stary, mroczny dom o ciemnej, smrodliwej i wązkiej sieni a raczej korytarzu, wiodącym na małe podwórze, w głębi którego akuszerka zajmowała kilka pokoi na parterze. Kał i zbrodnia zdawały się tutaj mieć siedlisko. Nad drzwiami, na zasmolonej, obdrapanej tablicy żółtego koloru, było wypisane wielkiemi literami nazwisko pani Rouche. Gdy zadzwonił, przyszła mu otworzyć służąca w brudnym fartuchu i wprowadziła go do tak zwanego salonu, umeblowanego z odrażającą pospolitością, dusznego stęchlizną i kuchennym swędem. Prawie, że zaraz nadeszła akuszerka. Była to kobieta mogąca mieć lat trzydzieści pięć, albo trzydzieści sześć, ubrana czarno, chuda, o cerze ołowiannej, o rzadkich, bezbarwnych włosach, o nosie potężnym, zajmującym nieledwie twarz całą. Mówiła powoli, pocichu, z miodowo słódkim uśmiechem, gesta miała ostrożne, kocie. Wywarła na Mateuszu wrażenie odrażające, kobiety zdolnej posługiwać się swojem rzemiosłem w celu niesienia zniszczenia życiu, które jeszcze dojrzeć nie zdołało. Lecz gdy mu oświadczyła, iż bierze na stancyę położnice, zaraz spodziewające się rozwiązania, nie mając dostatecznie obszernego mieszkania, by je przetrzymywać u siebie przez czas dłuższy, Mateusz, dalej jej nie badając, uciekł, bo porywały go mdłości a serce mu wzbierało trwogą i politowaniem.
Trzypiętrowy, niewielki dom pani Bourdieu przy ulicy Miromesuil, uczynił na nim przyjemne wrażenie czystością swych zewnętrznych murów, oknami o białych, muślinowych firankach. Starannie wymalowany szyld zapowiadał, że tu mieszka akuszerka pierwszej klasy, mająca zakład położniczy i mieszkania wraz ze stołem dla pań, pragnących dłuższego pobytu. Na parterze był sklep zajęty przez herborystę a wystawione wiązki suchych ziół pachniały zdaleka. Wchodowe drzwi domu były zawsze zamknięte, jak w prywatnym pałacyku a po za sienią utrzymaną w porządku, było widać dość obszerne i bardzo widne podwórze, otoczone szarym murem, oddzielającym je od dziedzińców sąsiednich koszar. Wszystko tchnęło tutaj pewną wesołością, do czego się przyczyniały odgłosy bębnów i trąbek wojennych, o dźwiękach stłumionych grubością murów. Na pierwszem piętrze, wzdłuż szerokiego korytarza, były drzwi do salonu, do gabinetu pani Bourdieu, do jej sypialni, do obszernego pokoju stołowego, po za którym znajdowała się kuchnia. Drugie piętro było pozostawione dla chorych. Pokojów było dwanaście, po dwa i trzy łóżka, zaś te chore, które sobie życzyły zajmować pokój oddzielny, płaciły znacznie drożej. Pani Bourdieu, okazała, przystojna brunetka lat trzydziestu dwóch, panowała jak królowa nad domem zaludnionym przez młode pacyentki a biała, uśmiechnięta, wesoła jej twarz, wzbudzała ogólne zaufanie. Uprzejma powierzchowność pani Bourdieu, niemało się przyczyniła do ustalenia dobrej opinii o prowadzonej przez nią klinice położniczej, chociaż mówiono, że nie należy dowierzać pozorom, bo bliżej się zapoznawszy z urządzeniem domu, możnaby się przekonać o wielu niedokładnościach; lecz czyż sam rodzaj zajęcia nie nadawał się do szerzenia nieprzychylnych pogłosek, częstokroć wywoływanych przez współzawodniczki, zazdroszczące powodzenia. A wiadomem wszakże było, iż o zakładzie położniczym pani Bourdieu nie kursowała żadna podejrzana historya, uwłaczająca spełnianemu przez nią zawodowi. Zarząd dobroczynności miasta Paryża umieścił ją na liście akuszerek, do których odsyłał położnice, w razie braku łóżek we własnych szpitalach. Było to widoczną oznaką uczciwości zakładu, który od tego czasu nabrał szerszego rozgłosu i zasłużonego powodzenia.
Rozmowa Mateusza z panią Bourdieu przedłużała się, bo zaraz na wstępie zażądała od niego dwieście franków miesięcznej pensyi a gdy uznał cenę za wygórowaną, oburzyła się, tłomacząc mu dobitnie, lecz z poczciwością:
— Szanowny panie, jakżeżbym ja inaczej mogła związać koniec z końcem?.. Akuszerki nigdy nie dochodzą do majątku! Musimy przez dwa lata praktykować w rządowych położniczych klinikach, bo inaczej nie otrzymalibyśmy dyplomu... to pociąga za sobą wydatek przeszło tysiąca franków... Następnie trzeba niemały włożyć kapitał w instalacyę... a czasami długo się czeka na wytworzenie sobie klienteli... Wiele mamy trudności do zwalczenia i to właśnie trochę uwzględnia koleżanki, które dopuszczają się różnych nadużyć. Ach a nawet mając trochę szczęścia, czy wytrwałości i zasobu i doszedłszy do takiego stanowiska jak moje, kłopoty trwają dalej! Niema się ani jednej chwili wytchnienia, trzeba ciągle być na służbie, w pogotowiu i to w poczuciu wielkiej odpowiedzialności, ze świadomością, że byle jaka nieostrożność może się stać przyczyną odebrania prawa praktyki. Nie wszystkie połogi są lekkie, to jest, że mogą się obejść bez operacyi, bez ożycia instrumentów położniczych... A prócz tego, trzeba panu wiedzieć, że jesteśmy pod nadzorem policyi i narażone na niespodziewane wizyty inspektorów... słowem, zawód akuszerki jest bardzo ciężkim zawodem!
Nie mogła się powstrzymać od uśmiecha, gdy Mateusz jej powiedział, że dobrze wie, iż wizyty inspektorów nigdy nie są straszne dla żadnej akuszerki, chociażby dla tego, że istnieją tylko programowo.
— Tak, tak, to prawda... Lecz zaręczam panu, iż co do mnie, bynajmniej się nie lękam wizyty inspektora... może przyjść, kiedy chce a nic zdrożnego tutaj nie napotka. Uczciwość jest jeszcze najprostszą drogą dojścia do czegoś... Więc też u mnie, chociaż jest trzydzieści łóżek dla chorych, zawsze są zajęte... moje chore należą do rozmaitych warstw towarzystwa i byle poddawały się regulaminowi domowemu, byle płaciły, albo administracya za nie płaciła, nie pytam ich, kim są... Mogą nie wyjawiać swego nazwiska, mogą nie podawać swego adresu... a jeżeli okoliczności tak się złożą, iż znam jakiś szczegół z ich życia, dochowywam tajemnicy, uważając, to za najświętszy mój obowiązek. Tak więc, jeżeli porozumiemy się co do osoby, w interesie której pan tutaj przyszedłeś, to możesz ją pan przyprowadzić w dniu oznaczonym bez obawy jakiejkolwiek niedyskrecyi z mej strony... Znajdzie ona tutaj pomoc lekarską a zarazem wygodne warunki życia...
Pani Bourdieu, nabytem doświadczeniem swego zawodu, od pierwszej chwili osądziła, iż ten pan przyszedł tu, by zapewnić przytułek jakiejś dziewczynie, zaszłej w ciążę. Tego rodzaju klientelę uważała za najlepszą. A gdy się dowiedziała, że przyszła młoda matka, pozostałaby u niej przez cztery miesiące, stała się uprzejmą i zrobiła ustępstwo, zgadzając się na cenę sześciuset franków za wszystko razem, jednakże pod warunkiem, że chora zadowolni się miejscem w pokoju o trzech łóżkach. Układ został zawarty i Norina zamieszkała u pani Bourdieu zaraz tego samego wieczoru.
— Na imię ci Norina... nazwiska twojego nie potrzebuję wiedzieć... Zaraz cię zaprowadzę do pokoju, który dzielić będziesz z dwiema towarzyszkami... Jesteś śliczna moje dziecko i jestem pewna, że obie będziemy z siebie zadowolone.
W pięć dni później Mateusz przyszedł się dowiedzieć, o ile Norina zadowoloną jest ze swego pobytu u pani Bourdieu. Mateusz, otaczający miłością swoją żonę a w razie ciąży, pielęgnujący ją z najtkliwszą starannością, był pełen współczucia względem nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych ukrywać się ze swojem macierzyństwem. On czcił wtedy Maryannę i z nabożeństwem ją pielęgnował, podczas gdy one były narażone na katusze wstydu, ludzkiej pogardy, by wreszcie odbyć połóg w opuszczeniu, na łóżku szpitalnem. Serce miał wezbrane współczującą dobrocią na myśl, że macierzyństwo, podlegając takiej poniewierce, popycha tyle kobiet w moralną i materyalną nędzę, staje się przyczyną wielu zbrodni, z wykluczeniem poczucia ludzkiej solidarności. Bolał nad tem wszystkiem, jak nad profanacyą rzeczy najświętszych, najszanowniejszych. Wspomniał teraz o utarczce, jaką miał do przebycia z Beauchêne’m, gdy ten oburzył się, dowiedziawszy, że pięćset franków nie wystarczy na opłacenie kosztów pobytu i połogu Noriny. Wreszcie Beauchêne uległ i nawet zgodził się dawać dziesięć franków miesięcznie na osobiste drobne wydatki biednej dziewczyny. Mateusz niósł jej teraz pierwsze dziesięć franków.
Była godzina dziewiąta zrana, gdy zadzwonił do drzwi domu pani Bourdieu. Służąca, która poszła zawiadomić Norinę o jego wizycie, powróciła, mówiąc, że pani jeszcze leży w łóżku, lecz pan może tam pójść, albowiem nikogo innego niema w pokoju. Zaprowadziła go na trzecie piętro i otworzywszy jedne z pierwszych drzwi, zameldowała:
— Proszę pani, oto ten pan.
Poznawszy Mateusza, Norina wybuchnęła głośnym śmiechem, mówiąc z zuchwałością ładnej, młodej dziewczyny:
— Ona pana uważa za ojca... Szkoda, że tak nie jest, bo pan jesteś o wiele uprzejmiejszy od tamtego... od rzeczywistego ojca...
Piękne, złote włosy Noriny były starannie uczesane i skręcone w bogaty zwój na czubku głowy, miała na sobie czysty, biały kaftanik i siedziała pod kołdrą z plecami opartemi o dwie poduszki, w powłoczkach jaśniejącej białości. Na widok Mateusza, instynktownym ruchem kobiecej wstydliwości, pociągnęła kołdrę wyżej ku ramionom, co było, jakby wyraźnym dowodem, że pomimo swego lekkomyślnego prowadzenia, zachowała jeszcze wdzięk wrodzonej skromności.
— Czy jesteś chora?.. zapytał.
— Nie, ale się pieszczę. Wolno jest leżeć w łóżku, więc wstaję dopiero około południa. Jest to bardzo przyjemna dla mnie zmiana, bo dotąd, nawet podczas zimy, musiałam wstawać przed godziną szóstą, by zdążyć na czas do fabryki... Oj, trzęsłam się nieraz z zimna a tutaj mam ogień na kominku, wszelkie wygody, niechaj się pan rozejrzy po pokoju... żyję w dostatkach, jakby jaka księżniczka...
Mateusz spojrzał dokoła. Pokój był spory, ściany miał wyklejone szarym papierem w niebieskie drobne kwiaty. Stojące w nim trzy żelazne, wązkie łóżka, dwa rzędem jedno obok drugiego a trzecie wpoprzek, były oddzielone od siebie nocnemi szafkami i krzesłem. Prócz tego była komoda, szafa, stolik. Całość umeblowania przypominała pokój podrzędnego, podmiejskiego hotelu. Lecz przez dwa okna wychodzące na podwórze, na szary mur, po za którym były koszary, płynęło wiele światła a nawet wesołe ukośne promienie słońca, przeciskające się pomiędzy dwoma wysokimi domami.
— Tak, pokój jest dość przyjemny — rzekł Mateusz.
Lecz odwróciwszy się w stronę łóżka stojącego w głębi, zamilkł, dostrzegłszy wysoką, suchą postać kobiecą w czarnej wełnianej sukni. Z chudej, surowej twarzy o zagasłych oczach i bezbarwnych ustach, wieku nie można było oznaczyć. Kobieta pochyliła się nad łóżkiem, dociągając rzemienie walizki, coś układając w torbie podróżnej, stojącej na ziemi.
Po chwili, gdy skierowała się ku drzwiom, nawet nie rzuciwszy wzrokiem po za siebie, Norina ją zatrzymała:
— A, czy więc naprawdę zaraz odjeżdżasz?.. idziesz zapłacić rachunek?
Zapytana zastanowiła się, nie odrazu mogąc zrozumieć, wreszcie odpowiedziała z silnym angielskim akcentem:
— Tak, idę zapłacić.
— Ale wrócisz tutaj?.. jeszcze pożegnasz się zemną?..
— Yes, yes.
Gdy odeszła, Norina objaśniła, że Amy trochę rozumie po francuzku, lecz nauczyła się wymawiać tylko kilka najniezbędniejszych wyrazów. Norina byłaby opowiadała bez końca, lecz Mateusz jej przerwał:
— Widzę, że ci tutaj jest dobrze i że jesteś zadowolona?..
— A pewno, że mi dobrze! i że jestem kontenta! Jeszcze nigdy w życiu tak nieużywałam! Mam dobre jedzenie, wszelkie wygody i rozkoszuję się, nic nie robiąc od rana do wieczora... To mnie tylko martwi, że to się urwie... chciałabym, aby potrwało jak można najdłużej...
Zaczęła się śmiać, była wesoła, zapominając o przyszłości i o dziecku, które się miało niedługo urodzić. Próżno Mateusz chciał w niej rozbudzić poczucie macierzyństwa, pytając, jakie ma zamiary. Nie zrozumiała go nawet i przypuszczając, że robi on aluzye co do ojca jej dziecka, wzruszyła ramionami mówiąc, iż nigdy nie była tak głupią, by wierzyć, iż on się zajmie jej losem. Wspomniała, że matka odwiedziła ją wczoraj. Lecz te odwiedziny były jej dość obojętne, rodzina nie przyjdzie jej z pomocą, chociażby dlatego, że w domu ledwo że starcza chleba dla wszystkich. Więc jakież może robić projekta?.. dość będzie miała czasu, by o tem pomyśleć. Ładna dziewczyna w jej wieku nie potrzebuje się frasować, co z sobą począć. Mówiąc to, przeciągała się w miękkiej, czystej pościeli, zadowolona ze świadomości o swej urodzie. Miło jej było wylegiwać się w łóżku, próżnować i pragnęła, by zawsze tak być mogło, bo teraz, gdy zaznała tych rozkoszy, już nie będzie umiała się ich wyrzec.
Z upodobaniem zaznaczała jak szanowną osobą jest pani Bourdieu i jak dobrej opinii używa klinika, przez nią administrowana. Norinie zdawało się, że oddając te pochwały, siebie samą wywyższa.
— Nigdy się tutaj nie słyszy kłótni, ani brzydkiego słowa. Jest to jeden z najprzyzwoitszych domów położniczych... a przytem jaka czystość! może pan zajrzeć w każdy kąt i nigdzie pan nie znajdzie nic do przyganienia... Prawda, że pani Bourdieu nie robi wyboru i przyjmuje chore, nie pytając się, jakiego są pochodzenia... ale każda z nas umie się tutaj zachować przyzwoicie a to jest najważniejszą rzeczą...
Norina postanowiła się popisywać z tem, że nie jest najgorszą pomiędzy klientkami pani Beurdieu.
— Chociażby to trzecie łóżko... to obok łóżka zajmowanego dotąd przez angielkę... otóż należy ono do Wiktoryi Coqaelet... ta podała swoje prawdziwe nazwisko... i nie okrywa tego, co ją spotkało... Ma lat osiemnaście i przyjechała ze wsi do Paryża, by wstąpić do służby... znalazła miejsce u pokątnego doradcy, którego syn, dwudziestoletni drągal, zaraz na piąty dzień zbałamucił Wiktoryę, łażąc ciągle do kuchni... Ale cóż pan chce... ona tak była zdrętwiała przemianą swego życia wiejskiego na miejskie, że prawdę powiedziawszy, sama nie wiedziała kiedy uległa... Ale jak tylko zaczęło być widocznem, że zaszła w ciążę, wtedy matka owego drągala wyrzuciła Wiktoryę na bruk i policya ją podniosła zemdloną na ulicy a miejskie towarzystwo dobroczynności umieściło ją tutaj... Wiktorya jest bardzo dobra dziewczyna a przytem pracowita i wytrzymała... bo oto teraz mogłaby nic nie robić a skorzystała ze sposobności i usługuje jednej z bogatych chorych... Pani Bourdieu na to pozwala... biedne mogą sobie w ten sposób trochę zarobić... ta chora, której usługuje Wiktorya, zajmuje oddzielny pokój... tu zaraz za tą ścianą... jest młodziutka i podała tylko swoje imię... ale panna Rozyna opowiedziała swoje dzieje Wiktoryi.
W tem drzwi się otworzyły, Norina przerwała opowiadanie, wołając:
— Oto właśnie Wiktorya!..
Mateusz, odwróciwszy głowę, ujrzał bladą, drobną dziewczynkę, która pomimo lat osiemnastu wydawała się mieć zaledwie lat piętnaście. Ryże, kędzierzawe włosy miała stargane dokoła mizernej twarzy o zadartym nosie, małych oczach i szerokich ustach. Nędznie ubrana, miała minę wystraszoną i tak zdziwioną tem co się jej wydarzyło, jakby chciała się każdego wypytać, jakim sposobem to się z nią stało?.. Mateusz patrzał na nią z politowaniem, bo po za nią widział tysiące jej podobnych młodych dziewcząt przybywających z prowincyi do Paryża i ulegających temu samemu losowi. Ach, jakże nieskończenie długi poczet stanowią te biedne sługi, zgwałcone, w burżuaznych rodzinach a następnie wypędzone w imię burżuaznej cnoty! Cóż się dalej stanie z tą oto dziewczyniną?.. do jakiej zgodzi się służby, gdy wyjdzie ztąd, wyswobodzona ze swego niespodziewanego macierzyństwa?.. ile razy będzie jeszcze matką w tych samych warunkach?..
— Czy Amy jeszcze jest? — spytała Norina. — Chciałabym się z nią pożegnać.
Wiktorya, zobaczywszy walizkę przy łóżku, powiadomiła o tem Norinę a gdy ta zaznajomiła ją z Mateuszem, jako ze swoim przyjacielem, który jest niezmiernie dyskretny, obie razem zaczęły mu opowiadać o angielce. Prawda, że nic pewnego nie można było o niej wiedzieć, bo mówiła tak niezrozumiałym językiem, że trudno się było domyśleć rzeczywistego sensu a przytem była sztywna w obejściu, niechętna do zwierzeń. Jednakże krążyły wieści, iż przed trzema laty odbyła już raz połóg w klinice pani Bourdieu. A tym razem przybyła w tychże samych warunkach, na tydzień przed słabością i trzy tygodnie przeleżawszy w łóżku, pozbywszy się dziecka, które oddała do podrzutków, powracała do Anglii tym samym okrętem, na którym przyjechała. Dla oszczędności, brała zwykle w takich razach bilet terminowy, zapewniający powrotną podróż z Paryża do Londynu.
— Amy jest praktyczna, zapewniała Norina. Ale podobno mnóstwo cudzoziemek zjeżdza do Paryża dla odbycia połogu w takich samych warunkach jak ona... Paryż jest tak wielki!.. zatem któż tu zdoła doszukać się dziecka zrodzonego przez matkę, nie podającą nawet swego nazwiska! Mnie się zdaje, że Amy jest zakonnicą... nie taką jak nasze zakonnice, ale mniszką na sposób angielski... bo ciągle była wczytana w książki do nabożeństwa...
— W każdym razie Amy jest bardzo przyzwoitą osobą — rzekła Wiktorya. — Nie jest piękną ani ładną, ale jest dobrze wychowaną, grzeczną i nikomu się nie naprzykszy gadatliwością.
Zamilkły, bo weszła do pokoju angielka o której mówiły. Mateusz spojrzał na nią z zaciekawieniem. Dziwnem mu się wydawało, by ta płaska, chuda, żółta i brzydka kobieta, nie mająca żadnego wdzięku mogącego wzbudzać miłosne pożądliwości, wracała peryodycznie do Francyi dla odbywania sekretnego połogu. Jakim był ojciec, czy ojcowie jej dzieci?.. Czy równie obojętne mieli serca i twarze?.. Mateusz pragnął się dopatrzeć wzruszenia w tej kobiecie odjeżdżającej i pozostawiającej swoje dziecko na łasce publicznego miłosierdzia. Lecz nawet nie rzuciła wzrokiem na pokój, w którym cierpiała męki porodu a wziąwszy walizkę, miała już odejść, gdy ją zatrzymały jej dwie towarzyszki, pragnące ją pożegnać pocałunkiem.
— Życzę ci dobrego zdrowia i szczęśliwej podróży, rzekła Norina.
Angielka nadstawiła jej policzek a następnie pocałowała ją w głowę, spojrzawszy z cnotliwem zaniepokojeniem na tę ładną, świeżą, młodą kobietę, wylegującą się w łóżku w obecności mężczyzny.
— Yes,... dziękuję... nawzajem...
— A niezapomnij o nasi do widzenia! — zawołała Wiktorya ze szczerem wzruszeniem, pocałowawszy ją głośno w oba policzki.
Amy, uśmiechnąwszy się nieco wzgardliwie, wyszła, nie odezwawszy się ani jednem słowem. Lecz Wiktorya, dogoniwszy ją przy drzwiach, zawołała:
— Jaka ja głupia!.. Zapomniałam ci powiedzieć, po co tu przyszłam! Panna Rozyna mnie przysłała... koniecznie chce się z tobą pożegnać... Chodźmy do niej...
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Norina znów podciągnęła kołdrę z niewieścim wstydliwym wdziękiem, bo dostrzegła, iż nieco z niej opadła podczas całowania się z angielką i zadowolona z jego wizyty, zaczęła dalej opowiadać:
— Historya panny Rozyny, o której już panu wspomniałam, jest mi zwierzona przez Wiktoryę... i doprawdy, że to niezwykła awantura... Panna Rozyna jest córką bardzo bogatego jubilera... Naturalnie, że nie wiemy, jak się on nazywa i przy której ulicy ma swój sklep. Rozyna ma lat osiemnaście, jej jedyny brat jest o trzy lata od niej młodszy a ojciec jest człowiekiem czterdziestoczteroletnim. Mówię panu ich lata, bo zaraz pan zobaczy, że to potrzebne... Jubiler stracił żonę przed paru laty i wie pan w jaki sposób się urządził, by ją zastąpić?.. We dwa miesiące po pogrzebie swej żony zastąpił ją Rozyną... Jak się to panu podoba?.. Niepierwszy raz o takiej rzeczy słyszę, bo w roboczych dzielnicach znam niejedną dziewczynę, która musiała uledz takim domowym stosunkom, ale byłam przekonana, że to się dzieje tylko pomiędzy najbiedniejszymi ludźmi... Więc bardzo byłam zdziwiona, że i burżuazi w ten sposób postępują... bo ojciec Rozyny jest bardzo bogaty i mógł mieć za pieniądze wszystkie kobiety, jakichby zapragnął... A wie pan, co mnie w tem najwięcej dziwi?.. nie to, że ojcowie tak postępują, lecz, że córki na to się zgadzają... Ale panna Rozyna jest taka dobra, taka łagodna, że zgodziła się zadośćuczynić wymaganiom ojca, wprost dlatego, że nie chciała go martwić... No, ale stało się co było do przewidzenia, zaszła w ciążę, więc się skryła tutaj i w oddzielnym pokoju wyczekuje końca... Nikt a nikt jej nie odwiedza a domyśla się pan, że polecono pani Bourdieu, by dziecko zostało odesłane do domu podrzutków.,. Dziwić się nie można, że chcą się pozbyć takiego dziecka, do którego żadne z rodziców przyznać się nie może...
Z korytarza doleciały głosy rozmowy. Norina zamilkła, przykładając palec na usta. Poznała głos panny Rozyny, odprowadzającej angielkę. Szepnęła:
— Może pan chce ją zobaczyć?..
Pierwej nim Mateusz zdążył odpowiedzieć, zawołała Rozynę. Mateusz, który z osłupieniem słuchał opowiadania Noriny, zdziwił się, gdy ujrzał wchodzącą do pokoju śliczną dzieweczkę o regularnych, delikatnych rysach twarzy, o czarnych włosach i niebieskich, niewinnych oczach. Było coś nieskończenie słodkiego i dziewiczego w tych pięknych oczach, patrzących jakby z dziecinnem zadziwieniem. Zdawało się, że nie wie, w jakim jest stanie, chociaż ciąża jej dochodziła siódmego miesiąca, prawie równocześnie z Noriną spodziewała się słabości. Mateusz był przejęty najgłębszem politowaniem. W jakże okropnych warunkach wynikło to macierzyństwo, w skandalu, w zbrodni, w profanacyi miłości i życia a nieszczęsne dziecko w kazirodztwie poczęte, przed urodzeniem się jest na zatratę skazane jako potwór, dla którego niema jawnego miejsca w rodzinie a nawet w społeczeństwie!
Norina, pragnąc ją zatrzymań, prosiła, by przy niej usiadła na łóżku.
— Panno Rozyno... proszę chwilkę z nami porozmawiać... To mój krewny... przyszedł mnie odwiedzić... Ale, proszę na niego nie zważać... wiesz jak lubię twoje odwiedziny...
Mateusz był zdumiony koleżeńskiemi stosunkami, jakie z niesłychaną szybkością zawiązywały się pomiędzy temi kobietami odmiennego wychowania, zebranemi tutaj czasowo, z konieczności. Nawet pomiędzy Rozyną a Wiktoryą, to jest pomiędzy panią a sługą, ujawniała się równość spowodowana tożsamością położenia, wezbranego łona tworzącego życie, macierzyństwa ukrywanego w cierpieniu. Hierarchię warstw społecznych usuwało nieszczęście i były tylko kobietami nie znającemi się z nazwiska, lecz siostrami w niedoli, wspólniczkami, jednakowej nędzy i winy. Prawda, że Norina i Wiktoryą starały się przypodobać Rozynie, były względem niej uległe i usłużne, lecz ta przyjmowała to za oznaki tkliwego przywiązania i pomimo, że odebrała staranne wychowanie, traktowała je na stopie przyjacielskiej poufałości, rozmawiając z niemi całemi godzinami i zwierzając im swoje osobiste tajemnice.
We trzy teraz zebrane, zapomniawszy o obecności Mateusza, zaczęły sobie wzajemnie opowiadać domowe plotki.
— Czy wiecie — rzekła Wiktorya — że pani Karolina, ta osoba taka dystyngowana, która zajmuje oddzielny pokój tutaj za ścianą, odbyła połóg tej nocy...
— Chyba byłabym głucha, gdybym o tem nie wiedziała, zauważyła Norina.
Panna Rozyna z naiwnem zdziwieniem rzekła:
— A ja nic nie słyszałam...
— Bo nasz pokój przedziela cię od pokoju pani Karoliny — tłómaczyła Wiktorya. — Ale to najmniejsza, że już połóg odbyła, lecz czy wiecie, że pani Karolina zaraz teraz ztąd odjeżdża?.. Już poszli dla niej po dorożkę.
Posłyszawszy to, obie się oburzyły. Jak można być tak nieostrożną! gotowa życiem to przypłacić! O ile się zdaje, połóg pani Karoliny był uciążliwy, zatem teraz wstając z łóżka i jadąc dorożką, może dostać krwotoku... Pocóż jej tak pilno wracać do domu?.. Dopuszcza się prawdziwego szaleństwa!
— Cóż chcecie! odezwała się znów Wiktorya, niezawsze można zrobić tak, jakby się chciało... trzeba mniejsze poświęcić dla ważniejszego... Ręczę wam, że pani Karolina wolałaby pozostać spokojnie w swojem łóżku... Ale przypomnijcie sobie wieści, jakie o niej krążą... Panna Rozyna dobrze o tem wie, ponieważ pani Karolina bardzo ją polubiła i opowiadała jej historyę swego życia...
Rozyna wyznała, że rzeczywiście wie niemało o tej nieszczęśliwej kobiecie. Mateusz opanowywał wzruszenie, słuchając smutnego opowiadania. Pani Karolina miała lat trzydzieści dwa, była bardzo ładną brunetką o delikatnych rysach twarzy, o pięknych ustach i oczach pełnych dobroci a według wszelkiego prawdopodobieństwa, była żoną pana Houry, komiwojażera podróżującego po Persyi i Indyach w celu zakupu dywanów, jedwabiów, haftów, dla jednego z największych magazynów w Paryżu. Był on podobno bardzo brutalny, niesłychanie zazdrosny, słowem, uciemiężał żonę, dokuczał jej z lada jakiej okazyi. Czując się nieszczęśliwą w domowem pożyciu pani Karolina szukając pocieszenia, odwzajemniała się miłością za przywiązanie okazywane jej przez młodego kupczyka, pracującego z jej mężem w tym samym magazynie. Była to jedyna osłoda w jej życiu, lecz na nieszczęście zaszła w ciążę. W pierwszych czasach niebardzo się tem strwożyła, bo mąż dopiero po roku miał powrócić z podróży, obliczyła więc, że odbędzie połóg podczas jego nieobecności a nawet, że zdoła przyjść do zupełnego zdrowia przed jego powrotem. Zatem, dla uniknięcia obmowy, wcześnie opuściła swój ładny paryzki apartament i schroniła się na wieś. Tam właśnie, na kilka miesięcy przed połogiem, otrzymała od męża list, którym ją zawiadamiał, iż wróci wcześniej aniżeli się spodziewał. Od tej chwili pani Karolina żyła w bezustannym niepokoju. Znów zaczęła obliczać przypuszczalny termin połogu, myliła się, traciła głowę, przerażona możliwością pomyłki. Gdy osądziła, że połóg może nastąpić za parę tygodni, powierzyła się w ręce pani Bourdieu i zjechała do niej, otaczając się wielką tajemnicą. Lecz nadszedł nowy list od męża, który ją zawiadomił, że dwudziestego piątego tego miesiąca będzie już w Marsylii. List otrzymała szesnastego, miała więc tylko dziewięć dni swobody. Liczyła dni a potem i godziny. Czy aby zdąży urodzić?.. a jeżeli się opóźni?.. Od tego stało się zależne jej wybawienie lub zguba a ponieważ było to po za jej wolą, więc bezustannie rozpaczała, zalewając się łzami, drżała z przerażenia, wpadając w rozdrażnienie, najszkódliwiej podkopujące jej zdrowie. Każde słowo akuszerki budziło w niej trwogę a jednakże co chwila pytała się jej chociażby spojrzeniem, wyrażającem wzrastający niepokój. Zdawało się jej, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie opłaciła taką katuszą chwilowej rozkoszy kochania. Wreszcie, dwudziestego piątego nad ranem, po niespanej nocy, spędzonej we łzach rozpaczy, poczuła bóle, zwiastujące blizki połóg. Pomimo cierpienia, z radości całowała ręce pani Bourdieu. Lecz jakby ją los chciał do ostatniej chwili prześladować, poród się przedłużył o cały dzień i prawie całą noc, zatem byłaby i tak zgubiona, gdyby mąż nie był zmuszony zatrzymań się na jedną dobę w Marsylii. Miał przybyć do Paryża dopiero następnej nocy, zatem urodziwszy dziecko o godzinie piątej z rana, pani Karolina musiała przed wieczorem powrócić do siebie do domu i wymyślić chorobę, jako powód usprawiedliwiający, że musi leżeć w łóżku. Lecz jakże zbolałą musi ona być nietylko na ciele, powracając w tych warunkach do swojego opuszczonego paryzkiego mieszkania i ileż zużyje ona energii, by całą rzecz przed wszystkimi upozorować! Należało się jej, by miała chociażby parę dni wypoczynku po tak ciężkim połogu!
— Otwórzcie drzwi, bym mogła ją zobaczyć przechodzącą przez korytarz, prosiła Norina.
Wiktorya zadowoliła życzenie przyjaciółki. Już od chwili słychać było głośniejsze szmery w sąsiednim pokoju. Wreszcie ukazała się na korytarzu pani Karolina, prawie że niesiona przez dwie służące. Ładna jej twarz była jakby przysłonięta żałobą a pełne dobroci oczy i usta, wyrażały ból i najwyższe zaniepokojenie. Nawet wrodzona jej dystynkcya została pochłonięta nadmiarem cierpienia. Jednakże dostrzegłszy drzwi otwarte, chciała się zatrzymać, przywołała Rozynę i siląc się na uśmiech, szepnęła umierającym głosem:
— Chodź... chciałabym ciebie pocałować... Wiesz... jestem zupełnie wyczerpana z sił... niewiem, czy podołam wszystko uskutecznić tak, jak pragnęłam... Żegnam cię, Rozyno... i was żegnam... bądźcie odemnie szczęśliwsze...
Uprowadzono ją i znikła.
— Ona jest matką dwóch dziewczynek — mówiła znów Wiktorya. — Chciała mieć syna i urodziła dziś chłopca, lecz dziecko umarło prawie, że zaraz... zapewne skutkiem ciągłego jej umartwienia podczas ciąży...
— Szczęśliwie się złożyło, że dziecko zaraz umarło, zawoła Norina.
— O tak! — potwierdziła Rozyna z niewinnie uśmiechniętą dziewiczą buzią. — Dzieci rodzące się w tych warunkach nikomu nie mogą być miłe!
Mateusz był wzburzony wszystkiem, co tutaj widział i słyszał. Zdawało mu się, że nigdy nie zapomni tego rozpaczliwego widma, jakiem była pani Karolina, niesiona przez korytarz. Współczuł tej nieznajomej męczennicy, podążającej do swego domu, pomimo rozdartego ciała, pomimo dopiero co odbytego tragicznego, tajemnego połogu. Ach, wszystkie one były ofiarami nieszczęśliwej doli! Amy, z za morza przybyła angielka, dla rzucenia swego ciężaru na obcą ziemię; Wiktorya nieświadoma niewolnica, bezbronnie poddająca się chwilowej zachciance swego pana i władcy, dziś ma dziecko z jednym, jutro będzie je miała z drugim i tak, aż do zatraty swych sił wdzięku młodości; Rozyna, dopuszczająca się kazirodztwa przez niewinność i brak poczucia życiowej prawdy, z łagodnym uśmiechem dziecka piastująca w swem łonie potwór skazany na zagładę, by ona, jego matka, mogła być następnie żoną człowieka swojej sfery. Był tutaj zaledwie od godziny a ileż dowiedział się okropności, przed jakimi stanął otchłaniami cierpień, zbrodni i różnorodnych katuszy! A jednak dom położniczy pani Bourdieu był jednym z najuczciwszych! I okazuje się, iż tego rodzaju schronienia są nieodzowną koniecznością, portem zbawienia dla nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych tutaj się zamykać i rodzić w tajemnicy, by ujść prześladowań, grożących im w imię porządku społecznego. Tak, udzielana im tutaj pomoc i opieka chroniła je, powstrzymywała od sroższych niebezpieczeństw i męczarni. Tolerancya, panująca w domu położniczym takiej pani Bourdieu, przeciwdziałała poronieniom i dzieciobójstwom. Tak więc ten kał, tę kloakę, w której poniewierało się boskie macierzyństwo, będące najszczytniejszym aktem życia, ten pokątny dom położniczy należało szanować, chociaż wychodziły z niego tylko matki zbrukane, odepchnięte, wzgardzone a dzieci przeklinane jeszcze przed urodzeniem, nienawidzone, wyzute z prawa do pieszczot i ciepła domowego ogniska! Ach, ileż siły, zdrowia i piękna przepadało w tak okropnych warunkach!
Rozyna i Wiktorya odeszły a Norina, pozostawszy sam na sam z Mateuszem, błagała go, by wyjednał dla niej u pani Bourdieu dodatkową filiżankę czarnej kawy po drugiem śniadaniu w południe. Kiedy dzięki jego dobroci ma dziesięć franków miesięcznie na swe osobiste wydatki, to jeżeli nie będzie można inaczej, gotowa z tych pieniędzy płacić za czarną kawę, bez której obejść się nie może. Zdecydowała się wstać z łóżka, więc poprosiła, by poczekał na nią na dole w salonie, ona zaś jak najśpieszniej się ubierze.
Zeszedłszy na dół, Mateusz przez omyłkę otworzył drzwi do stołowego pokoju. W pośrodku stał długi stół otoczony krzesłami a z sąsiedniej kuchni buchały swędy i wyziewy źle utrzymanego zlewu. Cofnął się i wszedł do poczekalnego salonu o meblach mahoniowych, krytych spłowiałym, podszarzałym rypsem. Dwie kobiety tam rozmawiające z sobą, powiadomiły go, że pani Bourdieu jest obecnie zajęta. Usiadł więc w fotelu, stojącym na boku i wyjąwszy z kieszeni dziennik, postanowił czytać, lecz rozmowa dwóch kobiet zaczęła go interesować, więc zaczął się przysłuchiwać. Jedna z nich musiała być pacyentką już mieszkającą u pani Bourdieu, ciąża jej zbliżała się do końca i była nią zmęczona, wyżółkła i zgnębiona. Domyślił się, że druga kobieta dopiero co przyszła a będąc w ciąży, pragnęła się umówić z akuszerką, by módz u niej zamieszkać zaraz od jutra. Wypytywała się więc, czy chore mają tutaj wszystkie wygody, jakie im dają jedzenie, czy są starannie pielęgnowane. Na co zapytana odpowiedziała:
— Nie będzie pani źle... zwłaszcza, że pani ma trochę własnych pieniędzy... Mnie tutaj przysłała administracja z dobroczynności i jest mi sto razy wygodniej, aniżeli w domu... tylko, że bezustannie się kłopoczę, co się tam w domu dzieje bezemnie... Powiedziałam pani, że mam troje dzieci, otóż nie wiem, jak sobie radzą bez mojej opieki, bo mój mąż niezawsze jest dobrze usposobiony... Za każdym razem, jak odbywam połóg, powtarza się ta sama historyą: mój mąż przestaje pracować w fabryce, przesiaduje w kawiarni i w szynku, tak, że w domu prawie nigdy go niema... Więc dzieciska są pozostawione jakby na bruku.. Zatem pani pojmuje moją zgryzotę, bo podczas, gdy ja tutaj żyję w dostatkach, jestem syta, wylegiwać się mogę ile chcę w czystym i w ciepłym pokoju, serce mnie boli, że dzieciaki są nieumyte, nieuczesane a może głodne i zdrętwiałe z zimna... Doprawdy, że w tych warunkach niewarto przysparzać potomstwa... po co?.. wszak tylko wszystkim nam będzie ciaśniej i gorzej z tem biedactwem, które się ma urodzić!
— Zapewne... zapewne... odpowiedziała nowo przybyła, która może niewiele nawet słyszała, będąc pogrążoną w osobistych swoich sprawach. Mój mąż jest urzędnikiem. Ale chcę tutaj odbyć słabość, bo mieszkanie mamy ciasne a przytem chcemy uniknąć kłopotów, zamieszania, jakie za sobą pociąga połóg odbywany w domu. Dotychczasowo miałam tylko jedną córkę i chociaż ma przeszło dwa lata, pozostawiliśmy ją na wsi, u mamki. Obecnie trzeba będzie ją odebrać, by tam wyprawić dziecko, które się urodzi,.. Ach mój Boże!.. ileż to wydatków!.. ile pieniędzy ucieka w ten sposób!
Lecz rozmowa ich przerwała się, bo obie się zwróciły ku drzwiom, przez które weszła zawoalowana dama, wprowadzona przez służącą. Mateusz chciał wyjść w obawie, że zbyt długo będzie musiał czekać, więc wstał, ale plecami będąc odwróconym od strony pokoju, poznał w lustrze panią Morange. Po chwilowem wahania się, uległ ciekawości i pozostał, dalej, niby wczytując się w dziennik, lecz w rzeczywistości silnie zaintrygowany czarnym ubiorem i gęstą woalką ładnej Waleryi. Nie mogła go widzieć, on zaś z boku patrząc w lustro, dostrzegał najlżejsze jej poruszenia.
— Zdecydowałam się odbyć połóg u pani Bourdieu, mówiła znów żona urzędnika, bo przysięgłam sobie nie wracać po raz drugi do akuszerki, u której się urodziła moja córeczka. Zbyt wiele paskudnych rzeczy u niej widziałam a przytem było tam brudno nie do zniesienia.
— A cóż to za jedna?.. jak się nazywa?.,. dopytywała się chora.
— To występna kobieta, zbrodniarka, któraby powinna gnić w więzieniu. Pani nie może sobie wyobrazić nory, w której mieszka! Domisko brudne, cieknące stechłą wilgocią, pokoje obrzydliwe, łóżka odrażające a jakie jedzenie! aż mdło się robi wspomnieć o tem wszystkiem... Niema chyba drugiego miejsca w całym Paryżu, gdzieby się dopuszczano tylu przestępstw i najoczywistszych zbrodni. Nasłuchałam się tam najokropniejszych opowiadań i stałe klientki tej akuszerki zapewniały mnie, że tylko tam ma się pewność w razie życzenia, iż dziecko urodzi się nieżywe. Tego rodzaju połogi są specyalnością owego położniczego domu! Cena bywa umówiona z góry. Spędzanie płodu uprawia się tam codziennie. Przez czas mego pobytu wyswobodziła w ten sposób trzy kobiety, o których wiem napewno... same mi mówiły, że je zoperowała prętem od firanki...
Mateusz zauważył, że Walerya z chciwością przysłuchuje się rozmowie. Siedziała nieruchomie, lecz piękne jej oczy gorączkowo pałały po za czarną woalką.
— Tutaj nie zobaczy pani nic podobnego, zapewniała żona robotnika. Pani Bourdieu nie wdaje się w takie brzydkie i niebezpieczne sprawy...
Lecz żona urzędnika zniżywszy głos, rzekła:
— A jednak opowiadano mi, że i pani Bourdieu uczyniła coś w tym rodzaju... tak... dla wyprowadzenia z kłopotu pewnej bogatej hrabiny, przyprowadzonej przez kogoś wysoko postawionego... Podobno, że to miało miejsce niedawno...
— Nie przeczę... nie przeczę... jeżeli to byli ludzie mogący hojnie sypnąć pieniędzmi... Cóż to dziwnego! żadna akuszerka nie oprze się zbyt wielkiej pokusie... Lecz zaręczyć panią mogę, że dom położniczy pani Bourdieu używa jaknajlepszej opinii.
Zapanowało chwilowe milczenie. Wtem żona robotnika zaczęła mówić jakby w dalszym ciągu:
— Gdybym ja chociaż mogła pracować do ostatniej chwili... Ale tym razem jakoś tak źle z moim biednem zdrowiem, że musiałam porzucić wszelką robotę przeszło od dwóch tygodni... A doprawdy, że się nie rozpieszczam... już teraz myślę, by jaknajprędzej powrócić do domu... niechno pozbędę się i stanę na nogi, to umknę ztąd chociażby w kilka dni po połogu... Tam moje maleństwa obumierają w zaniedbaniu... jużbym chciała przy nich być i ogarnąć... Doprawdy szkoda, że nie wiedziałam adresu akuszerki, o której pani mówi... Cóż z tego, że to łajdaczka... czasami nędza zmusza z takiemi łajdaczkami mieć do czynienia... Gdzież ona mieszka?..
— Musiała pani o niej słyszeć... nazywa się la Rouche i jest znana nietylko w tej części Paryża... Mieszka przy ulicy du Rocher w domu śmierdzącym i do którego wstydziłabym się wejść w biały dzień, bo wiem, jakie się tam bezeceństwa codziennie odbywają...
Zamilkły a potem coś szepnąwszy pomiędzy sobą, wyszły z salonu. Prawie równocześnie ukazała się pani Bourdieu na progu swego gabinetu. Mateusz korzystając, że jest zasłonięty wysokim fotelem, nie drgnął ze swojego miejsca, do gabinetu akuszerki weszła więc Walerya. Był strwożony jej niespodziewanem przyjściem a zwłaszcza gorączkowem wytężeniem, z jakiem się przysłuchiwała rozmowie dwóch kobiet. Dziennik wypadł mu z ręki na kolana i zamyślił się nad potwornościami odbywającemi się w tajemnicy, nad okropnością zbrodni nęcącej tyle ofiar! Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu mogło upłynąć od chwili gdy pozostał w samotności, gdy został wytrącony z zadumy dźwiękiem kobiecego głosu.
Była to pani Bourdieu — odprowadzająca Waleryę w stronę przedpokoju. Świeża, tłusta twarz akuszerki uśmiechała się z wyrazem macierzyńskiego uczucia. Pocieszała płaczącą jeszcze i drżącą ze wzruszenia Waleryę, mówiąc do niej:
— Jesteś nierozsądna, moje drogie dziecko, opowiadasz mi szaleństwa, o których nie chcę nawet pamiętać.. Wróć do domu, uspokój się i pogódź się ze swojem położeniem, w którem niema nic strasznego...
Gdy Walerya odeszła, nie powiedziawszy ani jednego słowa, pani Bourdieu mocno się zdziwiła ujrzawszy Mateusza, który teraz wstał, by się z nią przywitać. Zrobiła się gadatliwą, śmiejącą zapewne dla zatarcia w jego pamięci słów, które mógł był usłyszeć. Nadeszła Norina i rozmowa stała się ożywioną, wesołą, bo pani Bourdieu chętnie wyznawała, że ma szczególniejszą sympatyę dla swoich ładnych, młodych pacjentek. Uroda pozwala wiele wybaczyć, twierdziła z pobłażliwym uśmiechem. Pozwoliła Norinie pić czarną kawę w południe, znajdując, że może sobie dogodzić, mając trochę pieniędzy na drobne przyjemności. Mateusz pożegnał się z niemi, przyrzekłszy Norinie, że niezadługo przyjdzie ją odwiedzić. Wyprowadziwszy go aż na schody, przechyliła się przez poręcz, wołając za nim:
— A przynieś mi pan pomarańcz na przyszłą wizytą!
Doszedłszy do ulicy de la Boêtie, Mateusz nagle się zatrzymał, ujrzawszy na przeciwnym chodniku Waleryę rozmawiającą z jakimś mężczyzną; po chwili poznał, że mężczyzną tym był Morange, jej mąż. Natychmiastowo nabrał pewności, że Morange towarzyszył żonie i czekał na nią na ulicy, podczas gdy była u pani Bourdieu a teraz oboje się naradzają strwożeni, wahający się, zrozpaczeni. Przygnębienie ich było widoczne, nie czuli popychania przechodniów, którym tamowali przejście, byli bezwładnymi jak biedni ludzie spadli w szarpiący potok, odurzeni niebezpieczeństwem śmierci i poddający się nieubłaganemu przeznaczeniu. Jakaś okrutna, zawzięta walka staczała się w nich samych. Bezwiednie szli, przystawali, ulegając furyom, jakie niemi miotały. Po kilkanaście razy już zmienili miejsce, znów zawracali, przystawali, coś szepcząc pomiędzy sobą, było w nich coś zdrętwiałego, jakby a nadmiaru bólu nad własną niemocą powstrzymania faktów. Wtem Mateusz odetchnął swobodniej, przypuszczał, że się przemogli, zrezygnowali, bo skręcili w stronę Grenelle, zatem powracali do domu. Lecz znów się zatrzymali, wymienili jakieś rozpaczliwe słowa i wrócili na ulicę de la Boêtie i przez ulicę de la Pépinière, weszli na ulicę du Rocher.
Mateusz drżąc jak oni i jak oni zawstydzony, nie mógł się powstrzymać, by nie śledzić ich kroków. Domyślał się, dokąd idą, lecz chciał nabrać o tem pewności. O jakie trzydzieści kroków przed okropnym, niechlujnym domem, gdzie mieszkała la Rouche, zatrzymał się i ukrył w zagłębieniu wystającego muru, pewnym będąc, że małżonkowie rzucą wzrokiem po za siebie, czy ich nikt nie widzi wchodzących do tej podejrzanej nory.
I stało się jak przewidział: państwo Morange, doszedłszy do ciemnego, smrodliwego korytarza, minęli drzwi, zukosa spojrzawszy na brudny, żółty szyld akuszerki a następnie zawrócili badawczo, patrząc w ulicę, czy nie widać jakiej znajomej im twarzy. Teraz już bez wahania wpadli w czarną otchłań; ona najpierw, on za nią, bo widocznie zażądała, by jej towarzyszył. Już ich nie było na ulicy, już znikli i pozostał tylko dreszcz trwogi przed spełnieniem zbrodni. Pleśniejące mury domu, będącego jakby ściekiem wszelkiego kału, pochłonęły ich, stojąc jak przedtem, w ponurem wyczekiwaniu na nowe ofiary.
Mateusz znał to wnętrze, więc myślą towarzyszył nieszczęsnym małżonkom. Szli teraz poomacku ciemnym korytarzem, przeszli cuchnące podwórko i wpuszczeni przez służącą w brudnym fartuchu, rozmawiali z la Rouche, kobietą o wielkim nosie i odrażającym uśmiechu. Przedstawili jej, czego żądają i zgoda została zawarta. Ach tutaj, w tej ruderze, to nie był przytułek dla skrywanego macierzyństwa, sekretnych połogów, sponiewieranej rodzicielskiej miłości, tutaj odbywały się same tylko zbrodnie, tępienie życia w samem jego źródle. Dzieciobójstwo staje się wyjątkowo uprawianem morderstwem wobec ogromu wywoływanych poronień, miażdżonych zarodków, duszonego płodu a wszystkie te straszliwe praktyki odbywają się pokątnie na coraz szerszą skalę, przykracając życie niezliczonym zastępom jestestw poczętych i matek wyrzekających się swej misyi. Dziewczyny uwiedzione a nie mogące odkryć ojca w uwodzicielu, służące, dla których dziecko byłoby niemożebnym ciężarem, mężatki nie chcące być matkami, z zezwoleniem, lub bez zezwolenia męża, wszystkie dążą ku tej otchłani, kończą w tej ohydnej kloace zbrodni, będącej zarazem rozsadnikiem zepsucia i nicości. Występnemi rękami, kierowane żelazo staje się tutaj narzędziem śmierci, by tysiącami tępić życie, potokami spływające do ścieków pełnych zgnilizny.
Podczas gdy pod jasnem słońcem kipią fale twórczej natury, sprzyjającej mnożeniu się jestestw, kościste ręce takiej la Rouche miażdżą rozwijające się płody; pracuje ona na swój sposób w ohydnej swej pracowni, cuchnącej krwią i kałem. Nie ma ponad to sroższej profanacyi życia, haniebniejszej zbrodni, urągającej świętej płodności niestrudzonej natury.




V.

Drugiego marca nadedniem, Maryanna poczuła pierwsze bóle porodu. Nie od razu się zdecydowała obudzić Mateusza, który spał tuż obok na wązkiem żelaznem łóżku. Lecz około godziny siódmej zdawało się jej, że się poruszył, więc uznała za stosowne uprzedzić go o swojem położeniu. Uniósł się na pościeli i całował jej rękę zwieszającą się po za kołdrą.
— Tak... pieść mnie, mój ukochany.. pieść... bo przypuszczam, że to dzisiaj nastąpi...
Od trzech dni codziennie się tego spodziewali, dziwiąc się opóźnieniu. Gdy to rzekła, zerwał się na równe nogi i wystraszony zapytał:
— Czy bardzo cierpisz?..
Zaczęła się śmiać, by go uspokoić.
— Nie, nie... trochę... ale nie bardzo. To dopiero początek. Otwórz okno... uprzątnij pokój... Bo może to będzie niezadługo?..
Gdy uchylił żaluzye, jasne słońce zalało całą sypialnię. Poranne niebo było wesołe, prześlicznej blado niebieskiej barwy, bez najlżejszej chmurki. Ciepły powiew wcześnie rozpoczynającej się wiosny, miło wionął przez otwarte okno, przez które widać było krzewy bzu w ogrodzie zieleniącym się delikatną koronką rozwijających się listków.
— Najmilsza moja, patrzaj jaka dziś urocza pogoda! Co za szczęście! maleństwo się nam urodzi w promieniach słońca!
Przed ubraniem się, przyszedł usiąść na łóżku przy żonie, przypatrywał się jej i całował jej oczy.
— Patrz na mnie! patrz! bym z twoich oczu wyczytał o ile cierpisz... bym wiedział... Jeszcze nie zbyt gwałtowne masz bóle?.. powiedz, ukochana?..
Uśmiechała się, chociaż właśnie w tej chwili mocować się musiała z porywem bólów a gdy mogła już przemówić, rzekła:
— Uspokój się... Ręczę ci, że wszystko idzie pomyślnie... Ale nie trzeba żądać rzeczy niemożliwych... Wszak oboje wiemy, że to jest ciężka chwila do przebycia... Pocałuj mnie... pocałuj bardzo serdecznie, by mi dodać odwagi... i nie współczuj mi zbyt widocznie, bo gotowa jestem rozpłakać się nad sobą...
Pomimo, że nie chciała, łzy jednak nabiegały jej do oczu, zacierając uśmiech na jej ustach. Ostrożnie, lecz z nieskończonością uczucia pochwycił ją w objęcia i trzymał przytuloną do siebie, całując jej twarz, pieszcząc całe jej obnażone ciało, to biedne, drogie ciało, drżące już zapowiadającemi się bólami, wstrząsane świętą męką porodu.
— Ach, uwielbiona moja niewiasto! Ty zawsze masz słuszność! Trzeba łzy przemagać uśmiechem, trzeba zawsze mieć nadzieję przezwyciężenia zła wszelakiego! Pragnąłbym krew moją przelać w ciebie, by dzielić twoje cierpienie! niechajże chociaż moja miłość będzie dla ciebie oparciem i siłą!
Pocałunkami złączeni uspokoili nadmiar swego wzruszenia i znów zaczęli się śmiać i wesoło rozmawiać. Mogło się było zdawać, iż czułość wymienionych pieszczot ukoiła jej bóle. Była to zwykła dłuższa przerwa, poprzedzająca gwałtowniejsze ataki. Maryanna zaczęła przypuszczać, że może się omyliła i że to jeszcze nie dzisiaj. Radziła mężowi, by jak zwykle, poszedł do biura. Lecz oparł się temu i posłał zawiadomienie, by dzisiaj tam na niego nie liczono. Uprzątnąwszy łóżko, zaczął się ubierać, rozmawiając z Maryanną o potrzebnych przygotowaniach. Służąca zaraz pójdzie po dozorczynię dla chorych, kobietę mieszkającą w sąsiedztwie a zamówioną przeszło od dwóch tygodni. Ale wpierwej niechaj ubierze dzieci, bo oto zaczyna je być słychać przez ścianę. Było postanowione, że w dniu połogu cała czwórka spędzi dzień u kuzynostwa Beauchêne, Konstancja uprzejmie na to nastawała, zapraszając dzieci w imieniu swego syna Maurycego. Ale kłopotali się tem, że doktór Boutan wczoraj wieczorem ich zawiadomił, iż od dwudziestu czterech godzin nie opuszcza pani Séguin, która w okropnych męczarniach dotąd się jeszcze nie doczekała urodzin dziecka. Tak więc obawa dwóch kobiet urzeczywistniała się, połóg wypadł im równocześnie. Cóż będzie, jeżeli doktór nie będzie mógł opuścić biednej Walentyny?... Ostatnie o niej wiadomości mieli wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej, gdy już spoczywali w łóżku.
— Pojadę dowiedzieć się, rzekł Mateusz. Przekonam się, jak tam sprawy stoją i przywiozę ci doktora...
Gdy zegar wydzwonił ósmą godzinę, już wszystko było zorganizowane. Dozorczyni nadeszła i krzątała się z przygotowaniem rzeczy. Dzieci były ubrane i wyczekiwały, by je odprowadzono do ich małego kuzyna, mieszkającego po drugiej stronie ogrodu. Rózia pocałowawszy matkę, zaczęła płakać, nie umiejąc wytłómaczyć przyczyny, chciała pozostać w domu, lecz Błażej, Denizy i Ambroży, starsi bracia, uprowadzili ją, mówiąc, że jest głupiutka, bo trzeba mamę samą pozostawić, by mogła swobodnie iść na targ i kupić małego braciszka, którego im obiecano oddawna. Zaczęli się bawić w saloniku na dole, biegając, tupiąc, krzycząc, gdy wtem ktoś silnie zadzwonił przy drzwiach wchodowych.
— A może to doktór! — zawołał Mateusz — i raz jeszcze pocałowawszy Maryannę, zbiegł na dół.
Lecz w sieni znalazł Morange’a, który najniespodziewaniej przyszedł ze swoją córką Reginą. Mateusz nie zwrócił uwagi na jego twarz, lecz nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu tak porannych odwiedzin, rzekł:
— Jakto?... to ty?...
Zmienionym głosem, nieledwie dławiąc się, Morangę odrzekł:
— Tak, to ja... przyszedłem ciebie prosić o oddanie mi wielkiej przyjacielskiej usługi...
Usłyszawszy głosy dzieci bawiących się w salonie, zaprowadził tam uśmiechającą się Reginę, mówiąc do niej:
— Zostań z niemi i baw się w ich towarzystwie, dopóki po ciebie nie przyjdę.,. A teraz pocałuj mnie, córeczko...
Zamknąwszy drzwi salonu, do którego wpuścił Reginę, zwrócił się do Mateusza, który teraz dopiero ujrzał bladość jego zmienionej, przerażonej twarzy. Morange w obecności córki silił się na udawanie spokoju...
— Co tobie?... kochany przyjacielu?... co się tobie wydarzyło?...
Morange nie odrazu odpowiedział na to pytanie. Bełkotał coś niewyraźnie, wstrzymywał płacz duszący go za gardło.
— To się wydarzyło... że moja żona jest umierająca... Nie u nas... nie w domu... w obcem miejscu. Wszystko ci opowiem... Regina przypuszcza, że matka wyjechała i że muszę do niej jechać... Błagam cię.. pozwól, by Regina u was pozostała, dopóki będzie trzeba... Lecz to nie wszystko... dorożka czeka przed domem... musisz ze mną pojechać... zaraz... zaraz...
Pomimo głębokiego współczucia, Mateusz był zmuszony odmówić:
— Nie mogę... a przynajmniej dzisiaj nie mogę... Moja żona jest w trakcie połogu...
Morange spojrzał na niego nieprzytomnie, jak by nowym ciosem rażony. Zaczął straszliwie drżeć a usta mu się wykrzywiły bolesną goryczą.
— Ach tak... Twoja żona była przy nadziei... dziś urodzi dziecko, tak... to zupełnie naturalną jest rzeczą... Rozumiem, że chcesz być przy niej... Ale to nie przeszkadza, że musisz teraz zaraz ze mną pojechać... liczę na ciebie, że mi nie odmówisz, bo jestem zbyt nieszczęśliwy... ach zbyt nieszczęśliwy... Ja nie mogę sam, bez ciebie tam pojechać... doprawdy nie mogę... nie mam na to siły... Potrzebuję mieć kogoś przy sobie... koniecznie potrzebuję... ach błagam ciebie! błagam... nie odmawiaj mi dłużej...
Tyle było przerażenia, prośby, rozpaczy w tych słowach wypowiadanych zdławionym głosem, że Mateusz czuł się poruszony do głębi serca. Litość nim zawładnęła na widok tego nieszczęsnego człowieka, o słabym, łagodnym charakterze, który wyczerpał już swoje siły i wolę, i był teraz, jak małe dziecko wpadłe do wody tonące bez ratunku.
— Poczekaj tutaj na mnie — rzekł. Pójdę się przekonać, czy mogę z tobą jechać...
Pobiegł na górę i w krótkości opowiedział Maryannie, że musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście u Morange’ów, i że on jest na dole, błagając pomocy i chociażby chwilowego pójścia do Waleryi. Maryanna natychmiast zdecydowała, że nie należy odmawiać prośbie Morange’a; uspakajała męża co do siebie, mówiąc, że jej bóle prawie zupełnie ustąpiły. Może omyliła się. W tem przyszło jej na myśl: kiedy Morange ma dorożkę, więc jadąc, niechaj najpierwej wstąpią do państwa Séguin, by zawiadomić doktora Boutan, by zaraz tutaj przyszedł, jeżeli może na chwilę opuścić Walentynę. W ten sposób Mateusz będzie o nią spokojny i łatwiej mu przyjdzie oddanie usługi biednemu Morange’owi.
— Masz słuszność! i dobra z ciebie kobieta! zawołał Mateusz, całując żonę z porywem uwielbienia. Przyślę ci doktora a sam powrócę jak będę mógł najśpieszniej.
Na dole, wszedł do salonu, pocałował dzieci kolejno, pocałował i Reginę, która niczego się nie domyślając, była uszczęśliwiona, że będzie na śniadaniu u państwa Beauchêne, bo trzeba było teraz i ją tam posłać. Mateusz przywołał służącą, by jeszcze w jego obecności odprowadziła wszystkie dzieci razem i wyszedłszy z niemi, patrzał, dopóki mu nie znikną z oczu za progiem pałacyku po drugiej stronie ogrodu.
Morange pozostał w sieni, nawet nie pomyślawszy o pożegnaniu się z Reginą. Nie mogąc ustać na miejscu, dreptał, obijając się o ściany, pożerany trwogą i niecierpliwością.
— Czy jesteś już gotów?... czy zaraz jedziemy?... — powtarzał, wodząc błędnym wzrokiem. Spieszmy się... ach śpieszmy się...
Siadłszy do dorożki, padł bezwładnie na tylne poduszki i przymknąwszy oczy, zasłonił twarz ręką. Mateusz przed wsiadaniem zapytał go, czy mogą się pierwej zatrzymać przy alei d’Autin a gdy Morange odpowiedział, że właśnie tamtędy trzeba jechać, dorożkarz otrzymał rozkaz zatrzymania się przed pałacem państwa Seguin. Dojechali tam w milczeniu. Mateusz zapewniwszy Morange’a, iż zaraz wróci, wysiadł z powozu. Od jednej z pokojówek dowiedział się, że pani wreszcie powiła córkę, lecz, że znajduje się w niebezpieczeństwie życia. Mateusz uspokoił się wszakże, gdy doktór Boutan go zapewnił, iż najdalej za godzinę będzie u pani Froment.
Gdy napowrót wsiadał do dorożki, powożący się nachylił, by spytać o adres.
— Dorożkarz pyta się ciebie o adres — rzekł Mateusz.
— O adres?... o jaki adres?... Ach prawda... wiem... Ulica du Rocher... ku końcowi... nie wiem numeru.. Węglarz ma swój sklep w tym domu...
Mateusz zrozumiał. Wszak widział ich tam wchodzących, wiedział teraz o wszystkiem. Gdy Morange, wpadł dziś do niego tak niespodziewanie i gdy rzekł, że żona jego jest umierająca, Mateusz zaraz wtedy drgnął, rażony przeczuciem spełnionej zbrodni. Zatem Walerya dogorywała u akuszerki la Rouche!
Morange, uznając konieczność wyznania prawdy a przynajmniej udzielenia jakich nieodzownych objaśnień, otrząsnął się z dotychczasowego milczenia i zaczął mówić gorączkowo. Lecz nie mógł się zdobyć na zupełną szczerość i początkowo popróbował kłamać.
— Tak, Walerya poszła do akuszerki, chcąc się przekonać o stanie swego zdrowia... Lecz podczas badania nastąpił krwotok nie dający się zatamować...
— A dlaczego nie przywołałeś wtedy doktora?..
To proste pytanie tak zmieszało Morange’a, iż zaczął się namyślać co odpowiedzieć, wreszcie rzekł, jąkając się:
— Tak... zapewne... doktór był potrzebny... Może doktór byłby ją uratował... Ale powiedziano mi, że to za późno...
Rozpłakał się i wzburzony ciosem spadłego nieszczęścia, wyznał:
— Chciałem biedź po doktora... lecz mi nie dozwolono... trzymano mnie za ręce... zamknięto... Chciałem wszystko rozbić i przez okno wyskoczyć, by sprowadzić doktora i ratować moją biedną żonę... Ach, ażebyś ty wiedział, co mi wtedy gadano! że jestem waryatem, że stanę się przyczyną skandalu, więzienia nas wszystkich... Nawet Walerya gniewała się na mnie i nie chciała doktora... A tamci inni zatykali mi usta, bym nie krzyczał, zapewniali, że krwotok zaraz będzie zatamowany... Ach, nędznicy! nędznicy! zbrodniarze...
Opowiadał szczegóły dnia wczorajszego, całą zbrodniczą robotę wstrętnej la Rouche, która pomimo wynikłego natychmiast krwotoku, nie uprzedziła go o niebezpieczeństwie. Około godziny dziesiątej wieczór Walerya czuła się trochę lepiej, lecz przed północą wpadła w synkopę.
— Wyobraź sobie, że ta męczarnia trwała od godziny siódmej wieczorem, bo akuszerka zapowiedziała nam, że woli, by wszystko się odbyło, gdy już noc zapadnie... twierdząc, iż może to zrobić nawet pociemku, blask świecy jest aż nadto wystarczający a że wieczorem jest swobodniejsza i że to jej będzie dogodniej z wielu różnych przyczyn... O godzinie drugiej w nocy jeszcze byłem w tym okropnym pokoju... bo Walerya chciała ten pokój zatrzymać dla siebie na jakie pięć albo sześć dni, by już zdrową powrócić do domu... Od północy nie odzyskała przytomności... była trupio blada, zimna i tylko słaby oddech upewniał mnie, że jeszcze jest przy życiu... Więc cóż chcesz, gdym pomyślał, że Regina musi być szalenie niespokojna, bo powiedziałem jej, że zaraz powrócę, odprowadziwszy matkę na dworzec kolei żelaznej... chciałem biedź, by dziecko uspokoić, lecz zakazano mi wracać. Akuszerka coś mówiła, że może stan chorej się polepszy i rano zastanę ją przytomną, więc już nie wiem jak się to stało, jak powróciłem do domu a pomyślałem o tobie, by tam wrócić, bo nie miałem odwagi iść sam na tę nieszczęsną ulicę... Ach mój Boże! mój Boże! w jakimże stanie znajdę moją Waleryę.
Przed chwilą niecierpliwił się, że dorożkarz jedzie pomału, że nie rusza się z miejsca a teraz drżał z przerażenia, że już dojeżdżają na ulicę du Rocher. Rzucał wzrokiem na wszystkie strony, w obawie, że zaraz się zatrzymają przed okropnym, występnym domem.
— Ach nie potępiaj mnie, mój drogi... Żebyś ty wiedział ile przecierpiałem i jak teraz cierpię...
Mateusz nie znajdując słów pocieszenia, wziął go za rękę i zatrzymał ją w dłoni. Ten dowód współczucia i przebaczenia, wzruszył do łez nieszczęśliwego męża Waleryi.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Dorożka się zatrzymała i podczas gdy Mateusz mówił woźnicy, by czekał przed domem, Morange wpadł do ciemnego korytarza. Podążający za nim Mateusz został przejęty dreszczem z nagłej przemiany. Wesołe, poranne słońce i wiosenne ciepło zastąpiła teraz odrażająca wilgoć i nieprzyjemna woń domu, ponurego jak ustęp w podziemiu. Na gwałtowne szarpnięcie dzwonka, przyszła otworzyć rozczochrana służąca w brudnym, lepiącym się fartuchu. Lecz poznawszy Morange’a i widząc towarzyszącego mu przyjaciela, chciała, by obadwaj poczekali w ciasnym przedpokoju.
— Panie, proszę tutaj zostać.
A gdy Morange, brutalnie ją odpychając, chciał iść dalej, gwałtem usiłowała go zatrzymać, wołając:
— Panie, ja mam rozkaz niewpuszczenia pana, proszę zaczekać, pójdę moją panią zawiadomić...
Nic jej nie odpowiadając, pchnął ją jeszcze gwałtowniej i przeszedł wraz z Mateuszem. Służąca śpiesznie się podniosła i pobiegła uprzedzić akuszerkę.
Morange skręcił na korytarz i szedł ku drzwiom w głębi, ku drzwiom pokoju Waleryi. Otworzył je ręką niepewną, drżącą. Ta służąca, która nie chciała go tutaj wpuścić, doprowadziła go do szaleństwa. Ach a ten pokój zgrozy i okropności, do którego teraz weszli! Przez okno pokryte warstwą brudu, dochodziło trochę piwnicznego światła z ciasnego podwórza. Począwszy od zasmolonego sufitu, ze ścian opadały kawały odlepionego papieru a całe umeblowanie stanowiła nędzna komoda z powyszczerbianym marmurowym blatem, jakieś rozwalające się półki i drewniane łóżko, upstrzone śladami pluskiew. I w tem ohydnem otoczeniu, na tej odrażającej pościeli, leżała Walerya już skostniała, zmarła przeszło od sześciu godzin. Jej prześliczna głowa spoczywała w zwojach czarnych włosów, które się rozpuściły, kaskadą spływając ku ziemi. A za życia wesoła, świeża, uprzejma jej twarz, miała teraz wyraz poważny, rozpaczliwy, jakby umarła w chwili głębokiego żalu za wszystkiem co opuszcza. Kołdra się z niej trochę osunęła, ukazując ramiona i część biustu, tego nieco już za pełnego biustu, lecz jeszcze pięknego i wzniecającego dumę w jej mężu, gdy ją wprowadzał na bal w wyciętej sukni. Jedna z jej rąk, niezmiernie blada i jakby wydłużona zbliżającą się nicością, leżała na kołdrze na skraju łóżka Umarła i była sama, opuszczona przez wszystkich, nawet świecy nie zapalono u jej wezgłowia.
Morange osłupiał i patrzał. Była jakby uśpiona z oczyma na zawsze zamkniętemu Lecz on nie wpadł w pomyłkę, widział, że już nie oddycha, widział, że ma usta zwarte i zupełnie białe. Kał tego pokoju, obojętna okropność opuszczenia tej zmarłej, która jakby zamordowana wśród pustkowia i pozostawiona na miejscu przez zbrodniarzy, leżała martwa w kałuży krwi własnej, wszystko to ugodziło go w samo serce, wywołując zdrętwienie z nadmiaru doznanego bólu. Ujął rękę żony a poczuwszy ją zimną jak z lodu, jęknął chrapliwie z głębi wnętrzności. Padł na kolana i twarz przyłożył do tej marmurowej ręki. W milczeniu, bez płaczu, pozostał tak, jakby pragnąc zlodowacieć vw zetknięcia z tą nicością i dać się owładnąć chłodem śmierci.
Mateusz również był nieruchomy z przerażenia. Jakże marnie przykróciła sobie życie ta młoda kobieta marząca o bogactwie i zbytku, przekładająca narazić się na śmierć, byle nie wyrzec się rojonej przyszłości! Wśród przedłużającego się głuchego milczenia, Mateusz dosłyszał ostrożne stąpanie. Przez drzwi, które pozostały szeroko otwarte, weszła pani Rouche ze zwykłą swoją miną słodkawą i przebiegłą, opięta w swą odwieczną suknię czarną wełnianą, powycieraną na szwach, wyszmalcowaną na wszystkich składkach. Długi jej nos odrazu się skierował ku temu panu, którego już raz kiedyś widziała, zdaje się, że przyszedł tutaj, by się rozpytać o warunki umieszczenia położnicy. Oceniła go spojrzeniem i bynajmniej się go nie lękając, zachowała niezmącony spokój, co widocznie nie pomału go ździwiło. Zdawało się, że jest przejęta politowaniem względem męża nieboszczki. Patrząc na jego niemą rozpacz, wyrażała wzrokiem: „Co za wypadek, co za smutek, jakże drobną jesteśmy rzeczą wobec przykrych zrządzeń losu!“ Mateusz pochylił się nad przyjacielem, chciał go wyrwać z jego odrętwienia, ale la Rouche powstrzymała go, szepcząc;
— Zostaw go pan, to go uspokaja... Chodź pan, potrzebuję z panem pomówić!
Uprowadziła Mateusza, lecz idąc korytarzem dosłyszała zgłuszone krzyki i wołanie ratunku. Bez pośpiechu, obojętnie, otworzyła jakieś drzwi, mówiąc:
— Niechaj pan zechce tutaj wejść i na mnie poczekać.
Był to gabinet akuszerki, pokój wązki z meblami krytemi czerwonym, wytartym aksamitem, z biurkiem w pobliżu okna. W fotelu siedziała i szyła młoda kobieta, zapewne świeżo powstająca z łóżka położnica, bo jeszcze była niezmiernie blada a ręka jej ze zmęczeniem wyciągała igłę z roboty.
Gdy podniosła oczy, Mateusz ze ździwieniem poznał, że to była Celestyna, panna służąca pani Séguin. Drgnęła, poznawszy Mateusza i tak się spłoszyła jego widokiem, iż w pierwszym porywie zdradziła się, wyznając:
— Ach panie Froment! błagam, proszę nie mówić mojej pani, że mnie pan tutaj spotkał...
Przypomniał sobie teraz, iż pani Séguin coś mówiła o tem przed kilku tygodniami, że musiała Celestynie pozwolić na wyjazd na wieś, do Rougemont, zkąd pochodziła, bo wzywała ją tam umierająca matka. Listy Celestyny, proszące o przedłużenie urlopu, dochodziły panią Séguin z Rougemont i nawet odpisała jej, że życzy sobie jej powrotu przed oczekiwanym połogiem. Lecz Celestyna zawiadomiła panią, że choroba matki przedłuża się, ale z godziny na godzinę spodziewać się można jej śmierci, zatem nie może jeszcze wracać do Paryża. I oto, wiedząc o tem, Mateusz miał teraz przed sobą ową Celestynę, która była nie w Roagemont lecz u akuszerki, tydzień temu odbywszy u niej połóg.
— Tak proszę pana, zaszłam w ciążę... Zdawało mi się nawet, że pan któregoś razu tak na mnie spojrzał, jakby się tego domyślał... Oj, mężczyźni to odrazu takie rzeczy widzą... A moja pani ani na chwilę nie posądziła mnie, że jestem w tym stanie... prawda, że robiłam co mogłam, by to przed nią skrywać... Miejsce dobre, więc nie chciałam go stracić, zatem wymyśliłam chorobę mamy a w Rougemont mam przyjaciółkę, la Couteau, ona za mnie listy odbiera i moje do Paryża, do pani wyprawia... Wiem, że brzydko jest kłamać, ale proszę pana muszę sobie radzić, boż inaczej przepadłabym, jak każda biedna dziewczyna, którą uwiedzie jaki łajdak, nie chcący dotrzymać swoich zobowiązań...
Celestyna nie przyznała się przed Mateuszem, że już po raz drugi była teraz matką i że tym razem nie udało się jej tak szczęśliwie, jak przy pierwszem dziecku. Rok temu, prawie, że co do jednego dnia równo rok, jak urodziła dziecko nieżywe, dzięki zręczności la Rouche, która szczyciła się z tej specjalności. Teraz zaś, chociaż była dopiero w siódmym miesiącu ciąży, dziecko przyszło na świat żywe a nawet wyjątkowo silnie rozwinięte. Jednakże zdaje się, że wszystkie szanse śmierci były już teraz zapewnione, ale dopóki nie umrze, nie można za nic ręczyć, bo życie bywa czasami dziwnie uparte... A ponieważ dzieciobójstwo było wykluczone z programu zajęć la Rouche, zatem odwołano się do la Couteau, jako do ostatniej nadziei ratunku w tak nieprzyjemnej okoliczności. La Couteau wzięła dziecko do Rougemont zaraz nazajutrz po urodzeniu. Już powinno było umrzeć.
Niedługo ztąd wyjdę — mówiła dalej Celestyna. Nie mam na to, aby sobie dogadzać, jak to robią bogate panie... Doktorzy zalecają by leżeć w łóżku przynajmniej przez dwadzieścia dni po połogu... Ja, przeleżałam tylko dni sześć i dziś wstałam, bo chcę wrócić, do służby od poniedziałku. A tym czasem pan widzi, że nie siedzę z założonemi rękoma... reperuję bieliznę pani Rouche, która jest dla mnie bardzo dobra.. Ale proszę pana... czy ja mogą liczyć, że pan zechce mi dotrzymać sekretu i o niczem nie wspomni przed moją panią?...
Mateusz kiwnął głową, że może być spokojna i spojrzał uważniej na tę dziewczynę. Miała lat nie więcej jak dwadzieścia pięć, nie była ładna bo miała głowę wydłużoną jak u konia, lecz była świeża, zęby miała zdrowe i białe. Ileż jeszcze połogów odbędzie ona w tych samych warunkach, skazując swe potomstwo na zagładę, wyrzucając ze swego łona płód przed ostateczną dojrzałością, by tem pewniej zgnił, nową darząc ją swobodą. Wstręt i politowanie budziła w nim ta kobieta.
— Proszę, niech się pan nie gniewa, że pozwolę sobie na postawienie panu pytania... Czy moja pani, pani Séguin, już odbyła połóg?...
Odpowiedział, że tak, ale, że się męczyła nieledwie całe dwie doby. Gdy skończył mówić, zawołała:
— To mnie wcale nie dziwi... Pani jest bardzo delikatna... Ale jestem kontenta, że już z tem skończyła... Dziękuję panu.
W tej właśnie chwili weszła pani Rouche i zamknęła za sobą drzwi pocichu i jak wszystko co robiła, pośpiesznie, ukradkiem. Zgłuszone krzyki przerażenia już przycichły i w całem mieszkaniu panowało przygnębiające, grobowe milczenie. Usiadła przy swojem biurku, podparła się o nie łokciem i z miodowym swym uśmiechem poprosiła Mateusza, by siadł na poblizkiem krześle. Uprzejmym ruchem ręki i głowy powstrzymała Celestynę zabierającą się do wyjścia, uważała ją za przyjaciółkę, za powiernicę, osobę zaufania, przy której można było mówić z zupełną swobodą.
— Szanowny panie, odezwała się akuszerka wprost do Mateusza, nie znam nawet pańskiego nazwiska, lecz odrazu pana oceniłam, jako człowieka rozumnego i znającego życie. Więc skutkiem tego chcę pana uprzedzić, iż rozpacz jego przyjaciela mocno mnie niepokoi, ale niepokoi mnie tylko ze względu na niego. Nie może pan sobie wyobrazić, jak trudno nam było dziś w nocy uspokoić jego napady zupełnie nieprzytomnego szaleństwa. Otóż jestem w obawie, jeżeli znów ulegnie takim atakom, by się nie dopuścił czynów, mogących mieć bardzo niebezpieczne następstwa. Cios, który go spotkał, jest okropny, i widzi mnie pan osobiście tem strapioną, nie zasnęłam ani na chwilę po zaszłem nieszczęściu. Lecz nie wątpię, iż pan dobrze to rozumie, że ponieważ złe cofniętem już być nie może, zatem głośne o tem krzyczenie byłoby rzeczą zbyteczną, mogącą mieć dla niego jaknajgorsze następstwa i odpowiedzialności... Proszę, niechaj pan nie powątpiewa, że to mówię nie w moim lecz w jego własnym interesie, bo ja... ach mój Boże! ja mam nabyte doświadczenie i umiem unikać niepotrzebnych nieprzyjemności...
Mateusz zrozumiał taktykę la Rouche. Dała mu do zrozumienia, że i on byłby zamieszany w całą sprawę, jako biorący w niej udział, zatem powinni obadwaj milczeć, jeżeli chcą uniknąć kryminalnego procesu jako wspólnicy zbrodni...
— Należy uszanować boleść mojego przyjaciela — odpowiedział chłodno. Nie będę miał potrzeby przemawiać do jego rozsądku, bo niezawodnie sam dobrze wie, komu przypisać przyczyny tego, co zaszło i kto spełnił nadużycie, tak okropne mające skutki.
Zapadło milczenie. Pani Rouche patrzała na niego spokojnie i coś jakby drwiący uśmiech okolił jej usta.
— Widzę, że mnie pan uważasz za przestępczynię, za zbrodniarkę... Ach, gdyby pan był obecny, gdy on tutaj przyszedł ze swoją żoną! Płakali oboje jak dzieci i rzucili się przedemną na kolana, bo zrazu odmówiłam, czego żądali. A jakie były podziękowania, jakie przyrzeczenia dozgonnej wdzięczności, gdy wreszcie zgodziłam się zastosować do ich woli... Prawda, że wszystko zły wzięło obrót i źle się skończyło, lecz przyczyna tego musiała wyniknąć z nieprawidłowego ustroju organu... Jestem prawdziwie zrozpaczona, że się tak stało, bo przecież wiem, że jestem w takich razach odpowiedzialna, więc możesz pan wierzyć w szczerość mego żalu i obaw... Ach, czemuż mnie nachodzą ci mężowie i te żony, nęcąc prośbami, obietnicami gór złotych... doprawdy wolałabym, by mnie pozostawiali w spokoju a jeżeli się ryzykują, to niechajże umieją obliczyć i pogodzić się z możliwością złych następstw!
Wpadła w zapał i cała jej drobna postać ożywiła się głębokością przekonania.
— Ależ to, co ja zrobiłam, to samo robią wszystkie akuszerki i wszyscy doktorzy! nie wierzę, by się znalazła chociażby jedna akuszerka, mogąca się oprzeć naleganiom, prośbom, zwierzeniom, jakie słyszymy z ust naszych nieszczęśliwych klientek... Ach panie, gdybym mogła pana ukryć w tym gabinecie, gdybyś mógł słyszeć spowiedzi przychodzących tutaj kobiet, to niezawodnie zapatrywania pańskie uległyby wielkiej przemianie. Przed paru dniami, wpada tu młoda sklepikarka na wpół nieżywa, lamentująca, z brzuchem zranionym kopnięciem buta pijanego męża; czy i tej miałam odmówić ratunku, jakiego odemnie żądała?... W przeszłym tygodniu przyszła folwarczna dziewka, na piechotę szła setki kilometrów, szukając służby, ale ciąża jej była widoczną, nikt ją nie chciał przyjąć a wiejskie dzieciaki rzucały w nią kamieniami; sypiała w rowach i pod krzakami, kradła psom strawę, nie znajdując już jarzyn na polach; czyż pan nie znajduje, że litość nakazywała przyśpieszyć jej wyzwoliny, by ją uchronić od prześladowania i głodowej śmierci... Ach panie, cóż mam uczynić z tą smutną procesją kobiet, które z prowincyi, z Paryża, codziennie tutaj się schodzą, opowiadając mi nędzę swego położenia, przysięgając, że staną się dzieciobójczyniami, jeżeli ich nie uwolnię od płodu, będącego zakałą ich życia... Wszystkie, które tu przychodzą, tylko te słowa mają na ustach, nietylko biedne dziewczyny ciężko pracujące na kawałek chleba, ale i bogate panie, otoczone względami świata, w którym żyją, kobiety uważane za najszanowniejsze, najszczęśliwsze. Wszystkie! wszystkie! niechaj pan wie, że wszystkie gotowe są dopuścić się najgorszych ostateczności, trują się, przyjmując byle jakie lekarstwa, spadają ze schodów w nadziei, że ulegną potłuczeniu, mogącemu mieć pożądany skutek a jeżeli następuje poronienie lub połóg, odbywają to skrycie, w samotności, by zniszczyć płód, by udusić dziecko, lub porzucić je w bramie jakiego domu. Więc cóż czynić wobec tak okropnego położenia tych kobiet?... Czyż pan nie znajduje, że i tak zbyt wiele gnije noworodków w rynsztokowych ściekach, w ustępach?... A gdyby akuszerki odmawiały swej pomocy, liczba tych małych trupów, natychmiastby się zdwoiła! Zatem naszą działalność nie należy potępiać z taką bezwzględnością! Bo już pomijając litość, jaka nami najczęściej kieruje, jesteśmy hamulcem źle uorganizowanego społeczeństwa, popychającego do zbrodni i z narażaniem samych siebie, powstrzymujemy mnóstwo dramatów... Wobec człowieka inteligentnego jak pan, nie ukrywam tych moich poglądów i pobudek, które mnie zniewalają do zadośćuczynienia prośbom wielu nieszczęśliwych kobiet... Tajemną działalność nas, akuszerek, można podzielić na trzy stopnie: urządzać się tak, by matka powiła nieżywe dziecko, co uważam za fakt dozwolony, bo przecięż kobieta w swojem sumieniu ma prawo rozrządzić, czy chce lub nie chce dać życie. Następnie spędzenie płodu, poronienie, co podług mnie jest rzeczą gorszą, niebezpieczniejszą dla zdrowia matki i na co nie należy się decydować bez bardzo ważnych, wyjątkowych powodów... Wreszcie dzieciobójstwo, będące rzeczywistą zbrodnią i które potępiam bezwarunkowo... Mogę przysiądz, że dziecko żyjące nigdy nie zostało u mnie zabite. Matka albo mamka robią z nim następnie co chcą, lecz ja się do tego nie mieszam.
La Rouche przysięgała na swój honor rękę podniósłszy w górę, tryumfując, że przekonała Mateusza, który milczał, nie znajdując nic do odpowiedzenia na słowa, zawierające w sobie tyle życiowego okrucieństwa. Chciał wstać i uciec z tego piekła, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Jeszcze jedno słówko... Przytoczę panu przykład... W domu na tej samej ulicy, u bardzo bogatego bankiera, zgodziła się na początku zimy młoda pokojówka, jasna blondynka, niezwykłej urody. Naturalnie, że zaraz zaszła w ciążę, lecz przyszła do mnie za późno, bym mogła ją wyswobodzić podług mojego sposobu... Wreszcie znajdowałam, że ta dziewczyna zbyt blizko odemnie mieszka, co w takich razach bywa niebezpieczne z powodu sąsiedzkich plotek. Minęły dwa miesiące bez żadnej o niej wieści. Któregoś rana, o godzinie szóstej, przybiega do mnie kucharka, służąca u tych samych państwa co owa ładna blondynka i prowadzi mnie do niej bocznemi schodami, do izdebki na szóstem piętrze. I cóż tam ujrzałam na jednem z dwóch łóżek?... nieszczęśliwą blondynkę w kałuży krwi, z rękami zaciśniętemi około szyi dziecka, które już udusiła wpierw, aniżeli wydostało się w całości z jej łona... lecz i ona umarła... umarła z krwotoku tak obfitego, że krew, przeciekłszy przez materace, strugą spłynęła na podłogę... Ale godnem zastanowienia jest okoliczność, że owa kucharka śpiąca na łóżku tuż obok, nic nie słyszała... Dopiero przebudziwszy się, ujrzała co się dzieje... A więc czy pan sobie zdaje sprawę jaką męczeńską noc przebyła rodząca?... Dławiła w piersi krzyk bólów, siliła się, by nie obudzić towarzyszki, wyczekiwała ukazania się głowy dziecka, by ją pochwycić i zdusić z gorączkowem wytężeniem... a następnie, tracąc potoki krwi z nadmiernego wysiłku, pozostała tak słabnąc stopniowo, aż wreszcie skonała i zastałam ją nieżywą, z rękami już sztywniejącemi ale wrosłemi w szyję uduszonego maleńkiego trupa... Naturalnie, że powiedziałam kucharce, iż do mnie takie sprawy nie należą i posłałam ją po doktora, by spisał akt zejścia... Ale niechaj mnie pan wierzy, że dotąd nie mogę się uspokoić takie mam wyrzuty sumienia, że nie poratowałam tej biednej dziewczyny, gdy przyszła prosić mnie o pomoc. A gdybym była to zrobiła, czyżby pan rzucił na mnie kamieniem?... zapewne tak a jednak byłabym tylko spełniła dobry uczynek!
— Napewno że to byłby dobry uczynek! — zawołała Celestyna — słuchająca opowiadania z natężoną uwagą.
Mateuszowi serce pękało z bólu. To już był ostatni szczebel okropności w tem piekle tajonego macierzyństwa. Przypominał sobie co widział i słyszał w położniczym domu pani Bourdieu, gdzie przychodziły rodzić uwiedzione służące, wiarołomne żony, kazirodztwem skażone córki, niezliczony poczet bezimiennych kobiet, wydających na świat dzieci nigdy nie mające znać swoich rodziców. A tutaj, u la Rouche była to z chytrą przebiegłością obłudnie praktykowana zbrodnia, spędzanie dopiero co poczętego płodu, dzieci zabijane w łonie matki, konające przed pierwszem samoistnem tchnieniem. A po zatem, wszędzie, dzieciobójstwo, jawne morderstwo, dziecko urodzone żywe i uduszone, czasami szarpane na sztuki, zawinięte w szmatę, w papier i rzucane w pierwszy lepszy zaułek. Liczba zawieranych małżeństw nie uległa obniżeniu, ale liczba urodzin o ćwierć się zmniejszyła i wszystkie uliczne ścieki były grobowiskami maleńkich trupów. Mateusz czuł, jakby go musnął po twarzy lodowy wiatr tysiącznych dramatów, skrytych zabójstw, bezmiar ludzkiego zwyrodnienia. A jakąż przerażającą rzeczywistością była ta jaskinia zbrodni, w której rządząca dzieciobójczyni rozprawiać mogła głośno, z wiarą w swoje posłannictwo i mówiąca prawdy, które nim wstrząsały, rozstrzygnięcia swego nie znajdując. Macierzyństwo kalało się chwycone szaleństwem uśmiercania potomstwa, naglone ku temu wadliwością ustroju społecznego, bezeceństwem prawa, bezczeszczeniem miłości. Boska żądza tworzenia życia podtrzymywania nieśmiertelności jego płomienia, stawała się brutalnym gwałtem, podstępnem zapładnianiem przypadkowo napotkanych samic. Pierwsze drgnięcie dziecka w macierzyńskiem łonie budziło przestrach, najwyższą trwogę i by uniknąć zrodzenia owocu powstałego z przypadku, powstawała żądza zniszczenia płodu, wyrwania zielska przynoszącego tylko szkodę, wyrządzającego niepowetowaną krzywdę. I rozlegał się coraz donośniej egoistyczny okrzyk: precz z dzieckiem! precz z dzieckiem, krzyżującem plany przyszłości, projekta oparte na pieniężnych obliczeniach i czczej ambicyi. Śmierć jutrzejszemu życiu, byle było zapewnione dzisiejsze używanie! Całe dzisiejsze społeczeństwo zawodziło to świętokradzkie nawoływanie, zapowiadające blizki koniec narodu. Mateusz, który przed dziewięciu miesiącami odczuł, jak marnieje zasiew człowieczego ziarna w olbrzymim Paryżu, miał teraz sposobność przekonania się, jak złe, jak zbrodnicze ręce podcinają plony, wschodzące pomimo wielorakich przeszkód. Więc nietylko, że ziarno przepadało, padając na grunt jałowy, zatruty, lecz oto przypadkowo kiełkujący zasiew wyrywała brutalność, egoizm, nędza! Wszystkie potęgi śmierci kojarzyły się przeciwko mnożeniu się życia! walczyły z bezstronnością natury hojnie tworzącej nieskończoność zarodków, dla nieskończoności żniwa prawdy i sprawiedliwości.
Mateusz, wstał, mówiąc:
— Powtarzam pani, że nie chcę wiedzieć o tem, co się tutaj mogło wydarzyć. Lecz obecność ciała zmarłej, czy nie przedstawia najważniejszego niebezpieczeństwa?...
Pani Rouche skrzywiła usta do jakiegoś przebiegłego uśmiechu:
— Tak, dozór pod tym względem jest dość ścisły... Na szczęście, wszędzie można mieć przyjaciół... Posłałam zawiadomienie o zaszłej śmierci i zaraz nadejdzie doktór, który stwierdzi skon zaszły z przypadkowego poronienia.
I pani Rouche wstała ze swego krzesła przed biurkiem a twarz jej miała teraz zwykły spokojny wyraz, dyskretnie uśmiechnięta, litowała się nad szpetotą różnych spraw ludzkich na tej ziemi. Przyjaznym ruchem ręki i z obrażoną skromnością, chciała zamknąć usta Celestynie, gdy ta rzekła:
— Niechaj pan wierzy wszystkiemu, co ona panu powiedziała. A od siebie dodam, że na świecie niema lepszej od niej kobiety. My, co ją znamy, gotowe jesteśmy w ogień za nią wskoczyć... Pan już odchodzi, więc żegnam pana i polecam się panu z prośbą dochowania mi tajemnicy...
Przed wyjściem z tego domu, z którego coraz mu było pilniej uciec i zapomnieć, Mateusz chciał zobaczyć Morange’a i popróbować, czy nie zdoła go ztąd wyrwać i z sobą uprowadzić. Zastał go siedzącego przy zmarłej żonie. Był bezwładnie pogrążony w swej boleści, bez śladu łez na zmienionej twarzy. Na propozycyę Mateusza odpowiedział cichotko, jakby w obawie, by nie przebudzić tej, która zasnęła na zawsze:
— Nie, mój drogi, nie... przestań nalegać... bo próżnem byłoby wszystko, co mógłbyś powiedzieć... Wiem o całej doniosłości zbrodni, jaką popełniłem i nigdy sobie tego nie daruję... Bo jeżeli jest ona tutaj i taką, jak ją widzisz, to dlatego, że na to zezwoliłem... A jednak ubóstwiałem ją... pragnąłem jej szczęścia, lecz właśnie ztąd pochodziła moja słabość, że za bardzo ją kochałem. Ale to winy mojej nie zmniejsza...byłem mężczyzną, więc powinienem był umieć oprzeć się jej szaleństwu i wytłómaczyć całą tego niedorzeczność, by zrozumiała, że popełniając zbrodnię poniesiemy za to jakąś równomierną karę... Ach ona! ona temu niewinna, ją rozumiem i usprawiedliwiam.. Ale ja, ja jestem nędznikiem i brzydzę się samym sobą...
Był roztkliwiony i w napięcia uczucia dostrzegał całą swoją miernotę i słabość charakteru. Mówił wciąż monotonnym, bezdźwięcznym głosem, ulatującym z niego prawie że bezwiednie.
— Ona, taka ładna, wesoła, pragnęła być bogatą, szczęśliwą. Wszak miała do tego najsłuszniejsze prawo, będąc inteligentną i piękną... Celem mojego życia była zawsze tylko ona... radością mi było zadawalniać jej zachcianki, pracować dla urzeczywistnienia jej ambicyi... Znasz nasze nowe mieszkanie, by je urządzić podług jej gustu wydaliśmy więcej, niż było można... A potem żyliśmy nadzieją owej posady w banku kredytu narodowego, ufając, że szybko dojdziemy do majątku... Więc cóż dziwnego, że będąc zagrożoną drugiem dzieckiem, straciła głowę... a widząc ją zrozpaczoną, waryowałem jak ona... i zacząłem wierzyć, że jedyną drogą ocalenia jest pozbycie się tego biednego maleństwa, grożącego nam swojem przybyciem... A oto skutki!... Leży teraz martwa!... A czy wiesz... bylibyśmy mieli syna... myśmy pragnęli chłopca... ale ona miała przekonanie, że to będzie znów córka i to nas zdecydowało, bo przecież nie bylibyśmy mogli uzbierać drugiego posagu... Ach, gdyby to można było wiedzieć, że syn się urodzi!... I ona byłaby żyła i on byłby się zdrowo chował a teraz oboje ich straciłem... oboje ich zabiłem... Nie chciałem, by dziecko żyło a dziecko z sobą zabrało życie matki...
Ten głos bez wybuchów, bez łez, głos przypominający ponury i zgłuszony dźwięk pogrzebowego dzwonu, rozdzierał serce Mateusza. Chcąc pocieszyć przyjaciela, wspomniał o Reginie.
— Tak, masz słuszność... pozostała mi Regina... ja bardzo kocham moją Reginę... Ona taka podobna do matki... Proszę, zatrzymajcie ją u siebie do jutra... Nie mówcie jej o niczem... niech się bawi wesoło... ja sam jej powiem o nieszczęściu, jakie nas dotknęło... I, mój drogi, nie męcz mnie naleganiem, ja ztąd nie odejdę, ale ci obiecuję, że zachowam się rozsądnie, będę spokojnie przy niej siedział, ale muszę tutaj z nią pozostać.. Przyrzekam ci, że nikt mnie tutaj nie usłyszy, nikomu nie będę przeszkadzać, ale chcę tu być przy niej...
GŁos mu się zdławił, zmieszał i bełkotał już tylko niewyraźne słowa, rozbolały zmarnowaniem szczęścia całego swojego życia. Mateusz, widząc go tak przygnębionym, ale zarazem spokojnym, wyszedł i wskoczył do dorożki, która na niego czekała. Ach, jakże mu ulżył widok ulic zalanych wesołemi promieniami słońca, tłum przechodniów, śpiesznie podążających do codziennych zajęć, ożywcze wiosenne powietrze, przepływające przez otwarte okna powozu. Wszystko to wydało mu się rozkoszą po wyjściu z tego ciemnego, cuchnącego domu. Oddychał całemi piersiami, wzrok podnosząc ku niebu, jaśniejącemu pogodą i zdrowiem. Obraz Maryanny stanął mu w myśli. Jakże mu było pilno podążyć do tej ukochanej kobiety, darzącej go pocieszającą obietnicą zwycięztwa życia, odkupienia wszystkich zdrożności i wszystkich występków. Dobra, rozumna Maryanna! ona jedna była istotą zdrową, dzielną i trzymającą sztandar nadziei! Nawet w chwili porodowej męczarni, tryumfowała ona w miłości! a płodnością swą pracowała ku zasileniu jutrzejszego wysiłku. Niecierpliwił się, że dorożka jechała powoli, bo pragnął już być u siebie, w swoim jasnym, szczęśliwym domku, by stać się uczestnikiem poematu życia, uroczystego święta urodzin nowej ludzkiej jednostki, niosącej z sobą tyle cierpienia i tyle radości, to odwiecznie powtarzające się przeznaczenie człowieka!
Dojechawszy, aż się uśmiechnął, tyle było wesołej jasności w tym małym jego domku. Słońce, jaśniało tutaj ze stron wszystkich. Na zakręcie, pomiędzy schodami stał bukiet róż wyniesiony przed nocą z sypialnego pokoju a dziś umyślnie tutaj pozostawiony. A gdy wszedł na górę, rozrzewnił go zbytek rozłożonej wszędzie białej bielizny, bielizny śnieżnej, zalegającej na wszystkich meblach i kąpiącej się w słońcu. Przez wpół otwarte okno płynęła wczesna, pogodna wiosna.
Odrazu spostrzegł, że dozorczyni jest sama jedna.
— Jakto?.. czy doktór Boutan jeszcze nie przyjechał?..
— Nie, proszę pani, nikt nie dzwonił, pani cierpi coraz gwałtowniejsze bóle.
Zbliżył się do Maryanny. Leżała blada, z zamkniętemi oczyma i zdawała się mocować z sobą, by nie krzyczeć z boleści. Oburzył się na doktora, który przed dwoma godzinami obiecał mu, że zaraz przybędzie.
— Ach, moja najdroższa! a ja samą ciebie zostawiłem! Byłem przekonany, że on jest przy tobie!.. Pani Séguin już urodziła córkę, zatem powinien teraz być tutaj.
Maryanna zwolna otworzyła oczy i chciała się uśmiechnąć. Próbowała mówić, lecz nie mogła i dopiero po chwili rzekła łagodnie, przerywanym głosem:
— Czemu się gniewasz?.. Jeżeli nie przyszedł to dlatego, że musiały wyniknąć jakieś nowe trudności... A wreszcie, cóżby on mógł pomódz?.. To zwykłe bóle, trochę cierpliwości a skończą się...
Silny atak nie dozwolił jej dalej mówić. Całe ciało drgało, unosiło się, jęków już nie mogła powstrzymać, aż łzy popłynęły jej z oczu.
— Ach najdroższa!.. najdroższa! — szeptał Mateusz, klęcząc przy jej łóżku i płacząc wraz z żoną. Czyż to możliwe, byś tak cierpiała bez pomocy doktora!.. A ja myślałem, że tym razem wszystko się załatwi jaknajlepiej... Podczas ostatniej słabości nie miałaś takich okropnych bólów!..
Uspokajała się i odnajdując uśmiech, rzekła:
— Bo nie pamiętasz, ale za ostatniej słabości myślałam, że mój biedny brzuch rozleci się i nigdy się nie zrośnie. Bez cierpienia niema i radości. Ale nie trwóż się, nie rozpaczaj nademną, wiesz, że godzę się z koniecznością a życie z tobą uważam za najwyższe szczęście. Zostań tak przy mnie, ale do mnie już nie mów... bo wszelkie wzruszenie wywołuje silniejsze ataki...
Więc klęcząc, przyłożył twarz do jej ręki leżącej na kołdrze i przytulając się do tej cząstki jej ciała, pragnął odjąć jej cierpienie a przynajmniej cierpieć z nią razem. Nagle przypomniał sobie, że dopiero co widział Morange’a tak samo jak on teraz klęczącego przy łóżku Waleryi, by z pieszczotliwością przyłożyć rozgorączkowaną twarz do martwej, lodowatej jej ręki. Życie i śmierć ten sam giest wywołało! Lecz pałające policzki nieszczęśliwego Morange’a nie mogły ocieplić marmurowej ręki zmarłej Waleryi, podczas gdy on czuł, iż ta jego pieszczota dodaje otuchy Maryannie, przynosi jej nieco ulgi, jest łącznością w cierpieniu, którego cząstka przechodziła na niego. Cierpiał wraz z nią, słyszał nadbiegające fale bólów wstrząsających jej ciałem, był teraz jej pocieszeniem w dziele wspólnego życia, w godzinie trwogi, która jest jakby opłatą za doznawane radości. Tej wspólności dzieła czyż on nie zapragnął owego wieczoru, gdy ulegając miłosnej żądzy, złączył się z nią płomieniem zapładniającej rozkoszy... Wszak od tej szczęśliwej nocy, ta ukochana żona stała się jeszcze bliższą jego serca, czuł się w niej żyjący, z nią zespolony w coraz ściślejszej jedności a w miarę rozwijania się jej macierzyńskiego, płodnego łona, zdawało mu się, że coraz głębiej się w nią przelewa i całą ją wypełnia. Podczas trwania ciąży, otaczał ją zdwojoną troskliwością, czuwał nad nią i był jej sługą; modlił się do niej, pragnąc ją ustrzedz od zmęczenia i kłopotów, witał ją z dniem wschodzącym, by ją natchnąć wesołością a wieczorem żegnał pieszczotą, ciesząc nadzieją dobrego jutra. Lecz wszystko to jakże drobną było cząstką powinności, jakie pragnąłby spełniać, dla pomyślnego rozwoju wspólnie z nią poczętego dzieła. Mateusz był zdania, że ojciec, będący uczciwym człowiekiem i pragnący, by dziecko było zdrowe i piękne, powinien kochać zapłodnioną matkę, nie mniejszą miłością, niż rozmiłowaną żonę w dniu posiadania, miłością świętą w swej nieskończoności, miłością pochłaniającą go aż do zatracenia samego siebie w ukochanej wspólniczce tworzenia dzieła życia. A teraz, gdy widział Maryannę tak bardzo cierpiącą, ogarniał go żal, iż tylko trochę ulgi przynieść jej może, byłby bowiem pragnął dzielić jej mękę, jak podzielał jej rozkosz.
Czuł się zrozpaczony. Upływały minuty, kwadranse, godzina, dwie godziny a doktór nie przybywał. Służąca, którą wysłano do państwa Séguin wróciła, mówiąc, że doktór zaraz przyjedzie. I znów rozpoczęło się wyczekiwanie. Maryanna zmusiła Mateusza, by usiadł, lecz pozostawiła rękę w jego dłoniach. Oboje bladzi tym samym niepokojem i męczarnią milczeli, zamieniając się spojrzeniami, lub paru słowami pieszczoty. A ta wspólność w cierpieniu dokonywała ostatecznego ich zjednoczenia, tak wysoce ich egzaltując w pięknie miłości, iż smutek nie miał do nich przystępu; cała sypialnia jaśniała potęgą ich uczuć i już jakby śpiewała zapowiedź zbliżającego się tryumfu.
Odezwał się dzwonek, Mateusz się zerwał, by zejść na dół a zastawszy doktora Boutan już wchodzącego na schody, zawołał z wymówką:
— Ach doktorze!.. doktorze...
— Nie wymawiaj mi opieszałości!.. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie ja dziś przebyłem opały... Ta biedna pani Séguin, zaledwie że żyje, kilka razy myślałem, że zaraz skona. No, ale przypuszczam, że najgorsze złe już minęło...
Zawrócił do stołowego pokoju, by tam zostawić paltot i kapelusz a nie dostrzegając niecierpliwości Mateusza, mówił dalej:
— Ale jakże chcesz, by ta kobiecina miała lekki, prawidłowy połóg, kiedy do szóstego miesiąca ciąży, ściskała się gorsetem aż do uduszenia, nie opuszczała żadnego balu, widowiska, kolacyi, pijąc i jedząc bez wyboru, co chciała, bez żadnego względu na zdrowie swoje i dziecka.. A przytem jest ona w bezustannym nerwowem rozdrażnieniu, jak wiesz domowe jej stosunki z mężem są jaknajgorsze... Cóż więc dziwnego, że połóg miała ciężki!.. Lecz ciebie to nie interesuje. Chodźmy więc na górę...
Wszedł do sypialni z twarzą pogodnie uśmiechniętą, wesoło patrząc rozumnemi, bystremi oczami, lecz Maryanna przyjęła go tą samą wymówką:
— Ach, doktorze!.. doktorze...
— Otóż jestem, droga pani. Proszę wierzyć, że ani o jedną minutę nie mogłem przyjść wcześniej. A wyznam, że o panią byłem spokojny, bo wiem, jaką pani jesteś zdrową i silną kobietą.
— Doktorze, ale ja okropnie cierpię.
— Tem lepiej, tem lepiej. Tak trzeba. Prędzej się skończy, jeżeli tak jest rzeczywiście.
Śmiał się, był wesół, żartował, mówiąc, że już powinna była się przyzwyczaić i nie zważać na takie drobne niedomagania. Cztery czy pięć godzin cierpienia, przecież to rzecz zwyczajna, gdy połóg odbywa się prawidłowo a jej połogi odbywają się zwykle w jaknajpomyślniejszych warunkach. Włożył na siebie wielki biały fartuch a uważnie zbadawszy stan pacyentki, zawołał z podziwem:
— Wszystko dobrze... jaknajszczęśliwiej... nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać tak prawidłowego położenia dziecka... Nie dłużej jak za godzinę będziemy już mieli to kochane maleństwo.. Aż miło być akuszerem przy takiej matce!.. Robota pójdzie gładko, jak z płatka, jak to mówią stare doświadczone baby...
Krzątał się przy pomocy dozorczyni, by wszystko przygotować. Na każde gwałtowniejsze jęknięcie Maryanny, odpowiadał słowami zachęty, by nie powstrzymywała się opanowywaniem bólów, by dopomagała ich naturalnym objawom, bo to przyśpieszy oczekiwany rezultat. A gdy podczas chwilowej przerwy spytała go o panią Séguin, odpowiedział jej bez dawania szczegółów, że powiła córkę, co ostatecznie rozgniewało męża. Z tą samą oględnością zachował się Mateusz; gdy chciała się go rozpytywać, co się wydarzyło u państwa Morange, odrzekł, że Walerya jest bardzo chora. Po cóż ją mieli smucić i niepokoić wiadomościami o innych, gdy sama była teraz w ciężkiej porodowej walce. A właśnie chwyciły ją ostatnie bóle. Znoszona męczarnia wyrywała z jej piersi regularne krzyki, przypominające ciężkie nawoływania się ludzi, gdy w natężonym wysiłku ścinają stare dęby w lesie. Mateusz nie mógł sobie miejsca znaleść. Ta ciągła skarga rodzącej żony trwożyła jego serce, zdawało mu się, że i jego członki ból szarpie, rozrywa na sztuki. Oddalał się od łóżka, znów powracał, nachylał się, by patrzeć na tę ukochaną głowę, której przymknięte oczy sączyły łzy cieknące po bladych policzkach Z nabożeństwem całował te biedne, płaczące oczy a łzy spijał mieszając ze swojemi.
— Mój drogi, najlepiej zrobisz idąc sobie ztąd — zawołał doktór. — Wyznam ci, że mi bardzo przeszkadzasz...
Właśnie weszła służąca, oznajmiając, że pan Beauchêne jest na dole, pytając się co słychać! Mateusz przynaglony przez doktora, płaczący, zrozpaczony, poszedł na chwilę, by się z nim widzieć.
— No co?.. Konstancya mnie przysłała, by się dowiedzieć co się u was dzieje... Czy wszystko już załatwione?..
— Nie... nie jeszcze, odrzekł Mateusz, drżąc całem ciałem.
Beauchêne zaczął się śmiać, zadowolony, że nie potrzebuje przechodzić tak uciążliwych wzruszeń. Nie zgasił cygara i stojąc w sieni, dalej mówił z miną człowieka, któremu wszystko w życiu się wiedzie:
— A przytem chciałem ci powiedzieć, że twoje dzieci wybornie się u nas bawią... Rozbrykane to wszystko i dokazujące!... Śniadanie połknęli jak wilki a teraz krzyczą, skaczą aż się dom trzęsie. Doprawdy, pojąć nie mogę, jak wy możecie wytrzymać w ciągłym takim hałasie. A trzeba ci wiedzieć, że dla zupełnej uciechy, posłaliśmy po dwoje dzieci państwa Séguin... Zatem mamy bandę całą u siebie, ale dzieci Séguin’ów są jakby śpiące, ciągle są w obawie, żeby nie poplamić swoich strojów... Pani Walentyna, chcąc połóg odbyć spokojnie, umieściła je u ciotki... tutaj im weselej... mają towarzystwo... bo z twoją czwórką, z naszym Maurycym i z Reginą zastali tego siedmioro, ale Regina to już nie dziecko, nieledwie że dorosła panna. W każdym razie, my, co upieramy się mieć tylko jednego syna, dziś możemy sobie wyobrazić, że mamy cały rejment potomstwa...
Ten żart podniecił go do głośnego śmiechu, tem łatwiejszego, że jak zwykle ucztował przy drugiem śniadaniu, od którego dopiero co powstał. Wymówione przez niego imię Reginy przypomniało Mateuszowi dramat zaszły z jej matką, leżącą teraz bez życia na plugawej pościeli w brudnym, cuchnącym domu, zmarłej w opuszczeniu, po za obecnością męża, który teraz odchodził od zmysłów przy jej trupie.
— A czy Regina bawi się z dziećmi? — spytał...
— Naturalnie, że się bawi, udaje, że jest ich matką. Ale niechce mieć więcej jak jedno dziecko, więc reszta stanowi służbę... To będzie śliczna kobieta za jakie trzy albo cztery lata.
Zaczął sapać, spoważniał chwilowo i odetchnąwszy, dodał:
— Utrapienie prawdziwe, że nasz Maurycy znów dziś rano zapadł na nogi. On zbyt szybko rośnie, to to nic innego... przecież chłopiec jest zdrów i tęgi... Matka ułożyła go na kanapie, więc biedaczysko tylko patrzy na bawiącą się dzieciarnię a domyślasz się, że miałby ochotę z niemi dokazywać... Żal patrzeć jak mu się serce wyrywa do zabawy z niemi...
Oczy Beauchêne’a posmutniały i twarz spochmurniała. Może i na niego spadało coś jakby przeczucie, zimne, groźne tchnienie, które dreszczem przerażenia obiegło Konstancję, gdy pewnego wieczora trzymała na kolanach zemdlałego syna. Lecz już się otrząsnął z przykrej tajemniczej pogróżki i jakby bezwiednie jakaś łączność zaszła w jego myślach, spytał wesoło:
— No a powiedz mi, cóż słychać z ładną blondynką?... czy jeszcze nic?...
Mateusz nie zrozumiał odrazu, ale wreszcie, domyśliwszy się, że go on pyta o Norinę i jej dziecko, odpowiedział:
— Jeszcze nie, wszak sam musisz o tem wiedzieć, że dopiero za jaki miesiąc spodziewa się być matką...
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć?.. ale rzeczywiście głupie pytanie ci zadałem, bo nie chcę do tego się wtrącać, ani o tem słyszeć... Gdy wszystko tam zapłacisz, powiedz jej odemnie: że ani ona a zwłaszcza jej dziecko, dla mnie nie istnieją.
Wtem głos dozorczyni rozległ się ponad schodami:
— Panie!.. panie! proszę przyjść jaknajprędzej!
Beauchêne wołał za Mateuszem podążającym na górę:
— Zostanę tutaj i zaczekam, bo chcę wiedzieć czy mi przybył kuzyn, czy kuzynka!
Mateusz został olśniony, wchodząc do sypialni. Firanki u okna były uniesione a przez szyby tyle wpadało światła jakby całe słońce tędy zaglądało, chcąc powitać rodzące się dziecko. Doktór w białym fartuchu, kapłańskiemi rękami operatora pomagał dziecku przebyć próg życia. Mateusz zdążył na czas, by posłyszeć jak Maryanna, ta ukochana, ubóstwiana przez niego Maryanna, wydała krzyk potężny, krzyk matki w ostatniej chwili porodu, krzyk nowego życia, przerażenia i bólu, radości i nadziei a na który prawie, że równocześnie, odpowiada kwilenie nowonarodzonej dzieciny, witającej światło dzienne. Już się spełniło. Jeszcze jedna istota przybyła, by wieść dalej łańcuch istot żyjących w cieple radosnego słońca.
— Chłopiec! zawołał doktór.
Mateusz znów klęczał przy Maryannie i z uniesieniem czułości i wdzięczności całował jej piękne oczy jeszcze łez pełne. Lecz już się uśmiechała swobodnie, z radością jutrzenki, szczęśliwa, chociaż jeszcze drżąca po przebytej męczarni.
— Ach, ukochana moja żono! Jaka ty jesteś dobra, odważna, jak ja niezmiernie ciebie kocham!
Doktór Boutan zakazał mu całować Maryannę i roztkliwiać ją rozmową. Podziwiał piękność dziecka, żartował a będąc zwolennikiem licznego potomstwa, twierdził, że chcąc mieć dzieci piękne, trzeba płodzić je jak można najczęściej. Gdy ojciec i matka kochają się i unikają potwornych wybiegów, by się miłować w uczciwości i zdrowiu, po za niedorzecznemi obyczajami egoistycznego zepsucia, oto jakie mają potomstwo! I poczciwy doktór śmiał się uszczęśliwiony.
Mateusz wybiegł na schody i nie schodząc na dół, zawołał:
— Mamy chłopca!
— Winszuję! — odpowiedział kpiący wesoło głos Beauchêne’a, wyczekującego w sieni. Zatem macie teraz czterech chłopaków a prócz tego córkę! Winszuję!.. winszuję... i biegnę zawiadomić Konstancyę!
Ach ten sypialny pokój, będący dzisiaj polem walki i zwycięztwa, wydawał się teraz Mateuszowi jakby apoteozą tryumfu. Maryanna leżała drżąca po przebytej męce, po męce świętej, zapewniającej ciągłość życia, otwierającej nieskończoność nadziei w przyszłość! Błoga radość promieniała z twarzy matki, dumnej zwycięstwem jeszcze jednego szczęśliwego porodu. Pomimo, że śmierć odbywała na ziemi niestrudzoną, konieczną swą powinność, życie tryumfowało, dzięki hojności Boskiej miłości kochanków, których żądza stawała się tworzycielką świata. Pomimo świętokradzkich zbrodni, wyrządzanych przeciwko życiu w samem jego zapoczątkowaniu, w tępieniu ziarna, uśmiercaniu płodu, były i kompensaty, jak oto ta słoneczna sypialnia, pełna dobroci, wesołości, tkliwości uczuć a stanowiąca odkupienie skrywanego macierzyństwa i okropności potajemnych połogów. Ach to nowonarodzone, nagie stworzonko o piskliwym krzyku przeziębłej ptaszyny, jakimże jest ono skarbem przysporzonego życia, zapewnionej wieczności! Mateusz wspomniał ów wieczór szczęśliwego poczęcia, gdy gorąca, balsamiczna noc wiosenna była wspólniczką płodnej ich pieszczoty a oto dzisiaj w godzinie urodzin, jaśnieje pogodne, ciepłe słońce, darząc życiem, śpiewając poemat wieczności życia przez wieczność miłości.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ



KSIĘGA TRZECIA.

I.

— Mówię ci, że nie potrzebuję Zoę wołać, by jego wykąpać — mówił Mateusz. — Leż spokojnie w łóżku, tobie wypoczynek jest jeszcze konieczny...
— Jednakże trzeba, aby Zoe przyniosła wanienkę i gorącą wodę, odpowiedziała Maryanna.
Śmiała się zabawiona sprzeczką, wreszcie i on się roześmiał.
Od dwóch dni mieszkali na wsi, w tym samym starym pawilonie, który już w przeszłym roku wynajęli od państwa Séguin, na skraju lasów pod Janville. Tak im było pilno odnaleść się wśród pól, że pomimo protestów doktora Boutan, Maryanna przeprowadziła się na wieś w dwa tygodnie po odbytym połogu. Lecz wiosna tegoroczna była niezwykle wczesna i chociaż dopiero był miesiąc marzec, słońce przyświecało ciepłemi, ożywczemi promieniami a Maryanna prawie że nie czuła zmęczenia po odbytej drodze z Paryża. Dzisiaj była niedziela, Mateusz nie potrzebował iść do biura, cieszył się, że dzień spędzi przy niej i wymagał, by pozostała w łóżku do południa, obiecując, że jej pozwoli wstać na czas, by się ubrała przed drugiem śniadaniem.
— Przecież potrafię zająć się dzieckiem — powtarzał. — Dosyć masz z niem kłopotu codziennie... mogę cię przez parę godzin zastąpić... A wreszcie, nie potrafię ci wypowiedzieć jaką mnie sprawia przyjemność być w tym pokoju z tobą i z tem kochanem maleństwem...
Zbliżył się do łóżka, by ją pocałować a ona oddała mu pocałunek, śmiejąc się z zadowolenia. Rzeczywiście tak było, iż oboje z zachwytem odnajdywali się w tym pokoju. Czyż nie była to ich sypialnia przez całe przeszłoroczne lato, sypialnia pełna ich miłosnych wspomnień i owej szczęśliwej nocy błogosławionej płodności. Przez otwarte okno płynęło teraz wesołe, słoneczne powietrze, ukazywał się obszar pogodnego nieba i odradzającej się ziemi, wezbranej kiełkującem życiem. Ach, jakże ten sypialny pokój był dla nich żyjący, pełen pieszczotliwych pamiątek a teraz kwitnący powstałem ztąd życiem dziecka!
Maryanna pochyliła się nad kołyską stojącą tuż przy łóżku.
— Pan Gerwazy śpi wnajlepsze! Patrzaj! Czyż będziesz miał sumienie budzić tego panicza!
Oboje wpatrywali się teraz w małego śpiocha. Maryanna objęła ramieniem szyję męża i patrząc na syna, przytulali się do siebie; włosy ich się plątały, tchnienia jednoczyły, śmieli się z radości nad kołyską, w której spoczywało drobne stworzonko. Chociaż było to piękne dziecko, już białe i różowe, trzeba było być rodzicami, by się tak zachwycać temi niedoformowanemi rysami i niedokładnością kształtów. Wtem dziecko otworzyło oczy, jeszcze nieświadome, zagadkowe nieznaną przeszłością. Rodzice ze wzruszeniem powitali te oczy.
— Wiesz, on mnie widział!
— Napewno widział! ale i mnie także, wyraźnie na mnie spojrzał a potem odwrócił głowę!
— Ach, cherubinek!
Była to iluzya. Lecz ta mała twarzyczka taka nieurobiona, niema, mówiła do nich mnóstwo rzeczy, których nikt inny nie byłby w stanie pochwycić. Widzieli się jakby razem stopionymi w tem maleństwie, odkrywali nadzwyczajne do siebie podobieństwo, co pozwalało im całemi godzinami i dniami poruszać kwestyę: do kogo z nich dwojga był Gerwazy więcej podobny? A każde uparcie obstawało, że był wykapanym portretem drugiego.
Naturalnie, że pan Gerwazy, przebudziwszy się zaczął przeraźliwie krzyczeć. Ale Maryanna była bez litości: najpierwej niechaj się wykąpie a potem dostanie piersi. Zoe przyniosła konewkę gorącej wody, przygotowała wanienkę i postawiła w słońcu, przed oknem. Mateusz nie ustąpił i sam kąpał dziecko, zlewając je przez kilka minut wyżymaną nad niem gąbką. Maryanna, leżąc w łóżku, kierowała temi operacjami, żartując z przesadnych ostrożności ojca, który ręką podejmował syna z taką delikatnością, jakby się lękał obrazić święte ciało Boga dotknięciem swych męzkich, silnych palcy. Lecz zachwyt obojga rodziców wzrastał, patrząc na obnażone ciało dziecka. Jaki on był śliczny w wodzie! jak się lśniło w słońcu jego różowe ciałko! A jaki grzeczny! rozumny! bo zwykle przestawał krzyczeć, gdy się dostał w ciepłą kąpiel, okazując w ten sposób wyraźne zadowolenie z wody, opływającej go miłą pieszczotą. Nigdy jeszcze żaden ojciec, ani żadna matka nie posiadali takiego skarbu!
Gdy chłopiec został wyjęty z wanienki i przy pomocy Zoe wytarty cienkiemi płóciennemi płatkami, Mateusz rzekł:
— A teraz trzeba zważyć pana Gerwazego.
Była to operacja dość złożona, bo wynikały trudności z powodu wstrętu do niej okazywanego przez chłopca, który ruszał się, wił na wadze, uniemożliwiając dokładne spostrzeżenia. Ważono go co tydzień i różnica ograniczała się na gramach. Ojciec niecierpliwił się, więc matka przyszła mu z pomocą:
— Postaw wagę przy mnie na stole i daj mi malca w pieluszce, potem odejmiemy co przypada na ciężar pieluszki...
Lecz właśnie w tejże chwili wpadła zwykła poranna napaść do sypialni. Czwórka dzieci, z których starsze już same się ubierały i pomagały się ubrać młodszym, ukazały się, wbiegły, galopując jak wypuszczone stado źrebiąt. Już uściskały ojca, rzuciły się na łóżko matki, krzycząc wesołe „dzień dobry“, lecz widok Gerwazego, leżącego na wadze, zastanowił je, uspokoił, wzbudzając podziw złączony z ciekawością.
— Po cóż się jego jeszcze waży? — spytał młodszy, Ambroży.
Starsi, bliźnięta Błażej i Denizy odpowiedzieli równocześnie:
— Przecież już tobie o tem mówiono... waży się Gerwazego, by się przekonać, czy mamy nie oszukano, gdy go kupiła na targu...
Rózia, jeszcze nie zupełnie pewno trzymająca się na nogach, usiłowała wejść na łóżko, chwytała za brzeg wagi, krzycząc piskliwym głosikiem:
— Chcę widzieć!... chcę widzieć!...
O mało co nie przewróciła wszystkiego, bo i bracia za jej przykładem sięgali do stolika. Trzeba było pozbyć się napastników, więc ojciec rzekł do nich:
— Idźcie się bawić na podwórze... włóżcie kapelusze od słońca i bawcie się pod naszem oknem, byśmy mogli was widzieć i słyszeć...
Wreszcie Maryanna zdołała akuratnie zważyć Gerwazego, pomimo że krzyczał i podrzucał się w pieluszce. I o szczęście! przybyło mu siedem gramów! Bo dotąd, tak jak wogóle wszystkie nowonarodzone dzieci, tracił na wadze w pierwszym tygodniu a w drugim prawie nic mu nie przybyło ciężkości. Lecz oto teraz zaczynał rosnąć i tyć! Rodzicom już się zdawało, że go widzą tęgim, pięknym chłopcem, biegającym ze starszem rodzeństwem. Siedząc na łóżku, Maryanna owijała go zręcznemi rękami, strzegąc, by nie miał skrępowanych ruchów i żartowała, odpowiadając na jego krzyki:
— Tak, tak, rozumiem czego chcesz, jesteś głodny.. Zaraz, zaraz, już zupa gotowa, dostaniesz ciepłej, gorącej, ile tylko zechcesz...
Zaraz po przebudzeniu się, Maryanna wystroiła się na dzień cały, uczesała piękne, długie włosy, skręcając je wysoko w olbrzymią torsadę na wierzchu głowy. Biała jej szyja była odsłonięta, wynurzając się z jasnego flanelowego kaftanika, obszytego koronkami. Wsparta o poduszki na sztorc postawione po za jej plecami, śmiejąc się do męża, do syna, wydostała jedną ze swych ładnych, twardych piersi, pęczniejących mlekiem, rozwiniętych jak kwiat życia, biały i różowy; dziecko łakomstwem powodowane, niecierpliwiło się, chwytając pierś łapkami i usteczkami szukając a gdy znalazło z pomocą matki, przypięło się gwałtownie, ssąc, pijąc, jakby jeszcze najlepszych cząstek krwi domagając się od swojej rodzicielki. Aż krzyknęła z bólu za mocniejszem targnięciem.
— A! małe dyablątko... on mnie zjada...
Mateusz chciał trochę zasunąć firankę, widząc, że oboje są w słońcu.
— Zostaw, zostaw jak jest, słońce nam nie zaszkodzi! — zawołała. Słońce nam dodaje siły i wiosnę w nas przelewa.
Odszedłszy od okna, Mateusz usiadł na skraju łóżka i zapatrzył się w prześliczny obraz matki karmiącej dziecko, podczas gdy słońce ożywczemi promieniami podnosiło wdzięk ich zdrowia i piękna. Bo niema wspanialszego rozkwitu, świętszego symbolu wiekuistości życia, jak dziecko przy piersi matki. Był to dalszy ciąg macierzyńskiej twórczości kobiety; matka oddawała się jeszcze na długie miesiące dopełnieniu rozpoczętego dzieła, mlekiem i krwią swoją karmiła, by stworzyć człowieka, otwierała zdrój życia, zdrój płynący z jej ciała, ku pokrzepieniu i zapewnieniu istnienia świata. Wątłe, obnażone dziecko oderwane z jej wnętrzności, tuliło się do ciepłej jej piersi, jak do nowego przybytku miłości, by się ogrzać i wzmocnić. Było to proste konieczne następstwo. Ona jedna, ona, będąca tworzycielką mogła być i karmicielką, jeżeli była dbałą o zdrowie i piękno ich obojga. Ztąd urok tego obrazu, ztąd ta bezgraniczna radość i nadzieja promieniejąca od matki z dzieckiem przy piersi, ztąd to niezrównane piękno i świętość, jak od wszystkiego co naturalnie się przyczynia do zdrowego, logicznego wzmożenia ludzkiego żniwa.
Zoe, która uprzątnąwszy pokój i wyniósłszy wanienkę, powróciła z bukietem bzu w glinianym wazonie, rzekła, że państwo Angelin, powracając z porannej przechadzki, zatrzymali się przed domem i pytają o zdrowie pani.
— Poproś, by tutaj przyszli! — zawołała uradowana Maryanna. Jestem już ubrana i mogę przyjmować gości!
Państwo Angelin była to owa para młodych małżonków rozkochanych w sobie, mieszkających w małym domku w Jauville i biegających po samotnych dróżkach bezludnej okolicy. Dziecko pragnęli mieć dopiero za lat kilka, by teraz z całą swobodą módz się oddawać miłości i żyć wyłącznie jedno dla drugiego. Pani Angelin była śliczną brunetką, o zgrabnych kształtach ciała, o twarzy wesołej, promieniejącej szczęściem miłosnych pieszczot. Mąż jej był pięknym blondynem. o szerokich ramionach, o wyglądzie muszkietera z pokrętnemi wąsami i bródką. Prócz dziesięciu tysięcy franków stałego dochodu, pozwalającego im żyć według upodobania, pan Angelin zarabiał drugie tyle, malując wachlarze ukwiecone różami i postaciami kobiet we wdzięcznych pozach. Dotychczasowe wspólne ich życie było idyllą pełną pocałunków i miłosnych szeptów. W przeszłym roku jesienią, zawiązali ściślejszą znajomość z państwem Froment i spotykali się z sobą nieledwie codziennie.
— Więc można wejść?... pozwalacie?... — wołał Angelin, idąc po schodach.
A gdy pani Angelin, wbiegłszy do pokoju, ucałowała Maryannę, uznała za konieczne usprawiedliwić się z tak rannej wizyty.
— Wyobraź sobie, moja droga, żeśmy się dopiero wczoraj wieczorem dowiedzieli o waszem przybyciu a byliśmy przekonani, że przeprowadzicie się z Paryża na wieś nie prędzej, niż za parę tygodni... Zatem, wyszedłszy dziś na spacer, nie mogliśmy się powstrzymać, by do was nie wstąpić i chociażby dowiedzieć, się co u was słychać... Wszak nie masz nam tego za złe?...
Nie czekając na odpowiedź, młoda kobieta, upojona wiosennem powietrzem i wesołem słońcem, szczebiotała dalej:
— A więc to jest nowo przybyły panicz?... Bo to chłopiec, wszak tak?... I wszystko odbyło się jaknajpomyślniej... widzę to, dość na was spojrzeć... O, ty wyśmienicie te sprawy załatwiasz... Ach, ale jaki on jeszcze mały, maleńki... Robercie, patrz jak on grzecznie leży przy piersi... Zupełna laleczka... Robercie! czy ty widzisz, jaki on zabawny, prawdziwa uciecha na niego patrzeć!
Mąż, widząc ją zachwycającą się dzieckiem, zbliżył się, patrzał i chwalił, by zrobić jej przyjemność.
— Tak, rzeczywiście, on bardzo milutki... Ale większość dzieci w jego wieku jest brzydka, chuda, fioletowa, jak oskubane kurczęta... Ale on jest biały, tłusty i miłe sprawia wrażenie.
— Jeśli będziecie chcieli, możecie mieć takiego samego — rzekł Mateusz, głośno się śmiejąc. Taka ładna z was para, że dzieci wasze napęwno będą udanemi okazami.
— Jeszcze nasz czas nie nadszedł... Wiesz, że Klara nie chce mieć dziecka przed trzydziestym rokiem... Więc mamy jeszcze pięć lat, by się kochać tylko we dwoje... A gdy Klara skończy lat trzydzieści, wtedy zaczniemy się starać o jakie maleństwo...
Jednak pani Angelin z chciwością wpatrywała się w Maryannę i małego Gerwazego, ulegała zachciance posiadania takiej własnej laleczki a może budził się w niej dotąd uśpiony instynkt macierzyński. Serce posiadała kochające, była nieskończenie dobra, chociaż trzpiotowata, jak zadowolona z życia kochanka.
— Robercie... szepnęła — pochylając głowę na ramię męża a gdybyśmy i my mieli takie dzieciątko...
Oburzył się na nią i rzekł z żartobliwą pieszczotliwością:
— Więc ja tobie już nie wystarczam do szczęścia?... A czy wiesz, że przez dziewięć miesięcy trwania ciąży i przez następnych piętnaście miesięcy karmienia dziecka, nie moglibyśmy się pieścić... Całe dwa lata byłyby stracone dla naszej miłości... Mateuszu, wszak mąż rozsądny, dbający o zdrowie matki i dziecka, musi się wyrzec swojej żony przez tak długi przeciąg czasu?...
Mateusz śmiejąc się, odpowiedział:
— Jest w tem trochę przesady... Ale jest i trochę prawdy... Najlepiej wszakże byłoby tak postępować jak powiedziałeś...
— Słyszysz, Klaro! musiałbym się ciebie wyrzec na całe dwa lata! No powiedz!... czyż ty naprawdę sobie tego życzysz?.. A jeżeli taka powściągliwość byłaby po nad moją możność i gdybym zaczął się umizgać do innych kobiet?...
Maryanna i Klara rumieniły się, lecz śmiejąc się, brały udział w tej drażliwej rozmowie. Czyż nie wzbudzają w swych mężach dość przywiązania, by cierpliwie czekali, nie myśląc o zawiązywaniu miłostek po za domem?... Niewierność w takich okolicznościach byłaby czemś niegodziwem i bardzo wstrętnem.
— O, ja się nie lękam, by mój Robert mógł mi być niewierny, zawołała z przekonaniem ładna pani Angelin. On jest na to zbyt we mnie rozkochany i nie wie nawet, czy są jakie inne kobiet? na świecie...
Jednakże przeczucie możliwej zazdrości już ją zachwiało w chwilowej ochocie dziecka. Nie śmiała tego powiedzieć głośno i uważnie przypatrywała się Maryannie, pragnąc się przekonać, czy ciąża i połóg nie odbierają urody, czy nie psują kształtów ciała, bo gdyby zbrzydła, to może Robert przestałby ją miłować z żądzą kochanka. Lecz ta wesoła, świeża kobieta z dzieckiem przy piersi, opromieniona słońcem padającem na łóżko całe w bieli, stanowiła zachwycający obraz. Ale są mężczyźni, którzy się tem brzydzą. W umyśle Klary toczyła się walka, ujawniona odezwaniem się:
— Mogłabym nie karmić sama... Wzięlibyśmy mamkę...
— Naturalnie — rzekł mąż. Nigdybym ci nie pozwolił, byś sama karmiła, byłoby to wprost idyotycznie...
Spostrzegł, że się odezwał zbyt brutalnie i zaczął przepraszać Maryannę. Ale wszak wogóle kobiety nie chcą karmić swoich dzieci i gdy mają na to materyalne środki, biorą mamkę dla dziecka.
— Co do mnie — zawołała Maryanoa — to chociażbym miała miliony karmiłabym moje dzieci, nawet gdyby mi się tuzin ich urodziło. Przedewszystkiem pewną jestem, że ucierpiałabym na zdrowiu, gdyby dziecko nie wypiło ze mnie mleka, które natura we mnie dla niego przygotowała... kochane maleństwo! ono dla mojego zdrowia jest takie, łakome! A prócz tego, gdybym sama go nie wykarmiła, to wyobrażałabym sobie, że zaniedbałam ważnego obowiązku i za każdem niedomaganiem dziecka, czułabym się winowajczynią, matką występną, która nie dba o zdrowie i życie niemowlątka, pozbawionego najodpowiedniejszego pokarmu!
Mówiąc to, Maryanna spuściła oczy, by patrzeć na syna, łapczywie ssącego mleko z jej piersi. Wzrok jej ogarniał miłością małą dziecinę, szczęśliwą była nawet, gdy łakome usteczka szarpnęły ją aż do bólu, radowała się bowiem wtedy, że malec ma dobry apetyt. Półgłosem, jakby w marzeniu, odezwała się znowu:
— Moje dziecko powierzać innej, obcej kobiecie!... nie, nie, nigdy! byłabym zbyt zazdrosna, chcę być jego rodzicielką i karmicielką, ja go poczęłam, urodziłam, powinnam je i wykończyć... Już to nie byłoby moje dziecko, gdyby je wykończyć miała obca kobieta. A mam tu na względzie nietylko zdrowie fizyczne dziecka, ale całość jego istoty, jego inteligencyę, serce, ono powinno mieć to wszystko odemnie, moje własne. Gdybym w niem później dostrzegła wady, byłabym przekonana, że to mamka, ta obca kobieta mi je zatruła... Ukochane moje dzieciątko, gdy mnie ssiesz tak mocno, czuję, że cała w ciebie przechodzę i jest mi to wielką, niewypowiedzianą rozkoszą...
Podniosła oczy i ujrzała Mateusza, który pochylony przy niej, patrzał na nią bardzo wzruszony. Dodała więc z wesołym uśmiechem:
— Ty bierzesz w tem udział!
— Najdroższa moja! — rzekł całując ją a zwróciwszy się do pary kochanków, zawołał z przejęciem:
— Ona zawsze ma słuszność! Ach, gdyby wszystkie matki mogły ją słyszeć, może powróciłby we Francyi obyczaj karmienia swoich dzieci! Niechajby to się stało uznanem pięknem! A powinno tak być, bo niema pogodniejszego i wyższego nad to piękna!
Państwo Angelin uśmiechali się przez grzeczność, lecz nie zdołał ich przekonać, tak dalece drogą im była ich egoistyczna miłość kochanków. Ostatecznie zaś zostali zrażeni drobnym, przewidzianym wypadkiem, zwykłym, naturalnym objawem ułomnej ludzkiej natury. Pan Gerwazy kończył właśnie ssać, gdy Maryanna spostrzegła, że zapomniał się w pieluszkach. Roześmiała się, że to zaszło nie w porę, lecz bez zakłopotania wzięła czystą pieluszkę, by nanowo spowinąć dziecko, które najpierw gąbką wymyła i wytarła. Ta obsługa przy różowem, pulchnem ciałku dziecka, była dla niej spełnieniem miłego obowiązku. Jednakże ludzie obcy, nie przywykli do obchodzenia się z niemowlętami, mogą mieć inne zapatrywania i patrzeć na to z pewną odrazą. Państwo Angelin wstali i śpiesznie zaczęli się żegnać.
— Zatem za dziewięć miesięcy, wszak tak?... — pytał ich Mateusz żartobliwym tonem.
— Może za osiemnaście, bo trzeba trochę czasu, by się zdecydować — odparł Robert, spoglądając na Klarę już wystygłą w zapale macierzyństwa.
Wtem pod oknami rozległ się głośny gwar, hałaśliwe krzyki małych dzikusów, bawiących się z wiejską swobodą. Przyczyną krzyków była piłka, która podrzucona w górę, osiadła w gałęziach drzewa. Błażej i Denizy rzucali kamykami, by ją ztamtąd wydostać, Rózia podskakiwała krzycząc, jakby w nadziei, że zdoła tam sięgnąć wyciągniętymi rączkami. Ambroży, sprawca nieszczęścia, usiłował wejść na drzewo. Państwo Angelin byli przerażeni hałaśliwością tej sceny.
— Jakżeż wy zdołacie wytrzymać, jeżeli naprawdę dojdziecie do tuzina takich swawolników!... — szepnęła Klara.
— Namby się zdawało, że dom jest smutny jak grób, gdyby nie było tego hałasu — odpowiedziała Maryanna, zabawiona wystraszonemi minami państwa Angelin. Dziękuję za odwiedziny, przyjdę do was, gdy zacznę wychodzić na dłuższe spacery...
Miesiące marzec i kwiecień były ciepłe i pogodne, co posłużyło Maryannie do szybszego powrotu do zupełnego zdrowia. Więc też stary pawilon, odosobniono leżący na skraju lasu, był pełen nieustającej radości. Zwłaszcza niedziele były wesołe z powodu obecności ojca, który we wszystkie inne dni wyjeżdżał od rana do Paryża, do biurowego zajęcia a powracał wieczorem około godziny siódmej, zmęczony całodzienną pracą. Jakkolwiek nie tracił pomimo to swego zwykłego dobrego humoru, wszakże coraz częściej troszczył się o przyszłość. Ubogie życie, jakie wiódł z rodziną, bynajmniej mu nie ciężyło, bo nie miał ambicyi dojścia do jakiegoś świetnego stanowiska, albo do bogactw. Wiedział przy tem, że Maryanna podzielała jego zapatrywania, zadawalniając się szczęściem domowem, życiem pracy, zdrowia, spokoju i miłości. Pomimo to pytał sam siebie, jakże zdołają oni wyżyć z jego zarobku, jeżeli wciąż rodzina będzie się powiększać?.. Jakże opędzą najnieodzowniejsze potrzeby, jeżeli przybywać im będą dzieci?... Bo jednak wraz z każdem dzieckiem przybywały nowe wydatki... Płodząc dzieci, trzeba im módz zapewnić dostateczne wyżywienie... krzyczące z głodu usta zaspokoić chlebem, trzeba więc stwarzać nowe zasoby, żądać od ziemi przysporzenia pokarmu. Mateusz uznawał, że powinien myśleć o zaspokojeniu bytu swej rodziny, inaczej bowiem byłoby to karygodnym brakiem przewidywania. Uczciwy człowiek nie może jak ptak znosić bezmyślnie jajka, by następnie wypuszczać pisklęta na żer, niszczący cudze żniwo. Mateusz zastanawiał się coraz częściej nad sposobami powiększenia swych dochodów, bo od przyjścia na świat Gerwazego, Maryanna pomimo cudów oszczędności, z największym trudem starczała z pieniędzmi do końca miesiąca. Trzeba było się powstrzymywać od potrzebnych wydatków, skąpić masła przy smarowaniu chleba, donaszać stare ubrania aż do ostatniej nitki. A z każdym rokiem dzieci były większe, więc w miarę tego rodzice musieli więcej na nie wydawać. Trzej starsi chłopcy chodzili teraz do szkoły w Janville a chociaż koszta były ztąd niewielkie, nasuwała się wszakże myśl, że niezadługo trzeba będzie ich posyłać do liceum w Paryżu. Zkądże na to wziąć pieniędzy?.. Ciężkie te zadania stawały się nieodstępnemi myśli Mateusza a ztąd wynikające troski, gasiły zwykłą wesołość jego i Maryanny, psując im uciechę z pogodnej wiosny, zdobiącej zielenią i kwiatami, rozległe obszary okolicy, wśród której zamieszkiwali.
Najgorszem było, że Mateusz miał przekonanie, że jest nazawsze skazany być rysownikiem w zakładzie Aleksandra Beauchêne. A jeżeliby nawet doszło z czasem do tego, by mu zdwojono jego pensyę, to siedmio czy ośmiotysięczny roczny dochód, nie dozwoliłby mu na urzeczywistnienie marzenia wychowania licznego potomstwa, w warunkach odpowiednich, by ono wzróść i rozwinąć się mogło swobodnie, szczęśliwie, jak drzewa lasu dowolnie czerpiące swe siły z ziemi, tej matki — wspólnej, darzącej ich zdrowiem i pięknem z niewyczerpanych swoich zasobów. Ztąd też, od chwili swego tegorocznego powrotu do Janville, Mateusz czuł się pociągnięty ku rolnej pracy, zastanawiał się nad tem podczas dłuższych przechadzek a myśli jego wciąż około tego projektu wirujące, rozszerzały się, nabierały mocy, lecz jeszcze nie przedstawiały mu żadnego ściślejszego panu. Często się zatrzymywał na skraju gęstego lasu i patrzał na pole żyta, dobiegające do bagna, którego wody lśniły się na słońcu pomiędzy zaroślami kamienistego odłogu. Gdy tak stał zapatrzony, przedstawiało mu się mnóstwo projektów, lecz wszystkie były zwikłane, niewyraźne i tak dziwne, że nie śmiał o tem z nikim mówić, nawet ze swoją żoną. Lękał się, że będzie wyszydzony. A nie byłby umiał jasno przedstawić swoich planów, był bowiem w tej pierzchliwej godzinie, gdy wynalazca czuje powiew odkrycia przed ostatecznem sformułowaniem swej idei. Dlaczegożby nie miał się odwołać do ziemi, tej odwiecznej karmicielki?... dlaczego niema wykarczować i zapłodnić tych olbrzymich obszarów, tych lasów, pustek, kamienisk, które go otaczają, leżąc bezpożyteczne?...uznawał, że każdy człowiek powinien wzmagać dobrobyt, tworzyć swoje bogactwo, więc dlaczegożby on, za każdem spłodzonem dzieckiem, nie miał powołać do życia chociażby jednego pola wykrojonego w tych jałowych pustkowiach, pola, któreby żywiło nowo zrodzonego członka rodziny, bez przysparzania jej ciężaru... Lecz to było i wszystko, myśl nie przedstawiała się jaśniej, urzeczywistnienie ulatywało w chwili najżarliwszego rozmarzenia.
Byli już przeszło od miesiąca na wsi, gdy pewnego wieczoru, Maryanna zupełnie powróciwszy do zdrowia, wyszła aż do mostu na rzeczce, popychając wózek, w którym spał Gerwazy, by doczekać się powrotu Mateusza, mającego dziś przybyć wcześniej aniżeli zwykle. I rzeczywiście nadszedł przed godziną szóstą. Zaproponowała, by wrócić do domu dalszą drogą, około młyna nad rzeką, bo potrzebowała tam kupić jajek u pani Lepailleur.
— I owszem — odpowiedział Mateusz. Wiesz, że lubię stare, romantyczne młyny. Co nie przeszkadza, że gdyby ten oto młyn do mnie należał, tobym go zwalił i wystawił nowy, podług ulepszonego systemu.
Wkrótce weszli na podwórze starodawnego domostwa, do połowy obrośniętego bluszczem, uroczego jak w legendzie. Olbrzymie koło próchniejącego młyna, do połowy zamoczone w wodzie, omszałe zielonemi mchami, spokojnie drzemać się zdawało. Młynarz był ryży, wysoki i chudy, młynarka również wyschnięta i ruda jak mąż a oboje młodzi i szorstcy w obejścia. Syn ich, mały Antoni, siedział na ziemi i bawił się wygrzebywaniem dołków zasmolonemi rękami.
— Pani chce kupić jajek? — spytała młynarka — zapewne muszą być świeżo zniesione, zaraz zobaczę...
Nie śpiesząc się z przyniesieniem, patrzała na Gerwazego śpiącego w wózka.
— Ach, to najmłodszy synek państwa... Tłusty jest i ładny... Ale też sypią się i sypią dzieci u państwa!
Młynarz nie mógł się powstrzymać, by nie przywtórzyć żonie głośnym, drwiącym śmiechem i z familiarnością chłopa wobec burżuaza, o którym wie, że jest ubogi, rzekł:
— A więc macie państwo już pięcioro tego drobiazgu! My, biedni ludzie, nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką czeredę dzieci!
— Dlaczego?... — spytał spokojnie Mateusz. Przecież macie ten młyn a prócz tego sporo pola, zatem ręce do pracy tylkoby was wzbogaciły, ciągnąc większe dochody z ziemi.
Te proste słowa podziałały na młynarza jak smagnięcie batem.
Zaczerwienił się ze złości i zaczął urągać swojemu losowi. Przecież ten butwiejący młyn nie może go wzbogacić, kiedy nie wzbogacił ani jego ojca, ani dziadka. A pola, które mu żona wniosła w posagu, nic nie są warte i chociażby człowiek rosił je własnym potem, to nigdy nic nie będzie na nich rosło, nawet koszta uprawy i ziarna się nie zwrócą.
— A mnie się zdaje, że możnaby mieć niemałe zyski, mówił znów Mateusz. Ale należałoby młyn naprawić, doprowadzić do porządku, zmienić stary mechanizm a lepiej jeszcze postawić w nim dobrą maszynę parową.
— Naprawić mój młyn! postawić parową maszynę! ależ to byłoby szaleństwo! po co?... I tak nie codzień mam co do zmielenia a cóżbym mielił, kiedy ludzie w okolicy coraz gromadniej przestają siać zboże!
Mateusz, nie zważając na utyskiwania pana Lepailleur, mówił dalej:
— A jeżeli pola są nieurodzajne to jedynie dlatego, że są źle uprawiane, podług starej rutyny zarzuconej przez postępowych gospodarzy, używających maszyn i sztucznych nawozów.
— Maszyny! ładny wynalazek! a toż dobrze wiem, że zaprowadzenie maszyn zrujnowało i rujnuje niemało ludzi... Nie mnie do takich rzeczy namawiać! Pan mówi o ziemi, jak każdy, co się na niej nie zna, bo nigdy nie miał z nią do czynienia... Chciałbym pana zobaczyć gospodarującego tutaj, toby się pan przekonał, że nie można od ziemi otrzymać tego, czego dobrowolnie dać nie chce...
Mówił z coraz większem uniesieniem, z gwałtowną brutalnością obwiniając nie własne lenistwo i upór, lecz ziemię, tę macochę, jak ją nazywał. Chełpił się, że wiele świata widział, bo będąc w wojsko, bił się w Afryce a ztąd wyciągał wniosek, że wiele więcej wie, aniżeli ci, którzy zawsze siedząc na miejscu, są głupi jak bydlęta. Powróciwszy z pułku do domu, odrazu okazywał wstręt do młyna i ziemi, utrzymując, że to niewdzięczna praca, mogąca dać zaledwie kawałek suchego chleba. Ziemia i niebo zbankrutowały! A chłopi teraz dopiero zaczynają jasno widzieć położenie i tracą wiarę, by stara, zużyta, wyczerpana ziemia mogła dawać plony. Nawet słońce tak nie świeci jak dawniej i ono się popsuło, słowem, wszystko się sprzysięgło, by praca rolna była cośkolwiek bądź wartą.
— Nie, panie, do tego już nikt nie powróci, to skończone! Ziemia, praca na wsi, to głupstwo i to przestało dla mnie istnieć. A ci chłopi, którzy się jeszcze zawezmą i znoją, to dla nich nietylko że chleba ale i wody wkrótce nie będzie... Dlatego też wolałbym utopić się w rzece, aniżeli mieć jeszcze jedno dziecko... po co wyprowadzać na świat jeszcze jednego głodomora więcej?... Antoni jest jedynakiem, więc starczy to, co mu po nas zostanie... Dlatego też strzedz się będziemy drugiego dziecka! Z Antoniego nie zrobimy chłopa, przysięgam panu, że go od takiego nieszczęścia zdołamy uchronić... Jeżeli będzie się chciał uczyć i karyerę robić w Paryżu, to ja go od tego nie będę powstrzymywać, bo podług mnie tylko w Paryżu można się czegoś dorobić... Pozwolę mu wszystko tutaj sprzedać i puścić się na zbiór żniwa na paryzkim bruku... Tam talary łatwiej rosną aniżeli kłosy na pola... moje życie zmarnowane, bo tam nie poszedłem, gdy pora była po temu a teraz, kiedy widzę, którędy trzeba było iść, to chociaż syna na dobrą drogę skieruję...
Mateusz się roześmiał. Bo czyż nie było to dziwnem zjawiskiem, że on, burżuaz z dziada pradziada, człowiek z wyższem wykształceniem, pragnął osiąść na roli, zżyć się z ziemią, matką wszelkiej pracy i dobra a oto ten prosty chłop wymyślał ziemi, przeklinał swój młyn i pola, upierając się wychować syna w nienawiści do wiejskiej pracy. Te dwa przeciwne sobie dążenia, zastanowiły Mateusza i bolał nad tem bezustannem wyludnianiem się wsi na korzyść miasta, w progresywnej tej wędrówce wiejskiego ludu dopatrując się niepowetowanej szkody dla ogólnego dobra swojego kraju.
— Pan się mylisz w swoich dowodzeniach, rzekł wesoło, chcąc załagodzić ostry ton rozmowy. Nie trzeba opuszczać ziemi, bo ona pomścić się gotowa... Na pana miejsca podwoiłbym staranność w uprawie roli i mam przekonanie, że miałbym wdzięczność za pracę. Bo ziemia jest tem, czem była, płodność jej jest niewyczerpana i będzie zawsze dawała plony tym, którzy z miłością oddadzą się jej uprawie.
Lepailleur nie dał się przekonać i podnosząc w górę zaciśnięte pięści, krzyknął:
— Ziemia jest nic nie warta i znoić się nad nią nie myślę!
— A wiesz pan — rzekł Mateusz — ja wydziwić się nie mogę, że dotąd się nie znalazł inteligentny, odważny człowiek, któryby się pokusił o zużytkowanie olbrzymich, opuszczonych włości Chantebled, zakupionych przez ojca pana Séguin i dotąd leżących odłogiem. Masę gruntu możnaby wykarczować z pod zarośli a przy tem lasy doprowadzić do porządku... Mam przekonanie, że z tych jałowych obszarów, możnaby mieć urodzajne pola... Wspaniałe zadanie dla człowieka chcącego coś stworzyć własną pracą i wytrwałością.
Lepailleur zrazu osłupiał a wreszcie parsknął śmiechem.
— Ależ, mój kochany panie, jesteś waryatem, że mówisz coś podobnego, przepraszam bardzo, ale doprawdy jesteś pan waryatem! Chautebled zamienić w urodzajną ziemię! Karczować kamienie i wpakować się z orką w bagniska! Miliony-by pan wyłożył a wszystek ten grunt nie wyda i worka owsu! Cała ta okolica jest dyabła warta! Dziadek mojego dziadka widział ją pustkowiem jak dzisiaj i wnuk mojego wnuka taką samą będzie ją oglądał... Nie jestem ciekawy, ale chciałbym zobaczyć waryata, któryby się rzucił do uprawy gruntów, jakie pan Séguin tutaj posiadał Chantebled pod żadną uprawę nigdy się nie nada i zginie każdy, co się do tego chwyci!
— A kto to wie, może się taki śmiałek znajdzie i zrobi dobry interes, rzekł Mateusz na zakończenie. Miłością cudów można dokonać!
Młynarka, zebrawszy po kątach tuzin jaj zniesionych tu i owdzie przez kury, nadeszła i wpatrzyła się w męża, podziwiając jak to on umie pięknie rozmawiać, nawet z takim mądrym burżuazem. Małżonkowie Lepailleur żyli z sobą w zgodzie, bo jednakowo byli chciwi i rozgoryczeni, że nie mogą łopatą zgarniać pieniędzy w swoim młynie i jednakową mieli wzgardę dla pracy rolnej; marzyli, by syna wychować na miejskiego pana noszącego cylinder, bo tylko taki i w mieście może się łatwo wzbogacić.
Maryanna, biorąc jajka z rąk pani Lepailleur, włożyła je za poduszkę w głębi wózka a ta zwróciła jej uwagę na Antoniego, który wyskrobawszy dołek w ziemi, pluł teraz do środka:
— Pani widzi, jaki on rozgarnięty... O, z niego wyrośnie uczony człowiek, już zna litery, więc go zaczniemy posyłać do szkoły... Wdał się w ojca, zatem jestem spokojna, że nie będzie głupi!
W dziesięć dni później, w niedzielę, Mateusz podczas spaceru z Maryanną i z dziećmi, wpadł wreszcie na myśl, która jasno tym razem przed nim stanąwszy, miała zdecydować o przyszłości ich wszystkich. Wyszli z domu po południu z zamiarem zjedzenia podwieczorku na otwartem powietrzu, wśród traw i ziół już wysokich. Przebyli sporo ścieżek, nachodzili się po gajach i pustkowiach, by znów powrócić na skraj lasu gdzie zasiedli pod dębem, mając przed sobą widok na pawilon, w którym zamieszkiwali i na całą rozległą płaszczyznę aż do Janville. Na prawo, ciągnęło się bagniste płaskowzgórze, opuszczające się szerokiemi, wklęsłemi smugami wyschłego gruntu. Po za siedzącą pod dębem rodziną były lasy, złożone przeważnie z gęstych zarośli, z polanek o trawach wysokich i nigdy nie koszonych. Cisza była zupełna, nie było widać ani jednej ludzkiej postaci, nic, tylko natura pozostawiona w stanie zupełnej dzikości i jasne słońce pogodnego dnia kwietniowego. Ziemia zdawała się pęcznieć nagromadzonemi sokami płynącemi z niewiadomego, głębokiego jeziora życia, które ujawniało się obfitością i bogactwem traw, siłą młodych pędów na krzewach, bujnością liści drzew w lesie. Zapach niezaspokojonej miłości, zapach silny i upajający, unosił się nad ziemią i młodą roślinnością.
— Nie odchodźcie za daleko! — wołał Mateusz do dzieci. Pozostaniemy tutaj pod dębem i niedługo będzie podwieczorek.
Błażej i Denizy galopowali a za niemi podążał Ambroży; bawili się w ściganie, podczas gdy Rózia nie mogąca biedz tak szybko jak bracia, gniewając się, wołała na nich, by lepiej zbierali z nią kwiaty. Dzieci były upojone zabawą na świeżem powietrzu a przy kulaniu się po ziemi naczepiały się o nie trawy, tak, iż podobne były do małych faunów, pląsających pośród dzikich gajów. Zmęczeni, wrócili ku rodzicom, zaczęli układać wiązanki kwiatów i znów wszystko porzuciwszy, rozpierzchli się w nowych pościgach, biorąc na przemiany Rózię na plecy.
Podczas odbytego już długiego spaceru, Mateusz wpadał w zamyślenie, wpatrując się w tę lub inną stronę na rozległe otaczające grunta. Zdarzało się, że nie odpowiadał na pytania Maryanny, zaprzepaszczony w myślach nad kamienistą równiną, gajem zwikłanych drzew i krzewów, źródłem wytryskującem i wlewającem się do bagna lub kałuży. A jednak Maryanna odczuwała, że Mateusz nie był smutny ani względem niej zobojętniały, bo gdy spojrzał na nią był jak zwykle tkliwie kochający i szczerze wesoły. Od pewnego czasu dostrzegła w nim zamiłowanie do długich przechadzek, zdarzało się, że go samego wyprawiała w stronę lasu, domyślając się, że on coś ważnego projektuje w swej głowie, lecz o nic się go nie pytając, wyczekiwała z ufnością, by się przed nią wypowiedział.
Lecz pomimo, że Mateusz głęboko się zamyślił, cały zapatrzony w ciągnące się dokoła obszary gruntu, głośno zawołała:
— Zbliż się, zbliż i przekonaj!
Pod dębem, tuż przy rodzicach, leżał Gerwazy w wózku, zatopionym wyżej kół w bujnych trawach i chwastach. Podczas gdy Maryanna przygotowywując podwieczorek, wyjęła z koszyka srebrny kubek, zauważyła, iż dziecko obracało główkę, śledząc za jej ręką w której błyszczał metal oświetlony słońcem. Powtórzyła doświadczenie i znów dziecko powiodło oczami za błyszczącą gwiazdą, której blask po raz pierwszy uderzył niepewność zmąconego jeszcze jego wzroku.
— Tym razem nikt nie powie, że się mylę, że sobie nie wiedzieć co wyobrażam... On już widzi, napewno widzi!... Ach, ty moja śliczności, mój skarbie ukochany!...
I rzuciła się, by całować dziecko, uszczęśliwiona pierwszem jego spojrzeniem. A zaraz spotkała ją i druga radość. Gerwazy po raz pierwszy wyraźnie się uśmiechnął.
— Patrz, patrz! — wołał teraz Mateusz, który wraz z żoną pochylił się nad wózkiem. On się uśmiechnął, jak tylko przewidział na swoje ślepki tak i śmiać się zaczął!
Maryanna serdecznie i głośno się roześmiała.
— Prawda, on się śmieje! naprawdę się śmieje! Ach jaki on zabawny, ach a jaka ja kontenta!
Ojciec i matka śmieli się z zadowolenia, śmieli się razem do uśmiechającego się dziecka, chociaż ten jego uśmiech był zaledwie dostrzegalny, przelotny, jak lekki dreszcz na równej powierzchni krynicznej wody.
Z radości przywołano czwórkę rozbrykanych dzieci, które się zbiegały, wyskakując pomiędzy roślinnością.
— Róziu! Ambroży! chodźcie... Błażeju! Denizy! chodźcie, czas na podwieczorek!
Zamiast stołu była ziemia pokryta wiosenną trawą. Mateusz odczepił koszyk zawieszony na przodzie wózka a matka zaczęła obdzielać dzieci przygotowanemi w domu krajankami chleba! Dzieci zamilkły gryząc i łykając z tak wyśmienitym apetytem, że aż miło było patrzeć. Ale Gerwazy zaczął krzyczeć, zniecierpliwiony, że jego najpierwej nie obsłużono.
— Tak, tak mój maleńki! o tobie zapomniano! — mówiła do niego matka. — Ale i ty dostaniesz! Otwórz pyszczek a będziesz miał swoją porcyę!...
Z prostotą i spokojnie, rozpięła stanik i wydostała pierś białą, delikatną jakby z jedwabiu, nabrzmiałą mlekiem, z różowym drobnym pączkiem z którego życie tryskało. I uczyniła to siedząc skąpana w złotych promieniach słońca, niepomna wstydu a nawet niepokoju, że ją może kto zobaczyć gołą, bo ziemia była goła, rośliny i drzewa były gołe i jak ona płynące sokami życia. Wyjąwszy dziecko z wózka, usiadła z niem na trawie, nieledwie znikając wśród bujnej roślinności, pędzonej ciepłem kwietniowych słonecznych promieni. Dziecko przytulone do obnażonych jej piersi, wciągało w siebie strumyki mleka, tak jak te niezliczone rośliny pojące się życiem, które wysysały z ziemi.
— Był głodny — rzekła. — No, no! proszę mnie nie szczypać tak mocno, ty mały żarłoku...
Mateusz stał przed nią w zachwyceniu, szczęśliwy z pierwszego uśmiechu dziecka, szczęśliwy z wesołości i apetytu ich wszystkich, szczęśliwy obfitością mleka, życiem świat darzącego. Znów pochwyciło go marzenie zamierzonej twórczości i po raz pierwszy odezwał się o tem głośno, wyznając przed Maryanną to, czego dotąd przed nikim nie wyjawił.
— Czas, bym się wziął do dzieła i założył królestwo pozwalające tem dzieciom mieć chleba poddostatkiem... A przecież przybędą nam inne dzieci, z każdym rokiem zjawi się nowy przybysz... Czy chcesz wiedzieć? czy chcesz, bym ci powiedział, jak widzę naszą przyszłość?...
Podniosła na niego oczy i z uśmiechem, z zajęciem zawołała:
— Ach dobrze, dobrze! powiedz mi swój sekret, jeżeli uznałeś, że już możesz się ze mną tem podzielić.. Domyślałam się, że się nosisz z jakiemi ważnemi projektami... Lecz o nic ciebie nie pytając, czekałam.
Nie odpowiedział jej wprost, lecz ulżył sobie w oburzeniu, jakie go nagle chwyciło pod wrażeniem wspomnienia rozmowy z młynarzem.
— Czy wiesz, ten Lepailleur, chociaż wygląda chytrze, jest głupi i leniwy. Bo czyż może być coś niedorzeczniejszego, jak wyobrażać sobie, że ziemia przestała być płodną, że ziemia bankrutuje; ziemia! ta nasza wiekuista matka, wiekuista nasza rodzicielka i karmicielka! Jest ona macochą tylko dla niewdzięcznych swoich synów, dla złych, upartych, ograniczonych, dla nieumiejących ją kochać i pielęgnować. Ale niechajże znajdzie inteligentnego syna, który otoczy ją czcią, który odda się jej całkowicie, który potrafi ją uprawiać za pomocą wszystkich nowych sposobów nagromadzonych przez wiedzę a opartych na doświadczeniu a wtedy ziemia drgnie wzmożonem życiem i okryje się bogatemi plonami. Mówią w całej okolicy, że dobra Chantebled są nic nie warte i że na tych gruntach tylko chwasty rość mogą! Otóż znajdzie się człowiek, który przekształci tutaj wszystko i ziemię tę przygotuje do wydawania plonów, jakich od niej zażąda!...
Odwrócił się, wyciągnął ramię i wskazywał punkta, o których mówił:
— Tam, po za nami, jest przeszło dwieście hektarów zarośli ciągnących się do folwarków. Mareuil i Lillebonne. Zarośla te są poprzecinane żyznemi polankami obfitującemi w źródła, możnaby z łatwością krzaki wykarczować i mieć bogate łąki a źródła są tak obfite, zwłaszcza tam na prawo, że nie mając ujścia, zamieniły całe płaskowzgórze w bagniska i stawy zarosłe trzciną i wiklinami. Otóż, gdyby się znalazł odważny człowiek, pożądający zdobyć dla siebie królestwo, toby zdrenował płaskowzgórze, oswabadzając je od wody martwo stojącej i dzięki kilku kanałom, posiadłby olbrzymie pola nadzwyczaj żyzne, mogące rodzić zboże najlepszego gatunku. A teraz patrz na okolicę przed nami... te łagodne spadki ciągnące się do Janville i Vieux Bourg, prawie w całości należą do Chantebled... przeszło dwieście hektarów leżących bez uprawy, porzuconych jako zbyt suche, zbyt chude i kamieniste. Więc rzecz prosta że należałoby wodę odciągniętą z bagnistego płaskowzgórza, skierować w tę stronę i za pomocą irygacyi doprowadzić grunt do pożądanej żyzności... Wiesz, ja te wszystkie grunta już zbadałem i doszedłem do przekonania, że nieużytkami leżące dobra Chantebled, możnaby zamienić na ziemię żyzną, najwydajniejszą... Na tych obszarach mogą dojrzewać łany najpiękniejszego zboża, nowy świat można tu stworzyć pracą i z pomocą wód dobroczynnych oraz słońca, tego naszego ojca, będącego źródłem istnienia wszechrzeczy...
Maryanna patrzała na niego z podziwem podczas gdy tak mówił z najwyższem przejęciem, rozegzaltowany wywoływaniem swojego marzenia. Lecz była wystraszona wielkością rojonych przez niego nadziei i nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia obawy, dyktowanej przezornością.
— Nie, nie, to za wiele; ty żądasz rzeczy niemożliwych... Jak możesz przypuszczać, że podołamy tak wielkiemu zadaniu, jak zagarnięcie tych obszarów i przetworzenie ich w kraj zboża! Gdzież weźmiesz na to kapitały i ręce, nieodzownie potrzebne do takiego podboju?...
Przez chwilę milczał, zbyt szorstko strącony z marzenia w rzeczywistość. Lecz roześmiawszy się, pocałował ją, mówiąc:
— Masz słuszność, jestem rozmarzony i prawię szaleństwa... Ale moja ambicja nie sięga tak daleko, by się stać z dnia na dzień królem Chantebled, co nie przeszkadza, że wszystko co ci powiedziałem o zmianach, jakieby można tutaj przeprowadzić, jest oparte na prawdzie a przecież nic w tem zdrożnego, że marzę o wielkich projektach, bo to dodaje otuchy i wiary... Tymczasowo więc jestem zdecydowany zająć się rolnictwem na małą skalę i wynajmę od Séguina kilka hektarów ziemi w pobliżu naszego pawilonu... przypuszczam, że Séguin nie zażąda wygórowanej ceny za dzierżawę gruntu leżącego odłogiem,.. Wreszcie wiem, że dobra Chantebled są dla niego ciężarem, bo ciągnie z nich zyski tylko z wydzierżawianego prawa polowania... Zatem spróbuję na małem i zobaczymy czy ziemia się nam odwdzięczy za naszą chęć kochania jej i codziennego z nią obcowania... Ja wierzę w dobroczynne odwzajemnianie się ziemi, więc pój tego małego żarłoka a wy, dzieci, jedzcie i pijcie, byście rośli w sile, bo ziemia do tych należy, którzy są zdrowiem i liczbą...
Błażej i Denizy odpowiedzieli mu, prosząc o drugie porcje chleba, podczas gdy Rózia kończyła wychylać kubek wody z winem, do połowy wypróżniony przez Ambrożego. Maryanna była jakby bóstwem przewodniczącem uczcie, była szczodrobliwą płodnością, źródłem siły i podboju, jaśniejąc w słońcu z obnażoną piersią karmiącą Gerwazego, który ją zawładnął gwałtownością swego łakomstwa. Ciągnął tak mocno, że słychać było cmokające jego usteczka wywołujące lekki szmer tryskającego źródła, sączącego mleko drobnym strumykiem, który wezbrawszy, miał się w rzekę przemienić. Matka nadsłuchiwała tego szemrzącego źródła, które raz zrodzone miało całą tą okolicę zagarnąć. A nie ona jedna była karmicielką, wiosenne soki wartko krążyły, pędząc rozwój lasu i traw, na których siedziała, kąpiąc się w zieloności. Ziemia w bezustannym będąc porodzie, wezbrana była jak ona sokami życia. Maryanna czuła jakby wspólność z tą matką rodzicielką, zdawało się jej, że z ziemi czerpie w siebie pokarm, w miarę jak mleko płynęło z własnej jej piersi. I właśnie były to owe strugi nigdy niewyczerpanego mleka, świat cały karmiącego, strugi wiekuistości życia, zapewniającego wiekuiste istnienie wszystkich tworów ziemi. I w wesoły dzień wiosenny, cała okolica jaśniejąca, śpiewająca, pachnąca, nabierała tryumfującego wyrazu obrazem piękna matki, która z obnażoną piersią karmiła dziecko, kąpiąc się z nim w słońcu, przed otwartą przestrzenią dalekiego widnokręgu.




II.

Nazajutrz po południu, po niezwykle pracowicie spędzonym poranku, Mateusz, załatwiwszy się z biurowemi zajęciami, postanowił pójść do pani Bourdieu, by się dowiedzieć, co się dzieje z Noriną. Wiedział, że odbyła połóg przed dwoma tygodniami, więc zapragnął naocznie się przekonać o stanie zdrowia matki i dziecka, by sumiennie się wywiązać z obowiązku włożonego nań przez Beauchêne’a. Lecz ponieważ ten ani słowem nie odzywał się teraz w tej kwestyi, więc Mateusz, zawiadamiając go, że musi wyjść z biura, nie powiedział dokąd idzie. Wszakże zdawał sobie sprawę, że Beauchêne swobodniej odetchnie, dowiedziawszy się, że cała ta awantura już jest skończona, dziecko uprzątnięte a matka może już szuka nowego kochanka.
Znalazłszy się w domu akuszerki przy ulicy Miromeruil, zaprowadzony został do pokoju Noriny, bo jeszcze leżała w łóżku, chociaż termin jej pobytu kończył się w następny czwartek. Ździwił się, spostrzegłszy w jej pokoju kołyskę ze śpiącem dzieckiem, bo był przekonany, że już się postarała pozbyć swojego maleństwa.
— Ach, nareszcie pana widzę! — zawołała Norina z radością. — Już chciałam do pana pisać, pragnąc się z panem widzieć przed odejściem ztąd... moja siostra byłaby mój list zaniosła do pana...
Mateusz zastał przy niej Cecylię i najmłodszą z sióstr, Irmę. Matka Moineaud, nie mogąc opuścić swego gospodarstwa, wyprawiła córki, by odwiedziły Norinę i przysłała jej przez nie trzy piękne pomarańcze, leżące teraz na nocnym stoliku obok łóżka. Cecylia i Irma przyszły na piechotę, zadowolone z długiego spaceru przez środkowe ulice miasta, co dozwoliło im napatrzeć się na bogate sklepowe wystawy. A teraz cieszyły się swoją wizytą, znajdując, że siostra ich mieszka w bardzo okazałym domu, bawiło ich także dziecko, ta żywa lalka uśpiona za muślinowemi firankami. Patrzały na kołyskę z najwyższą ciekawością.
— Więc wszystko dobrze się odbyło i już skończone?... — spytał Mateusz.
— Tak, wszystko się już odbyło, od pięciu dni zaczęłam wstawać a niedługo już ztąd odejdę... Odejdę bez wielkiej ochoty, bo mi tutaj było bardzo dobrze, już kończy się moje używanie. Wiktoryo, wszak na ulicy nie łatwo odnajdziemy taki miękki materac i takie smaczne jedzenie jak tutaj?...
Mateusz teraz dopiero spostrzegł Wiktoryę, ową młodą służącę, którą słyszał rozmawiającą podczas swej poprzedniej bytności; siedziała teraz przy swojem łóżku i reparowała domową bieliznę. Odbyła połóg o kilka doi wcześniej niż Norina i miała jutro opuścić swoje chwilowe schronienie. Tymczasowo szyła coś z polecenia Rozyny, bogatej panny, umieszczonej tutaj przez kazirodnego swego ojca; połóg odbyła wczoraj i miała zamiar jeszcze jakiś czas pozostać u pani Bourdieu, zajmując osobny, wygodny pokój. Norina opowiadała, że od chwili wyjazdu Amy, była tylko samnasam z Wiktoryą w tym wielkim pokoju o trzech łóżkach; Amy nie udzieliła im o sobie żadnych wieści, więc utrzymywały, że oddawna musiała już dopłynąć do Anglii, będąc zupełnie zdrową po odbytym połogu.
Wiktoria, również jak Norina, żałowała, że musi ztąd odejść, więc podniósłszy głowę z nad roboty, rzekła:
— Oj tak, skończyło się wylegiwanie w czystem, miękkiem łóżko... już nam teraz nikt nie będzie przynosił gorącego mleka przed wstaniem. No, ale nie można powiedzieć, by widok tego szarego muru za oknem był bardzo zabawny... I to rzecz pewna, że nie można spędzić życia na ciągłem próżnowaniu...
Norina śmiała się, kręcąc głową, jakby nie podzielając zdania Wiktoryi. Ale nie mogła mówić swobodnie, bo się krępowała, z powodu obecności swoich dwóch siostrzyczek, postanowiła przeto pozbyć się dziewczynek.
— Więc mówicie — rzekła do nich — że ojciec wciąż jest zagniewany na mnie i że dlatego nie powinnam wracać do domu?...
— Papo nie tyle jest zagniewany na ciebie — odezwała się Cecylia — ile martwi się, żeś go pokrzywdziła na honorze i wciąż powtarza, że gdybyś powróciła do domu, to każdyby go palcem wytykał. Prawdę powiedziawszy, Eufrazya ciągle go buntuje przeciwko tobie, zwłaszcza od tej chwili kiedy zostało ułożone jej małżeństwo...
— Jakto?... Eufrazya wychodzi za mąż?... nic mi o tem nie powiedziałyście, za kogo? kiedy?...
Dziewczynki zaczęły mówić obie naraz, lecz Norina zrobiła minę niezadowoloną, dowiedziawszy się, że mężem Eufrazyi będzie August Bénard, młody mularz, wesoły chłopak, mieszkający w tym samym domu na wyższem piętrze. Zakochał się w Eufrazyi, chociaż była brzydka i chuda, lecz znajdował, że jest wytrzymała przy robocie a przytem rezolutna na dziewczynę mającą zaledwie lat osiemnaście.
— Winszuję im, ale nie zazdroszczę — zawołała Norina. — W parę miesięcy po ślubie zacznie go bić, bo to jędza ta Eufrazya... Powiedzcie mamie, że nie dbam o powrót do domu, nie dbam o was wszystkich i nikogo z was nie potrzebuję... Tymczasem nie jestem jeszcze na bruku, postaram się o robotę i niezawodnie znajdę kogo, co zechce mi dopomódz... Słyszycie? zatem nie wracajcie tutaj, nie chcę nikogo z was widzieć i nie chcę, by mnie zanudzano.
Serce ośmioletniej Irmy jeszcze było tkliwe, więc się rozpłakała, mówiąc:
— Dlaczego do nas przemawiasz tak brzydko?... Przecież chciałyśmy zrobić ci przyjemność naszemi odwiedzinami... A ja tak bardzo chciałam się ciebie zapytać, czy naprawdę do ciebie należy to małe dziecko w kołysce? i czy pozwolisz je pocałować?...
Norina, widząc łzy Irmy, żałowała szorstkiego obejścia się z małemi siostrzyczkami. Więc chcąc je pocieszyć, zaczęła je całować i nazywać swojemi kochanemi kociętami... ale teraz mogą już powrócić do domu a jeżeli je to bawi, to im pozwala, by jeszcze raz ją odwiedziły.
— Powiedzcie mamie, że jej dziękuję za przysłane pomarańcze a kiedy chcecie zajrzyć do kołyski, to popatrzcie na małego, tylko nie trzeba go dotykać, bo zarazby się obudził i zaczął tak wrzeszczeć, że nie możnaby rozmawiać.
Dziewczynki z kobiecą ciekawością pochyliły się nad kołyską a Mateusz skorzystał, by także spojrzeć. Zobaczył dziecko zdrowe i silne, o twarzy kwadratowej i grubych rysach. Wydało mu się, że jest uderzająco podobne do Aleksandra Beauchêne’a.
Wtem, weszła do pokoju pani Bourdieu, prowadząc za sobą jakąś kobietę; poznał, że to była Zofia Couteau, zwana zwykle la Couteau, owa dostarczycielka mamek na wsi i na miejsca w Paryżu, którą spotkał u państwa Séguin. I ona musiała poznać tego pana, męża pani będącej wtedy w ciąży a pyszniącej się, że sama karmi swoje dzieci, jakby nie wiedziała, że to ludziom odbiera zarobek. La Couteau udała wszakże, iż nie zna Mateusza, była bowiem dyskretna skutkiem swego zawodu i oddawna przestała być ciekawą, bo mnóstwo historyj codziennie przesuwało się przed jej oczami. Cecylia i Irma pożegnały się z siostrą i wyszły.
— Cóż, moja droga, czyś się namyśliła? — spytała pani Bourdieu Norinę. — Cóż zadecydowałaś zrobić z tem biednem maleństwem, tak milutko śpiącem w kołysce? Oto jest osoba, o której ci mówiłam... Przyjeżdża z Normandyi do Paryża co dwa tygodnie, przywozi ztamtąd mamki a wywozi na wieś niemowlęta, które tam rozmieszcza u różnych rodzin. Ponieważ upierasz się i nie chcesz karmić swojego dziecka, mogłabyś je powierzyć pani Couteau a gdy będziesz mogła, to je później zabierzesz. A jeżeli chcesz je zupełnie porzucić, to pani Couteau odda nam tę usługę, że dziecko odwiezie do podrzutków.
Norina silnie się zmieszała i rozpaczliwie opuściła głowę na poduszkę, przysłaniając ją swojemi prześlicznemi, rozpuszczonemi blond włosami... Twarz jej spochmurniała i rzekła jękliwie:
— Ach, mój Boże, mój Boże! pani znów chce mnie męczyć...
Zasłoniła oczy rękami, jakby nie chcąc nic widzieć.
— To mój obowiązek — rzekła akuszerka do Mateusza — zniżając głos i pozostawiając młodej matce czas do namysłu. Jest nam zalecone, by wszelkich użyć sposobów, w celu skłonienia matek, by nie porzucały swoich dzieci, zwłaszcza, gdy są w tem położeniu, jak ona... Zdarza się, że można je ku temu nakłonić, jeżeli zaczną same karmić... A pan rozumie, że wtedy i przyszłość dziecka jest uchroniona od zguby i matka zabezpieczona od smutnego losu, jaki jej zagraża... Zatem, chociaż z góry nam zapowiadają, że chcą porzucić dziecko, pozostawiamy je przy nich jak można najdłużej, karmiąc smoczkiem i wyczekując rozbudzenia się, uczuć macierzyńskich, które często zjawiają się, wywołane widokiem niemowlęcia... A dziewięć razy na dziesięć uczucie macierzyńskie zwycięża, jeżeli matka zdecyduje się dać piersi maleństwu... Oto dlaczego widzi pan jej dziecko jeszcze przy jej łóżku...
Mateusz czuł się wzruszony i zbliżywszy się do Noriny wciąż leżącej z głową ukrytą w poduszkach, z twarzą zasłoniętą włosami i rękami, przemówił do niej:
— Słuchaj, przecież nie jesteś bez serca... wiem, że dobra z ciebie dziewczyna... Dlaczego nie chcesz karmić i wychować swojego syna?
Odsłoniła twarz zalaną łzami, wołając:
— A czyż jego ojciec przyszedł chociażby raz, żeby mnie tutaj odwiedzić?... Nie, ja nie mogę kochać dziecka tego człowieka, który mnie tak nikczemnie porzucił... Nawet świadomość, że to dziecko jest tutaj przy mnie, w tej kołysce, obok mojego łóżka, doprowadza mnie do złości...
— Ale zastanów się, że to maleństwo w niczem przeciwko tobie nie zawiniło... A na niem się mścisz, chcesz je porzucić i tym sposobem sama siebie ukarzesz, bo pozostaniesz sama jedna a może ten syn wyrósłby na wielką dla ciebie pociechę...
— Nie! nie chcę! powiadam, że nie chcę! Czuję, że nie będę mogła nigdy tego dziecka kochać, wreszcie jestem za młoda, żeby brać na siebie taki ciężar bez pomocy człowieka, który jest przyczyną mojego nieszczęśliwego macierzyństwa.. A wiem, że ten człowiek nigdy już nic nie uczyni dla wspomożenia mnie w mojej biedzie... Zatem zbadałam siebie i nie mam odwagi a może tylko nie jestem dość głupia, by się sama obarczać... Nie, nie chcę! nie chcę! nie chcę!
Mateusz już się nie odezwał, czując, że nie zdoła pokonać jej chęci wyzwolenia się i samowładnego rozporządzania dalszem swem życiem. Patrzał na nią ze smutkiem, bez oburzenia i gniewu, usprawiedliwiając ją przed sobą samym. Była to ładna dziewczyna, pragnąca użyć swej młodości na miejskim bruku.
— Nikt nie będzie ciebie zmuszać, moja droga, byś karmiła dziecko — rzekła pani Bourdieu — raz jeszcze usiłując zmiękczyć jej serce. Ale to nieładnie z twojej strony, że chcesz je zupełnie porzucić... Dlaczego nie miałabyś je powierzyć pani Couteau, która umieści je na wsi a ty je odbierzesz, gdy znajdziesz zarobek... Odesłanie dziecka na wieś nie jest rzeczą kosztowną, wreszcie ojciec może się zgodzi opłacać utrzymanie syna...
Norina wybuchnęła gniewnie:
— On! on miałby płacić! Pani tak mówi, bo pani go nie zna! Więcej niż pewno, że mógłby to zrobić bez krzywdy dla własnej kieszeni, bo jest bogaty i posiada miliony! Ale ten człowiek niczego tak nie pragnie, jak zagłady, zniknięcia tego dziecka, gdyby był śmiał, to byłby mi doradził, bym je własnemi rękami zabiła... Proszę się zapytać tego pana, czy ja kłamię, tak mówiąc!... Widzi pani, że ten pan milczy, bo nie może mi zaprzeczyć!,.. Więc jabym musiała płacić koszta utrzymania dziecka a czem? kiedy nie posiadam ani grosza i kiedy jutro sama będę na bruku bez zarobku, bez kawałka chleba!... Nie, nie chcę i nie mogę, nie mogę...
Zdenerwowana, zrozpaczona, zaczęła szlochać, mówiąc przerywanemi zdaniami:
— Błagam, pozostawcie mnie państwo w spokoju... Od dwóch tygodni pani mnie zamęczasz tem dzieckiem, zmuszasz mnie, bym je ciągle miała przy sobie i próżno mnie pani przynaglasz, bym zaczęła je karmić... Ciągle mi je pani przynosisz, podajesz, kładziesz na łóżku, bym na nie spojrzała, bym je pocałowała... Ciągle mi pani o niem mówisz a może zmuszasz, by krzyczało, chcąc, bym zaczęła się nad niem litować, rozczulać a może i dać piersi!... Czyż pani nie rozumie, że to wszystko mnie męczy!... ja umyślnie odwracam głowę, nie chcę na to dziecko patrzeć, ani je pocałować, bo się boję że ulegnę, że kochać je pocznę, jak każda samica kochająca swoje małe a to byłoby największem nieszczęściem tak dla mnie, jak i dla niego... Będzie ono szczęśliwsze, same sobie pozostawione na świecie... Błagam więc państwa, uprowadźcie ztąd zaraz to dziecko i przestańcie się znęcać nademną...
Padła znów na poduszki, zanosząc się od płaczu, twarz ukryła w zupełności i tylko widać było jej bujne włosy, oraz piękne ramiona, z których opadła bielizna podczas tej gwałtownej sceny bronienia własnej wolności.
Nieruchoma, milcząca la Couteau stała w nogach łóżka, czekając. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czepek ze wstążkami i wyglądała na chłopkę, ubraną po niedzielnemu; ściągła jej twarz, jakby wązką maska chciwości i przebiegłości, ale siliła się, by wyrażać prostoduszne politowanie. A chociaż była prawie pewna, że napróżno wyrecytuje zwykłą swoją reklamę, odezwała się:
— Mogłaby pani być spokojna, że synek byłby w Rougemont jak w rodzicielskim domu... W całym departamencie niema lepszego powietrza jak w naszej wiosce, wiele osób przyjeżdża do nas aż z Bayeux dla nabrania zdrowia... A żeby pani wiedziała, jak my wszyscy dbamy, aby tym maleństwom dobrze u nas było! pielęgnujemy je tak i pieścimy jak swoje rodzone... Cała nasza okolica tylko tem się zajmuje, by chować, kochać i rozpieszczać małych paryżan, powierzonych nam przez rodziców... A od pani wezmę jaknajtaniej, mam przyjaciółkę, która już ma troje niemowląt na wychowaniu a ponieważ karmi je smoczkiem, więc czwarte dzieciątko niewiele przymnoży zachodu, weźmie przeto synka pani prawie darmo... No, chyba na takie warunki to się pani zgodzi i powierzy synka mojej przyjaciółce z Rougemont...
Lecz widząc, że Norina dalej szlocha nie odpowiadając, zniecierpliwiła się, jak kobieta czynna i nie mająca czasu do stracenia. Za każdą dwutygodniową podróżą do Paryża, przywoziła bandę mamek a rozmieściwszy je w kantorach stręczeń, biegła do akuszerek, by w kilka godzin uzbierać odpowiedni zasób niemowląt i tego samego dnia przyjechawszy do Paryża zrana, odjeżdżała wieczorem, z dwiema lub trzema pomocnicami, które jej zwykle towarzyszyły dla przewiezienia dzieci. Tym razem bardzo się śpieszyła, bo pani Bourdieu, która ją oddawna używała w różnych okolicznościach, zapowiedziała jej, że jeżeli Norina nie da jej dziecka na wychowanie do Rougemont, to będzie musiała je odwieźć do domu podrzutków.
— Zatem będę miała ztąd tylko jedno dziecko do odwiezienia na wieś? — spytała panią Bourdieu. — Proszę mnie do owej pani zaprowadzić, bym mogła się umówić o warunki... A potem wrócę tutaj zabrać tego malca, by go coprędzej odstawić, gdzie trzeba a muszę się śpieszyć, bo wyjeżdżam jak zwykle pociągiem o godzinie szóstej...
Poszła z panią Bourdieu do pokoju Rozyny, by się umówić o zabranie jej dziecka wczoraj urodzonego. Mateusz pozostał przy Norinie zanoszącej się od płaczu i nie przerywając jej lamentowania, usiadł przy kołysce dziecka, patrząc na nie z najwyższem współczuciem. Maleństwo dalej spokojnie spało za muślinowemi firankami. Wiktorya, która milcząc szyła, zaczęła teraz mówić powoli, bez końca, nie odrywając oczu od roboty:
— Masz słuszność Norino, że nie chcesz powierzać swojego dziecka tej paskudnej kobiecie... Cokolwiekby z niem zrobiono w domu podrzutków, zawsze mu z tem będzie lepiej, aniżeli w ręku la Couteau... Przynajmniej w ten sposób jest szansa, że wyżyje... Dlatego też i ja uparłam się jak ty, by moje dziecko zaraz tam zaniesiono... Wiesz, że jestem z tamtych stron, urodziłam się i wychowałam w Berville o sześć kilometrów od Rougemont, więc dobrze wiem, kto jest la Couteau, nasłuchałam się opowiadań o niej! oj tak, nasłuchałam... Znam całą jej ładną historyę... Postarała się mieć dziecko, bo się jej zachciało być mamką a przekonawszy się, że nie dość szybko się wzbogaci sprzedając pokarm własnych piersi, zaczęła frymarczyć cudzem mlekiem... A trzeba być wierutną łotrzyca, żeby takie rzemiosło uprawiać, ale la Couteau nie ma serca ani sumienia. Po niedługim czasie znalazła sobie męża, tęgiego brutala, którego zdołała zawojować i zrobić godnym siebie pomocnikiem... Gdy potrzeba, gdy nawał roboty przynagli, potrafi on ją zastąpić i za nią zwozi mamki do Paryża a z powrotem zabiera transport biednych niemowlątek... Ta para ludzi więcej ma na sumieniu zbrodni, aniżeli ci wszyscy, których kaci ścinają za wykryte przestępstwa... Nasz wójt z Berville, bardzo porządny człowiek, bogaty burżuaz, wypoczywający na starość w rodzinnych stronach, głośno powiada, że Rougemont jest gniazdem zbrodni i że Rougemont jest hańbą dla całego departamentu. Wiem ja, że pomiędzy Rougemont a Berville jest wieczna zwada... No, ale to nie przeszkadza, że ludzie z Rougemont są łajdakami, uprawiając taki wstrętny handel niemowlętami z Paryża... Bo oni wszyscy w Rougemont tem się trudnią, cała wieś tylko z tego żyje a trzeba widzieć, by uwierzyć, jak to tam wszystko jest zorganizowane, by jaknajwięcej marło tego biednego paryzkiego drobiazgu... Towar przywożony z Paryża coraz się wyprząta, by nowemu miejsca ustąpić... Bo im częściej następuje taka odmiana, tem handel idzie lepiej i większe są zyski... Więc teraz wiesz dlaczego la Couteau tak chciwie się ugania za niemowlętami i jakim sposobem zawsze znajduje miejsce, by ulokować transport wywożony ztąd każdego tygodnia...
Wiktorya mówiła spokojnie, bez uniesienia, jak prosta wiejska dziewczyna jeszcze nie wyćwiczona w kłamstwie i wypowiadająca w szczerości to, co wiedziała.
— A dawniej, podobno, że było jeszcze gorzej... Mój ojciec wspominał, że za jego młodości, to kobiety z Rougemont same jeździły do Paryża i każda co tydzień zwoziła po cztery i pięć niemowląt odrazu. Nakładały je w kosz jak kurczęta i niosły pod pachą, ani się troszcząc, co się z niemi dzieje a na dworcu kolei żelaznej, w poczekalni, wsuwały pod ławy dzieci w węzełkach, jakby jakie szmaty, nawet któraś z tych bab zapomniała kiedyś jeden z takich pakietów i narobiło to niemałej wrzawy w dziennikach, bo służba kolejowa znalazła dziecko już nieżywe... A cóż dopiero się dzieje, gdy te baby, tak objuczone, wsiądą do wagonu! gdy biedne, stłoczone dzieciska wrzeszczą z głodu!... A zwłaszcza podczas zimy, gdy mróz każdemu dokucza, cóż dopiero pomyśleć o tych biedactwach! trzęsie się to z zimna całe zsiniałe i ledwo że przysłonięte jakiemi zbrukanemi łachmanami... Wiele też marło podczas drogi, więc je zostawiano na stacyach i grzebano na najbliższym cmentarzu... Domyślasz się, w jakim stanie dojeżdżały do Rougemont maleństwa, które nie wymarły w drodze! U nas w Berville, ludzie dbalsi są nawet o świnie, bo nie naraziliby prosiąt na podróżowanie w takich warunkach... Mój ojciec mówił, że nawet kamienie ulitowałyby się nad losem tych paryzkich dzieci, wysyłanych na wieś do wykarmienia... Ale teraz jest rządowy nadzór i mamkom niewolno wieźć naraz więcej, jak tylko jedno niemowlę. Umieją one oszukiwać i wiozą po dwoje a przytem wchodzą w układy z kobietami jadącemi w tą samą stronę, oj, umieją one, umieją sobie radzić, byle źle robić... A już la Couteau to wszystkie prześcignęła w pomysłach, by chytrze obejść prawo... Wszyscy mieszkańcy w Rougemont są z nią w zmowie, bo przecież to dla nich ona dostawia towar, więc trzymają się za ręce, by się wywijać przed policyą, mogącą kiedy wpaść i zajrzeć w sprawy skrywane jak kto może... I chociaż rząd wysyła inspektorów każdego miesiąca a ci żądają wpisowych książeczek, poświadczonych przez wójta, nic to nie pomaga; ludzie w Rougemont nauczyli się kpić z tych rządowych formalności... Baby w dalszym ciągu uśmiercają małych paryżan i handel idzie żwawo, coraz to nowym towarem. Mamy kuzynkę mieszkającą w Rougemont, to jak dziś pamiętam, gdy jak o rzeczy zwyczajnej, rzekła kiedyś do mojej matki: „Kumie Malivoire zawsze się szczęści, w przeszłym miesiącu aż czworo jej naraz zmarło.“
Wiktorya na chwilę umilkła, by nawlec igłę. Norina zapewne nie słyszała jej opowiadania, bo z głową utkwioną w poduszki wciąż szlochała. Mateusz milcząc z przerażenia, słuchał z oczami wpatrzonemi w dziecko śpiące w kołysce. Wiktorya znów dalej zaczęła mówić:
— Tak, zapewne, teraz mniej się złego mówi o Rougemont, aniżeli za dawniejszych czasów... Lecz jeszcze i tego jest dosyć, by zniechęcić tych, którzyby chcieli swoje dzieci tam posyłać... Znamy kilka małżeństw w Rougemont, o których żal się Boże co ludziska opowiadają.. Wiadomo jest, że niemowlęta smoczkiem są karmione, otóż te smoczki nigdy nie są myte, ani czyszczone, obrosły więc brudem a w butelkach mleko jest takie zimne, że aż się ścina, gdy mróz a latem warzy się i kwaśnieje... A kuma la Vimeux znajduje, że smoczek za drogo kosztuje i żywi niemowlęta jakąś paćką, mrą więc u niej jak muchy a brzuszki mają rozdęte, jakby skóra na nich zaraz miała pęknąć... U kumy la Loiseau brud jest taki, że trzeba sobie nos zatykać, zbliżając się do kąta, w którym leżą niemowlęta, gnijąc w szmatach nigdy niezmienianych. Kuma la Gavette najmniej trudu sobie z niemi zadaje, bo idzie z mężem do roboty na pole a pięcioro albo sześcioro niemowląt, pozostawia pod opieką starego ojca, mającego lat przeszło siedemdziesiąt a tak zniedołężniałego, że kury przy nim mogą najspokojniej wydziubywać oczy zagłodzonym dzieciskom. La Canchois radzi sobie inaczej, nie mając nikogo do pilnowania dzieci, przywiązuje je w kołysce, by sobie głowy nie rozbiły, padając na ziemię. W każdej chałupie w Rougemont można coś takiego zobaczyć, bo wszyscy gospodarze frymarczą tym samym towarem... W Barville jest inaczej, w Barville ludzie wyrabiają sery, jabłecznik, kobiety robią koronki na sprzedaż... Ale w Rougemont trupy paryzkich niemowląt są jedynym wyrobem.
Nagle przestała szyć i spojrzała na Mateusza, ale spostrzegłszy, że na nią nie patrzy, mówiła dalej:
— Ale najgorszą opinię to ma la Couillard, stara złodziejka, która przez sześć miesięcy siedziała w kozie a potem wyniosła się ze wsi i osiadła w odosobnionej chałupie pod lasem... Nigdy żadne dziecko nie uchowało się u tej wiedźmy... Uśmiercanie niemowląt to jej specyalność... Gdy la Conteau niesie do niej dziecko, to już każdy wie, co to znaczy... La Couteau najwięcej zarabia na tych niemowlętach, których śmierć zapewniła przed wywiezieniem z Paryża. Ta rzecz załatwia się bardzo prosto... Rodzice dają jej odrazu trzysta albo czterysta franków pod warunkiem, że dziecko zatrzyma na wsi aż do odbycia pierwszej komunii, więc naturalnie, że takie dziecko umiera zaraz w pierwszym tygodniu, przecież byle jaka nieostrożność łatwo o śmierć przyprawia takie małe stworzonka... Ojciec opowiadał, że jedna taka baba to uśmiercała niemowlęta wystawiając je na mróz... Wiesz, Norino, jestem przekonana, że dziecko panny Rozyny, la Couteau zaniesie do chałupy pod lasem, bo kilka dni temu panna Rozyna umawiała się z nią o sumę wypłaconą z góry, zapłaci czterysta franków odrazu, ale nie chce o niczem nigdy wiedzieć...
Wiktorya zamilkła, bo do pokoju weszła la Couteau, by wziąść dziecko Noriny, która już przestała płakać i z zajęciem przysłuchiwała się opowiadaniu towarzyszki. Lecz ujrzawszy tę kobietę wchodzącą bez pani Bourdieu, rzuciła się znów twarzą w poduszki, jakby z przerażenia. Może siły jej zabrakło, by patrzeć na zabieranie dziecka. Mateusz wstał, odsunął się od kołyski, blady ze wzruszenia.
— Więc rzecz postanowiona, zabieram małego, rzekła la Couteau. Pani Bourdieu dała mi papier, na którym jest napisana data i dzielnica miasta... Ale potrzebuję wiedzieć, jak mu będzie na imię... Jakże pani chce, by syna nazywano?...
Norina nie odrazu odpowiedziała. Wreszcie z pomiędzy poduszek rzekła zdławionym głosem:
— Aleksander.
— Dobrze! Aleksander, ale dobrze pani zrobi dając mu i drugie imię, tym sposobem łatwiej go będzie można odszukać, jeżeli kiedykolwiek przyjdzie pani fantazya odnalezienia syna.
Znów trzeba było wyczekiwać na odpowiedź Noriny.
— Honorat!
— Dobrze! Aleksander Honorat. To zapewne pani imię to pierwsze a drugie ojca?... Ale nie dopytuję się, ma chłopiec dwa imiona a tylko tego chciałam. Ale już jest czwarta godzina, więc się boję, że nie zdążę się załatwić z umieszczeniem chłopca, chyba, że wezmę dorożkę, która mnie dowiezie na godzinę szóstą na dworzec kolei żelaznej, bo mój pociąg odchodzi o godzinie szóstej... A dom podrzutków ztąd daleko, wszak to po drugiej stronie luksemburskiego ogrodu. Dorożka drogo kosztuje, to nie na moją kieszeń... Więc niechaj pani powie, cóż mam zrobić?...
Podczas gdy la Couteau tak lamentowała usiłując otrzymać trochę pieniędzy od zdenerwowanej płaczem młodej kobiety, Mateuszowi przyszło na myśl, że właściwie postąpi, spełniając swoją misję do końca, więc zawiezie la Couteau z dzieckiem do domu podrzutków, by módz zaręczyć Beauchêne’owi, że osobiście był świadkiem tego ostatecznego załatwienia sprawy. Powiedział więc, że na swój koszt weźmie dorożkę i odwiezie gdzie trzeba.
— I owszem, dziękuję panu! — zawołała la Couteau. — A więc się teraz śpieszmy... Szkoda budzić tego maleńkiego, bo śpi tak smacznie, ale niema rady, trzeba go zabrać kiedy tak postanowione.
Kościstemi rękami, przywykłemi do przerzucania towarem, pochwyciła dziecko z kołyski, zapominając o udawanej słodyczy; może to szarpnięcie pochodziło z niezadowolenia, że zamiast wydać jej niemowlę na pastwę, każe je odwozić do instytucyi, którą uważała za zbyteczną konkurencyę. Dziecko się obudziło i zaczęło mocno krzyczeć.
— A ładną będziemy mieli muzykę w dorożce, jeżeli się malec nie uciszy! — zawołałała Couteau. No chodźmy.
Ale Mateusz ją zatrzymał, mówiąc:
— Norino, czy nawet na pożegnanie nie po całujesz swojego dziecka?...
Wychyliła głowę z poduszek zniecierpliwiona przedłużającą się sceną.
— Nie chcę! nie chcę! zabierajcie je coprędzej! dosyć się już nacierpiałam! nie rozpoczynajcie mnie męczyć na nowo!
Przymknęła powieki a rękami odpychała obraz, którym ją prześladowano. A gdy poczuła, że la Couteau położyła dziecko przy niej na kołdrze, cała drgnęła, uniosła się, złożyła pocałunek w powietrzu, bezwiednie ustami dotknąwszy czepeczka na maleńkiej główce. Oczy miała odemknięte, lecz tak zaszłe łzami, że nie mogła widzieć syna, który krzyczał, jakby protestując w chwili, gdy go ostatecznie rzucić miano na nieznane losy.
— Zabierajcie go! zabierajcie! bo zabijacie mnie, tak się nademną znęcając!
W dorożce dziecko się uciszyło. Może go ukołysał ruch powozu a może przeraził turkot i ruch miejski. La Couteau, trzymając je na kolanach, milczała, udając zapatrzoną na chodnik jaskrawo oświetlony słońcem. Mateusz, czując dotknięcie nóżek małego biedactwa, zamyślił się boleśnie. Nagle, la Couteau, zaczęła mówić, głośno wypowiadając swoje uwagi:
— Ta pani źle zrobiła, nie chcąc mi powierzyć swojego syna, byłabym go umieściła w Rougemont u poczciwej mamki, gdzie wyrósłby na tęgiego chłopaka... Ale cóż! takie młode matki nie mają doświadczenia i wyobrażają sobie, że się je namawia w celu osobistego zysku... A przecież niewiele od niej żądałam! byłabym się zadowolniła pięcioma frankami za fatygę i zapłatą za podróż, przecież nie byłaby się zrujnowała! a taka ładna dziewczyna jak ona, zawsze z łatwością znajduje pieniądze... Ale wracając do mojego rzemiosła, to prawda, że są kobiety nieuczciwie się tem trudniące, zajmują się tym jak zyskownym handlem, wymagają pieniędzy naprzód, umieszczają niemowlęta tam, gdzie najtaniej, okradają rodziców i mamkę. Ale takich nieuczciwych zawsze można się ustrzedz i na szczęście niema ich wiele, bo trzeba być bez serca, by te kochana maleństwa uważać jak coś do sprzedania i traktować narówni z drobiem i jarzynami, dowożonemi na targi... Ach, są kobiety tak oschłego serca, z niemowlętami obchodzą się szorstko, nie przywiązują się do nich i wymieniają je, ustępują je sobie jak najzwyczajniejszy towar... Ale ja, panie, jestem uczciwą kobietą... mnie każdy szanuje a wójt w Rougemont wystawił na moje nazwisko świadectwo z pieczęciami a także zaświadczenie moralności i mogę te papiery całemu światu pokazać na własną moją chlubę. A jeżeli kiedy pan będzie w Rougemont, proszę się kogokolwiek zapytać o Zofię Couteau, każdy panu odrazu odpowie, że to uczciwa, pracowita kobieta, która nie ma ani grosza długu...
Mateusz nie mógł się powstrzymać, by na nią nie spojrzeć, zaciekawiony, jaką miała minę, głosząc tak bezczelnie swoją pochwałę, która była jakby wprost odpowiedzią na opowiadanie Wiktoryi. Czyżby ta przebiegła chłopka odgadywała, że dopiero co mógł słyszeć oskarżenie całej jej działalności?... Badawczy wzrok Mateusza silnie ją zaniepokoił, pomyślała, że kłamstwa swe wypowiedziała bez należnego zapała i przekonania, że się może zdradziła jakiem nieoględnem słowem. Więc stała się słodszą i zaczęła wychwalać Rougemont jako raj prawdziwy, gdzie wszystkie te ukochane paryzkie dzieciątka są pieszczone i żyją w wygodach, jak małe książątka. Lecz znów zamilkła, widząc, że ten pan chyba jej niedowierza i dlatego nie odzywa się do niej ani jednem słowem. Osądziła, że napróżnoby się starała o podbicie jego przekonań. Dorożka toczyła się i toczyła hałasując po bruku, mijając ulice jedne za drugiemi. Już przejechano przez most na Sekwanie i dojeżdżano do luksemburskiego ogrodu. Wtedy la Couteau znów się odezwała:
— Tem lepiej, jeżeli ta pani sobie wyobraża, iż jej dziecku będzie dogodniej w domu podrzutków... Nie chcę, aby pan przypuszczał, że napadam na administracyę, ale każdy przyzna, że możnaby jej wiele przyganić... Przecież w Rougemont mamy sporo dzieci powierzanych nam przez administracyę, zatem wiem, że śmiertelność pomiędzy niemi wcale nie jest mniejsza, umierają równie często jak tamte, dane nam wprost przez rodziców... No, ale każdemu należy pozostawić swobodę rozporządzania się według upodobania... Ale chciałabym, aby pan chociaż w części wiedział, jakich to nadużyć dopuszczają się w domu podrzutków!...
Dorożka zatrzymała się. Już dojechano na ulicę Denfert Rochereau podług wskazanego adresu. W szarym, wysokim i długim murze administracyjnych gmachów, były niewielkie drzwi, do których la Couteau doszedłszy z dzieckiem, weszła jak do domu dobrze sobie znajomego. Mateusz wszedł za nią, lecz nie chciał jej towarzyszyć do biura, w którem urzędniczka zapisywała odbiór dzieci, lękał się pytań, jakby był wspólnikiem spełnianej zbrodni. La Couteau upewniała go, że nikt o nic pytać go nie będzie, że oddanie dziecka jest otoczone poszanowaniem tajemnicy rodziców, wolał pozostać w przedpokoju, poprzedzielanem z boku na zamknięte przegrody, w których przybywające osoby wyczekiwały swojej kolei zdania przyniesionego dziecka. Mateusz popatrzył za la Couteau znikającą po za drzwiami z dzieckiem, które zachowywało się teraz spokojnie i oczy miało szeroko otwarte.
Czekał na nią nie więcej niż dwadzieścia minut, lecz czas niewymownie mu się dłużył. Grobowa cisza ponowała w tym ponurym przedpokoju o ścianach do połowy wysokości wykładanych dębem i smutnych szpitalnym wyziewem. Chwilami dolatywało go kwilenie nowonarodzonego niemowlęcia, któremu wtórował płacz kobiecy, może matki, zamkniętej z niem w jednej z przegródek. Wspomniał o dawnym obyczaju składania podrzutków w kole, okręcającem się w murze, matka przynosiła wtedy dziecko pokryjomu, kładła dziecko w wyżłobienie i zadzwoniwszy, uciekała coprędzej. Był za młody, by osobiście to pamiętać, lecz widział takie koło, funkcyonujące na scenie w jakimś melodramacie, wystawionym w teatrze Porte Saint Martin. Lecz ileż z tem obyczajem łączyło się opowiadań! O niemowlętach przywożonych w koszykach z prowincyi, o dzieciach księżniczek przynoszonych przez podejrzane osobistości, o zastępach nieszczęśliwych uwiedzionych dziewczyn, oswabadzających się w cieniach nocy od uciążliwego owocu chwilowej miłostki. Od owych czasów rzeczy przybrały odmienną postać, koła zniesiono i złożenie dziecka odbywało się jawnie, wchodzono z niem przez niewielkie drzwi, w szarym murze olbrzymiego przytułku i administracya zapisywała daty, imiona, gwarantując dochowanie jaknajściślejszej tajemnicy. Mateusz wiedział, że wiele osób utrzymuje, iż zniesienie koła zdwoiło liczbę poronień i dzieciobójstw. Jednakże z dniem każdym wzmaga się opinia potępiająca wczorajszy ustrój, godzący się ze złem istaiejącem, by je potajemnie ująć, skanalizować; dzisiejsze poglądy uważają za konieczność kładzenie tamy przeciwko złemu, walczenie z niem jawne, tępienie w samym zarodku. Jedynym sposobem umniejszenia liczby porzucanych dzieci jest wspomaganie nieszczęśliwych matek, dawanie im, możności pozostania matkami. Lecz Mateusz czuł się wzburzony, chwycony litością i nie był zdolny rezonować, bo serce mu się krwawiło na myśl, ile nieszczęść, ile dramatów i męczarni widziały ściany tego przedpokoju, w którym obecnie wyczekiwał na powrót la Couteau. Urzędniczka przyjmująca i zapisująca niemowlęta w głębi tajemniczego swego biura, ileż musiała codziennie słyszeć okropnych zwierzeń i na ileż musiała patrzeć najdotkliwszych ran wszelkich nędz ludzkich! Wicher burzy bezustanku ku niej spędzał niewinne ofiary paryzkiego bruku, zrodzone w rozpaczy, wstydzie, hańbie, odepchnięte w nieznanych a najboleśniejszych męczarniach. Tutaj był port ocalenia dla tych rozbitków, ciemna otchłań, w którą nieszczęśliwe matki rzucały swój owoc skazany na zatracenie.
Podczas gdy czekał, trzy takie kobiety przeszły około niego; pierwsza była niezawodnie biedną robotnicą, szczupłą i ładną, chudą a bladą a z tak obłąkanym wyrazem twarzy, iż mu się przypomniał fakt, wyczytany w wiadomościach bieżących o młodej matce, która porzuciwszy swe dziecko, poszła prosto ku rzece, by się utopić; druga wyglądała na żonę robotnika, zapewne bieda ją popchnęła do porzucenia dziecka, którego przybycie ogłodzić mogło całą rodzinę; trzecia musiała być rozpustnicą, wysoka, tęga, wyzywająca i harda, była zapewne jedną z tych, które co rok przynoszą tutaj niemowlę, porzucając je z obojętnością, jak kubeł śmieci wyrzucanych na ulicę każdego poranku. Weszły jedna za drugą i zaprowadzono każdą do osobnej zagrody. Serce Mateusza wezbrane było łzami nad okrucieństwem losu ciążącego nad bytem tylu istot.
Ody wreszcie la Couteau powróciła z pustemi rękami, nie rzekła ani słowa a Mateusz nie zadał jej żadnego pytania. Milcząc, wsiedli do dorożki, lecz gdy wjechali w ludniejsze ulice, la Couteau głośno się roześmiała a ponieważ jej towarzysz nie śpieszył się ją zapytać o przyczynę nagłej wesołości, rzekła sama od siebie:
— Pan nie wie z czego się śmieję... Otóż przetrzymałam pana tam w poczekalni, bo wychodząc z biura spotkałam jedną z moich przyjaciółek, która jest infirmierką w domu podrzutków... A może pan nie wie tego, że właśnie infirmierki rozwożą niemowlęta do mamek na prowincyę?... Otóż moja przyjaciółka powiedziała mi, że jutro jedzie do Rougemont z dwiema innemi infirmierkami i że niezawodnie przywiezie mi dziecko, które dopiero co tam oddałam...
Znów się roześmiała zgrzytliwie, jak na urągowisko, chociaż wyraz twarzy usiłowała zachować słodkawy jak zwykle.
— A co? czy to nie zabawne? matka nie chciała, bym zabrała dziecko do Rougemont a pomimo to sami mi je odwiozą! Ot, często się tak zdarza, iż pomimo przeszkód dzieje się tak, jak stać się miało!
Mateusz nie odpowiedział, lecz jakiś zimny, lodowaty powiew przeszył mu serce. Więc cóż się stanie z tym biednym synem Noriny? czy zaraz umrze? czy skazany będzie na długie cierpienie? czy wyżyje i nędza doprowadzi go do zbrodni? Na jakie losy skazała go matka, porzucając jak szczenię zabrane suce i rzucone przy drodze na pastwę najgorszych przygód!
Dorożka turkotała, wymijając się z coraz to innemi powozami a gdy przystanęła przed domem na ulicy Miromesuil, la Couteau zaczęła ubolewać, że nie zdąży na pociąg, bo już teraz jest godzina wpół do szóstej a przecież musi się jeszcze rozmówić z panią Bourdieu i zabrać dziecko powierzone jej na wychowanie. Mateusz wziął dorożkę na godziny, chcąc się kazać odwieźć na dworzec kolei północnej, lecz rozbudziła się w nim ciekawość zobaczenia niemowląt odjeżdżających z Paryża pod strażą la Couteau i jej towarzyszek, więc rzekł jej, by się śpieszyła a on na nią poczeka. Zapowiedziała, że wróci dopiero za kwadrans, więc wysiadł z dorożki i poszedł raz jeszcze zobaczyć się z Noriną.
Gdy wszedł do pokoju zastał ją samą. Siedziała na łóżku wsparta o poduszki i jadła jedną z trzech pomarańcz, przyniesionych od matki przez małe siostrzyczki. Tłusta, ładna ta dziewczyna, starannie odrywała cząstki owocu i ssała je z widocznem zadowoleniem, przymykając oczy i różowiejąc z łakomstwa, oblizywała czerwone, świeże usta z rozkoszą kotki, spijającej śmietankę. Drgnęła, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły a poznawszy wchodzącego uśmiechnęła się zakłopotana.
— Już się stało — rzekł Mateusz — siadając.
Nie zaraz odpowiedziała, ocierając palce o chustkę od nosa. Ale czując, że powinna się odezwać, rzekła:
— Ponieważ pan mnie nie uprzedziłeś, że powrócisz, zatem wcale się pana nie spodziewałam... Więc już się stało, tem lepiej, ponieważ nie można było uczynić inaczej... A niechaj mi pan wierzy, iż ja nie mogłam brać na siebie takiego ciężaru...
Zaczęła mówić o potrzebie znalezienia roboty, gdy ztąd odejdzie. Spytała, czy może wrócić do zakładu, oświadczając przytem, że w każdym razie popróbuje tam pójść, chociażby dla przekonania się, czy właściciel odważy się za drzwi ją wyrzucić.
— Ale pana upewniam, że wcale się nie martwię możliwością nędzy, bo pewną jestem, że potrafię sobie dać radę a w najgorszym razie znajdę sobie kogo... a trudno przypuścić, by gorzej ze mną postąpił niż ten pierwszy...
Rozmowa była uciążliwa, Mateusz zaledwie, że odpowiadał, wreszcie wpadła do pokoju la Couteau, znów obarczona połowem, już z innem dzieckiem na ręku.
— Śpieszmy się, śpieszmy — wołała. Rachunki z temi paniami ledwo że ukończyłam, bo się targują o każdy grosz i zawsze się im wydaje, że za wiele od nich żądam.
Norina zatrzymała ją, mówiąc:
— To dziecko panny Rozyny? Proszę, niech pani mi je pokaże...
A odsłoniwszy przykrytą twarz dziecka, zaczęła podziwiać:
— Ach, jakie tęgie to maleństwo a jakie śliczne! Z pewnością się uchowa, bo takie zdrowe...
— Naturalnie, chciałoby żyć — zauważyła filozoficznie la Couteau. Zwykle tak bywa, że dziecko, gdy przyjdzie na świat nieproszone i wszystkim jest zawadą, żyje i chowa się wybornie...
Norina uśmiechnięta, rozczulona, patrzała pieszczotliwym wzrokiem kobiet, i miłością interesujących się każdem dzieckiem. I zaczęła frazes:
— Jaka szkoda, jak można mieć serce porzucać...
Lecz zatrzymała się i przestawiła słowa:
— Jak serce boli, będąc zmuszoną porzucać takie aniołki...
— Do widzenia, życzę pani wszystkiego dobrego — mówiła la Couteau — zabierając się do wyjścia. Z pani powodu może się spóźnię na pociąg... A mam przy sobie powrotne bilety dla nas wszystkich, moje pięć towarzyszek już pewnie się niecierpliwią, wyczekując na mnie na dworcu... Tożby zaczęły na mnie wrzeszczeć, gdybym się spóźniła...
Cwałem zbiegła ze schodów, nie zważając na dziecko trzymane na ręku. Wskoczyła do dorożki a gdy Mateusz zajął przy niej miejsce, zawołała uszczęśliwiona, że powóz już ruszył:
— Nareszcie! już myślałam, że nie zdołam się dziś wyrwać... A czy pan zauważył, co powie działa Norina... Sama nie chciała zaryzykować piętnastu franków na miesiąc dla swojego dziecka a napada na pannę Rozynę, która dała mi czterysta franków, bym zajęła się jej synem, aż do pierwszej komunii... Bardzo poczciwa osoba ta panna Rozyna a niechaj pan spojrzy, jakie śliczne jest jej dziecko... Dzieci poczęte z miłości są najpiękniejsze! Ale szkoda, że właśnie te najkrócej żyją...
Mateusz spojrzał na dziecko, które na kolanach la Couteau zajęło miejsce syna Noriny. Leżało owinięte w cienkie płótna i koronki, jak małe książątko, odtrącone z rodzinnego gniazda i uwożone na zatracenie w drogocennych oponach swej królewskiej kołyski. Mateusz wspomniał w myśli na zdrożne jego pochodzenie, na ową historyę ojca, zastępującego zmarłą żonę rodzoną swoją córką a oto dziecko będące owocem tego kazirodnego stosunku, zostało teraz zaprzedane kobiecie, która je zgładzi spokojnie, przypisując śmierć przypadkowo otwartemu oknu lub drzwiom odemkniętym na mroźne podwórze. Dziecko chociaż dopiero przed paru dniami urodzone, miało rysy delikatne, promieniało pięknością aniołka i leżało spokojnie z otwartemi oczami. Mateusz wzdrygnął się przed okrucieństwem czyhającej na nie zbrodni.
Przed dworcem kolei la Couteau żwawo wyskoczyła z dorożki.
— Dziękuję panu, najuprzejmiej dziękuję a proszę o mnie pamiętać w razie potrzeby!
Mateusz, stanąwszy na chodniku, patrzał przez chwilę na towarzyszki la Couteau. Było ich pięć, miały wygląd chłopek a każda trzymała na ręku niemowlę, nie zważając na potrącanie tłoczących się podróżnych. Biegały spłoszone, wystraszone, jak stado wron, kołując i przysiadając wśród przewożonych pakunków i nawoływań tragarzy. A gdy dostrzegły la Couteau, zakrakały równocześnie i rzuciły się ku niej gwałtownie, otoczyły łapczywie, jakby ją miały rozszarpać. Wymieniwszy krzykliwe wymówki, zbiły się wszystkie sześć w jedną bandę i podążyły ku wagonom, unosząc każda swoją zdobycz. Biegły pędem aż wstążki od czepków fruwały z tyłu za niemi i otrząsały się fałdziste spódnice. Poganiał je lęk, że nie zdążą dopaść wagonu, mającego je dowieźć do trupiarni, zasilanej przez nie każdego tygodnia świeżym transportem paryzkich niemowląt. Ale zdążyły zająć miejsca i znikły wśród dymu i świstu napełniającego powietrze po ich odjeździe.
Mateusz stał czas jakiś w zamyśleniu, samotny wśród ruchliwego tłumu. Wiedział, że przeszło dwadzieścia tysięcy nowonarodzonych paryżan chwytają corocznie takie same żarłoczne wrony i unoszą ze sobą, by nigdy ich nie oddać. Więc nietylko, że ziarno ludzkie było marnowane, padając na nieurodzajne grunta, wprost na bruk wielkomiejski, lecz uratowany zasiew od pierwotnej zagłady, wyrywały zbrodnicze ręce przy pierwszem zakiełkowaniu, czyhając nań przez cały ciąg dojrzewania, uśmiercając poronieniem, dopuszczając się dzieciobójstw a jeżeli pomimo wszystkie te sprzysiężone nieprzyjazne siły, dziecko urodziło się zdrowe i silne, chwytały je te zbrodniarki, uwożąc daleko dla tem dogodniejszego spełnienia zyskownego morderstwa. Z czterech krańców horyzontu spadały na Paryż stada drapieżnych ptaków i upolowawszy drobną istotę zrodzoną do życia, zamieniały w swój żer będący śmiercią. Takich la Couteau były tysiące. Obłowione niewinnemi swemi ofiarami pędziły z niemi na dworce kolei żelaznej, wypróżniwszy kołyski w prywatnych klinikach, w szpitalach i przytułkach miejskich, w położniczych izbach akuszerek, na poddaszach ubogich małżeństw i uwiedzionych nieszczęsnych dziewczyn. Potworne było to ich żniwo nie znające zastoju. Sierpy ich bez przerwy napotykały dojrzałe kłosy. I dzieci zrodzone do życia śmierć podcinała zaraz na wstępie, odrywano je od łona matek, których mleko było jedynem zapewnieniem ich zdrowia.
Ożywcze ciepło opłynęło serce Mateusza, gdy nagle stanął przed nim obraz Maryanny, jego ukochanej, zdrowej i silnej Maryanny, która będzie dzisiaj na niego czekać przy moście nad rzeczką, karmiąc Gerwazego. Lecz znów spochmurniał, przypomniawszy sobie cyfry śmiertelności noworodków. W departamentach, gdzie ludność trudniła się przemysłem karmienia miejskich niemowląt, przeciętnie umierało ich pięćdziesiąt w najlepszych czterdzieści a w najgorszych siedemdziesiąt na sto. Obliczono, że w przeciągu jednego wieku wymarło w tych warunkach przeszło siedemnaście milionów małych francuzów. Najkrwawsze wojny, najzawziętsze rzezie zdobywców i tyranów, nie mogły się poszczycić tak doniosłemi cyframi w tak krótkim okresie czasu. Przerażająca śmiertelność niemowląt równa się dla Francyi jakby corocznie przegrywanej wielkiej bitwie, jest otchłanią, niweczącą siłę przyszłości, zagładą ciągłości nadziei, nieuniknioną śmiercią narodu. Mateusz tknięty przerażeniem zerwał się z miejsca, by podążyć do siebie na wieś, by się pocieszyć przy Maryannie i upewnić się, że z nią żyje w spokoju, w mądrości i zdrowiu.




III.

Pewnego czwartku w południe, Mateusz był na śniadaniu u doktora Boutan, w jego mieszkaniu na pierwszem piętrze, gdzie mieszkał przeszło od lat dziesięciu, przy ulicy de l’Université, z tyłu za pałacem Bourbon. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ten gorliwy apostoł licznej familii, płodności, pozostał kawalerem; w rozmowie ze znajomymi objaśniał to z prostodusznym uśmiechem, że tym sposobem był swobodniejszy dla spełniania swej akuszeryjnej działalności przy połogach żon cudzych. Mając bardzo liczną klientelę, doktór Boutan miał czas zajęty i wypoczywał jedynie w godzinie śniadaniowej; gdy więc kto z przyjaciół pragnął z nim pomówić, doktór zapraszał go do siebie na śniadanie, przestrzegając, że będą tylko jajka, kotlet i filiżanka czarnej kawy a wszystko połknięte pośpiesznie, pomiędzy jedną a drugą wizytą u chorych.
Mateusz chciał go zapytać o radę w kwestyi bardzo ważnej. Po nowych dwóch tygodniach namysłu i marzeń o popróbowaniu rolnictwa, wyprowadzenia z chaosu odłogiem leżącej ziemi i stworzenia urodzajnych pól w Chantebled, czuł się coraz namiętnej pochwycony ochotą odkrycia bogactw przez wszystkich wzgardzonych i rzeczywiście cierpiał, nie mając odwagi powzięcia ostatecznej decyzyi. Z każdym dniem wzmagała się w nim chęć rzucenia się na to przedsiębiorstwo, wskrzeszenia życia tam, gdzie leżało bezczynnie uśpione, opanowywała go żądza człowieka, który znalazł do zrobienia dzieło, odpowiadające wrodzonemu uzdolnieniu, dzieło zdrowia, siły i własnemi rękami stworzonego bogactwa. Myśl nad tem snu go pozbawiała. Pasował się sam ze sobą, bo trzeba było wielkiej odwagi, wiary w uśmiechające się nadzieje, by puścić się na przedsiębiorstwo szalone z pozoru a którego mądrość i przezorność on jeden tylko odczuwał. Pragnął o tem wszystkim pomówić z kim wyczerpująco i przedstawić a zarazem zdecydować swoją wąchającą się wolę. A gdy przyszedł mu na myśl doktór Boutan jako człowiek dobry do rady, natychmiast go poprosił o godzinę rozmowy. Był to najodpowiedniejszy dla niego doradca, umysł bystry i rozległy, odważny, wielbiciel życia, człowiek o inteligencyi nie zacieśnionej swoją specyalnością, zdolny dojrzeć po za walkę pokonania pierwszych trudności zamierzonego dzieła.
Od pierwszej chwili jak zasiedli naprzeciwko siebie przy śniadaniowym stole, Mateusz rozpoczął swoją spowiedź, z zapałem opowiadając całość swego marzenia, swojego poematu, jak się o tem wyrażał z wesołym śmiechem. Doktór nie przerywając mu słuchał, widocznie podzielając wzrastające wzruszenie twórcy projektu. A gdy ten zamilkł, prosząc o zdanie, rzekł:
— Mój drogi, praktycznie nic nie mogę o tem orzec, bo nie zasadziłem w mojem życiu ani główki sałaty. Dodam nawet, że twój projekt wydaje mi się tak niezwykle śmiały, że niewątpliwie każdy rolnik, któregobyś spytał o radę, skrytykowałby twoje plany do szczętu, podając ci przyczyny niepomiernej wagi i wypróbowanego doświadczenia. Ale mówisz o zamierzonem dziele z takim zapałem i wiarą, że oto ja, profan, jestem najmocniej przekonany, że odniesiesz najzupełniejsze zwycięztwo. Ale wiedz, że twój projekt schlebia własnem mojem przekonaniom, bo od kilkunastu lat głoszę i dowodzę konieczności miłowania ziemi, zwrócenia się do rolnictwa... Francya nie zakwitnie w pełnej swej mierze, dopóki nie uzna potrzeby licznych rodzin, przekładających wieś nad miasto i żyjących ze zdrowej rolnej pracy wśród płodności ziemi, tej matki karmicielki nas wszystkich. Więc jakże chcesz, bym nie pochwalił twoich zamiarów?.. Zaczynam nawet ciebie posądzać, żeś przyszedł tutaj, jak każdy proszący o radę a pewien, że w zapytanym znajdzie brata i gorliwego wyznawcę tych samych idei, gotowego do tej samej walki.
Obadwaj serdecznie się roześmieli. A gdy Boutan go się zapytał, z jakimi kapitałami rozpocznie nowe przedsiębiorstwo, Mateusz odpowiedział mu spokojnie, że nie chce zaciągać długów i rozpocznie pracować na kilku hektarach, pewien, że trud mu się opłaci i pozwoli wkrótce na rozszerzenie działalności. On będzie głową a przecież zdoła znaleźć potrzebne ręce. Kłopotał się jedynie tem, czy Séguin zgodzi się na wydzierżawienie mu pawilonu i kilku hektarów najbliżej położonego gruntu, ze spłatą rat z dołu a nie z góry. A gdy spytał o to doktora, ten odpowiedział:
— Zdaje mi się, że Séguin łatwo na to przystanie; on pragnąłby sprzedać cały ten majątek, małe dający mu dochody, bo nie wiem, o ile o tem wiesz, że Séguin, coraz więcej wydając, jest w ciągłem poszukiwaniu pieniędzy... Jego pożycie z żoną jest coraz gorsze...
Lecz dyskretnością powodowany zaciął się i dla odmiany rozmowy spytał:
— A Beauchêne, czy już wie, że masz zamiar porzucić jego zakład?..
— Nie... jeszcze nie wie... Pragnę dobrze cały plan obmyśleć, przekonać się o ile jest możliwy do przeprowadzenia i dopiero wtedy przedstawię moje zamiary kuzynowi Beauchêne.
Gdy podano czarną kawę, doktór spiesznie popijając z filiżanki, zaproponował Mateuszowi, że go zawiezie swoim powozem do zakładu, bo właśnie jest to dzień, w którym na prośbę pani Beauchêna stawia się raz w tygodniu, dla upewnienia jej o zdrowiu Maurycego. Chłopiec cierpiał na bóle w nogach a przytem miał żołądek tak delikatny, że musiał się ściśle stosować do przepisanej dyety
— Maurycy ma żołądek dziecka nie wykarmionego piersią własnej matki — mówił dalej doktór. — Twoja dzieciarnia może jeść co zechce, bo zdrowie swe zawdzięcza rozumnej matce, umiejącej spełniać swoje obowiązki. Biedny Maurycy gdy zje cztery wiśnie zamiast trzech, dostaje niestrawności. No, więc jedziemy?.. odwiozę cię do zakładu... Ale pierwej muszę wstąpić na ulicę Roquépine, by wybrać mamkę. Mam nadzieję, że prędko się z tem załatwię. Jedźmy... już czas...
Gdy wsiedli do powozu, powiedział, że właśnie z powodu państwa Séguin musi wstąpić do kantoru stręczeń po mamkę. W domu państwa Séguin odgrywał się teraz cały dramat. Zaraz po urodzeniu się córki, Séguin ogarnięty chwilową tkliwością dla żony, postanowił osobiście się zająć znalezieniem mamki dla małej Andrei. Utrzymywał, że się na tem zna przewybornie i szukał młodej kobiety monumentalnej postaci, o piersiach jaknajwiększych. Lecz pomimo, że ją znalazł, dziecko od dwóch miesięcy wciąż chudło a zawezwany doktór zbadał, że przymierało z głodu. Olbrzymia mamka miała za mało pokarmu a raczej mleko jej, poddane analizie, okazało się za wodniste, niedostatecznie posilne. Zmiana mamki wywołała prawdziwą burzę domową. Séguin trzaskał drzwiami, krzycząc, że już nigdy niczem w domu się nie zajmie.
— Zatem mnie polecono wybranie i przysłanie im nowej mamki, kończył Boutan. A rzecz to pilna, bo jestem zaniepokojony o ich małą córeczkę... Litość ogarnia patrzeć na takie zagłodzone biedactwa...
— A dlaczego matka jej nie karmi? — spytał Mateusz.
Doktór machnął ręką ze zniechęceniem.
— Mój drogi, za wiele żądasz!.. Jak chcesz, by paryżanka, należąca do świata bogatej burżuazyi znalazła czas na karmienie swojego dziecka! Zapominasz o życiu, jakie taka kobieta prowadzi, o sposobie urządzenia jej domu, o konieczności, do której sobie wyobraża, że jest zobowiązana, do wydawania przyjęć, obiadów, wieczorów, tracenia czasu po za domem w przeróżnych magazynach i miejscach zebrań, pokazywania się w świecie, podtrzymywania licznych towarzyskich stosunków, więc tem wszystkiem pochłonięta, nie przypuszcza możliwości zajmowania się dzieckiem i obarczania się obowiązkiem dbania o swoje i jego zdrowie, karmiąc je przez długie miesiące mlekiem własnych piersi... Pamiętaj, że to przedstawia piętnaście miesięcy zrzeczenia się światowych przyjemności!.. A prócz tego są kobiety, będące przedewszystkiem kochankami a nie matkami i w obawie odstręczania od siebie męża, zawsze wybiorą jego, chociażby to się działo z poświęceniem zdrowia dziecka... Zazdrością powodowane, odpychają dziecko, by zachować męża, który w przeciwnym razie mógłby je porzucić dla jakiej pozadomowej miłostki... A pani Séguin wprost drwi sobie z ludzi, przed którymi utrzymuje, że pragnęłaby karmić swoją małą Andreję, lecz nie może, bo nie ma mleka. Nigdy nie próbowała dać piersi dziecku a jestem przekonany, że tak jak wiele innych, mogła była odchować swoje dzieci, sama będąc ich mamką... Ale trzeba było zacząć zaraz od pierwszego... bo dziś, chociaż nie miłość dla męża powstrzymuje ją od spełnienia obowiązku, prawie napewno można powiedzieć, że byłaby niezdolną do takiego wysiłku, przywykłszy do idyotycznego światowego życia... Ale najgorsza sprawa z tem, że kobiety tego rodzaju co ona, rzeczywiście tracą możność karmienia swoich dzieci... po trzech, czterech pokoleniach matek nie karmiących, gruczoły mleczne zanikają i tracą własność wydzielania pokarmu... Ku temu podążamy, mój drogi... ku rasie kobiet zdenerwowanych, narwanych, niekompletnych, może zdolnych urodzić dziecko przypadkowo spłodzone, lecz radykalnie niezdolnych do wyżywienia go własnem mlekiem.
Mateusz przypominając sobie, co pod tym względem widział i z czem miał sposobność zapoznać się u akuszerki Bourdieu i w domu podrzutków, zkąd masowo niemowlęta są wysyłane na wieś, opowiedział swe spostrzeżenia doktorowi Boutan, który rozpaczliwie przytakiwał, do głębi znając okropność losu dzieci odtrąconych przez matki. Zdaniem doktora, solidarność ludzka powinna była obmyśleć cały plan kampanii w imię obrony zagrożonej narodowej przyszłości. Prawda, że coraz częściej powstawały filantropijne instytucje, prywatne zakłady, wywierające wpływ dodatni, ochronny. Ale wobec ogromu zła istniejącego i szerzącego się z nadzwyczajną gwałtownością, ta działalność leku była tak ograniczona, że można ją było uważać za ułudę a w najlepszym razie za wskazówkę, jaką należało iść drogą. Potrzebnemi były środki energiczne i ogólnie stosowane, prawa, mające na celu zbawienie zagrożonej narodowości a obowiązujące: by każda kobieta potrzebująca pomocy znaleść ją mogła od pierwszych dni zajścia w ciążę; należało ją uchronić od niedostatku, od zużywania sił przy pracy; kobieta zaszła w ciążę a więc przyszła matka jest przez to samo najwyższą świętością; połóg powinien się odbywać w najdogodniejszych warunkach, w tajemnicy, jeżeli kobieta tego pragnie; matka i dziecko pielęgnowane przez pierwsze miesiące, powinny mieć byt zabezpieczony podczas piętnastomiesięcznego peryodu karmienia a wtedy dopiero zmniejszy się śmiertelność pomiędzy niemowlętami, dziecko odchowane mlekiem swej rodzicielki, posiadać będzie zapas sił potrzebnych do dalszego rozwoju a kobieta będzie w możności poczęcia następnego potomka. Dla zaprowadzenia tego nowego porządku rzeczy, powinny powstawać jaknajliczniejsze specyalne domy przytułku dla kobiet, będących w ciąży, dla położnic, dla matek karmiących, już nie mówiąc o prawach protegujących i zabezpieczających im byt i pomoc materyalną. By zwalczyć zło, należy je uniemożliwić. Zapewniając opiekę przyszłym matkom, chroni się je od zbrodni, powstrzymuje przyczajoną działalność śmierci, tępiącej swem powiewem rozpoczynające się życia. Tylko ochronnemi środkami można powstrzymać hekatombę noworodków, tę okropną ranę otwartą w łonie narodu, wyczerpującą jego siły, zabijającą go potrochu z dniem każdym.
— A wszystko to, ciągnął dalej doktór, streścić się daje w tej prawdzie, że matka powinna karmić swoje dziecko. W demokratycznem społeczeństwie kobieta z chwilą poczęcia nabiera prawa do czci szczególniejszej, stając się symbolem majestatu, wszelkiej siły i wszelkiego piękna. Dziewica jest tylko nicością, matka zaś przedstawia wieczność życia. Powinna więc być przedmiotem społecznego kultu i naszą religią. Gdy nauczymy się wielbić matkę, to ojczyzna a po zatem i ludzkość będzie zbawiona. Dlatego też pragnąłbym, żeby obraz matki karmiącej dziecko, był najwyższym wyrazem ludzkiego piękna. Ale jakich użyć sposobów, by zaszczepić i utrwalić to przekonanie w naszych paryżankach, we wszystkich francuzkach, że piękno kobiety leży w macierzyństwie, w karmieniu dziecka mlekiem własnych piersi. Gdyby zapanowała taka moda i przyjąwszy się utrwaliła, naród nasz zająłby stanowisko pierwszorzędne i panowałby nad światem! Nieco ważniejszą byłaby ta moda, aniżeli ubieganie się o coraz to odmienny krój sukni, lub sposób noszenia fryzury!
Roześmiał się boleśnie, zrozpaczony, że nie znajdował środka na odmianę i poprawę obyczajów, uświęcających modę licznych familij, wiedział bowiem, że nie burzy się istniejącego porządku rzeczy niczem innem jak narzuceniem nowej, odmiennej koncepcyi piękna. Zakończył przeto:
— Tak więc podług mnie, niema ważniejszego zadania nad macierzyński obowiązek karmienia dziecka. Każda matka mogąca a uchylająca się od tego, jest wielką winowajczynią. A w razach wyjątkowych, gdy kobieta rzeczywiście jest w niemożności wypełnienia tego obowiązku, pozostaje smoczek, który daje dostatecznie dobre rezultaty, jeżeli jest utrzymany w porządku i napełniany mlekiem sterylizowanem... Co zaś do mamki na wsi, po za obrębem domowego ogniska, uważam ten zwyczaj za zły, śmiertelny dla niemowląt a mamka wynajęta i na miejscu, obok matki karmiąca jej dziecko, jest sponiewieraniem uczuć rodzinnych, wstrętnem przekupstwem, źródłem nieskończoności zła a często podwójną zbrodnią, wyrokiem śmierci dla dziecka matki i dla dziecka mamki.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Roquépine przed drzwiami kantoru stręczącego mamki.
— Założyłbym się — rzekł doktór wesoło — żeś nigdy nie był w takim kantorze, chociaż jesteś ojcem pięciorga dzieci!
— Prawda, nigdy nie byłem! — odpowiedział Mateusz.
— Więc chodź zemną, zobaczysz coś dla siebie nowego a nie należy pomijać żadnej ku temu okazyi...
Kantor przy ulicy Roquépine, był najgłówniejszy w tej części Paryża i najlepszej używającej opinii. Kierowała nim pani Broquette, blondynka lat około czterdziestu, o twarzy majestatycznej, chociaż trochę za czerwonej; ściskała się mocno gorsetem i nosiła jedwabne suknie koloru zeschłych liści. Lecz jeżeli ta dama reprezentowała godność domu, mając sobie wyznaczone zadanie przyjmowania klientów, duszą przedsiębiorstwa, agentem zawsze czynnym był jej mąż, pan Broquette, drobny człowiek lat piędziesięciu o nosie szpiczastym, ruchliwych oczach i zwinnych gestach. On załatwiał wszystkie formalności, on czuwał nad edukacyą mamek, przyjmował je przybywające ze wsi, czyścił, uczył uśmiechu, grzeczności, lokował w izbach i pilnował, by nie jadły zbyt wiele. Od rana do wieczora krzątał się, biegał, podpatrywał, gderał, terroryzując biedne, brudne dziewczyny, zżymając się na ich grubiaństwo, podejrzywając o kłamstwo a nawet o kradzież. Dom zajmowany przez kantor stręczeń był opuszczonym, zruderowanym dawnym pałacykiem. Pokoje na dole, jedyne przystępne dla klienteli były ponure i wilgotne a dwa wyższe piętra zamieniono na izby dla mamek, sypiających tam wraz ze swojemi niemowlętami. Bezustannie przyjeżdżały jedne, wyjeżdżały drugie, wciąż trwała galopada młodych chłopek ciągniących walizki, koszyki, trzymających nowonarodzone dzieci na ręku i zapełniających izby, korytarze, sale wspólne, co wszystko razem przedstawiało odrażający zajazd, pełen krzyków, wymyślań, pogróżek i smrodu. Państwo Broquette mieli córkę jedynaczkę, piętnastoletnią Herminię, bladą, chlorotyczną, wysoką i wątłą, która leniwie wałęsała się z miną znudzoną, patrząc bezmyślnym wzrokiem na stada zmieniających się wciąż chłopek, zjeżdżających do Paryża dla sprzedania swego uboższego lub bogatszego pokarmu.
Doktór Boutan, znający wszystkie szczegóły odnoszące się do eksploatacyi uprawianej przez małżonków Broquette, poszedł przodem a za nim szedł i Mateusz. Sień dość szeroka przecinająca szerokość domu, kończyła się oszklonemi drzwiami, wychodzącemi na rodzaj podwórza, mającego pośrodku okrągły trawnik gnijący z wilgoci, oraz drzewo, nędznie wegetujące bez dostatecznego światła. Na prawo od sieni było biuro pani Broquette, w którym na żądanie klienteli pokazywały się mamki, oczekujące z niemowlętami w pokoju obok, pokoju, gdzie stół i ławy z prostego drzewa stanowiły całe umeblowanie. W biurze pani Broquette stał garnitur mebli w stylu cesarstwa pokryty czerwonym aksamitem, gerydon mahoniowy, złocony wielki zegar i mnóstwo szydełkowych kwadratów na poręczach foteli i kanapy. Po lewej stronie sieni znajdował się wspólny jadalny pokój obok kuchni. Dwa długie jadalne stoły były obite ceratą i otoczone zniszczonemi krzesłami wyplatanemi słomą i zwykle stojącemi w największym nieładzie. Może środek tego refektarza był codziennie zamiatany, ale podłogę pokrywały warstwy zrośniętego z sobą brudu a w kątach pełno było śmieci. Od progu buchały ztąd zmieszane smrodliwe wyziewy kuchennych swędów, stęchłego kwaśniejącego mleka, niezmienionych pieluch, brudnych sukien i bielizny chłopek o ciele nigdy nie mytem.
Gdy doktór Boutan wszedł do biura, zastał tam panią Broquette zajętą prezentowaniem szeregu mamek jakiemuś staremu panu, który siedząc patrzał na każdą po kolei. Gdy pani Broquette poznała doktora, gestem wyraziła rozpacz, że nie może być natychmiast na jego usługi. Lecz ten uspokoił ją:
— Nic nie szkodzi... niechaj się pani nie śpieszy... mamy czas, poczekamy.
Mateusz, który pozostał w sieni, dostrzegł przez uchylone drzwi pannę Herminię siedzącą pod oknem w czerwonym aksamitnym fotelu i z rozmarzeniem wczytaną w jakąś powieść, podczas gdy jej matka, stojąc przy boku klienta, wychwalała pokazywany towar i z majestatyczną powagą robiła uwagi nad każdą z defilujących mamek. Lecz klient milczał, nie mogąc się zdobyć na żadną decyzyę.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł z uśmiechem doktór do Mateusza.
Rzeczywiście w prospektach rozsyłanych przez kantor pani Broquette, to nędzne podwórko było ogłaszane jako obszerny ogród, zapewniający wyborne wiejskie powietrze mamkom oczekującym na znalezienie miejsca. Doktór otworzył oszklone drzwi a wyszedłszy po za nie, Mateusz ujrzał tęgą, młodą chłopkę, zapewne dopiero co przybyłą; siedziała na ławce pod drzewem i podcierała swoje dziecko kawałem oderwanego dziennika. Sama była brudna, jeszcze nie obmyta po odbytej podróży. Cały róg podwórza, był kuchennym śmietniskiem, zawalonym osmalonemi, pordzewiałemi, staremi garnkami i mnóstwem poszczerbionych, rozbitych gliniannych naczyń. Po drugiej stronie, w przeciwnym rogu, znajdowały się drzwi otwarte od izby będącej poczekalnią mamek; tutaj mieściła się cała kloaka zgniłych łachmanów, suszących się brudnych pieluch, porozwieszanych szmat wszelkiego pochodzenia. Były to jedyne kwiaty tego zakątka natury.
Nagle zjawił się pan Broquette, jakby z pod ziemi wyrosły, dążył w stronę doktora Boutan, klienta, dla którego należało mieć wyjątkowe względy.
— Czyż pani Broquette zajęta? — pytał troskliwie. — Nie mogę zezwolić, byście panowie tutaj czekali... Jeżeli łaska, proszę za mną, chcę, byście panowie wygodniej mogli spocząć.
Przebiegłe jego oczy z niepokojem spoczęły na młodej chłopce podcierającej dziecko; zakłopotany tym widokiem, nalegał na tych dwóch obcych świadków, by weszli wewnątrz domu, pragnąc, aby nie oglądali zakulisowego urządzenia kantoru. A zastał ich właśnie przed otwartemi drzwiami poczekalni mamek, patrzących na stado kobiet rozporządzających się jak u siebie, co bynajmniej nie było miłem dla oka. Porozpinane, rozczochrane, przeciągały się, ziewały, długie godziny spędzając w próżniaczem wyczekiwaniu na komendę pani Broquette. Dla wygodniejszego własnego wypoczynku, kładły swe niemowlęta na stole, zawsze zawalonym niemi jak pakietami; podłoga znikła pod mnóstwem zatłuszczonych papierów, resztek wszelakiego jadła i smrodliwych, szpetnych łachmanów. Mdło się robiło na widok tej obory, tej krowiarni tak źle utrzymanej.
— Panie doktorze, błagam, zechciej pan pójść ze mną — powtarzał pan Broquette.
Wobec bezskuteczności swych nalegań, pomyślał, że należy coś uczynić dla podtrzymania opinii o wzorowym porządku całego domu. Rzucił się więc ku młodej chłopce, krzycząc:
— Słuchaj, ty brudasie, dlaczego nie przyniosłaś ciepłej wody dla obmycia swojego dziecka? I po co się tutaj rozwalasz? Dlaczego nie poszłaś na górę, by się choć trochę ogarnąć po odbytej podróży?... Czy czekasz, żebym chlusnął na ciebie kubłem wody, by cię zmusić do mycia?...
Zmusił ją, by wstała i pędził strwożoną ku schodom a wepchnąwszy ją tam, wrócił ku dwóm panom, lamentując z dobrodusznym wyrazem twarzy:
— Ach, panie doktorze, jaka to męka z temi wiejskiemi brudasami, doprosić się nie mogę, by chociaż twarz i ręce sobie obmywały... Bo porządek uprawiamy z zamiłowaniem i całym wysiłkiem pragniemy z panią Broquette, by nasz zakład był czysty! Z dumą więc mogę powiedzieć, że nie moja w tem wina, jeżeli tu i owdzie można dostrzedz jaki pyłek chwilowo niestarty!
Lecz z wejściem młodej chłopki na górę, rozpoczęła się tam jakaś straszliwa wrzawa, kłócono się coraz głośniej, coraz namiętniej, zapewne kułakując się gromadnie. Odgłosy dolatywały od strony schodów wiodących do stancyi mamek a cała ta część domu była nieprzystępną dla publiczności, przed którą skrywano obrzydliwość smrodów, łachmanów i kłótni. Wrzaski stawały się coraz donioślejsze, wprost nie do wytrzymania.
— Panowie wybaczą, że ich na chwilę opuszczę — rzekł wreszcie pan Broquette. Zapewne moja żona zaraz panów zawezwie...
Pobiegł i znikł na schodach z zadziwiającą szybkością. Wrzask podniósł się na chwilę i nagle się uciszył. Dom się teraz pogrążył w grobowem milczeniu. Tylko od strony biura dobiegał głos pani Broquette, z powagą zachwalającej klientowi doskonałość towaru.
Doktór i Mateusz powrócili do sieni i zaczęli po niej chodzić tam i napowrót.
— Wiedz o tem, mój drogi — rzekł doktór do towarzysza — że zewnętrzna strona urządzęnia tego kantoru jest jeszcze niczem, bo najciekawsze spostrzeżenia przedstawiłyby nam dusze tych wszystkich istot... A pamiętaj, że ten kantor należy do lepszych, bo są jaskinie tego rodzaju, gdzie popełniane przekroczenia zmuszają policję do czasowego albo zupełnego ich zamknięcia, chociaż jest niby ciągły nad temi zakładami nadzór i policyjne przepisy obowiązują każdą mamkę, by jadąc do Paryża, była zaopatrzona w papiery, zaświadczone przez miejscowego wójta a stwierdzające jej moralność. Zbrojna w te dokumenta, nowoprzybyła przedstawia je w prefekturze i dopiero tam uzyskawszy zawizowanie, może się starać o miejsce mamki... Ale wszystkie te ostrożności są tylko ułudą i nie zapobiegają oszukaństwom co do lat mamki i wieku jej dziecka, oraz stanu jego zdrowia. Chore niemowlę bywa zastąpione innem, przedstawiającem się jaknajzdrowotniej a zdarzają się nawet mamki zaszłe w powtórną ciążę! Nie możesz sobie wyobrazić zbrodniczej chytrości i przebiegów tych kobiet, pragnących przez chciwość być mamkami w Paryżu. Lecz cała ta szpetota ich postępowania jest dla mnie zrozumiałą, bo obierając sobie zawód mamki, te kobiety tem samem stawiają się w mojem pojęciu na najniższym szczeblu wartości ludzkiej. Czyż może być rzemiosło, przemysł bardziej oburzający i poniżający?... Zdarza się, że uczciwego prowadzenia dziewczyny wiejskie, powziąwszy zamiar uprawiania tego rzemiosła, starają się o samca, jak wiedzie się krowę do byka, by stała się mleczną... W pojęciu kobiety chcącej być mamką, dziecko jest tylko nieuniknioną koniecznością, środkiem do zyskownego handlu. Otóż, gdy dziecko zjawi się na świat, matka o niego nie dba, bynajmniej się nie troszczy, czy ono wyżyje, bo osiągnęła już swój cel i jest dojną samicą. Jest to ostateczne, niepoczytalne, zbydlęcenie się ludzkiej jednostki. I patrz, jakie ztąd zbrodnicze wynikają następstwa: dziecko, któremu mamka sprzedaje swoje mleko, najczęściej umiera, otrzymując inny pokarm, aniżeli natura mu wyznaczyła a dziecko mamki także zwykle umiera, nie mogąc przetrzymać oderwania od piersi, zastąpionych byle jaką paćką, przygotowywaną bez żadnej staranności, tak więc padają dwie ofiary, skazane na śmierć przez własne matki. Czyż może być okrutniejsza zbrodnia, niż ta spełniona na bezbronnych, niewinnych istotach, zaledwie że urodzonych! a jednak śmierć ich nie wywołuje żadnego wrażenia i obojętnie na to patrzymy, zamiast podnieść jaknajgwałtowniejszy protest przeciwko temu mordowaniu, tępieniu zawiązku tych, którzy są przyszłością świata! Ach, otchłań tych okropności jest bezdenna i naród nasz przepadnie, jeżeli nie zdołamy się powstrzymać od składania tego potwornego haraczu nicości.
Wtem drzwi refektarza zostały uchylone i przechadzający się wzdłuż sieni dwaj mężczyźni, ujrzeli la Couteau siedzącą za stołem, po między dwiema młodemi chłopkami przyjemnej powierzchowności. Ponieważ pora śniadania dawno minęła, więc wszystkie trzy jadły chleb z wędliną bez talerzy i widelców. Zapewne dopiero co przyprowadziła je tutaj la Couteau i już ulokowawszy u pani Broquette zwiezione stado, zabierała te dwie, by czemprędzej głód zaspokoiwszy, popędzić na miasto, pewna, że z łatwością znajdzie dla nich miejsca. Ten pokój stołowy o stołach i podłodze przesiąkłych nąjtańszem winem, o ścianach wytłuszczonych i kątach nigdy nie wymiatanych, buchał na sień odrażającemi wyziewami kuchennej stęchlizny.
— A więc znasz la Couteau! — zawołał doktór — gdy mu Mateusz opowiedział swe spotkania z tą kobietą. W takim razie, mój drogi, zetknąłeś się z narzędziem najwstrętniejszych zbrodni... La Couteau jest potworem w swoim rodzaju... A powiedzieć, że skutkiem naszego pięknego ustroju społecznego, odgrywa ona rolę pożyteczną, nieodzowną i ja sam, chcąc spełnić moją misyę, zapewne będę zmuszony odwołać się do jej pośrednictwa, wybierając jedną z mamek, które z sobą przywiozła!
Załatwiwszy się z klientem, pani Broquette z wielką uprzejmością wprowadziła ich obydwóch do swojego biura. Stary jegomość, obejrzawszy wszystkie mamki, odszedł, nie powziąwszy żadnej decyzyi, lecz obiecując, że powróci.
— Są ludzie, którzy sami nie wiedzą, czego chcą — oświadczyła sentencyonalnie pani Broquette. Panie doktorze, proszę mi wybaczyć ale doprawdy nie moja wina, żeście panowie musieli tak długo czekać... Jaknajpokorniej przepraszam... Ale jeżeli panowie chcecie wybrać dobrą mamkę, to będziecie zadowoleni, bo właśnie mam doskonałe okazy. Przedstawię te, które dopiero co ze wsi przybyły...
Herminia zagłębiona w czytaniu powieści, nie raczyła nawet spojrzeć na klientów matki. Wpół leżąc w fotelu, czytała dalej, ukazując z po za książki, chudą, anemiczną twarz, o wyrazie znudzonym i zmęczonym. Mateusz usiadłszy nieco na boku, zadawalniał się być niemym świadkiem uważnie patrzącym, podczas, gdy doktór Boutan, jak kapitan odbywający rewię, stał i śledził za każdym szczegółem rozpoczętej defilady.
Pani Broquette, otwierając drzwi do poczekalni, wprowadzała powoli z gestami najszlachetniejszej powagi, sam wybór swoich mamek, wpuszczając je małemi grupami, po trzy naraz i z niemowlętami na ręku. Przeszło ich w ten sposób ze dwanaście, najróżniejszych, najodmienniejszych, były pomiędzy niemi przesadziste o grubych kościach i członkach, były wysokie jak wiechy, brunetki, o włosach twardych jak szczecina, blondynki o ciele bardzo białem, były powolne i ożywione, były brzydkie i dość ładne. Ale wszystkie miały ten sam głupi i zaniepokojony uśmiech, to samo onieśmielenie i zakłopotanie służącej, niewolnicy wystawionej na sprzedaż i pragnącej znaleźć nabywcę. Były pokorne, oddające się, niezręcznie szukające sposobów przypodobania się a na twarzach ich jawiła się natychmiastowa radość, gdy klient okazał chociażby najlżejszą ochotę rozpoczęcia targu; smutniały zaś i zjadliwie spoglądały na towarzyszkę, jeżeli ta przedstawiała się jako mogąca mieć chociażby pozorne szanse powodzenia. Wchodziły gęsiego, jedna za drugą i także samo wychodziły, ciężko stąpając po podłodze, zmęczone i oszołomione. Z tych dwunastu, doktór odstawił na bok trzy, pobieżnie badając wszystkie po kolei. Z tych trzech zatrzymał jedną, chcąc ją poddać ściślejszemu zbadaniu.
— Podziwiam bystrość spostrzegawczą pana doktora — ośmieliła się zauważyć pani Broquette ze schlebiającym uśmiechem. Nie często mi się zdarza mieć takie perły, jak te trzy wybrane przez pana doktora... A ta, na którą wybór pana doktora padł ostatecznie, dopiero co przybyła... inaczej jużby jej tutaj nie było. A mogę za nią ręczyć przed panem doktorem jak za samą siebie, bo już raz była przezemnie umieszczoną.
Była to kobieta mogąca mieć lat dwadzieścia sześć, średniego wzrostu, brunetka, dość tęga, o pospolitym, szorstkim wyglądzie, lecz ponieważ była już w służbie, więc umiała się zachować dość przyzwoicie.
— A więc to dziecko nie jest twojem pierworodnem?...
— Nie, proszę pana, to moje trzecie.
— Czy jesteś zamężną?..
— Nie, proszę pana.
Doktor był zadowolony, bo jakkolwiek było to zachętą do płochości obyczajów, lecz dziewczyny-matki są wogóle przekładane nad zamężne, są bowiem łagodniejsze, posłuszniejsze, mniej wymagające i nie mają po za sobą całego pocztu familii a zwłaszcza męża, który się staje bezustanną groźbą odwołania żony z Paryża do opuszczonej wiejskiej chałupy. Doktór zajął się więc przejrzeniem jej papierów a następnie przystąpił do ściślejszego zbadania jej organizmu. Obejrzał usta, dziąsła, zauważył, że miała zęby białe i zdrowe. Ręką przeciągał po szyi, chcąc się przekonać o stanie gruczołów a następnie wyszedł z nią do sąsiedniego pokoiku, dla skrupulatniejszego dopełnienia skrytszej rewizyi. Powróciwszy z nią, zbadał stan piersi, rozwój brodawek, ilość i jakość mleka. Zebrawszy kilka kropel na rękę, spróbował smak a zbliżywszy się do okna, obserwował przezroczystość.
— Dobrze... dobrze... powtarzał co pewien czas.
Wreszcie zajął się dzieckiem złożonem przez matkę na fotelu i leżącem grzecznie z otwartemi oczyma. Był to chłopiec co najwyżej trzy miesięczny, silny i prawidłowo rozwinięty. Obejrzawszy mu spód nóg i dłoni, doktór zatrzymał się nieco dłużej przy rewidowania wnętrza jamy ustnej, oraz ujścia kiszki odchodowej, lecz nie znalazł żadnego śladu skażenia dziedzicznym syfilisem, o co w słusznej był zawsze obawie.
Na chwilę odwrócił głowę pytając:
— Czy aby napewno to dziecko jest twoje?...
— Panie doktorze... a zkądbym ja mogła je wziąć, gdyby nie było moje!
— Moja kochana, nie udawaj, że nie wiesz... pożyczacie sobie dzieci przed wizytą doktora.
Skończył badanie, ale jeszcze się nie decydował, powstrzymany sam nie wiedział czem, bo przecież ta kobieta posiadała wszelkie żądane kwalifikacye.
— Czy wszyscy w twojej familii posiadają dobre zdrowie?.. czy nikt z twoich krewnych nie umarł na suchoty?..
— Nigdy nikt, panie doktorze.
— Niepotrzebnie ciebie się pytam, bo prawdy się nie dowiem... Na te bliższe objaśnienia należałoby posiadać chociażby jedną ćwiartkę papieru zapisanego ręką miejscowego lekarza. A czy jesteś zawsze trzeźwa?.. nigdy się nie upijasz?..
— Ach, panie dektorze!
Oburzyła się tak, że musiał ją załagodzić uprzejmemi słowami. Lecz twarz jej zapromieniała prawdziwą radością, gdy doktór, z gestem człowieka zmuszonego uczynić wybór i zdającego się na nieodzowne ryzyko, oznajmił:
— A więc dobrze... rzecz skończona... biorę ciebie a jeżeli twoje dziecko może zaraz być odesłane, to jeszcze dzisiaj wstąpisz do służby do państwa mieszkających pod adresem, który ci zostawię... Jak się nazywasz?
— Marya Lebleu.
Dla okazania względów uszanowania wiedzy doktora, pani Broquette zachowywała się milcząco, prostując się w jedwabnej sukni, przybierając pozy dobrze wychowanej damy, co stanowiło cenną rękojmię moralności, imponującej burżuazyjnej klienteli kantora. Zwróciła się teraz w stronę córki, mówiąc:
— Idź, proszę i zobacz, czy pani Couteau jeszcze nie wyszła.
Ale Herminia powiodła sennemi, wybladłemi oczyma bez zamiaru porzucenia aksamitnego fotelu, więc matka osądziła, że sama powinna spełnić wydany rozkaz. Powróciła z la Couteau, która już była prawie za bramą, wraz z dwiema ładnemi mamkami, czekającemi teraz na nią w sieni przed biurem.
Doktór załatwiał kwestyę pieniężną. Osiemdziesiąt franków miesięcznej pensyi wyznaczył mamce, czterdzieści pięć franków miał otrzymać kantor stręczeń, w co było wliczone mieszkanie i jedzenie kilkodniowego pobytu. Pozostawało jeszcze zapewnić powrót dziecka na wieś, zatem trzydzieści franków i napiwek dla kobiety, która się niem zajmie podczas podróży.
— Odjeżdżam dziś wieczorem — odezwała się la Couteau — zatem mogę zabrać malca. Więc ona się zgodziła do tych państwa przy alei d’Autin? Dobre miejsce, tam służy za pannę garderobiannę jedna z moich przyjaciółek... Marya Lebleu, ma szczęście. Za dwie godziny załatwię się na mieście i przyjdę tutaj, by uwolnić ją od piastowania syna...
Przez drzwi otwarte do sieni, doktór Boutau patrzał na dwie młode chłopki, które czekając na la Couteau, śmiały się, popychały, wesołe i figlarne jak kotki.
— A dlaczego nie pokazano mi tych dwóch?.. Miłe są z wyglądu. Czy to także mamki?
— Mamki? o nie! nie! — zawołała la Couteau z tajemniczym współuśmiechem. Są to młode osoby, które mi powierzone odwieźć do Paryża.
Wchodząc do biura, la Couteau ukośnem spojrzeniem ogarnęła Mateusza, zdziwiona, że go tutaj spotyka, lecz dla ostrożności udała, że go nie poznaje. On zaś siedział na krześle w milczeniu, asystując przy oglądaniu stada i dobijaniu targów, z przykrością patrząc na tę matkę sprzedającą swój pokarm a cały drgnął, gdy la Couteau zwróciła się w stronę zdrowego, silnego niemowlątka które cichutko leżało w fotelu. Zdawało mu się, że już widzi ją unoszącą tę nową zdobycz i spotykającą się z bandą towarzyszek na dworcu kolei żelaznej; każda trzymała tam w szponach nowonarodzone dziecko i szykowała się z nim do odlotu, ku dalekiej wiejskiej trupiarni. Te czarno ubrane kobiety robiły na nim wrażenie stada wron upędzających się za żerem na paryzkim bruku i kradnących rozpoczynające się życia, by je bezkarnie uśmiercić i tuczyć się zgnilizną.
Gdy wreszcie doktór Boutan i Mateusz wyszli z biura odprowadzeni ukłonami właścicielki kantoru, zastali w sieni la Couteau, coś tajemniczo naradzającą się z panem Broquette. Czekała tu na niego, by ukończył kłócić się z rzeźnikiem. Z zasady bowiem grubiańsko traktował wszystkich dostawców, żywiąc mamki najgorszemi ochłapami mięsa, nadgniłemi wiktuałami, które skupował za bezcen. Tąż samą taktykę uprawiał z praczkami, oddając im do spłukania sztuki nieodzownie potrzebnej bielizny, wszystko zaś czego się nie widziało, pozostawiając, by gniło na grzbietach. Obecnie żwawo coś dowodził la Couteau, rzucając wzrokiem znawcy w stronę dwóch ładnych dziewczyn, które dalej śmiały się i bawiły z sobą. Niezawodnie miał dla nich na myśli dobre miejsca, gdzie z łatwością zostaną umieszczone za jego pośrednictwem.
— Ludzie ci uprawiają wszystkie rzemiosła! — rzekł doktór, wsiadając do powozu, Gdy zajechali przed bramę pałacyku państwa Beauchêne, wzruszył ich widok Morange’a, którego teraz codziennie odprowadzała do biura córka. Tak on jak i Regina, byli oboje ubrani w grubą żałobę. Zaraz nazajutrz po pogrzebie Waleryi, Morange powrócił do swego codziennego zajęcia biurowego a był tak przybity, zgnębiony i małomówny, że pozornie można to było wziąć za rodzaj zapomnienia. Lecz jasnem się stało dla Mateusza, że Morange porzucił rojenia o zdobyciu zyskownego stanowiska w Banku kredytu narodowego. Nie mógł wszakże się zdobyć na odwagę wyprowadzenia się z mieszkania umeblowanego gustem żony i chociaż było ono teraz dla niego za obszerne i za drogie, pozostał, bo tutaj żyła niegdyś Walerya, więc i on tutaj żyć pragnął; wreszcie zdawało mu się, że tym sposobem sprawia przyjemność swojej córce. Całość, swego przywiązania posuniętego aż do słabości, złożył teraz w ubóstwianiu Reginy, której podobieństwo do matki stawało się codzień wyraźniejsze. Patrzał na nią całemi godzinami ze łzami w oczach. Żył obecnie tylko tą miłością, marząc o uzbieraniu dla córki jaknajznaczniejszego posagu i wydaniu jej za mąż; tylko przez nią mógł być szczęśliwy o ile w ogólności to mogło być dla niego możliwe. Stał się więc skąpy we wszystkiem co się jej nie dotyczyło, pragnął się starać o dodatkowe roboty, by zarobek ztąd otrzymany zwiększał zbierany posag. Bez niej byłby umarł z rozpaczy w samotności swego opuszczenia. Regina była dla mego widomym celem życia.
Na życzliwe słowa doktora Boutan — odpowiedziała z łagodnym uśmiechem pełnym wdzięku:
— Tak, odprowadzam codziennie papę do biura, by go zmusić do odbycia zemną przechadzki... Inaczej siedziałby zamknięty w swoim pokoju, pracując bezustannie...
Morange miał minę zakłopotaną. Nie chciał przed nikim odsłaniać swego teraźniejszego trybu życia a zwłaszcza, że najchętniej zamykał się w swoim pokoju, otaczając się kolekcyą fotograf; swojej żony.
— Dziś bardzo piękna pogoda, dobrześ pan zrobił, wychodząc na przechadzkę, rzekł Boutan do Morange’a.
Lecz ten podniósł smętną głowę do góry i z podziwianiem spojrzał ku słońcu, jakby je teraz dopiero spostrzegł.
— Prawda... pogoda... Przechadzka jest konieczną dla zdrowia Reginy...
I spojrzał na nią z rozczuleniem, zachwycając się pięknością jej różowej buzi, odbijającej od czarnego, żałobnego stroju. Był w bezustannej obawie, by się nie nudziła pozostawiona w domu samnasam ze służącą przez długie godziny, które spędzał w biurze. Samotność uważał za najstraszniejszą męczarnię, ponieważ sam wtedy rozpaczliwie cierpiał, opłakując śmierć żony i obwiniając się, że jest jej zabójcą.
— Papa nie chce wierzyć, że jestem jeszcze zbyt młoda, by się nudzić — odezwała się znów Regina z wesołym uśmiechem. A przecież od czasu, jak mama nas opuściła, muszę ją trochę w domu zastąpić, wreszcie pani baronowa często po mnie przyjeżdża.
Wydała okrzyk radości, ujrzawszy powóz zatrzymujący się przed chodnikiem, na którym stali, rozmawiając. Przez uchyloną szybę karety wyjrzała dobrze jej znana kobieca głowa.
— Papo, patrz! pani baronowa! Zapewne była u nas i Klara musiała jej powiedzieć, że wyszłam, by ciebie tutaj odprowadzić...
Regina rzeczywiście odgadła. Morange doprowadził córkę do powozu, z którego Serafina nawet nie wysiadła. A gdy ujrzał Reginę radośnie wskakującą do karety, zaczął baronowej dziękować z tkliwą wdzięcznością, rad, że ukochane dziecko trochę się rozerwie. Stał spoglądając za odjeżdżającym powozem a gdy ten znikł, Morange nagle przygarbiony, postarzały, poszedł do biura, zapominając pożegnać się z tymi, z którymi przed chwilą rozmawiał.
— Biedny człowiek! — szepnął Mateusz — nie mile rażony przyjaźnią Serafiny z Reginą.
W tejże chwili przez jedno z okien pałacyku, Beauchêne zawezwał Mateusza, by wszedł na górę wraz z doktorem. Znaleźli Konstaocyę z Maurycym w saloniku obok stołowego pokoju, zkąd nadszedł Beauchêne kończąć filiżankę czarnej kawy i paląc cygaro. Boutan zajął się zbadaniem zdrowia Maurycego i znalazł, że jest silniejszy w nogach, ale z żołądkiem było zawsze źle i najmniejsze wykroczenie po za przepisaną dyetę, stawało się przyczyną zaburzeń, mogących mieć groźne skutki. Konstancya będąca w ciągłych obawach o syna, zarzucała doktora pytaniami, słuchając z nabożeństwem jego odpowiedzi, Beauchêne zaś, odprowadziwszy Mateusza na stronę, rzekł:
— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że tam już się wszystko odbyło?
Śmiał się, wydymał czerwone policzki, cmokał z zadowoleniem cygaro, puszczając kłęby dymu. A nie otrzymując odpowiedzi, dodał:
— Przecież wiesz o czem mówię a wyobraź sobie, że nie dalej jak wczoraj, spotkałem tę ładną blondynkę...
Mateusz spokojnie odparł, że czekał zapytania z jego strony, by mu zdać sprawę ze swojej misyi, sam bowiem nie miał ochoty poruszać tak drażliwej kwestyi. Ponieważ pieniądze złożone w jego ręce, starczyły na opłacenie wszystkich kosztów, zatem pozostawało mu tylko złożenie pokwitowanych rachunków, których całą paczkę ma w pogotowiu na każde zawołanie. Zaczął wymieniać szczegóły, lecz Beauchêne przerwał mu, jakby z nadmiaru uradowania:
— Czy wiesz, co się stało?... Otóż odważyła się przyjść prosić o robotę! naturalnie, że nie do mnie się z tem zwróciła, ale do nadzorcy wydziału, gdzie pracują kobiety. Na szczęście przewidziałem to i wydałem surowe rozporządzenie, więc dozorca jej wręcz odmówił, twierdząc, że nie może przyjąć jej usług ze względu, że mogłaby znów zakłócić istniejący porządek. Bo przyznaj, mój drogi, że niezawodnie zaczęłaby się znów bić ze swoją siostrą! A wreszcie takt nakazuje, by ta dziewczyna nie pokazywała się więcej w moim zakładzie!
Poszedł po kieliszek z koniakiem, który zostawił na kominku a wypiwszy powrócił, mówiąc ze śmiechem:
— Ona za ładna, by pracować jak robotnica!
Mateusz przemilczał tą szkaradną ocenę. Wiedział wszakże, iż Norina opuściwszy klinikę pani Bourdieu i nie chcąc się narażać na burzliwe sceny w rodzicielskim domu, zamieszkała na kilka dni u przyjaciółki żyjącej z kochankiem. Nie otrzymawszy roboty w fabryce Beauchêae’s, popróbowała przedstawić się w paru innych miejscach, w rzeczywistości jednak nie zbyt gorliwie starała się o zajęcie. Przez czteromiesięczny pobyt u pani Bourdieu, nabrała zwyczaju wylegiwania się w łóżku do południa i zakosztowawszy w lenistwie, miała teraz wstręt do uciążliwego życia fabrycznej robotnicy. Cieszyła się, że ma ręce białe i delikatne i pragnęła ich nie zniszczyć, marząc o życiu bez pracy, o przyjemnościach łatwego zarobku i zbytku, o czem wreszcie roiła od dzieciństwa, włócząc się przed sklepowemi wystawami na ulicach Paryża.
— A wiec, jak ci rzekłem — ciągnął dalej Beauchêne — spotkałem ją wczoraj. I zgadnij jak?... była wystrojona, uszczęśliwiona i szła pod rękę z jakimś młodym mężczyzną, który pożerał ją oczami! Zatem jest tak, jak się spodziewałem i jak sobie życzyłem! W każdym razie wyznam ci, że stwierdzenie tego faktu mocno mi ulżyło i cieszę się z takiego obrotu sprawy!
Odetchnął głęboko, jakby mu kto zdjął z piersi przygniatający ciężar. Od czasu zerwania stosunku z Noriną, rozpoczął ulotną miłostkę z pewną młodą mężatką, lecz szybko się wycofał, przerażony możliwością jakich nowych nieprzyjemności; ograniczał się teraz na schadzkach z ulicznemi dziewczętami, zmieniając podług fantazji, spokojny, że z ich strony nie grożą mu żadne niemiłe następstwa; przyznawał się nawet, że przekłada mieć do czynienia z tego rodzaju kobietami, bo te nie stawiają żadnego oporu łakomstwu jego wymagań. Czuł się teraz zupełnie szczęśliwy i rzeczywiście miał wygląd człowieka niewypowiedzianie z siebie zadowolonego.
— Byłem przekonany, że ta ładna dziewczyna wejdzie na tę drogę, twierdził z miną tryumfującą. Czy nie przypominasz sobie, że ci to wciąż powtarzałem?.. Ona jest jakby do tego stworzona a do niczego więcej! To każdemu rzuca się w oczy, kto chociażby raz na nią spojrzy. Opowiadała mi, jak marzyła o złożeniu swojej niewinności jakiemu księciu, któryby jej hojnie zapłacił... ale uległa posługaczowi od szynkarza! chciała się odbić i usidlić bogatego burżuaza, ale ponieważ mało jest głupich pomiędzy nimi, więc przeliczyła się i oto, jak widzisz, czemprędzej postarała się o nowego kochanka, jest więc nadzieja, że będzie miała ich więcej, całą seryę, bez liku i bez wyboru! Życzę jej wesołej zabawy, ale co do mnie, to już się za nią nawet nie obejrzę!
Przestał mówić i poszedł kilka kroków ku żonie i doktorowi, lecz nagle jakby sobie coś przypomniawszy, zawrócił i spytał Mateusza głosem zniżonym:
— Zacząłeś coś mówić o dziecku, ale ci przerwałem, więc cóż?
A gdy Mateusz mu powiedział, że osobiście był przy odwiezieniu dziecka do domu podrzutków, Beauchêne z oznakami wielkiej życzliwości ujął mu dłoń w obie ręce.
— Dziękuję ci, serdecznie dziękuję... Jestem teraz zupełnie spokojny.
Podśpiewując z zadowolenia, stanął przed Konstancyą, która w dalszym ciągu radziła się doktora, trzymając Maurycego na kolanach. Wpatrzona była w dziecko z zaniepokojoną miłością matki a zarazem statecznie myślącej burżuazki, wielbiącej swego jedynaka, poczuwającej się do obowiązku czuwania nad jego zdrowiem, by wyrósł podług jej życzenia na dziedzica bogatej fortuny i spadkobiercę wielkiego przemysłowego zakładu. Zaczęła się bronić:
— Doktorze! zatem to moja ma być wina?... Czyż naprawdę dzieci wykarmione mlekiem matki są silniejsze i zdrowsze? a nawet oporniejsze przeciwko chorobom?...
— Bezwątpienia, jestem najmocniej o tem przekonany.
Beauchêne gryząc cygaro, ruszył ramionami a wreszcie parsknął śmiechem:
— Doktorze, nie trwóż nas w obec oczywistości!... Czyż nie widzisz, że nasz syn do stu lat dożyje! Mamka, która go wykarmiła, była tęga jak na pokaz!... Ale masz swoje manje kochany doktorze, więc powiedz nam, czy nie pomyślisz o zatwierdzeniu przez Izbę dekretu, przymuszającego matki do obowiązkowego karmienia niemowląt?...
Boutan śmiejąc się, odpowiedział:
— Dlaczego nie?...
Beauchêne wpadł w humor jeszcze lepszy, bo mu się teraz nastręczyła okazya do ulubionych kpin i żartów. Zanosząc się od śmiechu, przedstawiał następstwa zastosowania takiego prawa, Jakiżby był przewrót obyczajów, jakie powstrzymanie światowego życia! salony zamknięte z powodu ogólnego karmienia niemowląt! kobiety traciłyby kształtność piersi zaraz przy pierwszem dziecku a mężowie byliby zmuszeni założyć syndykat dla utrzymywania wspólnym kosztem seraju, gdzie znajdowaliby kobiety na zmianę, w zastępstwie żon żyjących w czystości dla prawidłowego spełniania funkcyi mamek!...
— Doktorze! pragniesz chyba rewolucyi?...
— Tak — odrzekł łagodnie Boutan — pragnę rewolucyi, która niezawodnie nastąpi!




IV.

Mateusz dopełniał studya nad swoim wielkim projektem zamienienia nieużytkami leżących dóbr Chantebled na łany urodzajne, grunt żyzny, płodnością zboża słynący. Zdecydował się i obmyślone dzieło zamierzył w czyn wprowadzić, pełen ufności w powodzenie, chociaż zdawał sobie sprawę, iż rzutkość tego przedsięwzięcia mogła była być nazwaną brakiem przezorności.
Któregoś poranka oznajmił Beauchêan’owi, że porzuci jego zakład wraz z końcem miesiąca. W wigilię tego dnia miał długą rozmowę z Séguin’em i — upewnił się, że ten ustąpi mu na bardzo dostępnych warunkach dzierżawę pawilonu z dwudziestoma hektarami najbliżej położonego gruntu. Séguin zaplątał się w interesach, bo jak mówiono, przegrał znaczne sumy i wiele wydawał na utrzymanie kochanek, prowadząc teraz otwarcie życie hulaszcze a z żoną pozostając w jaknajgorszych stosunkach. Z powodu dokuczliwych pieniężnych kłopotów, coraz głośniej narzekał na nieprodukcyjność dóbr Chantebled, które leżąc odłogiem, małe dawały dochody z wydzierżawiaego prawa polowania. Séguin pragnął sprzedać te obszary, lecz komu?.. Któż zechce kupić setki hektarów zarośli, bagnisk i kamienistych nieużytków?.. Był więc zachwycony projektem Mateusza, mając nadzieję, że jeżeli próba się powiedzie, to łatwiej mu będzie pozbyć się reszty posiadłości. Widywali się teraz często i wreszcie Séguin zgodził się sprzedać Mateuszowi część zażądaną, gotów czekać na wypłatę ratami, z których pierwsza została oznaczona za lat dwa. Przed ostatecznem spisaniem aktu sprzedaży, mieli jeszcze się umówić co do kilku szczegółów i dlatego Mateusz szedł pewnego poniedziałku około godziny dziesiątej zrana, do pałacu przy alei d’Autin.
Właśnie tego samego poranku, około godziny ósmej, Celestyna, panna służąca, przyjmowała w garderobie wizytę pani Menoux, niciarki z sąsiedztwa, której ciąża i połóg niegdyś tak żywo zajmowały panią Séguin, będącą wtedy przy nadziei. Pani Menoux tylko rano mogła wybiedz na chwilę ze swojego małego sklepiku, powierzając nad nim straż córeczce stróżki z tego samego domu. Lecz pierwej musiała się doczekać wyjścia swojego męża, dawnego żołnierza a teraz dozorcę w muzeum, w którego urodzie była rozkochana; opuszczała sklepik na krótko i tylko z konieczności, bo pragnęła w nim sprzedawać jaknajwięcej; zarobek jej, złączony z pensyą męża, zapewniał im dostatnie utrzymanie. Zaczęła częściej się widywać z Celestyną od chwili gdy la Couteau wzięła jej syna, Piotra, na wychowane do Rougemont, za co pani Menoux płaciła trzydzieści franków na miesiąc, mając sobie obiecane, że dziecko będzie za tę cenę w jaknajkorzystniejszych warunkach. La Couteau przez uprzejmość, sama przychodziła każdego miesiąca po owe trzydzieści franków; tym sposobem unikało się wysyłania pieniędzy przez pocztę a matka miała świeże nowiny o swoim Piotrusiu. Jeżeli la Couteau nie stawiła się ca dzień oznaczony, pani Menoux, zaniepokojona, przybiegała do Celestyny, rada, że chociaż pomówić może z osobą pochodzącą z Rougemont, gdzie Piotruś się znajdował.
— Proszę mi wybaczyć panno Celestyno, że przychodzę tak rano — rzekła wchodząc. — Ale powiedziałaś mi, że twoja pani dopiero około godziny dziewiątej na ciebie dzwoni... A jestem niespokojna, pani Couteau znów się spóźniła z przyjazdem do Paryża... Więc przyszłam się dowiedzieć, czy czasami kto do ciebie nie pisał z tamtąd...
Pani Menoux drobna, chuda blondynka o ładnej, smutnej twarzy, była córką ubogiego urzędnika.
Wysoki wzrost i uroda męża budziły w niej najwyższe uwielbienie i pracowała zawzięcie, by go otoczyć dobrobytem, zadowolona, że może mu podać po każdem jedzeniu czarną kawę z koniakiem, co w ich położeniu stanowiło rodzaj prawdziwego zbytku. Narzekała teraz przed Celestyną:
— Ach jak mi ciężko, że musiałam mojego Piotrusia wysłać na wieś tak daleko! Mam męża a całemi dniami go nie widuję, mam dziecko, ale go wcale nie widzę! Cóż zrobić... biedni ludzie muszą się do swego losu przystosowywać! Bo jakżeżbym mogła wychować Piotrusia w moim ciasnym sklepiku i będąc zajętą od rana do wieczora.. Ale uspokoić się nie mogę, tak mnie to martwi, że nie mogę go sama karmić... a gdy mój mąż wraca do domu to tylko o naszym chłopcu z sobą mówimy, tak go oboje kochamy... Panno Celestyno, więc napewno w Rougemont jest zdrowe powietrze? i dzieci nigdy tam nie chorują?
Dalszą rozmowę przerwało nadejście kobiety, na której widok pani Menoux, aż krzyknęła z radości.
— Ach pani Couteau!.. jak dobrze zrobiłam, że przyszłam! Wśród okrzyków radości i powitań, la Couteau opowiadała, że przybyła do Paryża nocnym pociągiem z całą czeredą mamek, więc najpierw musiała je odprowadzić do kantoru stręczeń przy ulicy Roquépine i teraz dopiero puści się na miasto za swojemi interesami.
— Chciałam wstąpić do Celestyny a ztąd byłabym prosto poszła do pani... Ale kiedy się tutaj spotykamy, to możemy na poczekaniu załatwić swe rachunki...
Pani Menoux z zaniepokojeniem spytała:
— A mój Piotruś?.. czy zdrów?.. pani mi nic o nim nie mówi...
— Chowa się niezgorzej... ale to wątłe dziecko... nie można o nim powiedzieć, by był tłusty... Ale taki ładny, milutki chociaż blade niebożątko... Lecz prawdę powiedziawszy, chociaż są tłustsze i tęższe od niego dzieci, są także i chudsze i słabsze...
Mówiła powoli, szukając słów, by matkę zaniepokoić a jednak nie zanadto wystraszyć. Była to zwykła jej taktyka: zatrwożyć serce, by korzystając z macierzyńskiego roztkliwienia, wyłudzić jaknajwięcej pieniędzy. Spostrzegła, że tym razem może opowiedzieć o jakiej zmyślonej chorobie dziecka.
— Muszę pani coś powiedzieć... bo nie lubię nic skrywać a kłamać nie potrafię... wreszcie, obowiązkiem moim jest wszystko mówić rodzicom... Otóż ten skarbiczek ukochany był chory... i jeszcze teraz troszkę niedomaga...
Pani Menoux zbladła i złożywszy drobne, wątłe ręce, jęknęła:
— Ach, mój Boże!... on może umrze!
— Ależ nie... nie, przecież mówię, że już zdrowszy... Biedactwo wygrzebało się z choroby, dzięki tej poczciwej la Loiseau, która przepada za nim, tak go kocha, tak o niego dba i pieści jak swoje rodzone... Prawda, że Piotrusia każdyby pokochał, taki jest milutki. Wszyscy w domu u la Loiseau dogadzają mu na wyścigi... a gdy chory, to pieniędzy nie żałują... Dwa razy wzywali doktora, który przepisał różna lekarstwa... a w aptece za każdą rzecz drogo się płaci...
Na ostatnie słowa położyła znaczący nacisk. Ale nie dając dojść do przytomności wylękłej matce i korzystając z jej przerażenia, dodała:
— Jeżeli pani chce, zaraz to wszystko obliczemy...
Pani Menoux wyszła z domu, mając zamiar iść prosto ztąd zapłacić rachunek jednemu ze swoich dostawców, ucieszyła się więc, że ma pieniądze przy sobie. Poszukano kawałek papieru dla zrobienia dodawania. Zatem: pensya miesięczna trzydzieści franków; dwie wizyty doktora sześć franków, z lekarstwami będzie przęsło dziesięć franków.
— Chciałam jeszcze pani powiedzieć, że chore dzieciątko zużywa straszną ilość bielizny... bo la Loiseau odznacza się czystością i coraz to go spowija w świeże pieluszki... więc według mojego sumienia, powinna pani dodać trzy franki na mydło... Sprawiedliwość tak nakazuje... zwłaszcza, że la Loiseau, kochając dziecko, z własnej kieszeni dokłada, byle mu niczego nie brakowało... na pani miejscu... to dla uczciwego załatania tych wydatków, dałabym jeszcze pięć franków... żadna dobra matka nie odmówiłaby tego... Niechaj więc wszystko razem będzie czterdzieści pięć franków, wszak pani widzi, że jeżeli komu, to nie pani w tem krzywda...
Pomimo, że była wzruszona, pani Menoux miała wrażenie, że ją okradają, wyzyskując ją z powodu choroby dziecka. Spojrzała więc z niedowierzaniem na la Couteau, oburzona, że będzie musiała jej dać tyle pieniędzy, tych pieniędzy tak ciężko zapracowywanych. Ileż trzeba sprzedać igieł i nici, by uzbierać taką sumę! Toczyła się w niej walka, która byłaby wzruszyła najtwardsze serca i wahając się pomiędzy oszczędnością a tkliwością macierzyńską, zawołała wzdychając:
— Więc mam zapłacić o pół raza więcej niż trzeba!
La Couteau dotąd uprzejma, rzekła opryskliwie:
— Przecież to nie moja wina, że dziecko jest chorowite! A przecież litość nie pozwala dać mu zamrzeć bez szukania pomocy doktora... Chyba pani tego od nas nie wymaga?... A więc koszta są i nie mogę dozwolić, by la Loiseau wszystko płaciła ze swojej kieszeni... Ale może pani do mnie nie ma zaufania? proszę otwarcie powiedzieć? w takim razie pieniądze można przesłać przez pocztę i listownie porozumiewać się z la Loiseau, bardzo mi to będzie na rękę, bo tylko niepotrzebnie mam ztąd kłopot i wielką stratę czasu, doprawdy powinnabym się już raz pozbyć swego głupiego dobrego serca!
Pani Menoux ustąpiła, zwyciężona przebiegłością kobiety, mającej możność częstego widzenia jej ukochanego Piotrusia. Lecz zaszła nowa trudność. Miała przy sobie tylko złoto, dwie sztuki dwudziestofrankowe i jedną dziesięciufrankówkę. Trzy złote monety błyszczały leżąc na stole. La Couteau miała w nie wzrok utkwiony, bystro patrząc swemi żółtemi oczami.
— Nie mam pięciu franków dla wydania reszty, nie mam wcale drobnych... Celestyno, czy nie możesz rozmienić?...
Zadała to pytanie tonem, na którym poznała się przyjaciółka.
— Nie mam ani grosza przy sobie.
Zapanowało ciężkie milczenie. Wreszcie pani Menoux, rozumiejąc czego od niej żądano, rzekła z rozdartem sercem:
— Weź pani te pięć franków dla siebie, ponieważ twierdzisz, że masz tyle kłopotu z moje go powodu... Ach, mój Boże! byle te pieniądze przyniosły mi szczęście i mój Piotruś wyrósł na tak pięknego mężczyznę, jak jego ojciec!
— O, za to pani ręczę! zawołała rozpromieniona La Couteau. Przecież każde dziecko miewa różne przypadłości a nawet lepiej, gdy trochę niedomaga w maleńkości... Znam się na tem, bo przecież tyle dzieciątek widzę u nas w Rougemont a niechaj pani zapamięta, co teraz powiem: przysiądz jestem gotowa, że Piotruś będzie zadziwiającej piękności. Pod względem urody, żadne dziecko nie może się z nim równać.
La Couteau tyle nagadała pochlebstw, tyle złożyła obietnic, że pani Menoux odeszła uśmiechnięta, uszczęśliwiona, już nie żałowała pieniędzy, bo serce się jej radowało, że Piotruś jest wyjątkowo pięknem dzieckiem i marzyła teraz o dniu, gdy go ujrzy powracającego ze wsi z tłustemi, rumianemi policzkami.
Gdy się drzwi zamknęły za niciarką, Celestyna zaczęła się śmiać i przytakując przyjaciółce, zawołała:
— A toż jej naopowiadałaś bajek! Idę o zakład, że malec ani myślał chorować!
La Couteau udała obrażoną:
— Powiedz zaraz, że nakłamałam... Zapewniam cię, że dziecko niedomaga.
Ale Celestyna jeszcze gwałtowniej się śmiała:
— Ach, jaka ty jesteś zabawna!... Nie udawaj przedemną, bo to się na nic nie zda! Znamy się nie od dzisiaj i wiem, co znaczy twoje kręcenie końcem nosa!
— Dzieciak jest jak chrząszcz i ledwo duch się w nim kołacze, nastawała la Couteau już znacznie miększym tonem.
— O, temu to wierzę! Ale chciałabym widzieć recepty doktora, rachunki z apteki... Ale mało mnie to obchodzi a nawet wcale... Z panią Menoux jestem jak z każdą inną, pogada się przy sposobności i na tem koniec. Ona ma swoje sprawy, ja mam swoje... i ty masz swoje i rozumiem, że tylko te leżą ci na sercu; tem lepiej dla ciebie, jeżeli umiesz zręcznie niemi kierować i łapać zysk, gdzie się daje.
La Couteau zmieniła temat rozmowy, dopytując się, czy czasami nie ma czego dobrego do wypicia, bo odbywszy podróż nocą, czuje potrzebę pokrzepienia żołądka. Celestyna, śmiejąc się, wyciągnęła z za szafy rozpoczętą butelkę malagi i blaszane pudełko z biszkopcikami. Zawsze miała różne łakocie, które kradła z pańskiego stołu a gdy la Couteau zrobiła jej uwagę, że to niebezpiecznie, bo może być kiedy złapana przez panią, ruszyła ramionami z obelżywą pogardą. Jej pani dość ma do roboty z ciągiem smarowaniem się maściami i najdziwaczniejszem myciem, by podtrzymać swoją urodę. Niema obawy, by dbała o ład w domu, bo tylko sobą jest wiecznie zajęta.
— Ale za to dzieciaki są naprzykrzone, ten ich Gaston i Łucya wiszą mi wciąż nad karkiem, bo rodzice nigdy się niemi nie zajmują, precz odpędzają je od siebie, więc chłopak i dziewczyna, najchętniej przesiadują z nami i wszędzie ich tutaj pełno... A nie śmiem teraz zamknąć drzwi na zasuwkę, bo gotowi się dobijać i narobić hałasu.
Upewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, przyjaciółki zasiadły przy stoliku, hojnie częstując się winem i coraz poufniej zwierzając wzajemnie. Wkrótce przestały liczyć się ze słowami, wypowiadając się ze spokojną, bezwiedną bezczelnością. Celestyna, popijając malagę, dopytywała się o nowiny z Rougemont a la Couteau, gryząc biszkopty i łykając wino, opowiadała prawdę z całą brutalnością. Dziecko Celestyny, które wbrew przewidywaniom, opartym na zręczności la Rouche, urodziło się żywe, la Couteau umieściła u małżonków les Vimeux i w kilkanaście dni u nich zmarło. Małżonkowie les Vimeux będący jej dalekiemi krewnemi, przesyłali jej pozdrowienia a zarazem wiadomość o ślubie swej córki. U małżonków Gavette, stary ojciec pilnujący niemowląt, przewrócił się na ogień w kominie, lecz na czas go wyciągnięto, bo żyje a tylko dziecko, które trzymał na ręku, opiekło się, jak kurczak na patelni. Ale poczciwa la Cauchois może będzie miała jakie nieprzyjemności, bo naraz zmarło u niej aż czworo małych paryżan, z powodu niezamknięcia okna na noc; dwoje z tych niemowląt pochodziło z domu podrzutków a dwoje z kliniki pani Bourdieu. Od roku wszystkie dzieci wymierają u la Cauchois, co które przyjedzie, to i zaraz trzeba nieść na cmentarz; więc wójt zwrócił uwagę, że za wiele niemowląt u niej umiera i upominał aby się tego nadal strzegła, bo z jej powodu gmina będzie miała złą opinię. Dobrze zrobił, że ją ostrzegł, bo zanadto sobie pozwalała; wszak nawet la Couillard zawsze się tak urządza, by chociaż jedno niemowlę było u niej zdrowe a niektóre zupełnie odchowa, aby mieć się czem zasłonić, gdy jej grożą żandarmami.
— Ach, ta la Couillard! wyobraź sobie, moja droga, że kiedyś przyniosłam jej chłopczyka ślicznego jak Jezusik, był to syn bogatej panny, którą ojciec uważał nie tylko za córkę, ale i za żonę... Dała mi czterysta franków, by synaczka odchować aż do pierwszej komunii. Żył wszystkiego tylko pięć dni... Otóż znajduję, że to za krótko, la Couillard zbyt prędko się z tem załatwia... Nagadałam jej za to co się zmieści i zapowiedziałam, że nie chcę, aby mnie gubiła na honorze... Mnie bo zgubi moje dobre serce... Nie umiem odmówić przysługi, gdy mnie o to proszą a przecież Bóg widzi, że kocham dzieci!... Przecież całe życie tylko z niemowlętami mam do czynienia i z własnej ochoty taki zawód sobie obrałam... Ale jeżeli ty znów będziesz miała dziecko...
— A niechaj mnie Bóg od tego broni — zawołała z przejęciem Celestyna. Dwa razy dałam się złapać, ale teraz już jestem doświadczona i umiem się ustrzedz zła.
— Tak, ale wyobraźmy sobie, że znów masz dziecko, więc zarazbym ci powiedziała: „moja droga, nie powierzajmy go la Couillard, bo nie trzeba Boga wyprowadzać z cierpliwości.“ Przecież ja i ty jesteśmy uczciwemi kobietami, więc chcemy mieć zawsze czyste sumienie a chociaż często noszę niemowlęta do la Couillard, nie u mnie one umierają i nie ja karmię te niebożątka, więc umywam sobie ręce i nie chcę wiedzieć, w jaki sposób ona je chowa... To nie moja, lecz jej sprawa... Tak, tak, byle sumienie nic człowiekowi nie wyrzucało, to życie płynie spokojnie i żadne zmory nocą nie dręczą.
— Oczywista prawda! — potwierdziła Celestyna z głębokiem przekonaniem.
Zadowolone z siebie, popijały malagę, nie pomnąc, jak zbrodnicze widma unosiły się nad Rougemont, tą okropną wioską, będącą cmentarzyskiem mordowanych niemowląt, wywożonych z Paryża. Wtem na korytarzu rozległo się bieganie dzieci, więc Celestyna rzuciła się ku drzwiom, by odpędzić Gastona i Łucyę.
— Idźcie sobie! nie chcę, byście mnie nachodzili, wiecie, że wasza mama tego nie lubi.
Zamknęła drzwi z łoskotem, wybuchając gniewem przed przyjaciółką.
— Widzisz, co za utrapienie z temi dzieciakami! ani na chwilę nie jestem pewna, że się tutaj nie wproszą... Niech siedzą z mamką a nie zemną!
— A czy wiesz — mówiła dalej la Couteau, że dziecko tutejszej mamki także umarło? Zapewne do niej napisali o tem a trzeba przyznać, że ta Marya Lebleu zawsze ma ładne dzieci, ale umierają jak inne, wiadoma przecież rzecz, że dziecko mamki nigdy się nie uchowa...
— Tak, powiedziała mi, że do niej o tem pisano, ale błagała, bym nic o tem nie rzekła przed panią, bo taka wiadomość zawsze szkodzi mamce w oczach państwa... Marya Lebleu wcale się nie zmartwiła śmiercią swego dzieciaka, przecież jej to nie odebrało mleka a ona tylko tego chciała. Tylko, że jej sprawy tutaj się psują, bo jeżeli jej dziecko umarło, to i tutejsze bokami robi...
— Czyż tak? — spytała la Couteau z żywem zajęciem.
— A no tak... Nie z powodu braku pokarmu, bo ma go więcej niż potrzeba i w przednim gatunku, jak doktór o tem mówi. Ale Marya Lebleu ma zły charakter i jeszcze nie widziałam takiej złośnicy; ciągle zaperzona, harda, grubiańska, drzwiami trzaska aż się dom trzęsie i grozi, że wszystko i wszystkich porozbija... A to dlatego, że pije, ciągle jest pijana jak bydlę, doprawdy, aż wstyd patrzeć, że kobieta może być taka nałogowa...
Niezwykła wesołość zaczęła się zapalać w bladych oczach la Couteau i kręciła znacząco głową, że coś o tem wiedziała i spodziewała się skandalu. W tym kącie Normandyi, gdzie leży Rougemont, nieledwie wszystkie kobiety są nałogowemi pijaczkami; nawet małe dziewczęta piją wódkę i biorą flaszkę gorzałki idąc do szkoły. Marya Lebleu wywoływała zgorszenie nawet w tem kółku, należąc do tych, które rzadko kiedy mogą się utrzymać na nogach a podczas ostatniej ciąży, nikt jej nie widział trzeźwą.
— Znam ją dobrze i wiem, że jest niemożliwa na mamkę, ale doktór, który ją wybrał w kantorze stręczeń, nie pytał się, jaką mam o niej opinię... A wreszcie, pocóżbym miała wtrącać się w jej sprawy?... Przywiozłam ją do Paryża, odwiozłam jej dziecko a reszta nic mnie nie obchodzi, niechaj państwo, którzy ją zgodzili, radzą sobie z nią, jeżeli mogą...
Obie się roześmiały a Celestyna zaczęła opowiadać:
— Nie masz pojęcia, jakie piekielne życie ona tutaj urządza! Bije się ze służbą, temi dniami rzuciła karafką w stangreta, w pokoju pani rozbiła kosztowny, wielki wazon; wszyscy przed nią drżą, bo każdemu się odgraża. A żebyś wiedziała, na jakie sposoby się bierze, by mieć czem się upić! bo spostrzeżono się, że pije, więc zaczęto przed nią chować i zamykać butelki z trunkami. Więc wiesz co wymyśliła?... W przeszłym tygodniu wypiła flaszkę kropli miętowych, więc się rozchorowała i trzeba było całą noc około niej skakać... Innym razem złapano ją, jak łykała wodę kolońską, stojącą na umywalni pani... A teraz spija spirytus, który jej dają do nagrzewania kuchenki. Coraz to nowy ma pomysł, byle sobie dogodzić, umieramy ze śmiechu opowiadając sobie jej figle... Nie mogę narzekać, bym się tutaj nudziła, bo coraz to inna jest zabawa!
Śmiejąc się do łez, zwierzała przyjaciółce różne sprawy domowe, zatruwające życie jej państwa. La Couteau rozparłszy się na krześle i na stole, zanosiła się od śmiechu, z podnieconą ciekawością przysłuchując się biedom życia bogaczy. Nagle uspokoiła się i powracając do historyi Maryi Lebleu, spytała:
— To chyba lada dzień wyrzucą ją za drzwi?...
— Tylko patrzeć jak to zrobią... Jużby nawet to zrobili, tylko brak im odwagi...
Rozległ się odgłos dzwonka. Celestyna zaklęła i nie podnosząc się z miejsca, rzekła:
— Już dzwoni, chce, bym ją nacierała... Ani jednej chwili spokoju nie ma się w tym domu...
Ale la Couteau wstała i już gotowa do wyjścia, zaczęła strofować przyjaciółkę:
— Nie narzekaj, każdy ma obowiązki i powinien je spełniać. Idź do pani, kiedy cię woła... A wiesz, mam wyborną myśl... zaraz ztąd polecę po mamkę, którą dziś przywiozłam, dziewczyna spokojna i za którą odpowiadam, jak za samą siebie... Za godzinę będę z nią tutaj z powrotem i obiecuję ci prezent, jeżeli mi dopomożesz, żeby twoja pani zaraz ją zgodziła.
Wyszła, podczas gdy Celestyna, nie śpiesząc się pomimo drugiego dzwonka, chowała resztę malagi i biszkopcików.
Dziś właśnie o godzinie dziesiątej z rana, Séguin miał zamiar zabrać swoją żonę i Santerre’a do Nantes na śniadanie, chcąc wypróbować powóz samochodowy z motorem elektrycznym, zbudowany na jego żądanie. Od jakiegoś czasu z pasyą się oddawał temu nowemu modnemu sportowi, wydając znaczne sumy na samochody, coraz to doskonalszego systemu. Séguin czynił to nie z zamiłowania, lecz przez zwykłą próżność, popychającą go do należenia do tych, którzy ubiegają się za wszystkiemi nowościami. Ubrał się dziś pośpieszniej niż zwykle i o kwadrans przed godziną dziesiątą był już w wielkiej środkowej pałacowej sali, służącej mu jako gabinet i zbiorownię cacek oraz dzieł sztuki. Miał na sobie kostyum wykonany podług własnego gustu a mający odpowiadać nowemu sportowi. Spodnie do kolan i kurtka z ciemno-zielonkawego aksamitu, żółte trzewiki i skórzany kapelusz, stanowiły całość, która go zadawalniała. Zaczął więc żartować z Santerre’a, gdy go ujrzał w zwykłem miejskiem ubraniu z jasno-szarego sukna.
Gdy po odbytym połogu Walentyna wyzdrowiała, Santerre zaczął tu bywać równie często, jak dawniej, bo już nic nie psuło dawnej wesołości i swobody i nie raziła go postać kobiety w ciąży a przytem bezustannie niedomagającej. Z ochotą powrócił do rozpoczętego z nią miłego romansu i miał teraz pewność, że zwycięży. Walentyna wyswobodzona z dokuczliwej myśli o śmierci, pragnęła zapomnieć o przebytej epoce macierzyństwa, co uważała za najstraszliwszą katastrofę i chcąc odzyskać czas stracony, bawiła się bez przerwy, wirując zapamiętale w odmęcie uciech życia światowego. Szczęśliwa, że odzyskała wiotkość figury i urodę twarzy, wpadła w szał pogoni za coraz to innemi rozrywkami i ulegając temu popędowi, prawie że nie zajmowała się dziećmi, pozostawiając je na łasce służby. Nigdy jej nie było w domu, bo goniła za chwilową jakąś zachcianką a może uprawiała coraz to inne fantazje, chcąc uniknąć towarzystwa męża, który chociaż pierwszy dom porzucił, miewał napady szalonej zazdrości i przy spotkaniu się z żoną brutalizował ją z okrucieństwem i najczęściej bez żadnej przyczyny. Pożycie tych dwojga ludzi było złamane i zagrożone jakiemś ostatecznem rozerwaniem familijnego stosunku. Santerre zdawał się z tego zadowolony i z całą swobodą przebywał w ich towarzystwie tolerowany przez męża, z którym po dawnemu wiódł szermierkę, dyskutując o filozofii i literackim pesymizmie, spokojnie wyczekując chwili, gdy jego żona padnie mu w objęcia.
Okrzykiem zachwytu powitał wchodzącą Walentynę, ślicznie ubraną w podróżny kostyum, dopełniony zawadyacką toczką na puszystych, jasnych włosach. Lecz zaledwie się pokazała — znikła, mówiąc, że zaraz wróci, tylko chce jeszcze zobaczyć swoją małą Andreę i dać pewne rozporządzenia mamce.
— Śpiesz się! — wołał mąż. Jesteś doprawdy nieznośna, że nigdy na czas nie jesteś gotowa!
Właśnie w tejże chwili nadszedł Mateusz i Séguin przyjął go, lecz tylko, by go przeprosić, iż nie może dzisiaj z nim mówić o interesach. Wszakże wysłuchał przedstawionego w krótkości nowego paragrafu, zawrzeć się mającego piśmiennego aktu a mianowicie, że pierwszemu nabywcy gruntu w Chantebled, służy prawo stopniowego skupienia całości dominium. Séguin obiecywał Mateuszowi, że zastanowi się nad tą nową propozycyą, gdy w środku zdania przestał mówić, usłyszawszy jakiś oddalony, ale dziki hałas, połączony z krzykami i łoskotem drzwi zatrzaskiwanych.
— Co to takiego? co to znaczy? — szeptał, obracając się dokoła i nie rozumiejąc.
Lecz drzwi się otworzyły i powróciła Walentyna wylękła, czerwona z gniewu i ze strachu, trzymając na ręku małą Andreę, zanoszącą się od płaczu.
— Uspokój się, mój skarbie! już ona nie będzie tobie dokuczać... Uspokój się, uspokój...
Złożyła córkę w głębi olbrzymiego fotelu i dziecko odrazu przestało płakać. Andrea była śliczna, lecz niezmiernie wątła na czteromiesięczne dziecko. Wielkie jej oczy jeszcze większemi się wydawały w tej przezroczystej, bladej buzi.
— Co się stało?... — spytał ździwiony Séguin.
— To się stało, że zastałam Maryę pijaną i leżącą wpoprzek kołyski, prawie że na dziecku, gdybym była przyszła o kilka minut później, maleństwo byłoby uduszone. Pijana o godzinie dziesiątej rano! czy kto słyszał o czemś podobnem! Oddawna wiem, że ona lubi się upijać, więc kazałam przed nią zamykać wszelkie trunki, bo pragnęłam ją zatrzymać przy małej, ponieważ ma zalety jako mamka... A czy wiecie czem się dziś upiła? spirytusem od palenia! wypróżniona butelka przy niej leżała.
— Ale cóż ona tobie powiedziała?
— Chciąła mnie bić. Gdy zaczęłam nią trząść, by wstała, rzuciła się na mnie i z nieprzytomną wściekłością i z najwstrętniejszemi słowami. Więc porwałam dziecko i uciekłam a ona zabarykadowała się w pokoju i ciska meblami w ściany. Ztąd ją słychać...
I rzeczywiście, pomimo oddalenia łoskot dolatywał przez ściany. Spoglądano na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co począć.
— Więc cóż? — spytał wreszcie Séguin bezdźwięcznym głosem.
— A cóż chcesz, bym ci powiedziała!... Wiem tylko, że to nieprzytomna pijaczka, której nie możebnem było zostawić dziecka, bo mogła je zabić. Przyniosłam Andreę i nie mam zamiaru odniesienia jej napowrót. Przyznam ci się, że nawet nie miałabym odwagi wejść do jej pokoju... Trzeba, abyś sam się z nią rozprawił, zapłacił i wyrzucił za drzwi.
— Ja mam się mieszać w takie historye! ja!
Zaczął chodzić wielkiemi krokami i nie hamując się dłużej, krzyczał ze złością:
— Mam dosyć tych wszystkich idyotycznych historyj domowych! Dom stał się piekłem od czasu, gdy ci się podobało zajść w ciążę a potem odbywać połóg i przyjmować pijaczki jako mamki! Przecież przyprowadziłem mamkę, którą sam wybrałem... została usunięta pod pozorem, że ma zły pokarm... Teraz jest druga z dobrym pokarmem, ale opowiadasz, że się upija i chce udusić dziecko!.. Więc postarasz się o trzecią jeszcze większą łajdaczkę, by ostatecznie dom mi obrzydł... Mam, tego dosyć... aż zanadto... zanadto! i już tego nie chcę!
Walentyna opanowawszy się, rzekła szyderczo:
— Czego nie chcesz?.. Wszystko coś powiedział nie ma sensu. Mamy dziecko, więc potrzebujemy mieć dla niego mamkę... Bo gdybym była chciała sama je wykarmić, byłbyś temu stawił najzawziętszy opór... wiem, że widok mój z dzieckiem na ręku byłby ciebie z domu wystraszył... Ale wiesz, że nie chcę sama karmić, że nie mogę. Więc, jak powiadasz, weźmie my trzecią mamkę i jaknajprędzej a może trafimy na poczciwą kobietę...
Zatrzymał się przed fotelem, na którym leżała Andrea. Dziecko wystraszone tym cieniem zaczęło krzyczeć. Zapewne nie widział jej a nawet nie słyszał tak mocno był wzburzony, czerwony ze złości. Również nie widział Gastona i Łucyi, którzy wystraszeni przybiegli, lecz stanęli onieśmieleni przy drzwiach a ponieważ nikt na nich nie zważał, więc czekali nie wiedząc po co.
— Powóz na nas czeka na dole, odezwał się Séguin, siląc się na spokojny ton głosu. Śpieszmy się i jedźmy!
Walentyna spojrzała na niego z wyrzutem.
— Bądźże rozsądny! Czyż mogę porzucać dziecka nie mając go komu powierzyć?..
— Powóz na nas czeka — powtórzył drżąc z niecierpliwości. — Jedźmy.
A ponieważ żona tym razem tylko wzruszyła ramionami, uniósł się, wpadł w jeden z tych ataków szalonego gniewu, od którego nie umiał się powstrzymać nawet w obecności osób obcych i zaczął rozpościerać dokuczające mu rany domowego pożycia, rany powstałe z nieuzasadnionych podejrzeń wiarołomstwa, osnutego na skrytych wybiegach, jakich sam był mistrzem w małżeńskiej alkowie. To dziecko teraz płaczące, tę drobną wątłą istotkę byłby z chęcią zmiażdżył, jako przyczynę całego zła, jako przeszkodę spaceru, na jaki miał dzisiaj ochotę, przyjemności samemu sobie przyobiecanej a której urzeczywistnienie było w danej chwili najważniejszą dla niego sprawą. A więc ulży sobie, wypowiadając złość rozniecającą w nim tysiączne zarzuty czynione żonie gdy byli z sobą sam na sam; tym lepiej, że ma dzisiaj świadków.
— A więc nie chcesz z nami jechać na spacer?.. Nie chcesz, bo masz inne, bliżej cię obchodzące sprawy! Ale cóż mnie one interesują! nie jestem ojcem twojej córki! Przecież wiesz, że ona nie jest moją! A jeżeli udaję, że jestem jej ojcem robię to ustępstwo dla domowego spokoju. Ale co wiem to wiem! i ty wiesz równie dobrze jak ja, tego nie będziesz śmiała zaprzeczyć! To dziecko przypomina mi całą gorycz chwil już przeżytych a im więcej o tem myślę, tym jestem pewniejszy, żeś została matką nie z mojej przyczyny. Jesteś tyle warta co pierwszy lepszy szurgot a twoja córka jest znajdą, przyplątaną do rodziny... więc byłbym durniem, gdybym się miał wyrzekać jakiejkolwiek przyjemności z powodu dziecka, o które się postarałaś niewiadomo w jakiem, wynajętem łóżku! A teraz we dwie, zmawiacie się, by mi dom obrzydzić, jakbyście pragnęły mnie ztąd wygnać i samowolnie panować! Więc nie chcesz ze mną jechać? A więc żegnam, pojadę bez ciebie!
Wypadł z pokoju nie rzekłszy słowa do Santerre’a ani do Mateusza, czekającego na obiecaną odpowiedź. Mateusz czuł się niezmiernie zakłopotany swoją obecnością podczas całej tej sceny, a uznał, że przerywając ją swojem wyjściem, byłby nadał wybuchowi Séguin’a jeszcze donioślejsze znaczenie. Cofnąwszy się nieco w tył, patrzał na Andreę zanoszącą się od płaczu, współczuł Gastonowi i Łucyi, którzy wystraszeni gniewem ojca, skryli się za fotel, na którym leżała ich maleńka siostra.
Walentyna padła na krzesło po wyjściu męża i załamując ręce, skarżyła się, cała zalana łzami:
— Ach! niegodziwiec! jak on śmie w ten sposób do mnie przemawiać... Nie ma nademną litości... chociaż tyle przecierpiałam i tyle cierpię, o mało co nie umarłam podczas połogu tego nieszczęśliwego dziecka, które, klnę się na Boga, że jest jego... Tego zanadto!.. zanadto!.. nie chcę, by ten człowiek miał nademną prawa męża... Wolę zaraz się zabić, aniżeli cierpieć jego obecność, aniżeli się narażać na powtórne takie poniżenia...
Krzyczała z bólu, wiła się we łzach, podniecając swoją wolę do zrzucenia z siebie jarzma na rzucanego przez brutalizującego ją męża. Rozpaczała nad katuszą, jaką znosiła z powodu swego ostatniego macierzyństwa, zdecydowana nadal szukać rozrywki wyłącznie po za domem i uważać małżeński stosunek za ostatecznie zrujnowany.
Santerre dotąd milczący, wyczekiwał stosownej chwili. Zwolna zbliżył się teraz do niej i wziąwszy ją za rękę, rzekł półgłosem z tkliwem współczuciem:
— Droga pani, proszę się uspokoić. Wiedz, że nie jesteś samą i że nie wszyscy cię opuszczają. Są rzeczy, które nie powinny ciebie obrażać. Proszę, błagam, niechaj się pani uspokoi i przestanie płakać. Serce mi się kraje, patrząc na tak niesłuszne prześladowania.
Silił się być o tyle słodkim o ile mąż okazał się brutalnym, wiedząc, że tym sposobem najsilniej oddziała i stanie się pocieszeniem serca tej znękanej, rozżalonej kobiety. Zwycięzką ręką pieścił drobną dłoń Walentyny a pochylony nad nią nieledwie że dotykał wąsami jej rozwianych włosów na skroniach. Pragnął ją odurzyć czarem współczucia mówił coraz ciszej, jakby ją chciał ukołysać łagodnym szmerem swojego głosu. Szeptane przez niego słowa gubiły się, dolatując Mateusza oderwanemi zdaniami:
— Nie warto, byś się zamartwiała. Nie zważaj na te wybryki. Już nieraz ci mówiłem, że on nie jest w stanie ciebie rozumieć.
Ostatnie słowa były kilkakrotnie powtórzone z odcieniem szyderczego politowania; musiała tego nie dostrzedz i nie zrozumieć, bo się uśmiechnęła i powstrzymując łzy, odpowiedziała również szeptem:
— Tak, tak, wiem. Jesteś dobry, dziękuję!.. I masz słuszność, dotąd byłam głupio uczciwą... Niechaj się dzieje co chce, ale i ja zaczynam pragnąć trochę szczęścia dla siebie!
Wysunąwszy rękę z dłoni Santerr’a i sama mu ją uścisnąwszy, wzrokiem zgadzała się, przyjmując go na współczującego pocieszyciela. W zachowaniu się jej była jakby jawna obietnica schadzki, dotąd odmawianej a obecnie będącej już tylko kwestyą dni i obranego miejsca. Mateusz w myśli uznawał, że inaczej być nie mogło; było to logiczne następstwo wywołane postępowaniem męża, który przez własną rozpustę, wytępił w żonie poczucia macierzyńskie, przygotował ją do wiarołomstwa i wyłamywania się z obowiązków względem dzieci. W tem Andrea głośniej zapłakała. Walentyna zerwała się, by biedź ku niej, nagle zbudzona ku rzeczywistości położenia. A może powstał w niej bunt przeciwko grożącemu niebezpieczeństwu, bo wzięła dziecko na rękę i pieszcząc je, całując, szukała w niem obrony, chciała, by ta drobna istota ochroniła ją od szaleństwa, które czuła, że gotowa jest popełnić. Zmieszała się, spostrzegłszy Gustawa i Łucyę. A więc oni słyszeli i widzieli! Teraz dopiero przypomniała sobie o obecności Mateusza i znów zacząwszy płakać, tłomaczyła wszystko co zaszło a nawet usprawiedliwiała męża:
— Niechaj się pan nie dziwi, on chwilami zupełnie traci głowę. Ale cóż ja teraz pocznę z tem dzieckiem?.. przecież nie mogę być sama mamką. Ale czyż to nie jest okropnością podlegać takim wzruszeniom... bo nie wiem jak sobie poradzić! Acb, mój Boże! cóż ja pocznę?
Santerre widząc, że Walentyna tylko dzieckiem jest teraz zajęta, starał się ją odzyskać pochlebnemi słowami, lecz go nie słuchała; postanowił więc odłożyć swoje zaloty na właściwszą chwilę, gdy wtem spostrzegł stojącą przy drzwiach Celestynę. Weszła po cichu i czekała, by pani pozwoliła jej mówić. A na dany znak, odezwała się:
— Moja przyjaciółka przyszła mnie odwiedzić, może pani pamięta tę kobietę z Rougemont? nazywa się Zofia Couteau i właśnie dopiero co przywiozła ze wsi mamkę i przyprowadziła ją z sobą.
— Przyprowadziła mamkę?
— Tak, proszę pani, piękną, dobrą mamkę...
A widząc radość wywołaną tą wiadomością, Celestyna chciała się okazać dobrą, przywiązaną sługą:
— Aż mi przykro patrzeć, że pani męczy się z dzieckiem na ręku. Pani nieprzyzwyczajona tak dźwigać... Proszę pani, może ja trochę ponoszę panienkę i przyprowadzę mamkę.
Walentyna pozwoliła sobie odebrać Andreę i aż odetchnęła z uszczęśliwienia, że jest zwolniona od piastowania i że łaskawe nieba zsyłają jej mamkę! Lecz zaczęła się zastanawiać i była zdania, że nie trzeba, aby mamkę tutaj przyprowadzono. Ogarnął ją strach, że pijana Marja Lebleu może ją spotkać i zacząć wszystkich bić i nanowo hałasować, rozbijając meble. Lepiej będzie iść zobaczyć mamkę; pragnęła, by Santerre i Mateusz razem z nią poszli, zwłaszcza ten ostatni, który, jak twierdziła, musi się wybornie na tem znać. Tylko Gastonowi i Łucyi stanowczo zabroniła ruszyć się z miejsca.
— Was tam nie potrzeba... zostańcie tutaj i bawcie się grzecznie. A my wszyscy chodźmy, ale pocichutku, na palcach, by ta pijana kobieta nie mogła się domyśleć...
W pokoju, zwanym bielizniarnią, Walentyna kazała zamknąć i pilnować drzwi, chcąc tutaj rozmówić się z la Couteau, która weszła z tęgą, młodą dziewczyną, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć i trzymającą piękne dziecko na ręku. Przedstawiająca się mamka była brunetką o nizkiem czole, szerokiej twarzy, ubrana była czysto i ukłoniła się przyzwoicie, bo już raz była u bogatych państwa, gdzie się nauczyła miejskich obyczajów. Lecz Walentyna czuła się niezmiernie zakłopotaną. Patrzała na mamkę, patrzała na jej dziecko, ale nie wiedziała, jakie ma jej stawiać pytania, była nieświadoma, jak każda kobieta w jej położeniu, która chociaż miała już dzieci, lecz nigdy się nie wtrącała w to, co się działo w dziecinnym pokoju. Zrozpaczona, że Santerre nie ma zamiaru przyjść jej z pomocą, zwróciła się w stronę Mateusza i chociąż się wymawiał, błagała go, odwołując się do praktycznych jego wiadomości. La Couteau zukosa spojrzawszy na tego pana, wciąż przez nią wszędzie spotykanego, pozwoliła sobie odezwać się bez upoważnienia:
— Może pani obdarzy mnie swojem zaufaniem... Może pani zechce wspomnieć, że już raz ofiarowałam jej moje usługi, które zostały odmówione... a jednak, niechaj mi wolno będzie rzec, że gdyby wówczas były przyjęte, to pani byłaby uniknęła niemałego kłopotu... Toż samo z Maryą Lebleu... Byłabym mogła panią przestrzedz, że to kobieta niemożliwa... znam ją i przecież ja a nie kto inny, zajęłam się odwiezieniem jej dziecka na wieś... Ale doktór, przysłany przez panią, wybrał ją, ani się mnie spytawszy o jej charakter... więc zmilczałam... bo nie mogłam się napraszać z moją radą... Nie przeczę, że Marya Lebleu ma sporo mleka.. oj, tak, ma, ale ma przedewszystkiem wiecznie suche gardło, które lubi zwilżać, czem nie trzeba... A więc teraz, jeżeli pani zechce mieć do mnie zaufanie...
Rozgadała się bez końca, chwaląc swoją uczciwość, podając fakta, wyszczególniając ceny pobierane w różnych okazyach.
— Proszę pani... już ja ręczę, że pani może mi wierzyć... i wziąć na mamkę la Catiche, chociażby z zamkniętemi oczami... Ona zupełnie taka, jak pani potrzeba... i lepszej w całym Paryżu nikt nie znajdzie... Niechaj pani się pofatyguje na nią spojrzeć... Jak to ona jak na urząd zbudowana... mocna, zdrowa a dziecko jej, toż każdy widzi, że takie jak i ona... Prawda, że jest mężatką... ma nawet czteroletnią córkę, która z ojcem na wsi pozostała... ale przecież to nie zbrodnia być uczciwą matką familii... Wreszcie, mogę panią zapewnić, że ją znam oddawna i ręczę za nią, jak za samą siebie... A jeżeli pani nie będzie z niej zadowolona, to ja, Zofia Couteau, obowiązuję się przy świadkach, ża pani zwrócę pieniądze na nią wyłożone.
Walentyna na wszystko się zgadzała, bo pilno jej było rzecz całą ukończyć; przystała płacić mamce sto franków na miesiąc, ponieważ była mężatką. La Couteau nastawała na korzyść, jaką pani przynosi wzięcie mamki bez pośrednictwa kantoru stręczeń; na czysto pozostaje ztąd czterdzieści pięć franków zysku i chyba, te pani jej przeznaczy tę sumkę, jako wynagrodzenie poniesionej straty czasu. Prócz tego, odesłanie dziecka na wieś kosztować będzie trzydzieści franków. Walentyna była hojna, więc podwoiła tę cyfrę, rada, że pozbyła się ciężkiego kłopotu. Lecz znów ją ogarnęła trwoga na myśl, ze Marya Leblau jest zabarykadowana w swoim pokoju. W jakiż sposób ją ztamtąd wyprowadzić?...
— Jakto?.. więc pani się boi tej pijaczki?... — zawołała la Couteau. — Ja potrafię z nią się załatwić... Mnie ona zaraz usłucha, bo wie, że inaczej nigdy miejsca nie znajdzie... Zaraz do niej pójdę, jeżeli pani pozwoli...
Celentyna położyła Andreę na kołdrze, rozłożonej na stole i zaprowadziła przyjaciółkę do pokoju Maryi, gdzie teraz panowało głuche milczenie. Gdy la Couteau powiedziała swoje nazwisko, drzwi natychmiast się otworzyły, weszła i przyciszonym głosem dość długo coś mówiła. Powróciwszy, uspokoiła Walentynę, która drżąc, wyczekiwała.
— Proszę pani, już wytrzeźwiała, gdy mnie zobaczyła... Niechaj pani zechce jej zapłacić... Kazałam jej, by co tchu spakowała swoje rzeczy do kuferka.
Przy ostatecznym obrachunku, zrobionym z la Couteau, Walentyna dodała jej pięć franków za zręczne załatwienie się z Maryą Lebleu. Lecz okazała się nowa trudność. La Couteau nie mogła przyjść wieczorem po dziecko la Catiche, zatem cóż z niem zrobi, mając je przez cały dzień na opiece?...
— Ha, trudna rada — odezwała się po namyśle. — Wezmę je i złożę w kantorze przy ulicy Roquépine. Nauczą je ssać z butelki, bo przecież musi się teraz do tego przyzwyczaić.
— A no tak, musi się przyzwyczaić... — -zauważyła spokojnie matka.
La Couteau, złożywszy kilkakrotne podziękowania i uniżone ukłony, zwróciła się w stronę stołu, na którym na tej samej kołdrze leżała Andreja i dziecko la Catiche. Chcąc je wziąć, szepnęła:
— Tobym się popisała, gdybym się pomyliła i wzięła jedno za drugie!
Żart la Couteau wydał się zabawny i wszyscy się roześmieli. Celestyna aż się zatoczyła ze śmiechu a la Catiche, wtórując jej, ukazała zdrowe, białe zęby. La Couteau pochwyciła niemowlę swojemi długiemi rękami i uniosła jak w szponach. Jeszcze jedno zabrane! jeszcze jedno podąży z Paryża ku Rougemont, by pomnożyć liczbę małych trapów, brukujących cmentarz tej okropnej wioski!
Tylko Mateusz nie roześmiał się z żartu la Couteau. Przypomniał sobie teraz rozmowę z doktorem Boutan, o demoralizującym wpływie rzemiosła mamki, o wstrętnym targu sprzedajnego mleka, o zbrodni, jaką popełniają obie matki, narażając w ten sposób oboje niemowląt na śmierć, tak matka próżnująca i kupująca mleko drugiej, jak i ta frymarcząca pokarmem, przeznaczonym dla własnego dziecka. Z bólem serca spojrzał na piękne, zdrowe niemowlę, odjeżdżające do Rougemont i na wątłą Adreę. Jakiż będzie ich los?... Dlaczego tak okrutne są obyczaje, że poświęcać dozwalają zdrowe, biedne dziecko dla bogatego i słabego?... A może dla obojga jest to wyrok śmierci, którejby uniknęły, żywiąc się piersią rodzonych matek! Ludzie i ich sprawy, wstrętem przejęły wzruszone serce Mateusza.
Walentyna powróciła z obu mężczyznami do obszernego, zbytkownie umeblowanego salonu i już odzyskała zwykłą trzpiotowatą wesołość, mówiła z ożywieniem, tchnąc żądzą do brania udziału w różnych projektowanych zabawach wielkoświatowego życia. Mateusz wreszcie zdołał się ztąd wyrwać a gdy pożegnawszy się, odchodził, usłyszał jak Santerre znów trzymając jej rękę w swojej dłoni, pytał:
— A więc jutro?..
— Tak!... tak!... — odpowiedziała bez namysłu, nie uznając już żadnej potrzeby dłuższego opierania się pokusie.
Zaledwie kilka dni minęło a la Catiche stała się główną osobą w domu państwa Séguin. Andrea nabierała lepszej cery i z każdym dniem zyskiwała na wadze, zatem wobec tego rezultatu, wszyscy zaczęli poważać mamkę, której władza stawała się absolutną. W obawie, by nie zaszła konieczność zastąpienia ją jeszcze inną mamką, z góry zamykano oczy na możliwe przewinienia. Przecież była już trzecią mamką z kolei a więc po raz czwarty zmieniony pokarm, mógł zabić wątłe dziecko, la Catiche była zatem opatrznościową, nieodzowną, którą należało zachować za jakąbądź cenę. Lecz tymczasowo wad nie okazywała żadnych, była spokojną, sprytną chłopką, umiejącą przypodobać się państwu, by od nich jak najwięcej otrzymać. Stanowisko, jakie sobie zdobyła w domu państwa Séguin, świadczyło o niezrównanej jej zręczności. Na razie napotkała opór ze strony Celestyny, która oddawna dążyła do zagarnięcia wszystkich wpływów i korzyści dla siebie. Lecz obie były dość sprytne, by się porozumieć pomiędzy sobą, co tem łatwiej im przyszło, że każda miała odrębny swój wydział, zatem mogły pracować dla siebie na swoją rękę, nie przynosząc ujmy jedna drugiej. Wkrótce zawarły z sobą rodzaj umowy i jedna drugą podtrzymując, podzieliły się władzą i we dwie rządziły całym domem.
La Catiche królowała, służba musiała jej usługiwać a państwo dogadzać. Dla niej odkładano najlepsze kawałki, miała swój gatunek wina, chleba, wyszukiwano dla niej najdelikatniejsze a zarazem najposilniejsze potrawy. A ponieważ była łakoma, leniwa, pyszałkowata, więc obsługiwać ją musiano całemi dniami, przewidując jej zachcianki, unikając wywołania jakiegokolwiek niezadowolenia. Ustępowano wszystkim jej kaprysom, byle raczyła być w dobrym humorze, uginano kolana przed groźbą zważyć się mogącego pokarmu a najlżejsze jej stęknięcie, gdy zbyt się objadła, wywoływało popłoch wszystkich domowników.
Pewnej nocy, gdy zaczęła narzekać na niestrawność, obudzono doktorów w całem sąsiedztwie. Jedyną jej wadą były drobne kradzieże, przywłaszczała sobie mnóstwo rzeczy a zwłaszcza bieliznę; lecz pani powiedziała, że nie chce o tem wiedzieć i zawsze chętnie poddawała się wyłudzaniu podarków, któremi wprost obsypywano mamkę, pragnąc, by zawsze była zadowolona. Już nie mówiąc o zwykłych prezentach z powodu pierwszego ząbka, la Catiche dostała pierścionek, broszkę i złote kolczyki. Była najstrojniejszą mamką na Polach Elizejskich, paradowała we wspaniałych pelerynach aż do ziemi, w bogatych czepkach z dużemi wstęgami, najeżonych przy głowie wielkiemi szpilkami, połyskującemi na słońcu. Żadna dama nie spacerowała z tak okazałem próżniactwem. La Catiche wyłudzała podarki nie tylko dla siebie, lecz i dla swojego męża i córki, każdego tygodnia posyłając im paki pośpiesznym pociągiem. Gdy nadeszła wiadomość, że jej niemowlę, odwiezione na wieś przez la Conteau, umarło, dano jej pięćdziesiąt franków, jakby dla zapłacenia poniesionej przez nią straty. Lecz trwoga padła, gdy mąż przybył odwiedzić żonę. Uradzono, że ani na chwilę nie pozostawi się ich w odosobnieniu i sypnięto hojnie pieniędzmi, odsyłając coprędzej męża z powrotem. Bo cóżby to było, gdyby la Catiche zaszła w ciężę! — a zdarzały się tego rodzaju objawy pomiędzy mamkami u znajomych państwa Séguin; właśnie niedawno hrabina d’Espeuille im opowiadała, że mamka, którą u nich pilnowano z nadzwyczajną ścisłością, zaszła w ciążę ku ogólnemu przerażeniu i wykryto, że zdołała miewać schadzki ze stangretem pani. La Catiche była oburzona niegodziwością tej kobiety i ta jej surowość podniosła ją w opinii państwa a ponieważ Andrea co raz była tłustsza i silniejsza, mamka stanęła u szczytu władzy, tyranizując w domu wszystkich bez wyjątku.
W dniu, w którym przyszedł Mateusz dla podpisania aktu sprzedaży, mocą której stawał się właścicielem pawilonu w Chautebled, oraz dwudziestu hektarów pobliskiego gruntu, z prawem skupienia całej majętności na obmyślonych i wyszczególnionych warunkach, zastał Séguin’a wybierającego się do Hawru, gdzie nań oczekiwał jego przyjaciel, bogaty anglik, właściciel pięknego jachtu. Zamierzali razem puścić się w podróż dla przyjemności, okrążając brzegi Francyi i Hiszpanii. Mówiono, że ci panowie zabierają z sobą wesołe towarzyszki wycieczki, mającej trwać około miesiąca.
— Opuszczam na jakiś czas Paryż — mówił Séguin do Mateusza — bo szansa się przerwała i ciągle przegrywam... Życzę ci powodzenia, kochany panie. Twój projekt kupna Chantebled bardzo mi się podoba i możesz wierzyć, że szczerze się interesuję próbą, jaką chcesz tam zrobić...
Wyszedłszy, Mateusz podążał Polami Elizejskiemi, by jaknajprędzej uwiadomić Maryannę o spełnionym fakcie kupna; czuł się tem wzruszony jako ważną odmianą w życiu dotychczasowem; odważył się na to po długich namysłach a teraz miał serce przepełnione wiarą i nadzieją w niezawodność powodzenia. W tem, przy bocznej, pustej alei, ujrzał szczególniejszy widok. W stojącej dorożce poznał profil Santerre’a podczas gdy zawoalowana kobieta, szybko wsiadłszy, zajęła przy nim miejsce. Czyż to nie Walentyna? Był najmocniej o tem przekonany, gdy dorożka z zapuszczonemi storami, znikła wśród drzew.
Lecz inne jeszcze miał spotkanie. Idąc główną aleją, zobaczył Gastona i Łucyę jak zwykle zmęczonych i wątłych; ze znudzeniem czekali, by Celestyna, pod której byli nadzorem, skończyła się śmiać i rozmawiać z subiektem z korzennego sklepu. O kilkanaście kroków dalej, rozsiadła się la Catiche z Andreą na kolanach, strojna jak cudowny obraz, tronowała, z góry na wszystkich spoglądając i połyskując na słońcu złotem szpilek i czerwonością wstęg, ciągnących się od czepca aż na żwirowaną ulicę parku. Mateusz przyśpieszył kroku, pragnąc jaknajprędzej być u siebie w Chantebled.




V.

W dniu rozpoczęcia pierwszych robót w polu, Maryanna z Gerwazym na ręku przyszła usiąść przy pracujących, by patrzeć ze wzruszonem sercem na Mateusza, rzucającego się z wiarą i nadzieją na wykonanie wielkiego dzieła. A był to jasny, ciepły dzień czerwcowy opromieniony czystem niebem zachęcającem do niezmąconej ufności. Ponieważ był to dzień szkolnego wypoczynku, więc dzieci bawiły się pomiędzy trawami i słychać było cienki głosik Rózi, wesoło spędzającej się za braćmi.
— Może chcesz pierwsza ruszyć ziemię motyką? — spytał Mateusz.
Lecz Maryanna pokazując mu swoje niemowlę, odpowiedziała:
— Nie! nie! ja mam swoje zajęcie... Ty borykaj się z ziemią... Ty, ojciec!
Mateusz miał dwóch ludzi pod swoja komendą, lecz sam był gotów dać wysiłek własnych muskułów dla urzeczywistnienia idei tak długo piastowanej i dojrzewającej w jego głowie.. Mądrą przezornością powodowany, zapewnił sobie rok wolny od wszelkiego rodzaju wypłat, dopuszczając do udziału w zyskach tych, którzy mu przez ten czas zobowiązali się pomagać pracą i kredytem; mógł więc wolny od długów i bieżących materyalnych kłopotów, całkowicie się poświęcić przygotowaniu ziemi w oczekiwaniu pierwszych zbiorów. Czuł, że życie postawił na kartę tego przyszłego żniwa, którego ziemia może mu odmówić, pomimo zabiegów i pracy. Lecz wiernie obstawał przy wierze zwycięztwa, bo kochał, bo chciał. Ta twórcza energia rozwinęła się w nim wraz z poczęciem ostatnio urodzonego dziecka a odtąd opanowywała go coraz namiętniej z niesłychaną potęgą. Pomimo, że pozostał łagodnego usposobienia, nazywano go teraz upartym z powodu obstawania przy szalonym pomyśle użyźnienia jałowego gruntu w Chantebled; słuchał tych zarzutów śmiejąc się i odpowiadając, że może wyrobi się na dobrego profesora kształcenia woli, by działać i tworzyć. Któregoś poranku zabawił Maryannę oznajmiając, że odkrył przyczynę dlaczego mają tyle dzieci a chcą ich mieć jeszcze więcej. Czyż nie była to z ich strony wola, energia, czyn ludzki i żyjący, najpotężniejszy na świecie, bo dążący do rozrostu i zwycięztwa życia?...
— A więc niechaj będzie jak chcesz! — zawołał z przejęciem. Oby ziemia była nam dobrą, opiekuńczą matką!
To rzekłszy, odwalił motyką pierwszą bryłę przyszłego pola. Działo się to nalewo od ich mieszkalnego pawilonu, w zakątku obszernego płaskowzgórza, zabagnionego źródliskami i zarosłego wikliną. Przedewszystkiem chciał zdrenować kilka hektarów a skanalizowane źródła skierować ku piasczystym, zaschłym stokom, opuszczającym się aż do linii kolei żelaznej. Uważne zbadanie okolicy oddawna pozwoliło mu wywnioskować, że ta robota łatwa będzie do wykonania, dzięki szczęśliwym okolicznościom położenia i natury gruntu. Właśnie to odkrycie ostatecznie go zdecydowało, również jak pewność, że pod cienką powłoką naniesionego piasku, znajduje się czarnoziem, który orką wydobyty na wierzch, da pola niezrównanej urodzajności. Zatem pierwsze uderzenie motyką o tę ziemię było czynem odkrywcy i twórcy, rozpoczynającego ujście źródłom, których wody uwięzione na płaskowzgórzu, dadzą mu zdrowie, spływając i użyźniając suche grunta położone poniżej a nieurodzajne skutkiem nadmiernego pragnienia.
Gerwazy zaczął krzyczeć, mając apetyt zaostrzony świeżością powietrza. Miał teraz przeszło trzy miesiące, był bardzo tęgi i żarłoczny. Rósł szybko, jak młode drzewa w sąsiednim lesie, był zdrów i silny, nie wypuszczał z łapek to co niemi zdołał pochwycić, oczy miał wielkie, ciekawie patrzące, naprzemian pełne łez, albo śmiechu a usta zawsze chciwie roztwarte jak dzióbek pisklęcia i przeraźliwie krzyczące, jeżeli matka zbyt długo kazała im czekać.
— Tak, tak, wiem, że jesteś i wiem czego chcesz. Masz, ale się uspokój zaraz, bo krzyczysz, aż uszy bolą!..
Rozpięła stanik i dała mu piersi. Słychać teraz było tylko łapczywe cmokanie dziecka, które pomrukiwało jak uszczęśliwione kociątko, zatykając się z pośpiechu, gniotąc białe piersi, by zdobyć jeszcze więcej mleka. Dobroczynne źródło sączyło się obficie, nieustająco. Lekki szmer spływającego mleka odzywał się bez końca; spływało ono niosąc z sobą życie, podczas gdy Mateusz przy pomocy dwóch ludzi, rozkopywał ziemię, dla przygotowania spadku wodom mającem nieść orzeźwienie obszarom leżącym w odrętwieniu i wyczekującym chwili odrodzenia.
Wyprostował się, obtarł pot z czoła, mówiąc ze spokojną pewnością:
— Jest to rzemiosło jak każde inne, potrzebuje więc wprawy. Ale za kilka miesięcy zdołam się przemienić w zupełnego chłopa. Czy widzisz kałużę zarosłą zielenią? Otóż źródło, które ją tworzy, znajduje się pod tą kępą trzciny. Więc gdy przekopiemy rów, aż do tego miejsca, zobaczysz, jak kałuża opadnie a ze źródła tryśnie woda, która popłynie daleko, zapewniając urodzajność przyszłych pól naszych!
— Ach — zawołała Maryanna — niechaj że zapłodni te wszystkie kamieniska, bo niema nic smutniejszego jak takie obumarłe ziemie. Jakże się one uszczęśliwią, mogąc zaspokoić pragnienie i stać się urodzajnemi!
Nagle przestała mówić i śmiejąc się, spojrzała z wymówką na syna, łając go:
— Słuchaj, malcze, nie ciągnij tak mocno!.. Trochę cierpliwości! przecież wiesz, że to wszystko jest dla ciebie!
Szpadle dwóch pracujących ludzi, pobrzękiwały raźnie, odrzucając ziemię, rów się pogłębiał i wydłużał w gliniastym gruncie i niezadługo popłynie tędy woda, ściekając ku sąsiedniem wydmom. Z piersi matki mleko nie przestawało się sączyć w łakome usta dziecka, szemrząc zcicha, jak niewyczerpane źródło wieczystego życia; płynęło, by tworzyć zdrowe ciało, przyszłą myśl, pracę i siłę. Szmer tego źródła złączy się zaraz ze szmerem wyswobodzonego zdroju, który wtedy rozleje się ku spieczonem wyczekującem go ziemiom a będzie to wtedy jedna i ta sama rzeka, niosąca życie całości ziemi; rzeka karmiącego mleka wzbierającego żyły świata; rzeka bez wytchnienia tworząca i odradzająca młodość z każdą nową wiosną.
W cztery miesiące później, gdy Mateusz wraz z pomocnikami ukończył jesienną orkę, przystąpiono do zasiewu. Maryanna znów się tutaj znalazła w dzień łagodnie pogodny i jeszcze dość ciepły, by mogła usiąść na trawie i dać piersi małemu Gerwazemu. Miał teraz blizko osiem miesięcy. Rósł nieledwie w oczach, z każdym dniem sił mu przybywało i ku radości matki, coraz więcej ciężał na jej ręku, gdy go przytulała do ciepłej piersi, z której czerpał swe istnienie. Nie był jeszcze od niej oderwany, tak jak ziarno złączone z ziemią, dopóki nie dojrzeje na roślinie, która je wydała. Powiew listopadowego powietrza zapowiadającego zbliżającą się zimę, oziębił delikatną twarzyczkę dziecka, ukryło ją więc w ciepłą pierś matczyną, ssąc w cichości, jakby rzeka życia głębiej się zanurzyła we wnętrzu ziemi.
— Zimno ci, malcze? — mówiła do niego Maryanna. — Już niedługo nie będzie można jadać na otwartem powietrzu!
Mateusz, przepasany workiem napełnionym ziarnem, wracał w ich stronę, rytmicznym gestem rzucając zasiew na spulchnioną ziemię. Dosłyszawszy odezwanie się żony, rzekł:
— Niechaj ssie zdrowo, niechaj śpi smacznie... a gdy ciepłe słońce powróci, będziemy z niego mieli tęgiego żeńca...
Wskazując na zasiewane pole, dodał:
— To wszystko wzrośnie i dojrzeje gdy nasz Gerwazy zacznie chodzić i mówić... Patrz, moja ukochana! patrz, cośmy już zdobyli!
Z usprawiedliwioną dumą spoglądał na swoją pracę. Już cztery do pięciu hektarów płaskowzgórza wykarczował z zarośli, wyswobodził z bagnisk i zrównał w obszerne pole ciemnego, mocnego gruntu, poprzecinanego rowami, któremi odpływała woda ze źródeł ku sąsiedniem piaszczystem nizinom. By te zamienić w urodzajne zagony, należało poczekać, by nasiąkły wilgocią. Będzie to praca na następne lata, praca powolnego powoływania do życia całego obszaru zaniedbanego, opuszczonego majątku Chantebled. Na początek należało się zadowolić temi kilku hektarami, z których zbiór udowodni słuszność pokładanej wiary i pozwoli wyżyć do obfitszych plonów na liczniejszych polach.
— Wieczór się zbliża... trzeba się śpieszyć.
Rzekłszy to, oddalił się, w dalszym ciągu rzucając pełne garście ziarna rozpraszającego się w rytmicznym, szerokim rozmachu. Maryanna patrzała za odchodzącym, szczęśliwa i uśmiechnięta a mała Rózia zapragnęła naśladować ojca. Poszła więc za nim i podnosząc ziemię garstkami podrzucała je ku niebu. Bracia to dostrzegłszy, zbiegli się ku niej, najpierwej Błażej i Denizy a potem i Ambroży. Wszyscy czworo sieli teraz zawzięcie, śmiejąc się z uradowania i kręcąc się z tyłu za ojcem, jak stado wesołych ptasząt. I zdawało się przez chwilę, że Mateusz tym samym rytmem powierzającym ziemi zasiew przyszłego plonu, sieje i te ukochane swoje dzieci, mnożąc je bez liku, do nieskończoności, by wyrósł lud przyszłych siewców, zrodzony z tego samego gestu, zaludniając świat cały.
Niespodziewanie, Maryanna ujrzała przed sobą państwa Angélin, ową rozkochaną w sobie parę małżonków, którzy z zamiłowaniem lubili odbywać długie, samotne przechadzki. Teraz, przed zimą, przed zamknięciem się na całą zimę w domku w Janville, spędzali wszystkie pogodne dni w żółknącym, jesiennym lesie, żegnając ścieżki, pełne ich miłosnych szeptów i uścisków. Zdawało się, że przytuleni do siebie, błąkali się po odludnych pustkowiach, tak dalece upojeni swą miłością, iż nic prócz siebie dojrzeć nie byli w stanie. Właśnie i teraz niespodziewanie zbudzili się z rozmarzenia, zdziwieni spotkaniem oraz widokiem tej nowej ziemi, o której uprawie niejednokrotnie już słyszeli. Mateusza uważali za oryginała, który zamiast kochać ziemię i chcieć i ją zapładniać, powinien był poprzestać na kochaniu swojej ślicznej żony. Lecz wszystko, co odnosiło się do innych w rzeczywistości, daleko było po za niemi.
Jednakże wdali się w rozmowę, udając, że się zachwycają osiągniętym rezultatem, lecz mówili tylko przez uprzejmość. Żyjąc w miłosnem rozmarzeniu, ujmującymi byli pragnieniem, by za ich przykładem wszyscy byli równie szczęśliwi. Dotychczasowo życie ich było uroczą idyllą. Ona cała pochłonięta upojeniem, że jest ubóstwianą kochanką swojego męża, on rozkochany, zdrów, bogaty i tylko chwilowo zmuszający się do malowania wachlarzy, by na nich utrwalić postać ukochanej kobiety i otoczyć ją kwiatami, które lubiła.
Pani Angélin stała oparta na ramieniu męża, z głową przytuloną do jego piersi; zadumała się, patrząc na Mateusza, który przywitawszy się z niemi, siał dalej, rzucając ziarno szerokim gestem ręki. Może bawił ją widok czworga dzieci, podążających za ojcem i naśladujących jego ruchy mnóstwem drobnych rąk, wyciągających się w górę; lecz niespodziewanie zaczęła mówić głosem powolnym, dopełniając jakieś własne myśli:
— Umarła mi niedawno ciotka... siostra mojej matki. Jestem przekonana, że umarła ze zmartwienia nad swoją bezdzietnością. Wyszła zamąż za wysokiego, pięknego mężczyznę, sama była również jak on zdrowa, piękna i wysoka... Pamiętam, jak rozpaczała z zazdrości, widząc drobne, brzydkie kobiety otoczone rojem dzieci. Mąż jej dorobił się znacznego majątku, posiadali więc wszystko, pieniądze, zdrowie, urodę, przyjaźń ludzką.. A jednak to wszystko jakby dla nich nie istniało... zawsze ich widziałam smutnych, z upragnieniem tęskniących za córką, albo synem... za potomstwem, któreby rozweseliło pustkę ich domu... A kłopotać się tem poczęli zaraz w pierwszym roku po ślubie, zrazu zdziwieni, że nic się nie zapowiada a następnie zaniepokojeni w miarę, jak upływały lata ciągłej bezpłodności. Wreszcie ogarnęła ich trwoga i zamieniła się w rozpacz, gdy rzeczywistość im dowiodła, że nigdy dziecka mieć nie będą. Nie możesz sobie wyobrazić, moja droga, czego oni nie próbowali, byle podtrzymać nadzieję dziecka... Radzili się doktorów, jeździli do wód, zażywali przeróżne lekarstwa... przez piętnaście lat trwała ta uporczywa ich walka... ale powoli zaczęli powątpiewać, wreszcie wstydzić się swoich wysiłków i kryć się ze swoją bezpłodnością, jak z hańbiącem piętnem. Jedynem pocieszeniem w ich niedoli było to, że nie przestali się kochać i że jedno drugiego nie obwiniało, jako winowajcę nieszczęścia. Dzielili wspólność swego bólu, jak biedne istoty zarównie ciężko dotknięte. A wiem o innem małżeństwie, gdzie bezpłodność zamieniła życie w piekło, bo ani mąż, ani żona, nie chcieli brać na swoje konto przyczyny zła, całość winy przypisując drugiemu... Ach, biedna, kochana ciotka!... Zawsze ją widzę w żałobie... we łzach... pogrążoną w rozpaczy brakiem macierzyństwa... ach... jakże ona nas całowała, nas, dzieci swojej siostry, gdyśmy jej składali noworoczne powinszowania. Gasła z umartwienia, z wyrzutów, jakie sobie bezustannie czyniła... a teraz jestem pewna, że zgaśnie niedługo jej biedny mąż, który opuszczony, osierocony śmiercią żony, wygląda jak zbłąkany wśród bezludnej pustyni.
Zapanowało milczenie i zdawało się, jakby chłód ny dreszcz łagodnie przebiegł po szarem listopadowem niebie.
— Ale mnie się zdaje — odezwała się Maryanna — że ty sama nie chcesz mieć dzieci...
— Ja nie chcę mieć dzieci? Któż to mógł tobie powiedzieć! Nie chcę mieć teraz dziecka, bo wszystko powinno się odbywać we właściwym czasie... Jesteśmy oboje młodzi, więc tymczasowo pragniemy się nacieszyć naszą miłością... Ale gdy przyjdziemy do rozsądku, zobaczysz! Chcemy mieć aż czworo, dwie córki i dwóch synów!...
Dźwięczny, miły śmiech, rozkochanej młodej kobiety, rozległ się zcicha i nagle przygasł a wśród zapadłego milczenia, tchnął chłód od ziemi, zasypiającej już na zimowy spoczynek.
— A jeżeli za długo będziecie odkładać — rzekła znów Maryanna — i jeżeli będzie zapóźno urzeczywistnić wasze pragnienie?
Pani Angelin na nią spojrzała zdziwiona i zaczęła się zanosić wesołym śmiechem.
— Co też ty mówisz! Mybyśmy mogli nie mieć dzieci, gdy zechcemy! Ach, wiesz, jesteś zabawna!
Zamilkła zakłopotana, rumieniąc się na myśl różnych przypuszczeń, jakie mogły były powstać w głowie Maryanny. Więc przytuliła się pieszczotliwie do męża i jak rozmiłowana gołąbka, szepnęła półgłosem:
— Broń się... ona na ciebie napada... broń się, mój najdroższy... Czy słyszałeś, co powiedziała?.... Że my nie będziemy mogli mieć dzieci!...
— To jakbyś pani powiedziała — zawołał z żywością Augelin — że nie wyrośnie ani jeden kłos zboża na tem polu, zasiewanem przez męża pani!
Obie kobiety roześmiały się zarumienione i spłoszone. Mateusz doszedłszy na kraniec pola, zawrócił, również jak dwaj pracujący z nim pomocnicy. Szli równo na jednej linii, rzucając ziarno szerokim gestem, zapełniającym horyzont; powierzali zasiew zoranej ziemi, by je przechowała i użyźniła w swem łonie a po tygodniach tajemniczej pracy, zakiełkuje ono, zazieleni się nad ciemną niwą, by później dojrzeć pod gorącem słońcem wiosny i lata.
Na łonie Maryanny spoczywający Gerwazy, ssał powoli, prawie w uśpieniu. Usteczka jego ciągnęły zlekka pierś matki, więc pokarm prawie przestał płynąć, źródło mleka szemrało tak cicho, że zaledwie dosłyszeć je można było a jednak żyło, jak to ziarno na zimę ziemi powierzone i karmione wieczystym zdrojem życia, płynącym w żyłach ziemi.
W dwa miesiące później, w styczniu, w dzień mroźny, do pawilonu zamieszkanego przez Mateusza i Maryannę, weszli Beauchêne i Séguin, którzy wybrali się na polowanie na kaczki, licznie się gnieżdżące w bagniskach jeszcze nie zdrenowanego płaskowzgórza. Była to niedziela i cała rodzina była zebrana w obszernej kuchni, rozweselonej żwawo palącem się ogniskiem. Przez okna widać było daleko ciągnące się równiny, przysypane białym szronem, zastygłe i uśpione w kryształowych oponach, wyczekujące zmartwychwstania pod ciepłem, wiosennem słońcem. Gdy nadeszli goście, Gerwazy spał w białej jak śnieg kołysce, ociężały senną zimową porą, lecz tłusty i różowy i jak ziemia wyczekujący przebudzenia, by się ukazać z nabraną siłą podczas długiego wypoczynku.
Po wesoło spożytem południowem śniadaniu, rodzina pozostała zebrana dokoła ogniska; ale czwórka dzieci obsiadła stolik pod jednem z okien i pogrążyła się w tworzeniu dzieła, które ją zachwycało. Bliźnięta, Błażej i Denizy, przy pomocy młodszego brata Ambrożego, budowali wieś, klejąc ją pilnie z kawałków kartonu. Stawiali domki, ratusz, kościół i szkołę. A Rózia, której wzbroniono używania nożyczek, podawała klajster, smarując się nim, aż po same włosy. Głęboka cisza była przerywana ich śmiechami a ojciec z matką usiadłszy obok siebie w pobliżu ognia, wypoczywali z rozkoszą po ciężkiej pracy całego tygodnia. Pędzili teraz życie prawdziwie wieśniacze; pozbawione wszelkiego zbytku, lecz promiennie szczęśliwe, bo nieledwie że nie rozłączali się z sobą. Wygląd kuchni, w której zimową porą najchętniej przebywali, był wesoły, świadczący zarazem o prostocie życia rodziny, która jakby przyrósłszy do ziemi, zadawalała się prostaczą, łatwą dolą, bez żalu wyrzekłszy się sztucznych zapotrzebowań, drobiazgowych ambicyj i miejskich przyjemności. Żaden majątek, żadna władza, nie mogłyby dać tej słodyczy, tego spokoju, czego tutaj było pełno. Popołudniowy dzień niedzielny, płynął w błogości familijnego szczęścia, podczas gdy ostatnio urodzone dziecko, jeszcze niemowlę, spało cichutko snem smacznym, lekko poruszając usteczkami za każdym oddechem.
Beauchêne i Séguin wpadli tu jak niepowodzeniem dotknięci myśliwi, znużone mając nogi a twarze i ręce zdrętwiałe z mrozu. Wśród okrzyków zdziwienia, z jakiemi ich tutaj witano, zaczęli wyrzekać na niedorzeczną myśl swoją, by opuszczać Paryż w dzień tak wyjątkowo zimny.
— Wyobraź sobie — rzekł Beauchêne do Mateusza — żeśmy nie zobaczyli ani jednej kaczki. Zapewne i kaczkom jest za zimno, by spacerować w taki mróz jak dzisiaj... Strach, jaki lodowaty wiatr dmie tam na górze nad bagniskami, otrząsając szron z zarośli i sypiąc nim prosto w oczy. Ani myśleć o polowaniu... woleliśmy wyrzec się zwierzyny... a teraz państwa poprosimy o szklankę gorącego wina i wracamy do miasta.
Séguin był w jeszcze gorszym humorze. Stał przy ogniu, by rozgrzać się trochę i podczas gdy Maryanna zajęta się grzaniem wina, zaczął mówić o wykarczowanych polach, koło których dopiero co przeszedł. Z powodu mrozu i grubej warstwy szronu, nie mógł dojrzeć śpiącego w ziemi zasiewu a nic nie rozumiejąc spraw mających styczność z rolnictwem, zachmurzył się, nabrawszy przekonania, że próba Mateusza jest rzeczą nieudaną a więc że on zrobił zły interes i nigdy zapłaconym nie będzie. Będąc pod tem wrażeniem, pozwolił sobie na ironię.
— Wiesz, mój drogi — rzekł do gospodarza domu — zdaje mi się, żeś napróżno stracił sporo czasu i wysiłku, chcąc zająć się rolnictwem. Widziałem wykarczowane grunta, ale wątpię, by to mogło na co się przydać. Doprawdy, dziwię się, że masz nadzieję zbierać zboże na przegniłej ziemi, która od wieków leży odłogiem i nie chce nic innego rodzić, jak chwasty i zarośla.
— Trochę cierpliwości — odrzekł spokojnie Mateusz. — Poczekaj do czerwca i wtedy przyjedź zobaczyć...
Beauchêne przerwał ich rozmowę
— Zdaje mi się, że jest pociąg do Paryża o godzinie czwartej... Spieszmy się więc, bo przyznaj, Sêguin, że byłbyś zły, gdybyśmy się spóźnili na kolej w Janville?...
To mówiąc, spojrzał znacząco, jak kamrat wiadomego spisku. Musieli wspólnie coś zprojektować, pragnąc wyzyskać dzień swobodny, gdy żony obudwóch są przekonane, że są zajęci polowaniem. A gdy wino wypili, ogrzali się, zaczęli szydzić po przyjacielsku:
— Podziwiam was, moi drodzy — rzekł Beauchêne — że wy możecie wyżyć, wytrzymać w takiem pustkowiu podczas zimy! Jabym umarł z nudów! Jestem zwolennikiem pracy, ale cóż u dyabła, by człowiek w nagrodę nie mógł się zabawić!
— My się wybornie tutaj bawimy! zawołał z przekonaniem Mateusz, spoglądając dokoła na ściany wiejskiej izby, będącej kuchnią i ulubionem miejscem zebrania całej rodziny.
Goście mimowoli spojrzeli wraz z nim na te ściany pełne półek i gospodarskich sprzętów, na proste drewniane stołki i stoły, na dzieci w dalszym ciągu budujące kartonowe domki i nie zważające na przybyłych dwóch panów, którzy je na powitanie obdarzyli bezmyślnym całusem. Zapewne, że Séguin i Beauchêne nie byli zdolni pojąć, jakiego rodzaju przyjemność można znaleźć w tak ubogiem otoczeniu, bo znacząco pokręcili głowami, powstrzymując drwiące uśmiechy. Był to dla nich nadzwyczajny jakiś sposób życia, oznaczający dziwne zamiłowania mieszkających tutaj ludzi.
— Zobaczcie panowie mojego Gerwazego — rzekła uprzejmie Maryanna. — Tylko ostrożnie... proszę mi go nie obudzić...
Przez grzeczność pochylili się nad kołyską, dziwiąc się, że dziesięciomiesięczne dziecko może być tak silnie rozwinięte. I jest grzeczny, śpi. Ale zapewne gdy się budzi, musi wrzeszczeć, aż uszy bolą? lecz jeżeli piękne, zdrowe niemowlę wystarcza ludziom do szczęścia, to doprawdy dziwić się należy, iż wogóle wszyscy się wystrzegają posiadania podobnego skarbu. Zawrócili w stronę komina i grzejąc się przed ogniem, ze skrytą niecierpliwością wyczekiwiali chwili podążenia z powrotem do Paryża.
— Więc naprawdę nie możecie z nami zostać na obiad?.. pytał Mateusz.
— O nie! nie możemy! odpowiedzieli jednogłośnie.
Lecz dla złagodzenia niegrzeczności tego okrzyku, Beauchêne zaczął żartować, przyjmując zaprosiny na później, gdy latem wieś stanie się możliwą.
— Słowo honoru, nie możemy zostać, bo mamy ważne interesa do załatwienia dziś w Paryżu... Ale gdy będzie ciepło, przyjedziemy tu z naszemi żonami i z dziećmi na całe popołudnie. Pokażesz nam wtedy swoje pola i przekonamy się, czy rzeczywiście miałeś słuszność, osiadając na tem pustkowiu. Tymczasem życzę ci powodzenia. Do widzenia, kuzynko. Do widzenia, malcy a pamiętajcie, że dzieci powinny zawsze być grzeczne.
Nastąpiły pożegnalne uściski, całusy i dwaj paryżanie znikli, podążając na stacyę kolei żelaznej. Gdy znów zapadła głucha, lecz słodka wiejska, zimowa cisza, Mateusz siedział jak przedtem tuż obok Maryanny, dzieci kończyły budowanie wioski, smarując się klajstrem a Gerwazy spał smacznie w głębi swej białej kołyski. Czy im się tylko zdawało, że odwiedzili ich goście z Paryża, przynosząc z sobą echa gorączkowego, niezdrowego tamtejszego życia? a może tylko wspomnienia chwilowo wionęły na ich łagodne, ciche szczęście? Po za oknami okolica stała sztywno zmrożona; lecz palący się ogień na kominie ocieplał izbę, śpiewając nadzieję powrotu skwarnego słońca. Zadumany Mateusz, nagle zaczął mówić, jakby teraz dopiero znalazłszy odpowiedź na mnóstwo pytań, które dotąd napróżno sobie stawiał.
— Wiesz, dlaczego tym ludziom jest źle, pomimo, że mają tyle danych do szczęścia?.. Oni nie kochają, oni są niezdolni kochać. Pragną pieniędzy, władzy, zaspokojenia ambicyi, zmysłów i wszystko to mieć mogą, ale nie umieją kochać, nie rozumieją miłości. Ci mężowie zdradzający żony, nawet kochanek swoich nie kochają... Nigdy nie płonęli prawdziwą miłosną żądzą, boską żądzą będącą duszą świata, ogniem wieczystego istnienia. A to objaśnia wszystko. Kto nie posiada żądzy, kto nie kocha ten nie może mieć odwagi i siły. Czyny i twórczość wypływają z miłości. Jakże chcieć, by ludzie dzisiejsi pragnęli mieć liczne rodziny, kiedy nie mają miłości, która jest czynnikiem życia! Okłamują się więc, oszukują, bo nie kochają! Cierpią, stopniowo chylą się ku najmizerniejszemu upadkowi moralnemu i fizycznemu, bo nie kochają! A rezultatem takiego stanu rzeczy jest rozpadanie się zgniłego społeczeństwa, rozpadanie się coraz gwałtowniejsze, jak to na własne oczy codziennie widzimy. Wreszcie znalazłem tę prawdę, której tak długo szukałem. Ach tak, tylko żądza, tylko miłość, przynoszą nam zbawienie! A kto kocha, kto działa, kto tworzy, ten jest rewolucyjnym zbawcą, ojcem ludzi, mających świat odrodzić!
Nigdy tak jasno nie zrozumiał jak w tej chwili, że on i jego żona byli odmienną od innych parą małżonków. Uwydatniało się to obecnie w jego umyśle z nadzwyczajną siłą; narzuciły mu się porównania ich życia tak prostego, bez zazdrości dobrobytu innym, pogardy jaką mieli dla zbytku, dla używania i próżności błyszczenia w świecie. Ich wspólna ochota do pracy i czynu, godzenie się z trudnościami życia, które oboje miłując, czcili miłością, stanowiło siłę, ich szczęście było źródłem energii, krzepionej boską żądzą posiadania się jaką niezmiennie i wzajemnie płonęli. Jeżeli później okaże się, że zwycięztwo po ich stronie stanęło, jeżeli pozostawią po sobie dokonane dzieła zdrowia, szczęścia, to jedynie dlatego, że posiadali moc miłości, odwagę płodzenia ludzi, liczną rodzinę powstałą z nich, jako żniwo dla dalszego podboju świata. Oczywistość tych prawd rozegzaltowała go, rozpłomieniając krew w żyłach i pochylił się ku żonie wzruszonej jego słowami, by miłośnie ucałować jej usta. Boski żar miłości ogarnął ich oboje. Lecz pomimo, że omdlewała rozpieszczona i oczy jej pałały, patrząc na niego, wysiłkiem woli powstrzymała go, by z łagodnym uśmiechem rzec ze słodkim wyrzutem:
— Uspokój się, bo Gerwazego obudzisz... Później... gdy on przestanie mnie potrzebować...
Pozostali przy sobie, trzymając się za ręce i mocno ściskając dłonie, milczeli, pogrążeni w miłosnem upojeniu.
Zmrok zapadał, wzmagając spokój panujący w izbie. Dzieci cieszyły się uszczęśliwione, dokończywszy kleić projektowaną wioskę i stawiając patyczki pomiędzy domkami, utrzymywały, że są to zielone drzewa. Mateusz i Maryanna ogarnąwszy wzrokiem rozbawione dzieci, patrzyli po za okno, ku polom przysłoniętem białością szronu a przechowującem ziarna, z których wyrośnie bogate żniwo; następnie wzrok ich powrócił i spoczął na kołysce z ich ostatnio urodzonem dzieckiem, kołysce, w której także spała nadzieja.
Znów upłynęły dwa długie zimowe miesiące. Gerwazy ukończył pierwszy rok życia a piękne, słoneczne dni rozpoczynającej się wiosny budziły ziemię z uśpienia. Któregoś poranku Maryanna poszła z dziećmi na spacer w stronę płaskowzgórza, pewna, że tam zastanie Mateusza. Aż przystanęła z podziwiania nad przemianą, jaką słońce wywołało na polach, zdobytych na dawnych bagniskach. Pole było jakby rozpostartym, olbrzymim dywanem z zielonego aksamitu, zboże rosło gęsto i zdrowo, chociaż było jeszcze delikatnej, szmaragdowej barwy. Zbiór zapowiadał się cudownie, zdumiewająco. Zebrana rodzina wpatrzyła się z radością w tę spodziewaną płodność pracy, w tę zapowiedź spełnienia się nadziei a radość ojca i matki jeszcze zwiększała rzeźkość Gerwazego, który wyswobodzony z więzów pierwszego niemowlęctwa, budził się do samoistnych ruchów, coraz wyraźniej wzmagając się na siłach. Ponieważ zanadto kręcił się leżąc w wózku, matka go wyjęła i próbowała postawić na ziemi, wtem wyrwał się do lotu i chwiejąc się, postąpił kilka kroków, by łapkami uczepić się o nogi ojca. Była to pierwsza jego próba, więc rodzice zawołali z niezmierną uciechą:
— Chodzi!.. sam chodzi!...
Ach, te pierwsze zapoczątkowania woli dziecka! te pierwsze po sobie następujące objawy: jak pierwsze spojrzenie, pierwszy uśmiech, pierwszy krok, ileż one przynoszą radości sercom kochającej się pary rodziców! Są to rozkoszne etapy wyczekiwane przez nich, niecierpliwie spodziewane, witane okrzykami tryumfu, jakby każda była nowem zwycięztwem, nową zdobyczą, bogacącą wstęp do dalszego istnienia. Już widzą dziecko dorastające, już stało się człowiekiem! Ach a pierwszy ząbek, wyżynający się jak koniec igły z różowego dziąsła; a pierwsze wybełkotane słowo „mama“, albo „papa“, które to słowo tylko rodzice w pierwszej chwili rozumieją, bo dla innych jest ono zgubione w powodzi niesformowanych dźwięków, które można raczej porównać do mruczeń kociątka, do szczebiotu ptaszyny, lecz nie do wyrazistej ludzkiej mowy. Ach te wiecznie odtwarzające się sceny pierwszego dzieciństwa! zawsze jednakie a zawsze wywołujące zachwyt i wzruszenie ojca i matki w podziwie tego rozkwitu ich ciała i duszy!
— Poczekaj! — zawołała Maryanna — on teraz powróci do mnie... Gerwazy!.. Gerwazy!.. chodź... chodź...
I dziecko wróciło, trochę się chwiejąc, próbując raz i drugi, aż wreszcie puściło się i wykonało powtórnie cztery kroki, rozłożywszy ramiona i machając niemi w powietrzu jak pomocniczemi wahadłami.
— Gerwazy!... Gerwazy!... wołał znów Mateusz.
Dziecko znów wróciło. Ponowiono z dziesięć razy tę próbę, każdą taką podróż malca przyjmując z okrzykami radości, znajdując, że jest milutki, pocieszny, niezrównanie zabawny.
Lecz czwórka starszych dzieci zanadto się rozdokazywała z uciechy i zaczęła naprzykszać się Gerwazemu, chcąc go wciągnąć do swojego kółka, więc Maryanna wzięła go na ręce, by usiąść z nim na młodocianej trawie i dać piersi, bo jak mówiła, zasłużył na to, chociaż właściwa jego godzina jeszcze nie zupełnie nadeszła. Lecz był od zawsze gotów i z apetytem rzucił się całą twarzą, z łakomym pośpiechem a wraz powstał szmer życiodajnego, płynącego mlecznego zdroju, który znów spływać począł żyłami świata, by karmić dojrzewające przyszłe żniwa.
Wtem ktoś nadjechał. Bokiem pola biegła boczna, mało uczęszczana droga, skracająca komunikacyę z jedną z sąsiednich wiosek. Jakiś wózek wlókł się powoli, skutkiem dołów i kamieni a powożący chłop tak się zapatrzył na pola pokryte zielonem runem zbóż, iż byłby pozwolił koniowi zboczyć w zarośla, gdyby siedząca przy nim kobieta nie pociągnęła za lejce.
— A więc to pańska robota, panie Froment?..
Mateusz i Maryanna teraz dopiero spostrzegli, że byli to małżonkowie Lepailleur, młynarze z nad rzeki. W całej okolicy drwiono z paryżanina, który osiadł wśród pustkowia w nadziei żęcia zboża w bagnach na płaskowzgórzu. Zwłaszcza Lepailleur drwił z tego śmiałka, wyszydzając niedorzeczność mieszczucha, będącego burżuazem, mającego dobrą posadę w Paryżu a tak głupiego, że woli stać się chłopem i rzucić co miał grosiwa w tę nędzną ziemię, która połknie i jego z żoną i z dziećmi, bez wydania ani jednego kłosa ze zmarnowanego ziarna, jakie pełnemi garśćmi ciskał w to błoto. Na widok zielonego pola, Lepailleur aż zdrętwiał z zadziwienia. Oddawna tędy nie jeździł i nie widział przemian, jakie tu zaszły, zadawalniając się powtarzaniem, że ani jedno ziarno nie wzejdzie, bo ziemia jest zgniła. Złość dławiła go w gardle, gdy spostrzegał, że zasiew rósł gęsto, lecz chociaż zadawało to kłam jego przepowiedni, uparł się tem zawzięciej, udając, że nie wierzy, by zboże tutaj rodziło.
— A więc pan myślisz, że to naprawdę wyrośnie?.. Nie można zaprzeczyć, że wzeszło!... Tak... Ale zobaczymy czy dojrzeje!
A widząc, że Mateusz uśmiecha się spokojnie pewien jak najlepszego plonu, mówił dalej, pragnąc zatruć jego nadzieję:
— Aj, zobaczysz pan, że stanie na mojem... przekonasz się pan, że ziemia to gorzej niż kobieta... i nigdy człowiek nie jest pewien, czy będzie z niej miał pociechę, czy biedę... Ileż razy widziałem takie pola zieleniące się na wiosnę a z kretesem przepadłe, gdy zboże zaczyna się wiązać... byle co a podła ziemia zdradzi tego, który się nad nią zeznoił.. Dość zimnego wiatru... burzy a wszystko przepada... a często nic zgoła niby nie zawadzi a mimo to ziemia zakpi z człowieka i ani ziarnka nie odda z włożonego zasiewu... Lecz pan nie możesz się znać na tych figlach... jesteś za młody a przedewszystkiem nie rolnik... ale nieszczęście nauczy pana niechybnie..
Pani Lepailleur przysłuchiwała się jak zawsze z podziwem, że mąż tak pięknie potrafi mówić, przytakiwała mu głową a chcąc i sama coś powiedzieć, odezwała się do Maryanny:
— Niech pani nie przypuszcza, że mój mąż to wszystko gada ot tak tylko, by państwa zniechęcić... On zna się na rzeczy... I ma racyę gdy mówi, że ziemia nic nie warta... Ziemia to tak nieprzymierzając jak dzieci... Jedne żyją, inne umierają i nie można wiedzieć, które będzie pociechą dla rodziców a które doprowadzi ich do grobu z umartwienia... Ale dobrze wszystko policzywszy, to zawsze więcej się daje, aniżeli się zbiera... i złe nikogo nie minie... Zobaczycie państwo... sami się o tem przekonacie...
Nie odpowiadając, Maryanna podniosła oczy i wpatrzyła się z ufnością w Mateusza, czerpiąc w nim otuchę do spokojnego zniesienia tych złośliwych przepowiedni. Mateusz przez chwilę gniewny wobec takiej ciemnoty sąsiadów, urażony ich zawistnem urąganiem, opanował się i odpowiedział żartobliwie:
— A tak, zobaczymy, przekonamy się... Gdy wasz syn Antoni będzie prefektem a moje dwanaście córek będę wydawał zamąż, zaproszę państwa na ich wesele... bo wtedy na tej ziemi tak dużo rodzić się będzie zboża, że wasz młyn będzie odbudowany i postawicie maszynę parową, by mleć pszenicę rosnącą w moich dobrach...
Ręką, Mateusz zakreślał tak szerokie granice swoich przyszłych posiadłości, że młynarz aż się nachmurzył z gniewu, nie lubiąc, by z niego kpiono. Smagnął konia biczem i wózek ruszył po wyboistej drodze.
— Zboże kiełkujące nie jest zbożem we młynie... Do widzenia i życzę szczęścia...
— Do widzenia i dziękuję za życzenie!
Dzieci rozbiegły się poszukując pierwiosnków wśród mchów i zeszłorocznych liści a Mateusz usiadł przy Maryannie, czując, że drży ze wzruszenia. Nie pocieszał jej, wiedząc, że jest dość silna, by przemódz chwilowy niepokój i obawy, jakie wywołać mogły słowa młynarza i jego żony. Wiedział, że zachwiane jej serce prędzej się uspokoi, gdy przy niej pozostanie, więc przysiadł się tuż obok i patrzał na nią, uśmiechając się do niej. I rzeczywiście zaraz wróciła do zwykłej równowagi i już pogodnie uśmiechnięta patrzała na niego, podczas gdy Gerwazy, który jeszcze nie zważał na złośliwe ludzkie gadaniny, ssał z niezmąconą żarłocznością, pomrukując na znak rozkosznego zadowolenia. Mleko płynęło i płynęło bezprzestanku, a krzepione niem ciało dziecka rosło z dniem każdym, nabierając siły i zdawać się mogło, że mleko w obfitości płynące łączyło się z sokami ziemi, napełniając świat, karmiąc życie potęgujące się z każdą godziną, kwitnące wieczystą płodnością.
Którejś niedzieli w trzy miesiące później, państwo Beauchêne i państwo Séguin, dotrzymując danej obietnicy, przyjechali wraz z dziećmi spędzić w Chantebled całe popołudnie. Zdecydowali nawet Morange’a, by im towarzyszył z Reginą, chcieli tym sposobem chociażby na jeden dzień wyrwać go z bolesnego smutku, w jakim żył pogrążony. Skoro tylko ci miejscy goście wypoczęli z odbytej podróży koleją, udano się spacerem na płaskowzgórze, bo wszyscy byli zaciekawieni zobaczyć owe sławne pola, dla których uprawy Mateusz stał się chłopem, co dotąd wydawało się im dziwaczną, niczem niewytłómaczoną zachcianką. Śmiał się, prowadząc ich i z prawdziwą dumą wskazał im pole, ciągnące się w nieskończoność pod jasnem niebieskiem niebem i jak zielone morze wysokiego zboża o ciężkich kłosach, słaniające się miękiemi falami pod najlżejszym podmuchem wiatru. Dzień był ciepły i pogodny, jakby dla tem większego tryumfu płodności ziarn, rzuconych w żyzne skiby roli, która od wieków nieuprawiana, żywiła zasiew nagromadzonemi w sobie sokami, dając już teraz miarę obfitości plonu. Bogactwo tego zielonego łana zboża śpiewało hymn na cześć ziemi, kryjącej w swem łonie niewyczerpane źródło życia. Wezbrany pokarm został spożytkowany i zboże rosło wspaniale, z niesłychaną energią tworząc zdrowie i siłę, wypowiadając, co może praca człowieka, który w miłości czuje się solidarnym z naturą. Zielone, bujne pole było dobroczynnem, hojnem morzem, obiecującem zaspokoić głód świata a silnie rozwinięte kłosy, zdawały się głosić dobrą zapowiedź o innych tu powstać mających urodzajnych polach, wypełniających horyzont od krańca do krańca. Było to zwycięztwo jaśniejące w tryumfalnych promieniach słońca Konstancya i Walentyna nie czuły się wzruszone widokiem tej trawy, bo głowy ich snuły innego rodzaju ambicye; Morange, równie jak one, patrzał obojętnemi oczami a wzrok jego był tak błędny i przygasły, że napewno nie wiedział nawet na czem się jego oczy zatrzymały. Lecz Beauchêne i Séguin nie mogli się dość wydziwić nadzwyczajności widoku, przypominając sobie, jak będąc tutaj w styczniu, widzieli tylko obumarłą ziemię, spoczywającą pod lodowatą osłoną białego szronu. Nie umiejąc odgadnąć tajemnicy rolnego gospodarstwa, stali, odurzani siłą cudownego zmartwychpowstania, zwycięzkiem powodzeniem podboju, który dzikie, bagniste płaskowzgórze zamienił w pole żyjącego bogactwa. Zwłaszcza Séguin stał się hojny i wymowny w pochwałach. Był teraz pewny, że Mateusz zdoła spłacać mu raty a może nawet zażąda kupna nowej części dóbr leżących odłogiem.
Powróciwszy do pawilonu, który już teraz nabrał wyglądu siedziby farmera, czekano w ogrodzie na obiad i rozmowa toczyła się o dzieciach. Właśnie wczoraj Maryanna odstawiła Gerwazego od piersi, karmiąc go po raz ostatni przed nocnym spoczynkiem. Kręcił się teraz pomiędzy paniami, chwiał się jeszcze na nogach, lecz dreptał od jednej do drugiej, nie zważając, że bezustannie się przewraca, padając przodem lub tyłem. Było to dziecko wesołe, rzadko kiedy płaczące, zapewne dlatego, że było zdrowe. Wielkie, jasne oczy wciąż mu się śmiały, łapki wyciągał przyjacielsko do każdego, był biały, różowy, bardzo silny i wysoki na swoje piętnaście i pół miesięcy. Zdrój mleka i tędy przepłynął, karmiąc tę ludzką roślinę, wspaniale wyrosłą w żyznym gruncie, na który padło życiodajne ziarno. Konstancya i Walentyna zachwycały się jego urodą a Maryanna z uśmiechem wciąż musiała od siebie odpędzać malca, który ciągnął się jeszcze do piersi, łapki wyciągając dla pochwycenia skarbu, jakiego się domagało jego łakomstwo.
— Nie! nie! mój panie! — mówiła. Już to się skończyło... Teraz będziesz jadać z talerza, jak przystało na tak dużego chłopca...
— Ach, odstawianie dzieci od piersi, cóż to za straszliwy kłopot! — rzekła Konstancya. Zapewne nie dał ci spać dzisiejszej nocy?...
— Spaliśmy wszyscy wybornie, bo nigdy nie karmiłam go podczas nocy... Ale dziś rano był przerażony nie otrzymując swojej porcyi, więc krzyczał z powodu krzywdy, o jaką mnie posądzał... Ale teraz, jak panie widzicie, jest już grzeczny. Z innemi dziećmi nie więcej miałam kłopotu.
Beauchêne stojąc, przysłuchiwał się z miną jak zawsze zadowolnioną z siebie i z wiecznem swem cygarem w ustach. Konstancya zawezwała go jako świadka:
— Słyszysz, co mówi Maryanna?... Pojąć nie mogę, jakim sposobem jej dzieci z taką łatwością dają się odstawiać od piersi, wszak pamiętasz, ile mieliśmy umartwienia z naszym Maurycym, gdy mamka odeszła... Przez trzy noce z rzędu nie można było zmrużyć oka tak przeraźliwie wrzeszczał... I doprawdy, jest to jeden z powodów, dlaczego nie chciałam mieć drugiego dziecka!
Roześmiała się a Beauchêne zawołał:
— Chodź! przypatrz się, jak twój Maurycy dokazuje! przynajmniej dziś nie będziesz się uskarżać, że niedomaga!
— Ale ja tego nigdy nie mówię! Maurycy jest zdrów, zdrów zupełnie a jeżeli chwilowo niedomaga, to nigdy się tem nie martwię, bo wiem, że jest nadzwyczaj silnego zdrowia...
Pomiędzy ulicami i klombami ogrodu, ośmioro zebranych dzieci bawiło się wybornie. Było tam czworo dzieci domowych: Błażej, Denizy, Ambroży i Rózia; Gaston i Łucya państwa Séguin, którzy uznali za zbyt kłopotliwe zabieranie swej maleńkiej Andrei; Regina, jedynaczka Morange’a i Maurycy, jedyny syn państwa Beauchêne. Maurycy rzeczywiście lepiej trzymał się teraz na nogach, ale był blady, pomimoże twarz miał pełną, kwadratową, o grubych, wyraziście występujących szczękach. Matka, widząc że chłopiec jest zadowolony, patrzała na niego uszczęśliwiona i stała się uprzejmiejszą względem tych ubogich krewnych, którzy osiedlając się na wsi i prowadząc tutaj życie niemożliwe, prawdziwie chłopskie, już tem samem nazawsze się wykreślili ze świata, do jakiego należała. Przestali istnieć.
Beauchêne również zadowolony, że jedynak bawi się wesoło, rzekł ze zwykłą pewnością siebie:
— Nie często pozwalam sobie na dziecko, ale jak zbuduję, to takie! Patrz Mateuszu, — jaki tęgi mój chłopak!
Ledwie to powiedział, zaraz pożałował; zadrgały mu powieki i jakiś chłód spadł mu na policzki, gdy spotkawszy się ze wzrokiem Mateusza wyczytał w jego oczach wspomnienie o tym drugim swoim synie, o dziecku Noriny, rzuconem niewiedzieć na jakie zgubne przeznaczenie. Zapadło pomiędzy nimi milczenie i chociaż rozlegały się wesołe okrzyki dzieci bawiących się w ślepą babkę w ogrodzie, przed oczami Mateusza mignęły ciągnące cienie niemowląt, skazywanych na śmierć jeszcze przed pojawieniem się na świecie; cienie tych przeklinanych małych trupów fabrykowanych u akuszerek, w szpitalach, w domu podrzutków, wszędzie zbieranych z resztką życia przez potworne kobiety, tytułujące się wiejskiemi mamkami a będące zbrodniarkami, tępiącemi niemowlęta głodem i chłodem. Mateusz nagle opanowany okropnością tych wywołanych widziadeł, nie znalazł słowa, by odpowiedzieć Beauchêne’owi a wzruszenie jeszcze wzmogło się w jego sercu, gdy spostrzegł Morange’a zapatrzonego w Gerwazego, który śmiał się, przewracał, szczebiotał. Widok tego zdrowego, wesołego dziecka pochłonął całą uwagę Morange’a, którego oczy nabiegły łzami. Czyż i on był pod wrażeniem smutnych widziadeł?, zapewne wywoływał postać ukochanej żony, zmarłej, uprowadzonej przez dziecko, którego nie chciała. Byłoby ono synem przez nich oboje pragnionym a na śmierć przed urodzeniem przez nich samych skazanym! Te tragiczne widma jawiły się na tle ohydnej nory, w której la Rouche zabijała macierzyństwo a obraz tych wspomnień na chwilę nie przestawał dręczyć zbolałego Morange’a, pomimo, że siedział teraz w słonecznym ogrodzie, przepełnionym wesołą wrzawą i śmiechami bawiących się dzieci. Mateusz, pragnąc przerwać dokuczliwy wątek jego myśli, rzekł swobodnie:
— Jaka twoja Regina jest śliczna, milutka... Patrz, jak biega i bawi się razem z dziećmi, chociaż niedługo będzie dorosłą panną, którą za mąż wydasz!
Morange zwolna podniósł głowę i spojrzał na córkę a w oczach jego jeszcze pełnych łez, pojawił się uśmiech, złączony z wyrazem ubóstwienia. Z każdym dniem dostrzegał on wzrastające podobieństwo Reginy do matki i ztąd powstawała w nim coraz silniejsza miłość dla tej ukochanej jedynaczki, po za którą nic już na świecie dla niego nie było. Pragnął, by była najpiękniejszą, najszczęśliwszą, najbogatszą. W tem upatrywał odkupienie win swoich, jedyną radość, jakiej ma było wolno spodziewać się w życiu. Lecz to wielkie przywiązanie czyniło go zazdrosnym względem przyszłego męża Reginy, tego człowieka, który mu ją zabierze, bo wtedy nazawsze już samotnym pozostanie, samotnym, z grozą wspomnień o śmierci Waleryi.
— Mam ją za mąż wydać? — szepnął. — O, nie ona ddopiero co ukończyła lat czternaście.
Wszyscy się zadziwili, bo Regina wyglądała na lat osiemnaście, tak była wysoka, rozwinięta i ładna kobiecą pięknością. Z gęstych, ciemnych jej włosów, z cery śniadawej, lecz niezrównanie świeżej, promieniała przedwczesna żądza miłości a pragnienia matki marzącej o życiu wystawnem, o światowych popisach i używaniu, były w córce spotęgowane, zdradzając się w każdem jej słowie spojrzeniu, w ruchach, nawet gdy bawiła się z dziećmi jak dzisiaj. Każda przyjemność pochłaniała ją całkowicie, oddawała się wtedy bez namysłu, z rodzajem bezprzytomnego upojenia.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł ojciec, pochlebiony w swej miłości — już proszono mnie o jej rękę. Wiecie państwo, że baronowa de Lowicz chętnie zabiera Reginę do siebie, za co jej jestem niewymownie wdzięczny, bo dziecko trochę się wtedy rozerwie... Otóż pani baronowa opowiadała mi, że jakiś milionowy cudzoziemiec jest do szaleństwa rozkochany w Reginie... Niech poczeka! Jeszcze pięć, albo sześć lat zatrzymam ją przy sobie!
Już nie płakał, nawet roześmiał się z egoistycznem zadowoleniem, nie zauważywszy, jaki chłód spadł na obecnych, gdy wymówił nazwisko Serafiny; nawet Beauchêne znajdował, że jego siostra jest niestosownem, kompromitującem towarzystwem dla młodej dziewczyny.
Maryanna dla przerwania zapadłego milczenia, zwróciła się z pytaniem w stronę Walentyny a Gerwazy z tego korzystając, podstępnie dostał się wreszcie na kolana matki.
— Dlaczego pani nam nie przywiozła swojej małej Andrei? Byłabym z radością ją ucałowała. A miałaby towarzysza w Gerwazym, bawiąc się z nią, nie dokuczałby mi jak oto teraz...
Lecz Séguin odpowiedział wprzód, nim żona zdołała wyrzec pierwsze słowo:
— W takim razie mnieby tutaj nie było! Zdaje się, że dość narobiliśmy sobie kłopotu, zabierając z sobą dwoje starszych!.. Andrea jest nieznośniejsza od nich obojga, ciągle skrzeczy aż uszy bolą, zwłaszcza od czasu, jak odprawiliśmy mamkę...
Walentyna potwierdziła, że Andrea rzeczywiście jest bardzo niegrzecznem dzieckiem. Odstawiono ją od piersi tydzień temu i la Catiche, która przez rok jak była mamką terroryzowała cały dom, obecnie swoim odjazdem, pogrążyła wszystkich w nieopisany kłopot. Ach ta la Catiche! kosztowała ona niemało a chcąc uniknąć przykrości, jakie byłaby wywołała, gdy ją zmuszono do abdykowania z urzędu, obsypano ją podarkami dla niej, dla jej męża, dla jej córki, dla całej okolicy! A przytem rozkaprysiła Andreę, która do niej się przywiązawszy, od rana do wieczora przyzywa ją, zanosząc się od płaczu i odpychając piastunkę, jaką ma teraz przy sobie. Po odjeździe la Catiche, wykrywają się z dniem każdym liczne jej złodziejstwa, zabrała z sobą mnóstwo domowej bielizny a całą służbę zdołała zbuntować, popsuć, tak, iż obecnie panuje nieład przechodzący wszelkie granice i chyba zmuszeni będą do rozpędzenia wszystkich domowników. Konieczność mamki, gdy się ma dziecko, wystarcza do powstrzymania młodych małżeństw od liczniejszego potomstwa.
— Byle dzieci były zdrowe, to się zapomina o pobocznych kłopotach, odezwała się pojednawczo Maryanna.
— Niechaj pani nie sądzi, że Andrea jest zdrowa! — zawołał Séguin z brutalnym wybuchem. — Prawda, że poprawiła się przy la Catiche, lecz w ostatnich czasach, nie wiem co jej ta kobieta zrobiła, ale to pewna, że dziewczyna ma tylko skórę i kości!
Walentyna chciała protestować, lecz rozgniewał się:
— Więc ja kłamię?.. Lecz nie tobie, ale mnie każdy uwierzy, gdy spojrzy na dwoje naszych starszych dzieci. Ledwie, że trzymają się na nogach, takie to słabe... A są takie, bo nie chcesz i nie umiesz zajmować się niemi. Wiesz przecie, że Santerre je nazywa dziurawemi workami.
Zdanie Santerre’a miało nadal dla niego niezachwianą nieomylność. Walentyna już się nie odezwała, zadawalniając się lekkiem wzruszeniem ramion. Obecni zaś, nieco zakłopotani, patrzeli na Gastona i Łucyę. Rzeczywiście byli oni rażąco mizerni, łatwo się męczyli i nie mogli podążyć za innemi dziećmi a wątłe ich postacie i buzie, wyrażały zalęknienie i znużenie.
— Powiedz, moja droga — spytała Konstancya Walentyny — czy nasz poczciwy doktór Boutan nie przypisuje zła temu, żeś sama nie karmiła swoich dzieci? Wyobraź sobie, że przy keżdem niedomaganiu Maurycego, wręcz mnie obwinia, poczytując za zbrodnię, jeżeli matka nie chce być zarazem mamką!
Rzucone przez Konstancyę nazwisko doktora Boutan, wywołało przyjazne okrzyki oburzenia, och Boutan!.. on jest stronny jak każdy specyalista. Séguin szydził, Beauchêne dowcipkował o obowiązkowej służbie macierzyńskiego karmienia niemowląt, nakazanej prawem, zadekretowanem przez obie Izby. Tylko Mateusz i Maryanna milczeli. Lecz Konstancya zwróciwszy się do tej ostatniej, rzekła:
— Moja droga, tylko nie przypuszczaj, że z ciebie żartujemy... Twoje dzieci są rzeczywiście wyjątkowo zdrowe i dorodne, nikt temu nie jest w stanie zaprzeczyć.
Maryanna skinęła głowę pobłażliwie, na znak, że pozwala nawet ze siebie żartować i będzie zadowolona, jeżeli to się przyczyni do ogólnej wesołości. Ale spostrzegła, że Gerwazy korzystając, iż nie zwraca na niego uwagi, dobiera się do jej stanika, szukając utraconego raju. Spuściła go więc na ziemię, mówiąc:
— Nie... nie, mój panie... Już powiedziałam, że się to skończyło... Czyż nie widzisz, że śmianoby się z nas obojga!..
I stała się rzecz rozkoszna. Mateusz wzruszony wpatrzył się w Maryannę. Była mu więc przywróconą, odzyskiwał ją dla siebie, bo już spełniła obowiązek, już ostatecznie ukończyła postawienie na własne nogi dziecko, karmiąc je własnem swojem ciałem. Była więc znów żoną, kochanką, kobietą, wesołą ze swej swobody, z powracającej i dla niej wiosny i jak wypoczęta ziemia, gotową była do dalszej płodności. Nigdy jeszcze nie wydała mu się piękniejszą. Podziwiał jej spokojną urodę pełną siły, widział w niej tryumfatorkę szczęśliwego macierzyństwa i była dla niego świętą tem zdrojem mleka, które z niej spłynęło, krzepiąc świat cały. Serce Mateusza śpiewało jej hymn pochwalny, hymn czci dla prawdziwej matki, która karmi urodziwszy, bo inne nie są zupełnemi matkami, usuwając się od obowiązku karmienia, są przestępczyniami wywołującemi obliczyć się nie dające szkody. A widząc ją w tej apoteozie i otoczoną zdrowem potomstwem, jak dobrotliwą boginię nieustającej żyzności, mówiącą już o jutrzejszych darach, czuł, że ją miłuje, że jej pożąda, że ją mieć pragnie w płomiennym uścisku nieśmiertelnego słońca miłości. Boska żądza jawiła się, ta żądza będąca żarem i duszą wszelkiego istnienia, drżąc w słonecznych promieniach ponad polami, wirując w wodach, płynąc wraz z wiatrem, zapładniając w każdej sekundzie miliardy jestestw. Może Mateusz był tylko upojony lekkim zapachem jej włosów, pieszczącym go wonią nowo rozkwitłego kwiatu?... A może znienacka wymienili z sobą jedno z tych spojrzeń, które ich wzajemnie podbijało obietnicą wspólnego oddania sobie tego co w każdem z nich należało do drugiego?.. Dość, że równocześnie wpadli w ekstazę, zapominając o reszcie świata, o tych wszystkich ludziach, którzy ich otaczali. Nie widzieli ich, w całości pogrążeni w potrzebie należenia do siebie, szeptania sobie, że się kochają, że nadeszła pora nowego rozkwitu miłości. Pochylił się nad nią, wyciągając ku niej usta, ona podała mu swoje i pocałowali się z upojeniem.
— Ładnie!.. Nie żałujcie sobie! — zawołał z podochoceniem Beauchêne. Co was opętało?..
— Może chcecie, byśmy wyszli i pozostawili was sam na sam?.. dorzucił tym samym tonem Séguin.
A podczas gdy Walentyna zanosiła się od śmiechu a Konstancja przybierała miny zgorszone, Morange wyrzekł słowa głębokiego smutku głosem pełnym łez, które dławiły go ciężką goryczą niepowrotnej dla niego miłosnej przeszłości:
— Ach, jakże wielką macie słuszność!
Zadziwieni tem co zrobili a czego nie byliby chcieli zrobić w obecności świadków, Mateusz i Maryanna przez chwilę wylęknięci spojrzeli na siebie ze szczerem zakłopotaniem. Lecz oprzytomniawszy, oboje się roześmieli z ujmującą poczciwością i swawolnie zaczęli przepraszać gości. Kochać! kochać! módz kochać!.. oto całe zdrowie życia, lecz trzeba chcieć i trzeba módz!
— A więc — mówił żartobliwie Beauchêne — zaraz zacznie się coś szóstego! nie odkładając, będzie szóste!
Gerwazy, jeszcze chwiejnie trzymając się na nogach, doszedł wszakże do kółka bawiących się dzieci i patrzał na galopujących swych trzech braci i siostrę, podziwiając jak rej wodzili wśród całego grona.
— A tak, teraz będzie szóste! potwierdził Mateusz a Maryanna kiwnięciem głowy dawała na to przyzwolenie.
Zwrócił się w stronę pola, które słaniając się i falując jak zielone morze, przyobiecywało bogate plony.
— Można zapragnąć szóstego dziecka, bo oto tam dojrzeje zboże, które je wyżywi!
Był to okrzyk człowieka czynu, energii i woli, człowieka zobowiązującego się przed sobą samym, by płodząc dziecko, stworzyć zarazem nowy zasób, dający mu możność wyżycia. Uważał taką przezorność za prosty obowiązek uczciwości a znalazłszy to rozwiązanie zadania, miał spokojne sumienie, że nie rzuci na świat pasorzytów. W miarę zwiększania się rodziny, powiększać będzie ilość pól, zdobywanych na odłogiem leżącem pustkowiu; karczować będzie zarośla, osuszać bagna, usuwać kamienie i zwilżać piaszczyste wydmy, by i one rodzić poczęły. A ziemia i kobieta dopełnią dzieła stworzenia, zwycięzko dążąc ku wzmożeniu życia, siły i nadziei.

KONIEC KSIĘGI TRZECIEJ.

KSIĘGA CZWARTA.

I.

Minęło lat cztery. W przeciągu tych czterech lat, Mateusz i Maryanna mieli dwoje dzieci, córkę w pierwszym roku a syna pod koniec roku trzeciego. A z każdem powiększeniem się familii zwiększał się także obszar ziem uprawianych w Chantebled; za pierwszym razem przybyło dwadzieścia hektarów żyznej ziemi zdobytej na reszcie bagnisk płaskowzgórza a w następnych latach pola na wykarczowanych zaroślach i pustkach, już zwilżonych odciągniątemi w tę stronę źródłami. Był to podbój życia, wzmagająca się żyzność i płodność pod dobroczynnem ciepłem słońca, praca nieustająca i twórcza, wśród przeszkód, umartwień i zwycięzkich zdobyczy, które przemożną siłą wzrastały, tchnąc coraz większą energią, zdrowiem i radością.
W dniu, w którym Mateusz przybył do Paryża dla zrobienia układu z Séguin’em, co do kupna zarośli i przyległego pustkowia, zastał u niego Serafinę. Séguin uszczęśliwiony z regularności, z jaką otrzymywał pieniądze na oznaczone raty, był niewymownie uradowany, sprzedając mu częściami obszerne dobra Chautebled, dotychczasowo nie przynoszące prawie żadnych dochodów, więc z góry zgadzał się na każdą nową propozycyę kupna i podpisywał kontrakt, winszując sobie pozbycia się kłopotu z ziemią, na którą powątpiewał znaleść kiedykolwiek nabywcę. Pragnął dziś zatrzymać Mateusza na obiad. Lecz ten śpieszył się z powrotem do Chantebled, bo żniwa już się rozpoczęły. Serafina milcząc uśmiechała się ironicznie a gdy Mateusz rzekł, że weźmie dorożkę, by nie spóźnić się na pociąg kolei żelaznej, rzekła:
— Powóz czeka na mnie na dole, jeżeli pan chcesz to mogę pana odwieść na dworzec kolei północnej... właśnie potrzebuję być w tamtej stronie...
Spojrzał na nią a nie chcąc, by przypuszczała, że się lęka, pokusy jej wdzięków, przyjął propozycyę, pewien siebie, że nie odnowi stosunku zerwanego z nią od tak dawna.
— I owszem... skorzystam z pani uprzejmości...
Gdy się znaleźli w karetce wysłanej zieloną jedwabną materyą i siedząc tuż przy sobie, jechali unoszeni kłusem pięknego konia, Serafina okazała się przyjacielską, miłą i niezwykle otwartą.
— Drogi Mateuszu, nie uwierzysz jak wielką mi sprawiasz przyjemność temi kilku chwilami, jakie teraz z sobą spędzimy... Zwykle jesteś dziwnie nieprzystępny, możnaby przypuszczać, że stronisz odemnie w obawie, bym się na ciebie nie rzuciła. Nie wypieram się, że marzyłam o wznowieniu dawnych chwil, których wspomnienie jest mi drogie i słodkie. Ach, mój Boże!. ale jakże to wszystko już daleko po za nami zostało!.. i jakże wielką masz słuszność, nie chcąc psuć wspomnień, ryzykując je wznowić powtórną rzeczywistością. Przysięgam ci, że obecnie tylko twoją przyjaciółką być pragnę i wiedz, że jesteś jedynym mężczyzną, dla którego pozostało ciepłe miejsce w mojem sercu. Otóż, słodko mi będzie módz się zwierzać przed tobą, opowiadać ci najskrytsze moje tajemnice, którychbym nie powierzyła żadnemu innemu mężczyźnie, ani żadnej kobiecie. Pozwól mi więc być z sobą w przyjaźni... będzie to dla mnie wielkiem, bardzo wielkiem dobrodziejstwem...
Była rzeczywiście wzruszona. Z przyczyn niczem nie dających się objaśnić, czuła się roztkliwioną w obecności tego człowieka, który ją niegdyś posiadał a następnie nią wzgardził i ona, tak nielitościwa względem samców, których wyczerpywała, zużywała, by następnie ich czucie w pościgu za świeżą zdobyczą, stała się teraz przyjacielską, doznając nieznanej sobie rozkoszy wypowiadania się i uskarżania z niebywałą szczerością:
— Nie jestem tak szczęśliwa, jak ludzie myślą... żyję w bezustannych obawach... Wyobraź sobie, że chociaż o tem nie wiedziałeś, bo i nikt o tem nie wie, o mało co nie miałam dziecka... Na szczęście poroniłam w drugim miesiącu. Ale wciąż jestem pod groźbą, że to może się powtórzyć... i że znów zajdę w ciążę... Wiem co mi powiesz, ty mój przyjacielu pełen mądrości, powiesz mi, bym wyszła za mąż i miała dzieci. Lecz cóż chcesz? to nie dla mnie... ja jestem tylko kochanką i dość wymagającą kochanką... przecież mogę to wyznać przed tobą, bo o tem dobrze wiesz, chociaż może nie chcesz o tem pamiętać...
Pomimo melancholii, śmiech jej zadźwięczał wyzywająco a oczy zapałały cielesną żądzą, opromieniając namiętną twarz otoczoną mnóstwem ryżych, zwichrzonych włosów koloru ognia. Z wiekiem, jej płciowa namiętność gwałtowniejsze miewała żądze. Serafina z dumą przyznawała się do lat trzydziestu pięciu, wiedziała bowiem, że była uderzającej urody i że ciało jej pozostało bez skazy, jakby wykute w marmurze. Utrzymywała, że nigdy nie czuła się tak młodą, tak zgłodniałą miłości, więc nie to ją martwiło, że lata biegną, lecz to, że nigdy nie mogła się nasycić, bo ją krępowały następstwa, których pragnęła unikać. Jak dotąd, udało się jej zachować dawne stanowisko w świecie i jako bogata wdowa wszędzie była przyjmowana, dozwalano jej mieć kochanków tuzinami, byle zręcznie umiała ich ukrywać, zadawalniając się ich towarzystwem w tajemniczem mieszkaniu przy ulicy de Marignau. Zajmowane przez nią pokoje na parterze, były zwykle hermetycznie zamknięte i nie afiszowała się z tymi, którzy tam u niej przebywali. Krążyły wszakże wieści, pokryjomu szeptane, że opętana erotycznem szaleństwem Serafina, jak dawne rzymskie cesarzowe nigdy nasycić się nie mogące, przebierała się wieczorami za uliczną prostytutkę i snując się na chodniku w niektórych dzielnicach miasta, polowała na brutalnych, przygodnych kochanków, życząc sobie ich grubiańskiej gwałtowności. Poszukiwała potworności fizycznych, płonęła chęcią monstrualnych zetknięć, chociażby to z rozdarciem ciała miało być złączone. Wobec tak rozpasanej rozpusty, groźba ciąży była nieustanna, miała bowiem często do czynienia z ludźmi pijanymi, którzy nie byli w stanie zachować jakiejkolwiek przezorności.
Mateusz zrazu zdziwiony, słysząc takie zwierzenia, czuł się opanowany politowaniem względem tej kobiety, którą uważał teraz jako chorą. Mimowoli uśmiechnął się wszakże, pomyślawszy, iż pomimo starań, jakie czynili ci wszyscy ludzie w chęci oszukania natury, stawali się wszakże igraszką właściwego jej celu.
— Zdawało mi się, że byłaś pewna środków ostrożności? — rzekł z odcieniem ironii. — Czyś pozapominała używanych przepisów?..
— Czyż jest jakakolwiek pewność pod tym względem! — zawołała z przejęciem. — A wreszcie tylu jest niewprawnych! tyle jest wrogich okoliczności!.. Niepodobna módz zawsze się zabezpieczyć!
Nieledwie zapomniała że jest kobietą i rozmowa toczyła się swobodnie, jakby dwóch mężczyzn z sobą rozmawiało. Niczem się nie krępując, cała oddana wypowiadaniu swych żądz nasycić się nie dających, wyznała z dziką otwartością:
— Wreszcie te wszystkie oszukiwania naturalnego popędu uważam za wstrętne i brzydzę się ich koniecznością. Czyż jest coś głupszego i więcej poniżającego?.. Wszelka przezorność jest krzywdą miłości, popsuciem jej i zniweczeniem! Czyż wystawiasz sobie parę kochanków czuwających nad unoszącym ich szałem, skrępowanych myślą, że strzedz się im należy miłowania się aż do końca! Lepiej odrazu odwrócić się do siebie plecami i nic nie rozpoczynać, kiedy nic nie można skończyć! Jestem oburzona, wprost wściekła i za każdym razem byłabym gotowa ryzykować wszystko, gdyby nie strach, że się skompromituję, że utracę spokój, moje stanowisko w świecie i te marne okoliczności zmuszają mnie tchórzyć, jak tchórzą inne kobiety!
Mówiła śpiesznie, bez wytchnienia, z całą otwartością przyznając się, że jeżeli przez ciekawość poszukiwała krańcowego zepsucia, pragnąc się zapoznać ze wszelkiemi objawami miłości, porzucała te igraszki, jako nie dające właściwego zadowolenia, pozostawiające ją rozdrażnioną i jeszcze gwałtowniej zgłodniałą. Po tych wybrykach swawoli, powracała namiętnie w objęcia mężczyzny, z żarłocznością pożądając naturalnego aktu, bo uspokojenie przynieść jej mogły tylko całkowite, niestrudzone uściski. Potrzeba tego doprowadzała ją do wściekłości przeciwko oszukaństwom, wybiegom, jakich musiała używać w obawie przed dzieckiem i żarliwie pragnęła środka mogącego ją uchronić bez krzywdy dla jej miłosnych szałów. Była opętana tem pragnieniem, marząc o nocach wolnych od strachu, od przymusu, o błogich nocach całkowitego oddania się zaspokojeniu trawiącego ją głodu i używania rozkoszy w pełni tryumfu odniesionego zwycięztwa nad prawem natury.
Wspomniała o poronieniu, nie przyznając się, że zostało sztucznie wywołane, lecz Mateusz domyślił się prawdy, słuchając dalszego jej opowiadania:
— Najgorsza sprawa to z tem, że od czasu jak poroniłam, wciąż niedomagam i wciąż muszę się leczyć. Na szczęście natrafiłam na młodego doktora, mieszkającego w sąsiedztwie, doktora będącego uprzejmym, miłym człowiekiem... wolę mieć z nim do czynienia, aniżeli z którym ze sławnych starszych jego kolegów, bo ten słucha mnie, nie opiera się moim żądaniom, przytem pewna jestem, że mi dotrzyma tajemnicy... i jeszcze ma tę zaletę, że nie będąc znaną osobistością, nie zwraca niczyjej uwagi, często do mnie przychodząc... Leczy mnie od trzech miesięcy, ale bardzo jestem zaniepokojona, bo ostrzegł, że przy byle okazyi mogę zajść w ciążę, ponieważ są jakieś nieprawidłowości, zdaje się, że jakieś osunięcie się organu... Więc domyślasz się, że żyję pod bezustanną groźbą... bo chyba musiałabym się wyrzec wszelkiej styczności i uciekać przed każdym mężczyzną. Otóż doktór, widząc moją męczarnię, namawia mnie do pewnej operacyi, lecz boję się na to zdecydować, boję się do niemożliwości...
Mateusz spojrzał na nią zdziwiony, pytając:
— Więc naprawdę jesteś chora?
Spostrzegła się, że za wiele powiedziała, więc pochwyciła to przypuszczenie i przybierając ton zmęczony, rzekła:
— Tak, wszak ci powiedziałam, że wciąż niedomagam. Bywają dni, gdy bóle całą mnie skręcają. A jeżeli mój poczciwy doktór mówi o potrzebie operacyi, to znaczy, że muszę mieć jakieś znaczne wewnętrzne nadwerężenie. On nie jest chirurgiem, więc zaprowadzi mnie do kliniki doktora Gaude, który zbada moją chorobę i zoperuje, jeżeli uzna za konieczne. Ale dreszcz mnie przebiega ze strachu, gdy o tem wspomnę... i doprawdy nie wiem, czy mi starczy odwagi, by się temu poddać.
Rzeczywiście pobladła, oczy jej przygasły i cała się trzęsła pod wrażeniem myśli o lodowatem żelazie w ręku sławnego chirurga. Wrzała w niej walka pomiędzy strachem a marzeniem o bezkarności używania rozkoszy. Mateusz, nie mając wątpliwości co do właściwej treści jej wzruszenia, rzekł łagodnie:
— O ile wiem, to tego rodzaju operacye są bardzo niebezpieczne. Nie należy do nich się uciekać bez wyraźnej konieczności, chyba, że choroba śmiercią zagraża... Biedne zoperowane kobiety, narażają się na mnóstwo uciążliwych zwichnień i przykrych rozczarowań.
— O, zapewniam cię — zawołała z gorączkowem ożywieniem, że jeżeli pozwolę, by mnie krajano, to tylko jeśli nie będzie można tego uniknąć i pierwej dokładnie wywiem się o wszystkiem. Doktór Gaude ma podobno operować temi dniami jedną z córek starego Moineaud, wiesz, tego robotnika pracującego w zakładzie mojego brata... Otóż — jeżeli nic się nie odmieni w stanie mojego zdrowia — mam zamiar pójść do tej kobiety i osobiście dowiedzieć się, jak ona się czuje, po powrocie z kliniki.
— Jedna z córek Moineaud? — powtórzył Mateusz ze zdziwionem ubolewaniem. — To chyba Eufrazya, ta która przed czterema laty wyszła zamąż i już ma troje dzieci a między niemi parę bliźniąt. Na prośbę małżonków Moineaud, wziąłem do służby Cecylię, jedną z ich młodszych córek a mającą rok siedemnasty, ale jestem w obawie, że ona nie podoła robocie, jaką ma u nas, bo za najmniejszem zmęczeniem musi się kłaść do łóżka. Teraźniejsze proste dziewczyny z ludu są nerwowe i delikatne jak księżniczki. Przyznać trzeba, że są ojcowie i matki nie mające szczęścia z licznem potomstwem i to mnie zasmuca, bo nie tylko, że to jest złem z punktu ogólno społecznego, lecz dostarcza wam argumentów przeciwko szerzonym przezemnie poglądom... tryumfujecie, wtedy wy wszyscy ograniczający liczbę płodzonych dzieci, jeżeli nie bawicie się w tępienie ich w samym zarodku.
Roześmiała się wesoło, zapominając o swoich kłopotach a ponieważ powóz się zatrzymał, rzekła:
— Już jesteśmy przed dworcem kolei żelaznej, jaka szkodal!Miałam jeszcze mnóstwo rzeczy do powiedzenia ci, mój drogi!.. Ale wiedz, że jestem uszczęśliwiona z zawarcia z tobą przyjaznego sojuszu. Martwiłam się, że wyglądało jakbyś drżał przedemną i unikał spotkania, chyba powątpiewałeś, że jestem zdolna kochać cię jak siostra? Otóż upewniam cię, że mi to sprawia niewymowną radość, przynosi pożądany wypoczynek i rada jestem, że pozyskałam w tobie powiernika, taki powiernika, przed którym ze wszystkiego będę się opowiadać... No, podaj mi rękę i uściskajmy sobie dłonie jak para starych przyjaciół!
Pożegnali się, jak sobie tego życzyła i Mateusz patrzał za odjeżdżającym jej powozem, zdziwiony, że odkrył dziś Serafinę, o jakiej nie miał pojęcia, Serafinę obarczoną udręczeniami i potrzebującą wypowiadania się z ufnością. A może obierając sobie za powiernika dawnego kochanka, znajdowała nowość wrażenia, odsłaniając się przed nim pod względem moralnym? Do jakiejże krańcowej ostateczności dążyła ona teraz w pragnieniu bezkarnych nasyceń rozkiełznanej cielesnej żądzy?
Leczący ją doktór, Mainfroy, był wysokim, szczupłym, trzydziestoletnim mężczyzną, przyzwoitego ułożenia, twarzy pulchnej a zarazem poważnej. Zawsze od rana opięty w tużurku, rozpoczynał wyrabiać sobie klientelę pomiędzy kobietami, wiedząc, że nawet średniej wartości doktorzy, umieją sobie tą drogą zapewnić bardzo znaczne dochody. Wziął sobie za zasadę, by nawet wobec nic nie znaczącej dolegliwości przybierać minę głębokiego zastanowienia, podnosił ważność cierpień nerwowych, z niezrównaną cierpliwością słuchał żałosnych utyskiwań swoich pacyentek, hojny był w udzielaniu lekarstw i strzegł się głupiej ochoty romansowania z klientkami, pamiętając, że kobieta oddająca się swojemu doktorowi, przestaje mu płacić za wizyty. Właśnie, w ten sposób zdobył sobie władzę nad Serafiną. Była zdziwiona, że ten ładny, młody doktór pozostał obojętny i nie rozumiejący jej zachęcających wyznań. Po raz pierwszy przybył do niej, wezwany podczas nocy przez wystraszoną służącą i z rodzaju cierpienia Serafiny odrazu poznał, że dostała ataku nerwowego skutkiem gwałtownego wstrząśnięcia po sztucznie spowodowanem poronieniu. Lecz udał, że się niczego nie domyśla i zastraszył ją, że może uledz chorobie zakłócającej dotychczasowe jej życie, jeżeli, nie leczona, przejdzie w stan chroniczny. Nabrała do niego zaufania i ufając jego zdaniu, z lękiem patrzała, gdy znacząco kiwał głową, półsłówkami wywołując mnóstwo najstraszliwszych dolegliwości. Doktór Mainfroy uważał siebie za uczciwego lekarza, w niczem nie ustępującego większości swoich kolegów i rzeczywiście nie był on zdolny dopuścić się nadużycia pokładanego w nim zaufania chorego lub chorej a drobne ustępstwa, które czynił kaprysom dam, uważał za zgodne z koniecznością wyrobienia sobie stanowiska. Miał przytem sumienie dość powolne, by w razie okazyi kierować swe klientki ku niektórym ze znanych chirurgów, za co otrzymywał od nich pewne ustanowione wynagrodzenie. Jaki był dalszy los tych kobiet, to już nie jego była sprawa. Był tylko uprzejmym pośrednikiem i raz zawierzywszy chorą znakomitemu specyaliście, usuwał się, jemu pozostawiając swobodę zbadania i leczenia.
Już blisko ud roku trwała tego rodzaju komedya pomiędzy Serafiną a doktorem Mainfroy. Wzajemnie mogli przypuszczać, że oszukują się z dobrą wiarą i nie byliby już w stanie powiedzieć, kto z nich pierwszy wspomniał o potrzebie operacji. Przychodził do niej prawie regularnie co tydzień a jeżeli się opóźnił, przywoływała go, zmuszając do zapisywania nowych lekarstw, przesadzając swoje cierpienia, narzekając na bóle nie do wytrzymania. A skutkiem niecierpliwości Serafiny w poddawaniu się niedomaganiom, zaczęli oboje mówić o tej operacyi, któraby napewno uwolniła ją od wszystkich przykrych kłopotów. Powstrzymywał jej zapał gdy była bliską powzięcia stanowczego postanowienia, bo chciał jaknajdłużej zachować dla siebie tę dobrze płacącą klientkę, lecz zauważył, że należy się mieć na baczności, bo może się zbuntować przeciwko zbyt powolnemu leczeniu i pomijając jego pośrednictwo, podążyć ku wielkiemu chirurgowi, by umiejętną operacją dozwolił jej urzeczywistnić marzenie, którem była opętana. Mainfroy zdawał sobie sprawę z całości położenia, wiedział, że bóle Serafiny nie mogą być dokuczliwe i że z istniejącego lokalnego zapalenia oddawna byłaby się wyleczyła, wyrzekając się na czas jakiś nocnych nadużyć. Zaczął więc teraz powątpiewać o możności radykalnego wyleczenia i potrząsając znacząco głową twierdził, że w najlepszym razie kuracja wymaga długich, bardzo długich miesięcy. A wreszcie, z tego rodzaju chorobami nigdy niczego nie jest się pewnym: bo może to wyjątkowo złożony objaw, niepochwytny dla niespecyalisty?.. Któregoś dnia zrobił przypuszczenie, że tworzy się narósl i jakoś zaraz potem, wymówił nazwisko doktora Gaude, co nieledwie, że zdecydowało o konieczności operacyi. Lecz następnie upłynęło jeszcze sporo tygodni, bo Serafina zlękła się i wyspowiadała przed nim częściowo, tając cały szereg obaw, jakie ją trwożyły, co do możliwych następstw. Za każdą wizytą doktora Mainfroy, ośmielała się i wypytywała go, o ile jej kobiece żądze pozostaną niezmienne? Różne znajome wystraszyły ją, opowiadając, że po operacyi, kobieta przestaje byś sobą, stygnie dla miłosnych zapałów, jest niezdolną odczuwać zmysłowych rozkoszy. Były to przyczyny powstrzymujące ją; pragnęła obezwładnienia organu, pozbycia się groźby macierzyństwa i tylko dlatego pożądanego celu, była gotową iść pod nóż operatora; lecz wyrzec się żądzy, zabić w sobie możność rozkoszy, tego nie mogła, nie chciała, bo umarłaby ze wstydu i ze złości, gdyby dobrowolnie wyzbyła się ognia, który ją pożerał i którego płomienie pożądała wiecznie nasycać, wolna od wszelkiego obowiązku. Mainfroy uśmiechał się łagodnie, wzruszał ramionami, uważając opowiadania przyjaciółek Serafiny za niedorzeczne baśnie a wzamian twierdził, że na dziesięć zoperowanych kobiet, dziewięć pięknieje, młodnieje, zachowując krasę urody po za ukończonych lat pięćdziesiąt i że wogóle temperament ich staje się o wiele namiętniejszy, co właśnie jest jedną z niedogodnych stron operacyi.
Gdy Mainfroy uroczyście ją o tem upewnił, Serafina skinęła, by zamilkł, udając zawstydzoną i rzeczywiście twarz jej płonęła, ale z gorączkowego wybuchu radości.
— Ach doktorze, czy sobie wyobrażasz, że będziesz musiał leczyć mnie następnie, by wywołać uspokojenie organizmu. Żartuję, śmieję się, ale pomimo to, wierzaj, kochany doktorze, iż od wczoraj cierpię gwałtowniej niż kiedykolwiek. Czyż to nie jest okropne, gdy pomyślę, że może mam w sobie zarodek śmiertelnej choroby? Ach, boję się!.. tak... boję się, lecz ulegam konieczności i proszę, byś mnie zaprowadził do kliniki doktora Gaude... trzeba się raz przekonać i poddam się jego krajaniu, kiedy powiadasz, że on cudów dokonywa!
— Tak, prawdziwych cudów — pochwycił Mainfroy. — Właśnie i teraz dzienniki rozwodzą się nad chorą, którą wybawił od śmierci. Zwłaszcza od kilku miesięcy ma on niesłychane powodzenie. Czy pani wie, że postawił na nogi tę biedną robotnicę, Eufrazyę, o której pani mówiłem. Powróciła już do domu zdrowsza niż kiedykolwiek a zdaje mi się, że jej choroba była w tym samym rodzaju co i pani, mówiono mi, że miała słabość bardzo złośliwego gatunku.
— Naprawdę? — zawołała Serafina. — Zatem zrobię, jak to sobie obiecywałam... pójdę ją zobaczyć i wyciągnę na opowiadanie... Proszę, niechaj pan na to zaczeka przed zażądaniem od doktora Gaude konsultacyi dla mnie.
Eufrazya Moineaud, wyszedłszy za mąż za Augusta Benard młodego i zawsze wesołego mularza, który się w niej zakochał, chociaż była chuda i nieładna, mieszkała z mężem przy ulicy Caroline w dzielnicy Grenelle, w obszernej izbie, będącej kuchnią, stołowym pokojem a zarazem sypialnią. Był przy izbie ciemny alkierz, który spożytkowano, gdy po czterech latach małżeństwa znalazło się aż troje dzieci, postawiono w nim łóżko dla dwóch starszych dziewczynek będących bliźniaczkami. Kołyska młodszego dzieciaka, chłopca, stała przy łóżku rodziców. Eufrazya, mając zbyt wiele pracy w domu, przestała chodzić do roboty w zakładzie i należy jej przyznać, że utrzymywała izbę we wzorowej czystości, panując w rodzinie jak samowładna królowa, rozkazująca i słuchana, gdy nagle, po ostatnim połogu chwyciły ją bóle doprowadzające do nieprzytomności. Zapewne zbyt pośpiesznie wstała, by zająć się gospodarstwem, lecz znosiła cierpienie z wielką energią, chociaż jątrząc się ze złości, znęcała się nad mężem, który drżał przed nią, dawszy się jej opanować od samego początku. Tęgi, olbrzymi ten chłop, łagodnie znosił napaści złego humoru drobnej, chudej Eufrazyi, której nieznośny charakter ostatecznie się zaostrzył skutkiem choroby. Wreszcie, zgodziła się wstąpić do szpitala i właśnie skutkiem tego, powróciła obecnie z kliniki doktora Gaude, przebywszy operacyę i jak mówiono, zupełnie wyleczona. Od paru tygodni dzienniki nie przestawały pisać o tym nowym tryumfie doktora Gaude, opowiadając wzruszającą historyę tej młodej, zamężnej robotnicy, dotkniętej okropną chorobą i uratowanej od niechybnej śmierci, przywróconej mężowi, drobnej dziatwie i zdrowszej, silniejszej niż przedtem. Kuracya ta była arcydziełem znakomitego chirurga, stanowczą zachętą dla dam, wahających się z zezwoleniem na operacyę.
Rano, około godziny jedenastej, Serafina przyszła do mieszkania małżonków Benard i zastała całą rodzinę zebraną. Benard, który pracował przy domach budujących się w sąsiedztwie, jadł teras zupę, przysiadłszy w rogu stołu a Eufrozyna, zamiatając izbę, zrzędziła na trójkę swoich dzieci, narzekając, że śmiecą niepotrzebnie. Nawet matka Moineaud była tutaj, przyszedłszy się dowiedzieć o zdrowie córki i ze zwykłą swą onieśmieloną miną siedziała na skraju stołka, ręce zasunąwszy pod fartuch; znękana jej postać silnie postarzała ostatniemi laty.
— Tak, to ja — mówiła Serafina. — Dowiedziałam się, że ciebie uleczono w szpitalu, więc przyszłam ci powinszować, bo sobie przypomniałam, że cię kiedyś widziałam młodziutką dziewczyną w zakładzie mojego brata. A prócz tego, chcę się ciebie wypytać o różne rzeczy, bo mam przyjaciółkę cierpiącą na tę samą chorobę, której się pozbyłaś.
Uboga rodzina patrzała z osłupieniem na tak niespodziewanego gościa. Wszyscy oni znali panią baronową, zwłaszcza z opowiadań kursujących w zakładzie o jej bajecznych bogactwach i zadziwiającym rodzaju życia. Gdy raczyła zająć miejsce na podanem krześle, mularz wrócił do jedzenia zupy a stara Moineaud znów przysiadła milcząc i wodząc bezmyślnym wzrokiem.
Nanowe zachęcenie Serafiny, Eufrazya stojąc, podparta na miotle, rzekła:
— Proszę pani, nie mogę inaczej powiedzieć jak tylko, że wszystko wcale nieźle się obeszło. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty iść do szpitala, bo pan doktór Boutan, który nieraz nas wszystkich darmo leczy, powiedział mi, że mogę się w domu wyleczyć, jeżeli będę przezorną i cierpliwą. Ale trudno było zastosować się do jego woli, bo ciąglebym musiała tylko o sobie myśleć a przytem zakazał mi wszelkiej cięższej roboty a jakżebym mogła próżnować, mając męża i dzieci? Więc któregoś dnia, gdy mnie chwyciły mocniejsze bóle, zdecydowałam się na szpital.
— A czy operacja zaraz się odbyła? — dopytywała się baronowa.
— O nie, proszę pani! nawet wtedy mowy o tem nie było. A nawet gdy po raz pierwszy powiedziano to słowo, zaczęłam się rzucać ze złości i chciałam wracać do domu, pewną będąc, że mnie pokaleczą i że stanę się odrażającą dla mojego męża. Ale panowie doktorzy wyśmiewali się ze mnie, gdym tak gadała i wreszcie powiedzieli, że jeżeli wolę umrzeć, to chyba, że mam na to ochotę. A potem to przez cały tydzień pozostawiono mnie w spokoju, powtarzając po kilka razy na dzień, że kiedy nie chcę się leczyć to niezawodnie za miesiąc już będę w ziemi. Pani rozumie, że wcale mi nie było wesoło słyszeć taką przepowiednię i tak się zlękłam śmierci, że byłabym pozwoliła, by mi poobcinano ręce i nogi... tem więcej, że gdy się rozpytywałam panów doktorów, co właściwie chcą ze mną zrobić, nie odpowiadali, albo też dawali do poznania, że prawie nic, coś tak zwyczajnego, że inne kobiety poddają się temu bez namysłu, bo wiedzą, że nawet nie poczują żadnego bólu. I na własne oczy widziałam, że mnóstwo kobiet przychodzi, by je zoperowano, po trzy, cztery wprowadzano codziennie do naszej sali, mówiąc, że wkrótce wrócą do zdrowia. Więc i ja się zdecydowałam... tak, proszę pani, nikt mnie nie przymuszał, z własnej woli powiedziałam, że chcę a dzisiaj to nacieszyć się nie mogę, że pozbyłam się dawnej biedy.
— Jednakże — przerwał jej Benard z pełnemi ustami jedzenia — panowie doktorzy powinni mi byli powiedzieć, gdym przyszedł cię zobaczyć w niedzielę, że chcą wszystko ci wykroić... Mnie się widzi, że takie rzeczy nie powinny być wypruwane z kobiety bez zezwolenia męża... Przecież ty sama nie wiedziałaś, co oni chcą tobie zrobić i aż zgłupiałaś, gdy ci powiedziano, że nic w tobie już niema.
Eufrazya oburknęła się i kazała mu cicho siedzieć.
— Owszem, wiedziałeś i ja wiedziałam. Tylko, że mi jasno wszystkiego nie powiedziano. Ale przecież rozmawiałam z innemi choremi i domyślałam się, że już w całości nie będziesz mnie miał jak przedtem. Lecz trudna sprawa... trochę człowieka mniej albo więcej, cóż ci na tem zależy, kiedy tego nie widać? Wolę to, aniżeli okaleczenie twarzy!
Benard mruczał wszakże, pochylony nad talerzem:
— Ja się na to nie godzę. Powinni byli mnie przestrzedz. A najpierwej tobie powinni byli rzecz jasno wyłożyć, że kiedy wszystko z ciebie wyjmą, to już nigdy nie będziesz miała dzieci.
Zaczął spiesznie jeść, sapiąc, zafrasowany, że może wywołał burzę domową.
— Milcz! — wrzasnęła żona. — Robisz co możesz, bym się z umartwienia nanowo rozchorowała. Czyż ci nie dosyć tych trojga dzieciaków, które już mamy?.. Czyż myślisz, że pozwoliłabym ci obarczać się dzieciakami tak jak to głupie, dobre moje matczysko pozwoliło mojemu ojcu? Niechaj pani baronowa raczy powiedzieć, czyż dla biedaków jak my, troje dzieci nie jest aż nadto wiele?
— Moja droga — zawołała, śmiejąc się Serafina — podług mnie, to o całe troje za wiele! Ale powiedz mi, czy bardzo cierpiałaś podczas operacyi?..
— Proszę pani, ani wiedziałam kiedy się to stała, bo się śpi podczas ich krajania. A po przebudzeniu nie jest wesoło, ale można to dość łatwo przenieść.
— Więc zupełnie jesteś zdrowa?
— Powiedzieli mi, że jestem wyleczona. Przedtem miewałam bóle nie do wytrzymania w krzyżu i w udach. A obecnie tylko od czasu do czasu coś mnie zaboli a powiedziano mi, że to będzie coraz rzadziej i wreszcie ustąpi po zupełnem zagojeniu.
Zaczęła wszakże narzekać, że siły ją opuściły i że na nic nie ma czasu po za domowemi zajęciami. Prawda, że zamiłowanie porządku posuwała do przesady i wiecznie miała w ręku miotłę, albo ścierkę, zamęczając dzieci i męża wymaganiami czystości. Benard nie śmiał się ruszyć w izbie, robocze buty musiał ściągać przed wejściem i dawno już jak się odzwyczaił od plucia na ziemię. Jeżeli nie sprzątała, to myła dzieci, łając je za najmniejszą plamę na ubraniu. Ale od czasu jak wróciła ze szpitala, musiała przerywać te drobne czynności i ze zmęczeniem padała na krzesło, wrzeszcząc z gniewu i z rozpaczy, że stała się niedołężną.
— Nawet stać długo nie mogę — rzekła siadając. — Ale trochę cierpliwości a siły powrócą, bo panowie doktorzy w szpitalu, zaręczyli, te będę zdrowsza niż kiedykolwiek.
Te szczegóły niewiele obchodzić mogły Serafinę, pragnęła inne stawiać pytania, nie znajdując ku temu przyzwoitego wybiegu. Lecz odważyła się i spokojnie patrząc na Benarda, spytała z naiwną bezczelnością:
— Mężowie łatwiej się godzą, nie mieć dzieci, aniżeli pozbawić się przyjemności obcowania z żoną... a jeżeli kobieta nie może ich zadawalać jak przedtem, to mogą wyniknąć wielkie nieszczęścia w małżeńskiem pożyciu.
Mularz zrozumiał i rozweselony, roześmiał się na całe gardło.
— Proszę pani, co do tego nie mogę narzekać! gdybym był posłuszny jej chęciom, to nie miałbym czasu iść do roboty, tylkobym bezustanku miał z nią uciechę w domu!
Eufrazya skoczyła ze złością w stronę męża, oburzona, zawstydzona, że on śmie mówić o takich potajemnych sprawach. Odgrażając się, raz jeszcze kazała mu milczeć, podczas gdy Serafina uszczęśliwiona, że się dowiedziała czego pragnęła, śmiała się, żartowała a wreszcie podniósłszy się z krzesła, chciała pożegnać się i odejść, gdy wtem matka Moineaud, dotąd drzemiąca i jakby nieświadoma o czem mówiono, zaczęła sączyć jękliwe utyskiwania, powoli, monotonnie i bez końca:
— Tak, słusznie rzekłaś, że twoje głupie matczysko pozwoliło się obarczyć całą czeredą dzieciaków. Bo prawdę mówiąc, co mnie, albo mojemu mężowi przyszło z tego... nie żałuję, że się tak stało, ponieważ mój chłop miał ze mnie tyle uciechy ile zażądał... ale ani on, ani ja, nie mamy z naszych dzieci żadnej pociechy na stare lata. Biedaczysko resztę sił traci, pracując w zakładzie jak za młodu... bo musi na cały dom pracować, odkąd Wiktora zabrali do wojska a może nam nigdy go nie oddadzą, jak Eugeniusza, który zmarł niedawno na jakimś końcu świata... Z trzech naszych chłopaków już tylko ostatni przy nas, ten ladaco Alfred, który woli się łobuzować, aniżeli chodzić do szkoły, wiecznie się włóczy po ulicy i taki rozpustny, chociaż ma dopiero lat siedem, że gorzej niż bracia, gdy mieli po lat piętnaście. A moje córki!.. Mój Boże!.. miałam ich aż cztery, a teraz tylko Irma pozostała przy mnie, jeszcze jest za młoda, żeby ją wydać za mąż a tyle ma narowów, że, aż ciarki po mnie chodzą, bo gotowa puścić się na łajdaczkę... do roboty ani tego napędzić! Ty, Eufrazyo, o mało co nie zmarłaś a oto teraz Cecylia musiała iść do szpitala!.. A ta moja najstarsza... ta nieszczęsna Norina...
Potrząsnęła rozpaczliwie głową i znów tym samym płaczliwym tonem powróciła do rozpamiętywania losu każdego ze swych dzieci, zatrzymując się na szczegółach, ubolewając nad biednym swoim mężem, który od dwudziestu pięciu lat nie odetchnął ani na chwilę, drepcząc codzień jak koń w maneżu, skazany na obracanie koła aż do dni ostatka. Oj, tak, jedyną jego uciechą było płodzenie dzieci, bo już jak raz były, żadnej pociechy rodzice z nich nie mieli... Ach a te biedne dzieciska teraz już po za rodzinnem gniazdem, wszak im nie jest lepiej niż było rodzicom! Każde na swoją rękę rozpoczęło tę samą biedę! I znów wymówiła imię Noriny, roztkliwiając się nad swoją najstarszą córką. Lecz Eufrazya przerwała jej z gwałtownością:
— Mamo! zakazałam ci wymawiać to imię w mojej obecności!.. Tę bezwstydnicę spoliczkowałabym przy pierwszem spotkaniu!.. Mówiono mi, że znów miała dziecko i Bóg raczy wiedzieć co z niem zrobiła! Twoja rozleniwiona Irma lada dzień puści się na łajdactwo i trzeba, żebyś wiedziała, że przykład Noriny będzie tego powodem!
Dawna nienawiść względem starszej siostry, której zazdrościła urody, białego, pulchnego ciała, jeszcze się teraz wzmogła w brzydkiej, chudej Eufrozynie, pyszniącej się swoją uczciwością pracowitej matki rodziny i z większą niż kiedykolwiek pogardą odzywała się o Norinie, zamiłowanej w próżnowaniu, wzdychającej ku wygodnemu, wesołemu życiu. Ani mąż, ani matka, nie śmieli się teraz odezwać, wystraszeni, że byle jakiem słowem, mogą spowodować jeszcze gwałtowniejszą scenę.
— Wspomnieliście, moja dobra kobieto, że wasza córka Cecylia, musiała wstąpić do szpitala?.. spytała Serafina z nowem zaciekawieniem.
— Ach, tak, proszę pani!.. Cecylia jest w szpitalu... A jednak ta miała szczęście, bo pan Froment wziął ją do służby na wieś, gdzie teraz gospodaruje... Lecz przyszła choroba i musiała ztamtąd odejść... Cecylia narzekała, że czuje w sobie jakby banię, która jej ciąży w ciele a w głowie gwóźdź, wciąż wbijający się jej aż do mózgu... A potem chwyciły ją straszne bóle w krzyżu i w udach... tak, że wyła z boleści za każdem poruszeniem... podobno, że jej zrobią tę samą operacyę co Eufrozynie...
— Wcale niezabawna historyą dla dziewczyny, która zaledwie skończyła lat siedemnaście! rzekł Benard, wstając od stołu po zjedzonem śniadaniu.
— A cóż to ona ma być delikatniejszą panią odemnie! zawołała z cierpkością Eufrozyna. Kiedy mnie krajano to i ją mogą krajać, ponieważ ma tę samą chorobę. Chyba, że woli umrzeć!
— Aż dwie moje córki pod nóż! to doprawdy za wiele... jęknęła matka Moineaud, wpadając w zwykłe ciche przygnębienie.
Serafina wstała, by odejść i dziękując za udzielone wiadomości, dała każdemu z trojga dzieci po srebrnej sztuce monety, co wywołało błogosławieństwa ze strony całej rodziny.
Zaraz nazajutrz poleciła doktorowi Mainfroy, by zobaczył Cecylię leżącą w szpitalu, bo postanowiła odłożyć decyzyę co do własnej kuracyi, dopóki nie zasięgnie wiadomości o tej nowej operacyi. Mainfroy stwierdził, że Cecylia znajduje się w klinice doktora Gaude, gdzie wyczekuje, by ją zoperowano. Serafina wymogła na swoim doktorze, by ją zaprowadził którego poranku zobaczyć Cecylię leżącą w ogólnej sali i już przychodzącą do zdrowia. Baronowa szła tam jak na niezmiernie ciekawe widowisko.
W szpitalu, doktór Gaude rządził w trzech salach wyznaczonych dla kobiet i był uważany za wszechwładnego pana jaśniejącego niezrównaną sławą. Był on rzeczywiście pierwszorzędnej zręczności chirurgiem a przytem człowiekiem niezwykle inteligentnym, wesołym i brutalnym, decydującym się szybko i pewnym wprawności swej ręki. Był dumnym ze swej wyższości, nie uznawał żadnych skrupułów, lecz był niezdolnym do ustępstw przeciwnych honorowi i nikt nie mógł mu zarzucić nizkich, łajdackich czynów. A chociaż zbijał pieniądze i posiadał cały zastęp zręcznie zorganizowanych pomocników na mieście, którzy mu dostarczali bogatą klientelę przynoszącą zyski, jakiemi się z nimi dzielił, to jednak przemysłowe powodzenie swego kunsztu mniej cenił aniżeli sławę, rozgłos, jakie się wzmagały około jego nazwiska. Pełnił swe chirurgiczne czynności w sali przy drzwiach otwartych i byłby z chęcią zaprosił cały Paryż, by podziwiano mistrzostwo dokonywanych przez niego operacyj. Obrazy, ryciny, uczyniły popularną jego postać a przedstawiano go zwykle przy pracy, w wielkim białym fartuchu, zawiązanym pod brodą, z rękawami odwiniętemi po za łokcie, pięknego jak bóstwo tnące i rozporządzające życiem. Nikt nie był zdolny tak jak on przepłatać brzuch, spojrzeć, zaradzić i zeszyć. Czynił to z niezrównaną pewnością siebie. Zdarzało się nawet, że znów powtórnie taki brzuch otwierał, by się przekonać o czem chciał wiedzieć. Dzięki antiseptycznym środkom, uważał operacyę za rzecz drobnostkową i decydował się na nią przy byle okazyi. Ile kobiet przychodziło do niego prosząc o poradę, tyle było zoperowanych. Jeżeli pomyliwszy się w dyagnozie, znalazł się przed zdrowym organem, wycinał wszakże cośkolwiekbądź, nie chcąc zeszywać napróżno rozpłatanego brzucha. Od krańca do krańca Paryża rozbrzmiewała sława robionych przez niego operacyj, wychwalano i podziwiano znakomitą jego zręczność, niezrównaną wprawę, do której rzeczywiście doszedł, egzercytując się na tysiącach biednych pacyentek zapełniających jego klinikę w szpitalu. To sprawiło, te stał się bóstwem, któremu znosiły złoto milionowe damy, w przystępie narwanej swej natury udające się do niego jako do mistrza kastracyi.
Gdy Serafina, przyprowadzona przez doktora Mainfroy, weszła do wielkiej, białej sali szpitalnej, zastawionej mnóstwem wązkich, białych łóżek, na których spoczywały kobiety o bladych twarzach, mocno się zdziwiła, zastawszy Mateusza przy wezgłowiu Cecylii już zoperowanej od dni kilku. Dowiedziawszy się, że ją operowano, Mateusz przyszedł ją odwiedzić, powodowany współczuciem dla jej smutnego losu. Stał milcząc a Cecylia leżąc w łóżku, cicho płakała. Chociaż miała lat siedemnaście, była szczupła jak mała dziewczynka, piersi prawie nie miała, wyciągnąwszy się tylko wzrostem na długość. Blada, napadnięta jej twarz wyrażała teraz ciężkie umartwienie, spoczywając na poduszce wśród rozwianych, jasnych włosów. Usta jej drżały, oczy miała czerwone i szlochała, szlochała bez końca.
— Co jej jest? — spytała Serafina. Czy operacya się nie powiodła?... Czy może z bólu tak płacze?
— Owszem, operacya się udała, odpowiedział Mateusz. Podobno jest to arcydzieło doktora Gaude, wykonał swą czynność z taką świetnością, że obecni byliby go chętnie oklaskiwali. A dopiero o powiedziała mi, że nie odczuwa już żadnego bólu.
— Więc dlaczegóż ona płacze?...
Mateusz nie zaraz odpowiedział a wreszcie rzekł ze wzruszeniem;
— Bo dopiero na chwilę przed mojem przyjściem została uwiadomioną, że jeżeli wyjdzie za mąż, to nigdy nie będzie miała dzieci.
Serafina z osłupieniem spojrzała na chorą dziewczynę o nieładnej twarzy i wątłem, bladnem ciele.
— Jakto? więc to dlatego?... Więc ona tego żałuje?...
Mateusz odwrócił się w stronę Serafiny i patrząc jej prosto w oczy, rzekł z powagą, powstrzymującą wybuch jej ironicznego śmiechu:
— Tak. Okazuje się, że nawet pomiędzy najbiedniejszemi dziewczynami są kobiety o zdrowych pojęciach i że myśl, iż nigdy nie będą matkami, doprowadza je do rozpaczy.
Serafina zbliżyła się do łóżka Cecylii i pochyliwszy się nad nią, zaczęła ją uspokajać i pocieszać, pragnęła bowiem zadać jej kilka pytań.
Chora starała się opanować, przestała szlochać i odgarnęła z zapłakanej twarzy, kosmyki splątanych włosów.
— Więc już nic ciebie nie boli, moje drogie dziecko?...
— Nie, proszę pani, nic mnie nie boli.
— Ale bardzo cierpiałaś podczas operacyi?...
— Nie, proszę pani, nic o tem nie mogę powiedzieć, bo nie nie wiem.
Ale znów zaniosła się od płaczu i płakała do nieprzytomności. Myśl o przebytej operacyi, znów jej przypomniała, te wycięto z niej wszystko i że nigdy, nigdy nie będzie matką. Jako biedna dziewczyna, często wałęsająca się po roboczej dzielnicy miasta, miała sposobność od dzieciństwa wiedzieć o wszystkiem, co się odnosi do miłości i macierzyństwa a chociaż, pomimo otaczającego ją zepsucia, pozostała dziewicą, odczuwała teraz cały ogrom krzywdy, jaką jej wyrządzono. Dziewictwo jej ścięte przed rozkwitem wywołało w niej instynktywną rozpacz, trapiła się, że nigdy matką nie będzie chociaż dotychczasowo nie znała ku temu pragnienia i szlochała, szlochała bez końca, jakkolwiek ta powódź łez nie przynosiła jej żadnego uspokojenia.
Wtem zapanowała jakaś radość w sali. Chore witały z uciechą wchodzącego doktora Gaude, który czasem po za zwykłemi godzinami odwiedzał swoją posłuszną ciżbę kastratek, okazując im w ten sposób dobrotliwość ojcowskiej opieki. Wszedł w towarzystwie tylko jednego interna, krępego, młodego człowieka, nazwiskiem Sarraille, o przebiegłych oczach, o poziomym, trywialnym wyrazie brzydkiej, nalanej twarzy. Uroda doktora Gaude tem promienniej przy nim odbijała. Gaude był wysoki, ryży, starannie wygolony, twarz miał kwadratową, wesołą a zarazem brutalną, pełną inteligencyi, oraz siły woli, przywykł, by mu ulegano z biernością, lecz umiał być uprzejmym, jak wszechwładny książę, który raczy się zniżać chwilowo do obcowania ze zwykłymi śmiertelnikami. A gdy spostrzegł, że jedna z jego chorych płacze, właśnie ta, którą nazywał „swoim klejnocikiem“, zbliżył się ku niej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie jej zmartwienia. A gdy go powiadomiono, uśmiechnął się uprzejmie na znak, że jej przebacza.
— Pocieszysz się, mój klejnociku, pocieszysz... Są to sprawy łatwe do pocieszenia, przekonasz się o tem później...
Gaude był nieżonaty i utrzymywał, że pozostanie kawalerem, człowiekiem bezpłodnym, którego ostatnim wyrazem filozofii była pogarda względem wszystkich ludzi. Im mniej się ich mnoży, tem lepiej. Ta głupia, rozbójnicza rasa i tak niełatwo zmarnieje. Gdyby go kto przynaglił pytaniami, byłby wyznał, że tryumfuje po każdej odbytej operacyi, bo tym sposobem tępi źródło zła. Opowiadano, że jest kochankiem kastrowanych swoich klientek, które mając pewność, że się już nie narażają na żadne niebezpieczeństwa wstrętnego im macierzyństwa, zbiegały się dokoła niego, tworząc bezpłodny seraj swego wybawiciela.
Mainfroy, odprowadziwszy go na stronę i coś mu powiedziawszy, przedstawił go pani baronowej de Lowicz. Odrazu się porozumieli, chociaż pozornie toczyła się tylko uprzejma światowa rozmowa, pełna dwuznacznych uśmiechów i spojrzeń. Został oznaczony dzień w którym Serafina stawi się w gabinecie słynnego chirurga. Odchodząc dla dalszego obejścia całej sali, Gaude ukłonił się przyszłej klientce i raczył podać rękę mało jeszcze znanemu swemu koledze, doktorowi Mainfroy, który uścisnął tę dłoń z wymowną energią; porozumienie już teraz zapadło pomiędzy nimi. Cecylia w dalszym ciągu płakała, zanurzając twarz we włosy, które się zupełnie rozpuściły. Nie odpowiadała nikomu, o niczem nie wiedziała, prócz o swojem nieszczęściu. Pozostawiono ją więc, nie mogąc się nawet z nią pożegnać.
— A więc jesteś zdecydowana? — rzekł Mateusz do Serafiny — razem z nią wychodząc. Czyś się zastanowiła nad ważnością tego kroku?
— Cóż chcesz, muszę, bo zabardzo cierpię — odpowiedziała Serafina zupełnie spokojnie. Dłużej już nie mogę wytrzymać, trzeba, żeby to się raz skończyło. We dwa tygodnie później, Serafina przebyła operacyę, zamieszkawszy w domu zdrowia utrzymywanym przez zakonice przy ulicy de Lille. Był to rodzaj klasztoru otoczonego obszernemi ogrodami i tutaj, w tej świętobliwej ciszy, Gaude zwykle kastrował te, które nazywał „swojemi wielkiemi damami.“ Pomocnikiem jego bywał najczęściej Sarraille, którego wołowy pysk i głowa osadzona głęboko w ramionach, były odstręczające dla kobiet, brzydzących się całą jego postacią, rzadkim, jakby drucianym zarostem, sztywnemi włosami zlepionemi na skroniach. Lecz Gaude cenił w nim psa wiernego a może nawet jego nienawistne oburzenie za wstręt, jaki wzbudzał; wiedział zarazem, że Sarraille jest bardzo energiczny, już zdecydowany na wszystko i gotów puścić się na rzeczy najgorsze, popychany żądzą zdobycia pieniędzy. Naturalnie, że operacja udała się w sposób zdumiewający, cudowny, organ ulotnił się, znikł, jakby w zaczarowanych rękach czarnoksiężnika. A ponieważ Serafina przystąpiła do operacyi będąc zdrową i silną, więc rekonwalescencya postępowała szybko i wkrótce ukazała się w swojem towarzyskiem kółku jaśniejąca pięknością, wypoczęta, jak po odbytym sezonie w górach lub nad morzem. Mateusz zdumiał się, ujrzawszy ją w pełni tego tryumfu. Bezczelna radość mieniła się na jej twarzy wraz z niehamującą się teraz żądzą, złotawa jej cera płonąć się zdawała szczęściem odniesionego zwycięztwa, pewnością bezpłodności, rozkoszą oddawania się bez żadnych obaw i zastrzeżeń a oczy Serafiny wciąż biegnące w poszukiwaniu nowych zdobyczy, opowiadały o nocach w alkowie teraz wszystkim otwartej i wszystkim obiecującej nieskończoność rozkoszy w nicestwie.
Pewnego dnia, gdy Mateusz był na południowem śniadaniu u doktora Boutan, zaczęli z sobą o tem mówić. Doktór wiedział o wszystkiem, co się odnosiło do operacyj praktykowanych w klinice Gaude’a i mówił o tem jak o klęsce a czasami wpadał w pewien rodzaj oburzenia.
— Gaude, jest przynajmniej chirurgiem pierwszorzędnej wartości i chcę wierzyć, że ulega pasyi swojego kunsztu. Lecz pod jego osłoną, za jego przykładem idą inni i z każdym dniem wzrasta zastęp improwizowanych operatorów, którzy wyrządzają nieobliczone krzywdy ojczyźnie, ludzkości. Kastrowanie kobiety, gdy nie zachodzi tego nieodzowna potrzeba, jest niczem innem, jak zbrodnią. Decydować się na coś takiego można tylko wtedy, jeżeli zachodzi groźba śmierci i jeżeli wszelka inna pomoc lekarska okazała się bezskuteczną. Dzieje się wszakże wprost inaczej i na dwadzieścia operowanych kobiet, jest conajmniej piętnaście, które mogłyby się wyleczyć zwykłą metodą. Znasz obie córki starego Moineaud; otóż leczyłem Eufrozynę, zatem wiem, że miała chroniczne zapalenie bardzo bolesne, lecz uleczalne po dłuższem, starannem pielęgnowaniu; zaś Cecylia, którą miałem sposobność zbadać, podlega gwałtownym bólom newralgicznym. Otóż operować kobiety dotknięte choroby nerwową albo błędnicą, uważam za niegodziwość, za występek godny więzienia, jeżeli nie domu obłąkanych. Wyobraź sobie, że mi opowiadano, że oni obecnie kastrują furyatki, by je uspokoić!... Cóż chcesz! jakie szaleństwo powiało w tym kierunku a boję się że jest ono wywołane tylko chęcią zgarniania obfitych pieniędzy! Najznakomitsi i nieznani, wielcy i mali doktorzy, opętanymi są tą manią i rzeczywiście dochodzą do majątku na rzemiośle kastrowania kobiet. Płatają, wycinają ciągle i wszędzie! A często się zdarza, że tną nie uprzedziwszy o tem kobietę, która dowiaduje się o wszystkiem, dopiero przy odczytywaniu buletynu, zawieszonego na swejem szpitalnem łóżku! Lecz cóż tych panów obchodzi, że będzie o jedną kobietę mniej, o jedną żonę mniej, o jedną matkę mniej! A musisz wiedzieć, jakie zatrważające rozmiary przybiera ta mania?... W szpitalach liczba kastrowanych kobiet dochodzi oddwóch do trzech tysięcy rocznie. A w klinikach prywatnych cyfra ta musi być o wiele większa, bo tam niema niedogodnych świadków, ani kontroli. Jestem pewny, że w Paryżu, w przeciągu ostatnich lat piętnastu zoperowano od trzydziestu do czterdziestu tysięcy kobiet. We Francyi zaś jest pięćset tysięcy, pół miliona kobiet, których kwiat macierzyństwa został podcięty, wyrwany, jak chwast szkodliwy! Czy słyszysz? pół miliona potworów, pół miliona świadomie okaleczonych niedołęg!
Rzucił ostatnie słowa w przystępie głębokiego wzburzenia a po chwili, mówił dalej z pogardą i bólem:
— A najgorszem złem jest to, że tyle w tem wszystkiem kłamstwa, złej wiary, złodziejstwa. Bo kłamliwe są ich statystyki, ogłaszane w celu przymnożenia im sławy. Wprowadzają one w błąd jutrzejsze klientki, zbiegające się a następnie okradzione, bo prawie nigdy nie urzeczywistniają się głoszone obiecanki. Tak więc, panująca moda kastracyi kobiet spoczywa na umiejętnie obstawionem oszustwie, bo wiadomość a nawet fakt, że operacya się udała, jeszcze niczego nie dowodzi; należałoby śledzić dalsze życie zoperowanych kobiet, wiedzieć, w jakim się znajdują stanie zdrowia, słowem, jakie są ostateczne wyniki tak pod względem indywidualnym, jak społecznym. Ach a wtedy o jakże okropnych zawodach przekonałby się ogół publiczności! bo nie należy ukrywać, że dalszy ciąg życia zoperowanych kobiet jest piekłem wszelkiego rodzaju cierpień, upadków, najstraszliwszej i nieodwołalnej porażki. Organ nie może być uzdrowiony przez odjęcie mu właściwych jego funkcyj. Powtarzam raz jeszcze, że kastrowanie kobiet zamienia je w potwory a potwory są negacyą zdrowia i szczęścia. W przeciągu ostatnich lat dziesięciu, nóż operatorów kastrujących kobiety uczynił Francyi większą krzywdę, aniżeli kule prusaków podczas pamiętnej krwawej wojny!




II.

W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli fundamenta coraz to rozleglejszego rolnego gospodarstwa, żyli w miłości i płodzili dzieci. W przeciągu czterech lat, które znów minęły, byli zwycięzcami w walce, jaką życie toczy ze śmiercią, rodzina ich powiększała się stopniowo wraz z rozszerzeniem się pól urodzajnego gruntu. Stało się to treścią ich życia, ich radością i siłą. Miłosna żądza nawiedzała ich płomieniem boskich pożądań i rozkoszy a zapładniając ich pieszczoty, darzyła ich potęgą zdrowia, dobroci i szczęścia. Resztę, dopełniała ich energia, wola czynu, wytrwałość w pracy, tej fabrykantce i regulatorce świata. Lecz pierwsze dwa lata były wyjątkowo ciężkie i tylko dzięki nieustającej zapobiegliwości, otrzymali zwycięstwo. Obie zimy były wyjątkowo ostre i śnieżne a gdy powiały marcowe zawieruchy, spadły grady, pokładając zboża. Zdawało się, że zawistne przepowiednie młynarza zaczynają się spełniać i że ziemia jest dla nich macochą niewdzięczną za łożoną pracę, obojętną na straty, jakie ztąd poniosą. W przeciągu tych dwóch lat wyratowali się jedynie skutkiem nowych dwudziestu hektarów nabytych od Séguin’a. Okazało się, że w tej części płaskowzgórza leżały najżyzniejsze grunta, które osuszone z pod bagien, wydały plon nadspodziewanie obfity, pomimo, że i na nich zboże zostało gradem dotknięte. Lecz obszar posiadanej już ziemi był teraz tak znaczny, że łatwiej można było znosić zdarzające się niepowodzenia. Ale mieli również wiele kłopotów i zmartwień rodzinnych z pięciorgiem swoich dzieci. Gerwazy, najmłodszy, ledwie że nie umarł z zaraźliwej gorączki. Rózia niezmiernie ich wystraszyła spadłszy z drzewa, lecz okazało się, że tylko rękę sobie zwichnęła. Na szczęście, starsza trójka, Błażej, Denizy i Ambroży chowali się zdrowo, rosnąc w siły, jak młode dęby. A gdy Maryanna powiła szóste dziecko, córkę, dano jej na imię Klara.
Mateusz cieszył się tym nowym podarkiem ich miłości, uszczęśliwiony, że tym sposobem wzmaga się ich potęga i majątek. Następne dwa lata były dalszym ciągiem walk, smutków, radości i zwycięstw. Maryanna znów urodziła dziecko a Mateusz zdobył nowe obszary ziemi. Pracowali, żyli i wiele urzeczywistniali. Tym razem Mateusz powiększył ilość pól w stronie pustkowia składającego się z kamienistych spadków, z piasku, na którem nigdy nic nie rosło. Lecz od kilku lat skierowane w tę stronę źródła tworzące bagna na rozległem płaskowzgórzu, zwilżyły grunt, pokryty obecnie dość bujną roślinnością. Pierwsza oprawa tej ziemi marne dała owoce i trzeba było wytrwałej cierpliwości, by tu nie zaniechać twórczego dzieła. Ale usilna praca przemogła i pola zaczęły wydawać bogate plony. W tym samym roku zakupiona część lasu, przyniosła znaczne zyski, po umiejętnem zaprowadzeniu leśnego gospodarstwa. Mateusz miał zamiar kupić całość zadrzewionych obszarów i wykarczować w nich polanki, zarosłe gąszczem ciernistych krzewów. Tak więc, dzieci rosły i przybywały w miarę, jak zwiększał się majątek posiadany przez rodziców. Trzej starsi chłopcy, Błażej, Denizy i Ambroży, zostali umieszczeni w liceum w Paryżu i co rano jechali tam pierwszym odchodzącym pociągiem a wracali dopiero wieczorem. Troje młodszych dzieci Gerwazy i dziewczynki Rózia i Klara, rosło na swobodzie, puszczeni na łono natury. Kłopotów nie przysparzali rodzicom żadnych, bo zwykłe drobne ich nieszczęścia dawały się usunąć pieszczotą, podczas której łzy osuszało słońce.
Ale przy siódmem dziecku, połóg Maryanny był tak ciężki, iż Mateusz przez chwilę myślał, że ją utraci. Przewróciła się, wracając z folwarcznego podwórza i musiała się natychmiast położyć, tak silne porwały ją bóle. Nazajutrz urodziła niedonoszone dziecko a Boutan przywołany z Paryża, nie ręczył za życie ich obojga. Zdrowy temperament matki przemógł jednak grożące zło. Siły jej wracały a przedwcześnie o cały miesiąc urodzony Grzegorz, odzyskiwał czas stracony nabierając życia z jej piersi jako z naturalnego źródła wszelkiego istnienia. Gdy Mateusz ujrzał ją znów uśmiechniętą i z ukochanem maleństwem na ręku, ucałował ją namiętnie, tryumfując raz jeszcze, pomimo tyle przebytych umartwień i najdotkliwszych cierpień. Jeszcze jedno dziecko! zatem wzmożenie się bogactwa i potęgi nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
Tak więc, wciąż tworzyło się wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności za pomocą ziemi i kobiety, tych dwóch zwycięzkich sił wszelakiego zniszczenia. Mateusz nie ustawał w pracy, tworząc nowe bogactwa dla wyżywienia każdego przybywającego dziecka. Żyli kochając się, walcząc, pracując i dążąc bezustannie ku potęgowaniu życia i rozszerzaniu kresów nadziei.
Minęło lat dwa. A w przeciągu tych lat dwóch Mateusz i Maryanna znów mieli dziecko, córkę. Tym razem równocześnie z powiększeniem się familii, przybyło trzydzieści hektarów lasu, aż pod wioskę Mareuil a z drugiej strony nowe trzydzieści hektarów przedłużyło pola do wsi Monval, wzdłuż linii kolei żelaznej. Dawny stary pawilon, w którym dotychczas zamieszkiwali, okazał się za szczupły, więc trzeba było wznosić nowe folwarczne budynki dla służby, stodoły, obory, stajnie, bo liczba domowych zwierząt wzrastała z każdym przykupionym kawałem ziemi.
Mateusz narzekał, że zbyt często musi jeździć do Paryża, powoływany tam interesami to z Séguinem, to dla sprzedaży lub kupna i zamówień wszelkiego rodzaju przedmiotów. Rano, w upalny dzień na początku sierpnia, przybył do zakładu Aleksandra Beauchêne dla zobaczenia ulepszonej żniwiarki. Nie zastał ani Konstancyi, ani Maurycego, których wczoraj wywiózł Beauchêne nad morze, do Houlgate, mając sam powrócić do Paryża w przyszły poniedziałek. Obejrzawszy żniwiarkę, która mu się nie podobała, wbiegł na chwilę na górę do biura dla zobaczenia się z Morange’m, wiecznie pochylonym nad stosami regestrów.
— Poczciwie to z twojej strony, że nigdy o mnie nie zapominasz, przyjechawszy do miasta. Lecz mam do tego prawo, bo nie od wczoraj się znamy!
— To pewna, że nie od wczoraj! i wiesz, że zawsze byłem dla ciebie życzliwie usposobiony!
Morange ochłonął już obecnie po doznanym ciosie, wrócił do życia i śmiał się jak za dawnych dni szczęśliwego pożycia z żoną. Z wrażenia okropnej śmierci Waleryi pozostało mu tylko pewne zniedołężnienie umysłu, łatwy był do łez i wzmogła się w nim łagodna dobroć połączona z nieśmiałością. Chociaż dopiero miał lat czterdzieści sześć, był zupełnie łysy, lecz starannie utrzymywał brodę, której pięknością lubił się szczycić. Przyczyną szczęśliwej przemiany w jego umartwieniu była córka Regina, która stała się jego bożyszczem i w której dopatrywał się coraz to większego podobieństwa do ukochanej zmarłej. Dziś Regina miała lat dwadzieścia i była zupełnie drugą Waleryą, zdawało mu się, że zmartwychpowstała w młodzieńczej urodzie, by go pocieszyć, by mu dać cudowny dowód swego przywiązania. Odkąd sobie to wyobraził, zacierało się w nim wspomnienie widoku zmarłej Waleryi, leżącej we krwi na nędznym barłogu, w brudnem mieszkaniu akuszerki la Rouche i żył pochłonięty obecnością Reginy, napełniającej jego dom wdziękiem młodocianej swej urody. Przestał drżeć za najlżejszym szelestem a przygnębienie zamieniło się w rodzaj ciężaru, jaki zawsze czuł w sercu już w zupełności wolnem od dawnych zgryzot i wyrzutów, jakie sobie czynił. Kochał Reginę do szaleństwa, miłością złożoną ze wszystkich odcieni uczuć. Odradzała się w nim młodość, zdawało mu się, że wczoraj się ożenił i mieszkał z pożądaną kobietą, która w stanie dziewiczym została mu przywrócona i pozwalała mu być zakochanym na znak przebaczenia. Ubóstwiał Reginę świętą miłością, czcił ją i szanował, jak nieprzystępne bóstwo, przed którem wolno mu było modlić się, odgadując życzenia.
— Jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność — rzekł do Mateusza — to chodź do mnie na śniadanie... Od wczoraj jestem wdowcem...
— Jakto wdowcem?...
— A tak, bo Regina wyjechała na kilka tygodni, jest w jednym z zamków nad Loarą. Pani baronowa de Lovicz wymogła na mnie, bym jej pozwolił wziąć z sobą Reginę... Nie miałem ochoty rozstawać się z moją jedynaczką, lecz widząc, że ma ochotę pojechać z baronową, ustąpiłem... Cóż chcesz, nie byłem w stanie oprzeć się jej chęci zobaczenia wsi, pól, lasów... Ona biedaczka nigdy dotąd nie podróżowała, nigdy nie była dalej jak w Wersalu! Pomyśl więc, jaką dla niej było uciechą jechać aż nad Loarę... A jednak, pomimo to, byłbym ją chętnie zatrzymał w domu...
Mateusz uśmiechnął się i rzekł:
— Wiem, że jesteś niezdolny oprzeć się prośbie twojej córki!
I tak było rzeczywiście. Dawniej Morange ulegał Waleryi panującej w domu z absolutną władzą, obecnie zaś Regina była wszechwładną jego panią, której wolę uważał za świętą. Po śmierci żony czuł się wytrącony z równowagi, zgubiony bez ukochanej swej przewodniczki a teraz odzyskał spokój i zdrowie, bo znów miał przy sobie ubóstwioną towarzyszkę, która nim kierowała. Żył z jedynem tem pragnieniem, by we wszystkiem być jej podległy i posłuszny, Regina była całym jego światem.
— Powróci narzeczoną, jeżeli nie zamężną! — zawołał Mateusz z odcieniem przyjaznej uszczypliwości, znając pod tym względem uczucia ojca Reginy.
— Mam nadzieję, że nie, bo dałem co do tego przestrogę baronowej. Regina jeszcze jest dzieckiem i nie ma uzbieranego majątku, jaki pragnę jej dać, by mogła sobie wybrać odpowiedniego męża. Pracuję i oszczędzam i zobaczysz, jaki jej dam posag!... Wreszcie, ona mnie kocha, więc nie zrobi mi przykrości, wychodząc za mąż bez mojego pozwolenia... Wie, że jeszcze nie pora, że umarłbym tym razem, gdyby się miały rozwiać moje marzenia, pragnę jej szczęścia, takiego szczęścia, jakie dla niej projektowaliśmy z moją biedną Waleryą... Ty nawet nie wyobrażasz sobie, jak niezrównanie szczęśliwe życie wiedziemy teraz we dwoje... Prawda, że cały dzień Regina jest sama, ale za to, cóż to za radość, gdy wracam wieczorem!... Nie, nie, ona jest jeszcze zupełnem dzieckiem i w niewinności swych myśli nie przypuszcza rychłego wyjścia za mąż, wie, że byłoby to przedwcześnie, pod każdym względem przedwcześnie...
Uśmiechnął się uspokojony i dodał:
— Chodź do mnie na śniadanie... Będziemy o niej mówić, opowiem ci różne moje sekreta, o czem dla niej marzę i co zdołałem już uczynić, pokażę ci także jej fotografię, zrobioną przed tygodniem... Chodź, doprawdy, że to będzie bardzo poczciwie z twojej strony, dotrzymasz mi towarzystwa w jej nieobecności, jeść będziemy śniadanie, jak dwaj słomiani wdowcy... Więc zgoda? przyjdziesz tu po mnie około godziny dwunastej?...
Mateusz nie mógł zastosować się do jego życzenia.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę, mam dziś rano za wiele bieganiny po mieście... Ale pojutrze znów muszę być w Paryżu. Więc jeżeli chcesz, to wtedy przyjdę do ciebie na południe we śniadanie.
Rzecz została postanowiona i pożegnawszy się, Mateusz puścił się na miasto a na śniadanie wstąpił do restauracyi przy alei Clichy, gdzie w sąsiedztwie przetrzymały go różne sprawunki. Spuścił się następnie ulicą Amsterdam ku ulicy Caumartin, gdzie miał sprawy pieniężne do załatwienia u jednego z bankierów. Gdy doszedł do ulicy de Londres, przyszła mu ochota skrócić sobie drogę idąc pasażem Tivoli, który wychodzi na ulicę Saint-Lazare bramą tak wązką, że nieledwie niedozwalającą na przejazd powozom. Pasaż Tivoli jest mało uczęszczany i tylko przez osoby idące piechotą a właściwie wyłącznie przez mieszkańców tej samej dzielnicy, bo trzeba być znawcą zaułków Paryża, by wiedzieć o istnieniu tego przejścia. Mateusz wspomniał, że tędy nie szedł od lat bardzo dawnych. Rozglądał się więc ciekawie, jak po nieznanej miejscowości a jest to stary, zapomniany kąt Paryża, wilgotny i ciemny nawet w skwarne południe podczas lata; domy wzdłuż uliczki są ubogie, odrapane z tynku, pokryte trądem, na dole mają wąskie, brudne sklepiki, rażące bramy i okna, z których buchają wyziewy odrażającej zgnilizny. Wtem ujrzał tu coś najzupełniej niespodziewanego. Właśnie dziwił się, że w tem zaułku stoi prywatna kareta, zaprzężona w rasowego konia, gdy z jednego z najbrudniejszych domów wyszły dwie kobiety i wsiadłszy do powozu, znikły; lecz pomimo gęstych woalek przysłaniających ich twarze, poznał Serafinę w towarzystwie Reginy. Przez chwilę wahał się czy to naprawdę Serafina, tak dalece wydała mu się zmieniona i dziwna, lecz nie mógł powątpiewać, że drugą kobietą była Regina, bo nie widząc go, obróconą miała twarz w jego stronę. Kareta już wjechała na ulicę Saint Lazare i zamieszała się w powodzi powozów, bezustannie tędy przejeżdżających a Mateusz stał jak wryty na miejscu, rażony tem spotkaniem. A więc ta śliczna Regina, której ojciec jest przekonany, że ona bawi u znajomych w zamku pod Orleanem, znajduje się w Paryżu! Zatem nie wyjeżdżała z Paryża? Ale uczęszcza z baronową do jednego z tych wstrętnych domów i kryje się w mieście zamiast spacerować w cieniu staroświeckiego parku! Serce Mateusza ścisnęło się złowrogiem przeczuciem i zaczął robić najstraszniejsze przypuszczenia. Spojrzał na dom z którego wyszły. Był to nizki, podejrzany budynek, noszący piętno hańby i kału. Zapewne był to jeden z owych domów, służących na tajemne schadzki, lecz jakże poniżająca musiała być rozpusta ukrywająca się po za takiemi murami! Chciał się przekonać, więc puścił się wązkim, smrodliwym korytarzem i doszedł do cuchnącego podwórka, ciemnego jak studnia. Rozglądał się, chcąc się rozpytać u stróża. Lecz nie było tu żywej duszy i nie dolatywało żadne echo życia. Już miał odejść niczego się nie dowiedziawszy, gdy przy drzwiach zobaczył miedzianą blachę z wyrytemi słowami: „Klinika doktora Sarraille.“ Odrazu sobie przypomniał tego pomocnika doktora Gaude, o twarzy ociężałej, jak pysk wołu. Przypomniał sobie przedewszystkiem co o nim słyszał od doktora Boutan, który znał wartość tej osobistości. Więc po cóż Serafina była u niego z Reginą?... Czyżby zaszła potrzeba ukrywania jakiej choroby? zasięgania rady lekarskiej w najgłębszej tajemnicy?... Idąc powoli drgnął z przerażenia, bo chociaż nie chciał się zatrzymywać i utrwalać w posądzeniach, ten dom w pasażu Tivoli zamieszkany przez doktora Sarraille, był uderzająco podobny do owego ohydnego domu, będącego siedliskiem akuszerki la Rouche. Taki sam był tutaj ciemny cuchnący korytarz, wychodzący na takie same odrażające podwórko, była to niezawodnie taka sama jaskinia najstraszliwszych zbrodni. Odetchnął, wyszedłszy na ruchliwą ulicę, pełną słońca, ciepła, mówiącą o Paryżu pracy, o Paryżu zajętym przysparzaniem życia!
A jednak historya Reginy była logicznym wynikiem jej wychowania. Pragnęła posiadać pieniądze, używać i z każdym dniem wzmagała się w niej gorączkowa namiętność do zadawalniania zbytkownych upodobań, których ziszczenie odkładane na później, niecierpliwiło jej doraźne zachcianki. Będąc dzieckiem, jeszcze gdy matka jej żyła, wciąż słyszała jej marzenia o strojach, o powozach i nieustających zabawach a pozostawszy sam na sam z ojcem, w dalszym ciągu żywiła się wyłącznie takiemi samemi rojeniami. Przestała być pilnowaną i całe dnie spędzała w towarzystwie służącej a znudzona czytaniem i graniem na fortepianie, przesiadywała na balkonie, wyczekując, czy nie nadchodzi upragniony królewicz obciążony skarbami, które złoży u jej stóp i pojąwszy ją za żonę, wprowadzi w świat bezustannych zabaw i używania. Regina czuła się w prawie do tej przemiany w swoim losie, bo oboje rodzice a teraz ojciec, utwierdzili w niej przekonanie, że jest stworzona na królowę najświetniejszych salonów. Nic więc pozatem dla niej nie istniało, wymagała urzeczywistnienia się marzonych obietnic a próżniacze wyczekiwanie wszelkich rozkoszy, podnieciło jej temperament płomienny z natury; przedwcześnie rozwinęła się na kobietę o zapalnych zmysłach i zaostrzonej ciekawości. Zamiast wyczekiwanego napróżno królewicza, jawiła się Serafina i zabierała ją na spacer, na przedstawienia w cyrkach i teatrach, zabawiona gorączkowem uszczęśliwieniem dziewczynki, w której odgadywała własną naturę i budzące się pragnienia żarów, jakie ją paliły. W miarę, jak Regina z dziecka przemieniała się w dorosłą pannę, baronowa bez ułożonego naprzód planu popychania jej do zguby, prowadziła ją na wieczory, na zebrania i widowiska, które ostatecznie roznamiętniły wrażliwą naturę jej młodej towarzyszki. Z zupełnem zapomnieniem różnicy wieku, były z sobą w coraz ściślejszych stosunkach, zwierzając się wzajemnie i to z tak niepowściągliwą swobodą, że wkrótce nic nie nie miały przed sobą skrytego. Obie były wyznawczyniami religii rozkoszy i porozumiawszy się, z pasyą oddały się uprawianiu tego samego kultu. Starsza, chociaż już dla siebie niczego nie potrzebowała się obawiać, nauczała młodszą nabytem doświadczeniem, zalecając, że należy unikać skandalu, utrzymać się na stanowisku zajmowanem w świecie, strzedz się macierzyństwa, bo to jest najniebezpieczniejszym dowodem i niepowetowanem nieszczęściem. Regina nie ledwie codziennie przychodziła do przyjaciółki na herbatę, gdzie od godziny piątej do siódmej po południu, zbierało się przyjemne męzkie towarzystwo a była już tak biegłą w sztuce strzeżenia się od niepotrzebnych następstw, że dotąd zdołała się uchronić od wypadku jakiego najwięcej się obawiała.
Lecz stało się, co stać się mogło od dawna. Regina spostrzegła, że zaszła w ciążę. Jakim sposobem stało się to nieszczęście? Nie była w stanie tego wyjaśnić przed samą sobą, przerażona chwilą nieoględności, nie przypominająca sobie nic w trwodze co jutro z nią będzie. Wyobrażała sobie swego ojca, tego ojca ubóstwiającego ją jak świętość, powalonego niespodziewanie spadającym nań ciosem, płaczącego, umierającego z nadmiaru rozpaczy. Zło było nie do naprawienia, bo sprawca jej nieszczęścia był człowiekiem żonatym, ojcem familii, wysokim urzędnikiem uczęszczającym do domów rozpusty a wreszcie, ciąże objawiające się w tych warunkach nie miewają wiadomego sprawcy. Gdy płacząca, strwożona Regina wyspowiadała się przed swoją przyjaciółką Serafiną, ta w pierwszym porywie gniewu o mało co że jej nie obiła, zła że głupi wypadek psuje jej zwykłe pasmo rozwiązłych hulanek. Lecz opanowawszy się na myśl, że wiadomość o skandalu mogłaby nadwyrężyć jej pozycyę w świecie, postanowiła odważnie zwalczyć przedstawiającą się trudność. Pacałunkami, pieszczotami pocieszać zaczęła zasmuconą Reginę, składając jej zarazem przysięgę, że jej nie opuści i wyrwie z niemiłego położenia Pierwszą jej myślą było wywołanie poronienia, lecz zawiadomiła o tem swoją młodą przyjaciółkę dopiero po kilku dniach a chociaż uczyniła to z pewnemi ostrożnościami, wywołała przerażenie w dziewczynie, która wpadła w atak rozpaczliwego płaczu. Przez długie lata Regina była przekonana, że matka jej umarła podczas połogu, lecz w chwili zwierzenia, Serafina opowiedziała jej prawdę, nie pomijając żadnego szczegółu kryminalnej działalności la Rouche, która uśmierciła Waleryę we wstrętnej kloace, będącej jej kliniką dla położnic. Regina pod wrażeniem tego opowiadania nabrała teraz przesądnego strachu i wylękła krzyczała, że umrze jak matka, jeżeli się podda takiej samej próbie. Serafina zastanowiwszy się, osądziła, że może rzeczywiście nie należy mieć do czynienia z akuszerką, bo ztąd mogą wyniknąć wielorakie niedogodności i zdrady; drżała jeszcze na wspomnienie własnego strachu, przypominając sobie wiedźmę, z którą osobiście miała do czynienia. W głowie Serafiny inny powstał projekt. Dlaczegóżby Regina nie miała raz na zawsze się uwolnić od groźby macierzyństwa za pomocą operacyi, która zarazem wybawi ją od obecnej ciąży? Myśl ta wydała się jej wyborną, tryumfującą. Zaczęła więc przygotowywać przyjaciółkę, opowiadając jej ostrożnie, następnie coraz to wyraźniej, o chirurgach chętnie wpadających w pomyłkę i operujących chore na różne dolegliwości, będące w rzeczywistości zwykłym stanem początkowego macierzyństwa. Czyż nie najlepiej będzie udać się do jednego z takich doktorów?.. Temwięcej, że operacya nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. A dając siebie jako przykład, nęciła Reginę opowiadaniem swej teraźniejszej szczęśliwości nie zamąconej obawami; utrzymywała, że teraz dopiero zapoznawała się z bezbrzeżnością zmysłowych rozkoszy, niczem nie hamowanych a podniecających do bezkarnego ich używania. Serafina sama przed sobą siliła się ukryć zmęczenie, jakiemu coraz wyraźniej ulegała objawiającemu się zmarszczkami, które poczynały rysować jej dotychczasową nieskazitelną piękność ciała. Gdy dostrzegła, że Regina już jest zachwianą, Zaczęła jej mówić o ojcu, tłomacząc jej, że w takim razie mogłaby zawsze przy nim pozostać, zadawalając jego chęć niewydawania jej za mąż, co zgadzało się z jej usposobieniem, przekładającem wolność używania bez zaciągania żadnych obowiązków. Czyż nie jest warto poddać się operacyi, by następnie módz żyć, według chwilowego upodobania, z kochankiem, który narazie jest jej wybrańcem i oddawać się upragnionym rozkoszom bez obawy macierzyństwa, z możnością odebrania się i dania komu innemu, według fantazyi lub żądzy? Pozostanie tym sposobem samowładną panią swego życia, wyczerpie wszystkie szały, pozna wszystkie upojenia, bez trwóg i wyrzutów sumienia. Całem jej zadaniem będzie wtedy granie zręcznie swej roli przywiązanej córki, trzymanie w tajemnicy swego pozadomowego życia, co przyjdzie jej łatwo, zważywszy na ślepą miłość, jaką otacza ją ojciec, spędzający codziennie kilkanaście godzin w biurze, nad regestrami zakładu Beauchêne’a. Gdy wreszcie ujrzała Reginę uspokojoną i zezwalającą, zaczęła ją całować, uszczęśliwiona, że pozyskała nową adeptkę a dumna z jej młodości i urody, nazwała ją swoją córką. Obecnie więc chodziło tylko o wynalezienie chirurga, któryby zechciał podjąć się operacyi. Ani na chwilę nie pomyślała o doktorze Gaude, była to bowiem zbyt wielka figura i osądziła, że nie chciałby się puszczać w taką jak ta historyę. Wkrótce zatrzymała swój wybór, postanawiając odwołać się do usług doktora Sarraille, ucznia doktora Gaude i zwykłego jego pomocnika przy dokonywanych operacjach. Serafina znała go dobrze, bo nie tylko był przy mistrzu, gdy oddała się w jego ręce, lecz następnie często z nim rozmawiała podczas swej rekonwalescencji i całemi godzinami słuchała jego zwierzeń. Był on wściekły na swój brak urody, widząc całą szpetotę swej ociężałej maski o cerze ołowianej, rzadkim, twardym i sztywnym zaroście, o włosach zlepionych na skroniach; z rozgoryczeniem mówił, że to mu przeszkodzi w zdobyciu łask niewieścich i odstręczy wiele klientek. Uważał się ztąd za życiowego bankruta; mającego niezwalczoną przeszkodę przed sobą, przeszkodę tak potężną, że może go popchnąć w otchłań wiecznej nędzy a może katorgi. Był synem ubogiego chłopa i będąc studentem, musiał żyć jak pies nie mający pana i wyszukujący sobie jadła we wszystkich śmietniskach; noce spędzał na różnych podejrząnych pracach, by mieć czem opłacić wpis uniwersytecki. Obecnie zaś, pomimo protekcyi potężnego doktora Gaude, nie widział przed sobą jaśniejszej przyszłości i chociaż ceniony był przez mistrza za swoją akuratność w czynnościach, znajdował się nieledwie na bruku. By mieć z czego żyć, otworzył własną klinikę w nędznym domu smrodliwego pasażu Tivoli i tam przyjmował klientelę, do której wstydził się przyznać, oraz podejmował się kuracyi pacyentek odrzuconych przez innych dostatniejszych kolegów, nie chcących się kompromitować. Najgorszem było, że Sarraille był pożerany żądzą szybkiej karyery, czyhał więc na każdą korzystniejszą okazyę, nie odrzucając najniebezpieczniejszych; wierzył, że tylko w ten sposób zdoła przemódz zawistne losy i zdobyć świat wraz ze wszystkiemi jego uciechami; w pogoni za tem gotów był własne życie stawić na kartę. Serafina wiedziała, że może na niego liczyć. Lecz dla zaspokojenia jego sumienia a raczej dla zachowania pozorów, opowiedziała mu zmyśloną historyę. Regina była więc jej siostrzenicą, którą jej przysłano z prowincyi dla porady u lekarza na dziwną jakąś chorobę, bo miewała straszliwe bóle w dole żołądka, zachowując przytem wygląd zupełnie zdrowej osoby. Za kuracyę ofiarowała dać tysiąc franków a gdy Sarraille już domyślił się, czego od niego żądała, przyprowadziła do niego Reginę, którą zbadawszy oznajmił, że ma stwardnienie organu, zagrożonego złośliwym wrzodem. Po kilku wizytach w klinice stan zdrowia Reginy zdawał się pogarszać, udawała, że bóle bardzo się wzmagają, zatem zdecydowano, że tylko operacya może ją od tego uwolnić. Ułożono więc naprzód, że chora operowaną będzie w klinice w pasażu Tivoli i że tam pozostanie przez kilka tygodni potrzebnych do zupełnego powrotu do zdrowia. Wtedy właśnie Serafina wymyśliła kłamstwo o podróży nad brzegi Loary i skłoniła Morange’a, by jej pozwolił zabrać z sobą Reginę. W dniu projektowanego wyjazdu były w klinice doktora Sarraille, by ostatecznie zdecydować o szczegółach powziętego planu i wtedy właśnie Mateusz je ujrzał, wsiadające do powozu w pasażu Tivoli. Operacya miała się odbyć nazajutrz. Regina wieczorem, w mieszkaniu baronowej, napisała do ojca list czuły i wesoły, z opisem doznawanych miłych wrażeń a Serafina miała go posłać zaufanej osobie w dalekiej prowincyonalnej wiosce, by tam rzucony na pocztę, doszedł do Paryża z właściwem ostemplowaniem.
Gdy w dwa dni później Mateusz przybył na śniadanie do Morange’a, zastał go w mieszkaniu przy bulwarze de Grenelle w wybornym humorze, śmiejącego się jak dziecko.
— Nie zapomniałeś!... przyszedłeś! — zawołał witając gościa. — Ale musisz trochę poczekać, bo służąca się opóźniła i jeszcze sos majonezowy nie jest zrobiony! Chodźmy do salonu!
Był to zawsze ten sam salonik wyklejeny jasno perłowym, szarym papierem w złote kwiaty, umeblowany w stylu Ludwika XV, z fortepianem palisandrowym, prawie że czarnym. Mateusz dobrze pamiętał, gdy go tutaj po raz pierwszy wprowadziła Walerya. Sporo lat od tego czasu ubiegło i wszystko tu przypłowiało i zdawało się być w zaniedbaniu jak w pokoju, do którego prawie nigdy nikt nie wchodzi.
— Mieszkanie to jest może za obszerne dla mnie i dla Reginy — mówił Morange — lecz serceby mnie zbyt bolało ztąd się wyprowadzać. Już zżyliśmy się z temi kątami. Regina bo najchętniej przesiaduje w swoim pokoju. Chodź, pokażę ci jak u niej ładnie, jak ona umie wszystko zręcznie ustawić. I chcę, byś zobaczył dwa wazony, jakie jej niedawno złożyłem w podarku.
Blado niebieski pokój Reginy niewiele się odmienił w ogólnym wyglądzie, lecz był przepełniony wytwornemi gracikami, jakiemi ojciec bezustannie córkę obdarzał, znosząc jej coraz inne cacka.
Ostatnio ofiarowane jej dwa wazony z emaliowanego kryształu były bardzo piękne. Morange w pokoju córki chodził na palcach, jak w świętem miejscu i mówił zniżonym głosem, z twarzą człowieka pobożnie rozradowanego i wtajemniczającego profana w obrządki kultu miejscowego bożyszcza. Uprowadził go następnie z temże przejęciem w drugą stronę swojego mieszkania, do swojego pokoju, w którym nic nie zmienił od czasu śmierci Waleryi, uważając tu każdą rzecz za prawdziwą relikwię. Lecz ściany, kominek, stoły, były pokryte fotografiami. Była to kolekcya portretów jego żony powiększona znaczną ilością portretów córki, którą od dzieciństwa kazał fotografować co sześć miesięcy.
— Chodź... Chodź... pokażę ci ostatnio zrobiony portret Reginy. Patrz!
I postawił gościa przed ramkami w rodzaju kapliczki, stojącej na stole wprost ulubionego jego fotelu, naprzeciwko okna. Na tym stole były zgromadzone najpiękniej udane portrety, ułożone przez niego symetrycznie po dwa a powtarzające rysy matki i córki. Ostatnie dwa przedstawiały je w jednym wieku. Były one zadziwiająco do siebie podobne, jak dwie siostry bliźniaczki, zarówno ładne i wesoło uśmiechnięte.
Łzy nabiegły do oczu Morange’a i wzruszony, rzekł w ekstazie miłości dla tych dwóch kobiet:
— Cóż ty mówisz na te piękności?.. Moją ukochaną, nieodżałowaną Waleryę czuję zwróconą mi w postaci Reginy. Zapewniam cię, że to jest ta sama kobieta. I widzisz sam, że się nie łudzę... bo przypatrz się jednej i drugiej... te same oczy, te same usta, te same włosy... Moja Walerya odżyła. I patrz, jaka jest piękna! Całemi godzinami wpatruję się w nią i modlę się do niej... to mój Bóg!...
Mateusz do łez był wzruszony, tak głęboką miłością, lecz patrząc na portrety tych dwóch kobiet niezrównanie do siebie podobnych a z których jedna już nie żyła, czuł się zatrwożony o los Reginy, wiedząc od kilku dni, że jest zagrożona czemś dla niego nieznanem. Lecz służąca zawezwała ich do stołowego pokoju mówiąc, że rak morski z sosem majonezowym już jest podany. Morange poprowadził gościa z wesołym uśmiechem i otworzył okno na balkon, by można się było rozkoszować pięknością rozległego widoku. Na stole było tylko dwa nakrycia. Ale przy zwykłem miejscu Reginy stał wielki bukiet ślicznych róż białych.
— Usiądź po jej prawej stronie — rzekł z poczciwym uśmiechem. — Bo pomimo wszystko jest nas tutaj troje!
Był wesoły podczas całego śniadania. Po morskim raku służąca podała kotlety a następnie karczochy. Morange zwykle małomówny, bezustannie miał coś do opowiadania, jakby chcąc przekonać Mateusza, iż obecnie w domu odzyskał dawny dobry humor, bo zrozumiał nagrodę, jaką mu los zgotował i odtąd posiada nieledwie że takie same szczęście jak za życia Waleryi. Przejąwszy się teoryami swej zmarłej żony, mówił, że miał słuszność, nie chcąc mieć więcej dzieci, bo tym sposobem może bezpodzielnie oddać się przywiązaniu, ubóstwieniu Reginy i gdyby miał raz jeszcze rozpoczynać życie na nowo, pragnąłby mieć ją tylko, ją jedną! Gdyby nie śmierć Waleryi, to byłby przyjął urząd w banku kredytu narodowego i dziś posiadałby może miliony! Lecz nic w tem straconego, właśnie z powodu, że ma tylko tę jedną córkę. Wdał się w opowiadanie o swoich marzeniach, o posagu, jaki dla niej zbiera, z swych obawach, czy zdoła dla niej znaleźć odpowiednio godnego męża: przez nią wejdzie w najwyższą towarzyską sferę; ale może ona nie zechce wyjść zamąż, co byłoby dla nich obojga największą szczęśliwością, prawdziwym rajem; na dnie serca zachowywał tę nadzieję, która jeżeli się ziści, zachęci go do zadowolenia jej ambicyi osobistą usilnością. Wyznał, że jest posłuszny Reginie, jak niegdyś jej matce i że widzi w niej tę samą chęć używania życia, błyszczenia w świecie i otaczania się zbytkiem. Otóż miał zamiar grać na giełdzie i nie wątpił, że potrafi skorzystać z pierwszej nadarzającej się dobrej okazyi a wtedy, zgarnąwszy pieniądze, żyć będzie w dostatkach, Regina będzie jeździła własnym powozem a na lato mieszkać będą we własnej wykwintnej willi.
— Chociaż jesteś odmiennych ze mną zapatrywań, ręczę ci, drogi Mateuszu, że mając tylko jedno dziecko, gromadzi się szanse szczęścia i powodzenia. Jedno dziecko starczy, by zapełnić serce a tym sposobem pozostają ręce wolne do pracy, aby dlań zdobyć pożądane bogactwa.
Właśnie służąca przyniosła czarną kawę, gdy zawołał z wybuchem radości:
— Zapomniałem ci powiedzieć, że Regina już do mnie zdążyła napisać! ach jaki miły jej list! jaki czuły i wesoły! Bawi się tam wybornie i opisała mi swoje przybycie do zamku, oraz spacer, jaki całe towarzystwo odbyło zaraz nazajutrz. List od niej otrzymałem dziś rano.
Podczas, gdy przeszukiwał w kieszeniach, chcąc list odnaleźć, Mateusza przebiegł dreszcz obawy na myśl o niewiadomym losie Reginy. Od chwili jak spotkał ją w pasażu Tivoli, napróżno chciał się uspokoić i wytłumaczyć sobie to dziwne zdarzenie. Dzisiejsze śniadanie tak wesołe w towarzystwie uszczęśliwionego jej ojca ukołysało jego obawy, przypominające się wszakże znienacka jak napastnicza zmora a ten list, który oczywiście że musiała napisać w Paryża, rozbudził je na nowo w Mateuszu, ogarniając go bolesnem politowaniem nad biednym Morange’m, radującym się w nieświadomości, gdy właśnie może największe zło groziło jego ukochanej jedynaczce.
— Najdroższe moje dziecko! — mówił Morange, przerywając sobie czytanie ustępów z listu córki. Cóż dziwnego, że ją tam rozpieszczają! ona taka urocza! Dano jej piękny pokój czerwony z tak wielkiem łóżkiem, że się w niem gubi! Sypia na haftowanych prześcieradłach, ma najprzedniejsze perfumy na swojej toalecie i stąpa po miękkich kobiercach. Baronowa mi powiedziała, że zamek należy do arystokratycznej rodziny niezmiernie bogatej. Otóż gdy przyjechały, baronowa poprowadziła Reginę do parku i przez dwie godziny przechadzały się wśród najpiękniejszych kwiatów. Są tam szpalery z drzew stuletnich a przypominające nawy kościelne. Są wielkie baseny, po których pływają stada łabędzi. Są cieplarnie pełne najrzadszych podzwrotnikowych roślin o kwiatach upajającej woni. Wiesz, nie jestem próżny, lecz wyznam ci, że sprawia mi przyjemność, że moja córka jest gościem w takiej wspaniałej pańskiej rezydencyi. Niech zatem tam pozostanie jaknajdłużej, niechaj się bawi i używa szczęśliwego życia!
Zapomniał o stojącej przed nim czarnej kawie, tak się rozgadał o rozkoszach pobytu Reginy na wsi. Nagle, roztworzyły się drzwi i zjawiła się w nich tak niespodziewana postać, że Morange oniemiał. Była to baronowa.
Morange patrzał na nią ze zdumieniem, nie rozumiejąc jej przybycia, wreszcie rzekł:
— Jakto?.. więc to pani?.. Regina też wróciła?.. już ją pani przywozi z powrotem?..
Machinalnie wstał i poszedł do przedpokoju, wyobrażając sobie, że Regina tam się zatrzymała, by zdjąć kapelusz. Zaraz z tamtąd powrócił, znów pytając:
— Pani odwozi mi Reginę?.. ale gdzież ona jest?
Serafina stała blada i nie spieszyła się z odpowiedzią. Wyprostowana wysoka jej postać miała wyraz stanowczy, gotową była zwalczać i zwyciężać każdą grożącą jej napaść. Podała Mateuszowi rękę na przywitanie jakby dla wyrażenia, że jest zadowolona, że go tutaj zastaje a dłoń jej była lodowato zimna, ale nie drżąca. Wreszcie odezwała się spokojnie:
— Tak, Regina jest w Paryżu. Nagle zaniemogła, więc uznałam, że lepiej przyśpieszyć jej powrót. Jest u mnie.
— Ach!.. ozwał się ojciec prawie nieprzytomnie.
— Jest zmęczona podróżą i czeka u mnie na pana.
Morange wpatrywał się w mówiącą, wytrzeszczywszy oczy, przerażony jej słowami, nie dostrzegając nieprawdopodobieństwa tej opowieści. Nie umiał się nawet zapytać, dlaczego nie odwieziono mu córki wprost do domu, jeżeli niedomaga.
— Więc pani przyjechałaś po mnie?
— Tak... niech się pan śpieszy, zaraz pojedziemy.
— Dobrze, tylko powiem służącej, by przygotowała pokój Reginy na jej przyjęcie.
Wyszedł, znikł na chwilę, jeszcze nie bardzo zaniepokojony, lecz rozgorączkowany a pozornie zajęty znalezieniem swego kapelusza i rękawiczek, których nie mógł się doszukać z pośpiechu.
Skoro tylko wyszedł z pokoju, Serafina, która oczyma za nim śledziła, znów się wyprostowała jak w przygotowaniu do walki, przewidując, że ciężki bój będzie miała do przetrwania. Pod płonącemi, ryżemi włosami, twarz Serafiny wydawała się przerażająco bladą a oczy jej o złotych iskierkach paliły się złowrogim ogniem. Spotkawszy się z oczyma Mateusza, patrzeli na siebie w milczeniu, ona z dziką śmiałością, on równie blady jak ona i tknięty okropnością swoich domysłów.
— Co się stało?.. spytał głosem zniżonym.
Straszne nieszczęście. Jego córka umarła.
Ledwie, że zdołał powstrzymać krzyk wyrywający mu się z piersi i załamał ręce w geście rozpaczliwego pożałowania.
— Umarła!.. Umarła tam... u tego Saraille, w tej łotrowskiej jaskini!
Serafina drgnęła ze zdziwienia a zarazem ze strachu.
— Ty o tem wiesz? Kto ci powiedział? Kto nas zdradził?
Lecz już się opanowała i wyprostowana, odważnie zaczęła się spowiadać, mówiąc cicho, pośpiesznie.
— Nie potępiaj mnie przedwcześnie. Widzisz, że się nie kryję i osobiście przyszłam tutaj dla zabrania jej ojca. Wyznaję, że gdy zaszła w ciążę, namówiłam ją, by się poddała operacyi, pragnąc ją tym sposobem wyswobodzić od dziecka i następnych dzieci. Dlaczegóż nie miało się z nią udać, to co zemną się udało?.. I trzeba było nieszczęsnego trafu, najniespodziewańszego i najgłupszego, który pokrzyżował nasze plany... podobno, że założone szczypce pękły, czy też osunęła się w nich sprężyna dziś w nocy, podczas gdy dozorczyni spała, dość, że nad ranem znaleziono Reginę umarłą i leżącą w powodzi krwi własnej. Ach, jaka jej szkoda! była taka ładna, taka namiętna! Szczerze i bardzo ją kochałam...
Zabrakło jej głosu a łzy nabiegając do oczu przygasiły złote iskierki, dodające im zwykle blasku. Mateusz nigdy jej nie widział płaczącej i czuł się tem wzruszony, pomimo, że górowała w nim odraza do tej kobiety i przerażenie nad okrutną prawdą, której się teraz dowiedział.
Dopiero co byłam przy niej i całowałam jej twarz zastygłą, alabastrowo bladą... wyrwałam się ztamtąd, by tu przyjechać... Trzeba położyć temu koniec... trzeba powiadomić tego biednego człowieka... wiem, że ja jedna mam obowiązek to spełnić. Nie cofam się... Lecz kiedy tu jesteś, proszę, pojedź z nami. On uważa ciebie za swego najbliższego przyjaciela.. lepiej więc, byśmy oboje przy nim byli. Tem więcej, że wsiadłszy do powozu, należy go przygotować do ciosu, jaki go spotyka...
Zamilkła, bo do pokoju wszedł Morange. Zapewne zauważył, że coś z sobą szeptali bo spojrzał na nich z budzącą się nieufnością. A może trochę oprzytomniał, szukając rękawiczek i raziły go nieprawdopodobieństwa, których początkowo nie dostrzegł. Zaniepokojonym, niepewnym głosem spytał:
— Niechaj mi pani powie, czy aby ona nie jest ciężko chora?.. czy naprawdę jest tylko niedomagająca?..
— Uspokój się pan! zawołała Serafina, nie śmiejąc przystąpić do zadania mu pierwszego ciosu.
— Zatem szkoda, że pani mi jej nie odwiozłaś wprost z dworca kolei żelaznej. Byłoby to najprostsze i najwłaściwsze.
— Zapewne. Ale ona nie chciała, w obawie, że się pan przerazi... Już pan gotów?.. więc jedźmy...
Morange schodził krokiem ociężałym, nie mówiąc ani słowa. Był widocznie pogrążony w rozmyślaniach, pragnąc coś odgadnąć i wyjaśnić w krzyżujących się domysłach. Wszak Regina wie, że rano do południa jest zajęty po za domem, więc mogła była przyjechać i nawet położyć się do łóżka, bez obawy wystraszenia go narazie. Zaniepokojenie w nim wzrastało, lękał się stawiać pytania, nurtowała go obawa czegoś nieznanego, zdawało mu się, że jakaś otchłań się przed nim otwiera. A gdy ujrzał, że Mateusz siada z niemi do powozu, zbladł jeszcze dopytując się:
— I ty z nami jedziesz?.. dlaczego?.. dlaczego?..
— Nie, on z nami nie jedzie — odpowiedziała z pośpiechem baronowa, my go tylko podwieziemy trochę, bo właśnie w tamtych stronach ma interes do załatwienia.
Jednakże chwile upływały, Morange tracił głowę, coraz silniej napastowany niepokojącemi myślami. Powóz toczył się szybko i Serafina była w obawie, że się on spostrzeże, iż jadą nie do jej mieszkania, lecz wręcz w inną stronę miasta. Przymusiła się więc do opowiadania mu o chorobie Reginy, ubolewając, że to biedne dziecko jest dotknięte jakąś dolegliwością, która niezawodnie ją znagli do poddania się chirurgicznej operacyi. Patrzał na nią, słuchał a twarz mu się mieniła wszystkiemi wyrazami bólu. Gdy przejechali i minęli Pola Elizejskie, spostrzegł, że się oddalają od mieszkania baronowej i wybuchnął płaczem, nagle przekonany, że córka jego już musiała być zoperowaną, kiedy mu tak ciągle mówią o konieczności operacji. Mateusz ujął go za rękę drgającą konwulsyjnie i płakał wraz z nim, podczas gdy Serafina rozpoczynała wyznanie, że operacja rzeczywiście już została dokonana a wymyśliła pozorną podróż na wieś, by w ten sposób mógł uniknąć męczącej trwogi o zdrowie córki. Dozując dawane mu teraz wiadomości, zaczęła utrzymywać, że obecnie stan zdrowia Reginy polepszył się i jest nadzieja rychłego uzdrowienia. Znów przeczekała chwilę, by zadać mu cios ostateczny. Jednakże nie uspokajał się, rzucał się nieprzytomnie, wyglądał z powozu na tę i na drugą stronę, był jak zwierzę pochwycone i uwięzione w klatce. Wysilał się rozpoznać przejeżdżane ulice, pragnął odgadnąć nieznane miejsce dokąd go wieziono, lękając się, trwożąc przed prawdą, którą chciał wiedzieć. Powóz przejeżdżał około dworca kolei żelaznej Saint Lazare. Poznał wtedy spuszczającą się, spadzistą ulicę du Rocher o domach ponurych, nieledwie że czarnych. Prawda mignęła przed nim jak błyskawica, olśniewając go swem okrucieństwem; padł na poduszki jakby piorunem rażony pod wrażeniem okropnych wspomnień o śmierci swej żony, zmarłej tam, w jednym z tych domów, na nędznym barłogu zbroczonym krwią popełnionej zbrodni.
— Moja córka umarła!... moja córka umarła!... zabito mi ją... zamordowano...
Powóz jechał: szybko, przesuwając się wśród ruchliwej ulicy a wreszcie zawrócił pod łukową bramę, prowadzącą do wązkiego pasażu Tivoli, prawie pustego teraz i rażącego brudem swym i stęchłą wilgocią zasmolonych, starych domostw. Morange wyrywał się, patrząc jak szaleniec a Mateusz, płacząc, z trudem trzymał go za obie dłonie, podczas gdy Serafina, umiejąca nad sobą panować, błagała go, by nie krzyczał, gotowa ręką zasłonić mu usta, jeżeliby nie przestał jęczyć jak nędznik wiedziony na stracenie. Czego właściwie chciał?.. sam nie wiedział: potrzebował wyć, wyskoczyć z powozu, biedź, ale nie znał nawet kierunku! Gdy wreszcie kareta zatrzymała się, kołami szorując o kamienie wązkiego chodnika, gdy ujrzał podejrzany dom, do którego zapewne zaraz wejdą, uspokoił się, poddając się woli Mateusza i Serafiny, którzy go wydostali z powozu, jak niedołężne dziecko, jak martwe ciało na poduszkach złożone. Ale gdy wszedł w ciemny, smrodliwy korytarz i gdy wilgotny chłód go opłynął, opadając mu na ramiona i piersi jak śmiertelna, zimna płachta, oprzytomniał pod nawałem dawnych wspomnień, stających przed nim w całej potędze okropności, dotąd niezatartych w jego pamięci. Był to ten sam dobrze znany mu kurytarz o murach popękanych, cieknących wilgocią a dalej podwórze, ciasne i wązkie niby studnia, cuchnące jak kloaka. Więc miało się wszystko na nowo powtórzyć?.. straszny dramat rozpoczynał się raz jeszcze i o wiele straszniejszy niż przed laty! I wszystko działo się jak wtedy w tej ruchliwej dzielnicy St. Lazare, wśród tłoku, ścisku, popychania się wyjeżdżających i przyjeżdżających podróżnych, w pobliżu placu przed dworcem kolei żelaznej, zwożącej tu z całego świata wszystkie zarazy, zaprzepaszczając się w bezimiennym wielkomiejskim tłumie. Na prawo i na lewo przy ulicy du Rocher, w pasażu Tivoli gnieździły się ohydne domy, będące przytułkiem wszelakich występków, gotowe skryć w swem potwornem wnętrzu tysiączne nędze i zbrodnie; tu znajdowały się też dwie otchłanie śmierci: dom położniczy akuszerki la Rouche i klinika doktora Saraille!
W wązkiej, ciemnej izbie, będącej gabinetem konsultacyjnym, prawie, że nieumeblowanym i cuchnącym eterem, stał doktór Saraille, wyczekując na przybyłych, w starym, wytartym, tużurku spoglądając ponurym obojętnym wzrokiem niewielkich oczu, z brzydką i rozlaną twarzą ołowianej cery. Morange, drepcząc, patrzał nieprzytomnie po kątach, zęby mu szczękały jak w febrze i powtarzał bez końca!
— Gdzie ona? gdzie ona, chcę ją widzieć!... pokażcie! pokażcie mi ją zaraz!
A gdy Saraille zbierał się doń przemówić — chcąc także ze swej strony przygotować go na nieszczęście, Morange, jakby go teraz dopiero nagle zobaczył, podbiegł ku niemu wściekły, zaciskając pięści.
— A więc, ty jesteś owym lekarzem, ty ją zabiłeś, zawołał!
Któż opisze tę straszną scenę: ojca wygrażającego rękoma, miotającego obelgi i groźby, wynurzającego ustami wszystko, co mu przez głowę przebiegło, ów ból biednego słabego człowieka, któremu rozdarto serce; doktór tymczasem z początku z wielką bronił się godnością, wielką powagą, uniewinniając nawet zachowanie zaczepiającego go ojca, aż zniecierpliwiony wreszcie, sam począł krzyczeć, że go oszukano, że wobec brzydkiej komedyi odegranej przez ową młodą damę nie może brać żadnej na siebie odpowiedzialności. I nie nakładając już żadnego hamulca słowom, wyjawił jej brzemienność, udawanie bólu, fałszywą sytuacyę, w jaką go wprowadziła, każąc mu operować — wrzód wewnętrzny, gdy tymczasem, zamiast wrzodu, była brzemienność. Tak, zapewne omylił się, nie rozpoznając odrazu przypadku, ale i więksi od niego mistrze w kunszcie lekarskim, mieli podobne omyłki na sumieniu. Nieomylnym nie jest nikt. A gdy zbolały ojciec rzucił się ku niemu, nazywając go kłamcą i zbójem, wrzeszcząc, że go odda sądowi, Saraille odrzekł, iż chętnie na to się zgadza i tam, przed sądem całą historyę jasno i dobitnie opowie. Wtedy opuściły Morange’a siły, zachwiał się i padł ciężko na krzesło, przygnieciony ciosami tych ohydnych wyjaśnień. Jego córka brzemienną, wielki Boże! jego córka zbrodniarką, współwinną i ofiarą! Zdawało mu się, że niebo zapada się nad nim, że ziemia usuwa mu się z pod stóp. I szlochając, z gestami szaleńca, jakby odsunąć chciał od siebie rękami te straszne mary, powtarzał wciąż bezmyślnie:
— Jesteście mordercami! mordercami, wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportację wszyscy, wszyscy, wszyscy!
Serafina, siedząca obok niego, chciała pochwycić go za ręce, starając się odważnie, prawie siłą ułagodzić.
— Nie! jesteście mordercami — wołał — wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportacyę, pani pierwsza pójdziesz na deportacyę!
Ona, nie słuchając go, mówiła doń wciąż, opowiadała rzeczy czułe, przypominała jak bardzo lubiła to ukochane dziewczątko, opowiadała o swem przywiązaniu, o jedynem pragnieniu swem, aby ją uczynić szczęśliwą.
— Nie, nie — wołał — tyś morderczynią! na deportacyą, na deportacyą, wszyscy mordercy!
Tymczasem Saraille, pozwalając Serafinie uspakajać Morange’a, odwiódł na stronę Mateusza, przewidując w nim możliwego świadka, gdyby rzeczy zły miały wziąć obrót. Objaśniał mu więc operacyę, wycięcie przy użyciu naturalnego przewodu całego organu, co nie wymagało więcej niż trzech minut czasu. Zawsze jednak trzeba było się liczyć z wielkiem niebezpieczeństwem upływu krwi. Dlatego pragnął się posługiwać przy operacyi tylko nowemi szczypczykami do przytrzymania tętnic, których zabliźnienie osiąga się przez silne ściśnięcie. Użył ośmiu szczypczyków, był nawet tak ostrożnym, że się wieczorem przekonał, iż wszystkie trzymały, przeliczając je i kontrolując; trzeba jednak nieszczęścia, że niektóre z nich odpadły w nocy, przez zluzowanie się sprężyny z powodu wadliwego wyrobu zapewne i teraz jedynym wyrzutem, jaki sobie robi, jest żal, że się posługiwał nowemi szczypczykami, o których funkcyonowaniu nie przekonał się jeszcze; tym sposobem ukarany został właśnie przez zbytek gorliwości. A potem, trzeba jeszcze było na dobitkę, twardego snu dozorującej kobiety, osłabienia operowanej, która najwyraźniej nie czuła, że krew z niej uchodzi i zapewne umarła łagodnie i bez boleści, niby kołysana do snu. Wreszcie przysięgał z pełną spokoju czelnością, że organ brzemienny, ciężki i twardy, byłby w błąd wprowadził każdego z lekarzy, szczególniej wobec stanowczych zapewnień młodej panny, której zmyślone boleści miały wielki pozór prawdy.
— Och, zupełnie jestem spokojny, mruknął i zresztą zakrywa mnie baronowa Lowicz, która się tu znajduje, bo i ona kłamała, mówiąc mi o siostrzenicy, którą jej niby z prowincyi przysłali rodzice. Niech mnie skarżą, będę się bronił... Skarga, po tak wspaniałej operacji, po kompletnem udaniu się, którego pozazdrościłby mi mój mistrz, Gaude!
Mimo to, był blady jak ściana, twarz jego wykrzywiła się konwulsyjnie a w oczach błyszczał jakby wyrzut przeciw zawistnemu losowi. Tak, los się przeciwko niemu zawziął, podjął się tej ryzykownej roboty w nadziei, że wprzęże do swego rydwanu współwinną baronową a tu ślepy traf, gotów go zaprowadzić jeszcze na ławę oskarżonych! Nie był nawet pewnym, czy otrzyma tysiąc franków, przyrzeczone mu przez tę kobietę, bo znał jej sknerstwo, zapłaciłaby chyba z przywiązania do swej młodej przyjaciółki. Była to najgorsza klęska, jaka go kiedykolwiek spotkała w jego bezsilnej zaciekłości — zniewolenia dla siebie fortuny.
Mateusz wrócił do Serafiny, starającej się wciąż jeszcze ukołysać Morange’a swemi radami i słowami pociechy. Na nowo pochwyciła jego ręce i próbowała znużyć temi samemi słowami przywiązania, żałoby, niepokoju na myśl, że pamięć drogiej zmarłej zostanie zohydzoną i skalaną, jeżeli się on nie zdobędzie na tyle rozsądku, aby straszliwy sekret dla siebie zachować. Brała na siebie część winy, przyznawała się do niej otwarcie, mówiła o wyrzutach sumienia, które pozostaną na zawsze. Ależ wielki Boże! niechaj to wszystko pogrzebane zostanie z tą ukochaną dzieweczką, niechaj na jej grobie rosną tylko czyste kwiaty powszechnego żalu, wywołanego śmiercią młodości, niewinności i takiego piękna! Zwolna Morange chwiał się, ustępował słabości serca a słowo „mordercy“, które powtarzał wciąż z uporem maniaka, wracało w coraz to dłuższych przerwach, stawało się coraz rzadsze i konało w jękliwem, zduszonem łzami łkaniu. Córka jego miałaby być wleczona przed sąd, jej ciało otwarte i wystawione na widok publiczny z tą obrzydłą zmazą, dzienniki opowiadałyby zbrodnię, wytykałyby ohydę tej jamy, w której on ją odnalazł, nie, przenigdy! on nie mógł tego chcieć, ta kobieta miała racyę. Niemożność pomszczenia jej, przygniotła i złamała go zupełnie, czuł się jak gdyby obity, bolały go wszystkie członki, głowę miał pustą, zmrożone serce, które ledwo kołatało. Zdziecinniały, składał ręce i prosił jak mały lękliwy chłopczyk, jąkając płaczliwie z wielkim strachem i rezygnacją biednej słabej istoty, która błaga litości nad swojem cierpieniem.
— Nikomu krzywdy nie uczynię, nikomu, ale nie dręczcie mnie... Pokażcie mi ją tylko, chcę ją widzieć.
Zwyciężywszy nareszcie, Serafina chciała powstać z siedzenia, Mateusz musiał jej przy tem pomódz, tak znękaną, wycieńczoną i zgnębioną była sama. Pot kroplisty występował na jej twarz i musiała przez chwilę opierać się na ramieniu, które jej podał Mateusz; potem, podnosząc się powoli i prostując swą dumną figurę, spojrzała nań tryumfująco, że aż do ostatka okazała się mężną, czuła przecież, że energia, z jaką dotąd broniła swych uciech opuszczała ją. On zaś zdziwił się, widząc ją tak podstarzałą, jak gdyby oznaki przekwitania, które był już stwierdził, teraz nagle spotęgowały się, żłobiąc jej bladą twarz tysiącem zmarszczek.
Morange, wyciągając drżące ręce, powtarzał swą smutną, dziecinną skargę.
— Zaklinam was, pokażcie mi ją, chcę ją widzieć... Nikomu krzywdy nie uczynię, pozostanę przy niej spokojny i cichy.
W końcu Seraille zdecydował się uczynić zadość jego życzeniu, ponieważ zdawał się teraz już zrezygnowanym. Podtrzymując, zaprowadzono go do straszliwej izby w końcu małego korytarza.
Mateusz i Serafina weszli wraz z nim, doktór tymczasem zatrzymał się w progu naoścież otwartych drzwi.
Była to ta sama izba, przerażającą i straszliwa, w której nieszczęśliwy mąż znalazł lat temu ośm swoją żonę umarłą. To samo zakurzone okno wpuszczało tylko mdłe, zielonawe światło z dziedzińca, te same meble, przypominające podrzędne hoteliki, stały brudne pod nagiemi czterema scianami, wyklejonemi tapetami w różowe kwiaty, których strzępy wisiały miejscami, zniszczone wilgocią. Więc tu, wśród tej ohydy, na tem brudnem legowisku znalazł dziś ojciec swoją córkę, swoją ukochaną Reginę, swój ideał, bóstwo swoje, którego kult wyłączny wypełniał całe jego życie. Prześliczna głowa dziewczęcia, blada jak wosk, gdyż krew cała uszła z ciała przez występne rany, spoczywała w rozsypanych splotach ciemnych włosów. Jej okrągła i świeża buzia, tak miła, tak wesoła, rozpłomieniona żądzą zbytku i uciech, gdy jeszcze żyła, przybrała teraz po śmierci straszliwą surowość i powagę zrozpaczonego żalu po wszystkiem co w tak okropny sposób porzucić musiała. Była martwą i samą, nie było przy niej nikogo, nawet świecy nie postawiono. Tylko prześcieradłem przykryto ją aż pod brodę a za całe przybranie żałobne izby, w której spoczywała, wymyto źle, strugi krwi pod łóżkiem, która tam popłynęła po przez materace. Ta wielka mokra plama na podłodze, źle wytarta i miejscami jeszcze czerwona, opowiadała cały straszliwy dramat.
Pijany z bólu, chwiejąc się, zatrzymał się Morange. Byłaż to Walerya, byłaż Regina, która z nich obu? Zdawało mu się, że matka odżyła w córce, że powróciła, aby w ten sposób znowu przeżyć z nim kilka chwil pełnych miłości, że zawsze stanowiły jedną i tę samą kobietę, teraz zaś miał tego dowód, bo oto córkę stracił w ten sam sposób, w jaki odeszła matka. Rozkwitła na chwilę w całej swej piękności jak kwiat rozwijający się w słońcu, wracała znowu w ciemność i śmierć, przez tę samą przeklętą bramę. Zamordowano ją dwa razy. Teraz już skończyło się wszystko, nie powróci już więcej. A on nieszczęśliwy doświadczał tej tortury, której żaden człowiek nigdy nie zaznał, tracił dwa razy ukochaną nadewszystko kobietę po dwakroć był świadkiem ohydnego skalania, przeżył burzę hańby i zbrodni, która druzgotała jego serce.
Upadł na kolana spłakany a gdy Mateusz chciał go podnieść, szepnął cichym, ledwo dosłyszalnym głosem:
— Nic, nic, zostaw mnie, wszystko się skończyło... Odeszły mnie obie, jedna za drugą i ja sam tylko jestem winien. Niegdyś skłamałem przed Reginą, mówiąc jej, że matka jest w podróży; a teraz ona skłamana przedemną dni temu kilka, opowiadając mi o zaproszeniu do zamku na wieś. Gdybym się był oparł szaleństwu mojej biednej Waleryi lat temu osiem, gdybym nie był obecnym w mojej bezsilności przy jej morderstwie, moja biedna Regina nie byłaby dziś powtórzyła tej okropności... To moja wina, to ja, ja sam je zabiłem, te ukochane moje istoty! Bo czyż one zdawały sobie z tego sprawę, czyż nie miały mnie, który je kochać i bronić i przewodnikiem ich być w życiu i szczęśliwemi je uczynić byłem powinien? A ja je zabiłem, więc jestem mordercą!
I przygnieciony bólem połykał swe łkania, trzęsąc się jak w śmiertelnej febrze.
— Ach, nędzny głupiec, zabiłem je dlatego, że je zanadto kochałem.. Takie były piękne, tyle rzeczy usprawiedliwiało ich chęć być bogatemi, żyć wesołe i szczęśliwie! Jedna po drugiej zabrały mi moje serce, żyłem tylko w nich, dla nich i przez nie. Gdy pierwszej już nie było na tym świecie, wtedy druga stała się moją wolą, wznowiłem ambitne sny, które snuła matka, w jedynej żądzy zrealizowania ich dla córki, w której odżywała moja miłość... I zabiłem je, szalona chęć zdobycia majątku, wyniesienia się, doprowadziła mnie do tej podwójnej zbrodni i to poświęcając najlepszą cząstkę samego siebie, najprzód tę biedną istotę, której gwałtowna śmierć odebrała życie matce a potem ducha mej córki zepsutej złym przykładem, pożeranej tą samą żądzą i konającej w takiej samej krwi kałuży... Ach! gdy pomyślę, że jeszcze dziś rano nazywałem siebie w swojej ślepocie szczęśliwym, że mam tylko tę córkę jedyną, aby módz kochać tylko ją jedną! Ach, jakież to głupie było bluźnierstwo przeciwko życiu, przeciw miłości! Oto umarła teraz, umarła tak jak matka i jestem sam, sam jeden, nie mam nikogo, kogobym kochał, nikogo przez kogo byłbym kochany, ani żony, ani córki, żadnego pragnienia, żadnej woli i jestem sam, sam na zawsze!
Był to krzyk ostatecznego opuszczenia, z nim padł na ziemię niby biedny i pusty łachman ludzki; miał jeszcze tylko tyle siły, by uścisnąć obie dłonie Mateusza, jąkając:
— Nic, nic, zostawcie mnie, nie mów nic, ty sam tylko miałeś racyę. Występowałem przeciwko życiu i życie zabrało mi wreszcie wszystko co posiadałem.
Mateusz uścisnął go, płacząc, pozostał jeszcze kilka minut, w tej tragicznej norze, zakrwawionej najwstrętniejszemi odpadkami życia, na widok jakich kiedykolwiek ściskało się jego serce. W końcu oddalił się, zostawiając Serafinę, która brała w swą opiekę biedaka, traktując go jak małe, chore dziecko, z którym teraz mogła robić co tylko chciała.




W Chantebled Mateusz z Maryanną, wznosząc i budując, rodzili. I w ciągu tych dwóch lat ubiegłych na nowo stanęli, jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia, przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, radością i siłą. Żądza posiadania się, ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich tu boska żądza, dzięki sile kochania się, w bycie dobrym i bycie zdrowym, jaką posiadali; reszty zaś dopełniała energia, spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo.
Wciąż jeszcze byli na progu przyszłych podbojów, płakali też nieraz z bólu i troski. Dawny domek myśliwski, ów ciasny pawilonik już im nie wystarczał, mieli więc dużo kłopotu i zachodów, zanim zbudowali, powoli całe obejście folwarczne, z jego budynkami, stajniami, chlewami i stodołami. Wkłady pieniężne były przy tem znaczne, żniwa zawodziły nieraz i zdawało się, że braknie na opłacenie rachunków przedsiębiorców. W miarę wzrostu produkcyi, potrzeba też było i coraz więcej inwentarza, koni, parobków, dziewek a codzienna kontrola tak licznego personelu i inwentarza, przygniatała ich brzemieniem pracy, tak długo, póki podrastające dzieci nie mogły im być pomocą. Mateusz kierował uprawą roli, wprowadzał ciągłe melioracye, wytężając swe siły i myśli, aby ziemia wydała z siebie całą pełnię życia, drzemiącego w jej łonie. Maryanna zajmowała się podwórzem, czuwała nad oporami, mleczywem, kurnikami, stała się dzielnym rachmistrzem, trzymającym w porządku książki, wypłaty i kasę. To też, pomimo ciągłych kłopotów, przypadków i nieuniknionych pomyłek, mimo strat i zawiedzionych rachub — sprzyjało im szczęście, tak byli dzielni, oględni i wytrwali w codziennej walce z losem.
Nie licząc nowowzniesionych budowli, powiększyła się ferma ich jeszcze o trzydzieści hektarów piaszczystych stoków ciągnących się aż do Mouval, na płaskowzgórzu zaś rozszerzyło je trzydzieści hektarów lasu w kierunku Mareuil. Walka Mateusza z temi piaszczystemi stokami wzgórza stawała się jeszcze bardziej zaciętą, jeszcze więcej bohaterską, w miarę jak powiększał swe pole działania; ale dzięki genialnej idei, jaką powziął, oblania ich ze wszech stron źródłami, robiły się one z każdym rokiem urodzajniejsze. Na płaskowzgórzu zaś, nabywszy nowy las, poprzeprowadzał szerokie drogi w celu ułatwienia komunikacyi i zamienienia polanek leśnych na pastwiska dla bydła, którego budowlę miał na względzie. W tym zdwojonym wysiłku tworzenia, walka więc się rozszerzając na całej panowała linii a w tym samym stosunku zwiększały się też szanse ostatecznego zwycięztwa. Możliwe straty ze złego żniwu na jednem polu, wynagradzał obfity zbiór z drugiego. Podobnie jak dom, rosła w miarę jak podrastały dzieci i ferma. Opieszalszych pchały pilniejsze. Bliźniaki, czternastoletni Błażej i Denizy, zbierali nagrody w gimnazyum, zawstydzając młodszego od nich o dwa lata Ambrożego, który obdarzony żywą inteligencyą, zajmował się najczęściej czem innem niż lekcyami. Następna czwórka: Gerwazy, dwie córki, Róża i Klara oraz i najmłodszy Grzegórz, nadto młodzi, by ich co dnia posyłać do Paryża, bujali po świeżem powietrzu, rozwijając się pomyślnie, bez zbytku guzów i sińców. A gdy wreszcie po upływie tych dwóch lat, Maryanna porodziła ósme z rzędu swe dzieccko, tym razem córeczkę, Luizę, nie nacierpiała się tyle co przy Grzegorza, który omal, że nie przyprawił ją o utratę życia, ale choć zwolna, bo powstała zbyt wcześnie do jakiegoś prania, przychodziła do siebie. Gdy ją wreszcie Mateusz ujrzał na nogach, uśmiechniętą z drogą maleńką na ręku, uściskał ją w miłosnym tryumfie przemagającym wszelkie troski i bóle. Więc jeszcze jedno dziecię, to znaczy nowe bogactwo, nowa energia, nowa siła wzbogacająca świat, nowa uprawna i obsiana rola dnia jutrzejszego.
I zawsze było to samo wielkie i dobre dzieło płodności, rozrastające się coraz to bardziej przez ziemię i niewiastę, pogromicielkę zniszczenia, przysparzającą dobytku z każdem nowem dzieckiem kochającą, chcącą, walczącą i pracującą w boleści, w ciągłym pochodzie naprzód do pełniejszego życia, do większych nadziei.




III.

Ubiegło dwa lata i znowu przybyło Mateuszowi i Maryannie dziecko, tym razem dziewczę. Jednocześnie z pomnożeniem się rodziny, powiększyła się także ferma Chantebled na zachodzie płaskowzgórza o mokradła, które trzeba było usunąć i bijące tam źródła opanować. Teraz więc była cała ta spłazina gruntów, wynosząca około stu hektarów ziemi nabytą; dotąd wyrastały na niej tylko nędzne rośliny, dziś wzięta w uprawę dawała bogate żniwa. Zaś nowe źródła spożytkowane, skanalizowane na wszystkie strony, dążyły roznosić dobroczynne życie, użyźniając piaszczyste stoki. Było to niezaprzeczone zwycięstwo życia, płodność rozprzestrzeniająca się pod wpływem promieni słońca, praca tworząca wciąż, praca bez wytchnienia, pomimo przeszkód i bólu, wyrównywająca straty, wlewająca co moment w żyły świata, coraz więcej siły, zdrowia i radości.
Tym razem Séguin który w ciągłych interesach, jakie z nim Mateusza łączyły, pierwszy naglił go do nabycia nowych dzierżaw a nawet nakłaniał go, by wziął za jednym zamachem resztę włości: lasy i błonia, prawie dwieście hektarów. Znajdując się w ciągłych tarapatach pieniężnych, proponował mu sprzedaż tanio i pod korzystnemi warunkami. Ale bardzo oględny Mateusz nie przyjął tego, zachował trzeźwość potrzebną, aby nie odstępować od z góry powziętego zamiaru powiększania fermy etapami i pod naciskiem potrzeby, w miarę możności. Przy tem, nabyciu całych błoni, ciągnących się wzdłuż toru kolejowego na wschód, stawała w drodze ważna przeszkoda: na dwie części przedzielała błonia fatalna kilkohektarowa enklawa Lepailleur’a właściciela młyna, który nigdy zeń żadnych nie ciągnął korzyści. Dlatego też Mateusz, mając do wyboru grunta, wziął resztę leżących od zachodu gruntów szlamistych, dodając, że błonia chętnie nabędzie później, skoro młynarz odprzeda swoją enklawę. Czuł bowiem, że ten ostatni tak mu zazdrościł i tak go niecierpiał od czasu ciągłego powiększania się fermy, że trudno było z nim traktować o kupno enklawy, bo pewną była odmowa. Séguin się żachnął, twierdził, że młynarza rozumu nauczy i pochlebiał sobie, że zdobędzie enklawę za darmo, skoro tylko się w to wmiesza. Zapewne nie tracąc nadziei, że wraz z tą parcelą sprzeda i resztę, uparł się,chcąc koniecznie widzieć Lepailleura i zawrzeć z nim umowę, przed podpisaniem kontraktu sprzedaży górnych gruntów.
Minęło kilka tygodni. Gdy wreszcie Mateusz przybył do pałacu na Aveuue d’Aautin dla podpisania umowy, nie znalazł tam Séguina, chociaż go Séguin sam listownie na owo rendez vous zawezwał. Służący, zostawiając go samego w ogromnym salonie pierwszego piętra, oznajmił, że pan z pewnością wróci niebawem, ponieważ polecił prosić go aby zaczekał. Nie siadając tedy, gość chodził i rozglądał się, uderzony atmosferą powolnej ruiny, w której odnajdywał obecnie ten wspaniały apartament, podziwiany dawniej tak bardzo, pełen drogocennych materyj, zbiorów różnych cacek, bronzów i wspaniałych ram. Cuda te jeszcze się tam znajdowały, ale w zaniedbaniu i opuszczeniu zupełnem, które je przytłaczało i ćmiło; teraz były to już wyszłe z mody, wzgardzone i zjedzone przez kurz fantazye. W ciągłych nudach, właściwych ograniczonym mózgom, które pożera wyłącznie chęć błyszczenia i doprowadzania do ostatnich granic chwilowych szaleństw, zrezygnował Séguin szybko, z przybranej roli amatora dzieł sztuki, roli, która go tak mało bawiła. Afektował więc początkowo wielki interes dla nowych sportów, wyuzdanej szybkości, później zaś powrócił do swego jedynego prawdziwego zamiłowania, do koni. Zapragnął mieć stajnię a ekscentryczna próżność, z jaką to czynił przyśpieszała jeszcze jego ruinę. Olbrzymią fortunę, którą napoczęły kobiety i karty, dobijały konie. Mówiono, że grywał teraz na giełdzie, aby łatać dziury a także z próżności, by nadać sobie pozór wpływowego człowieka, któremu ministrowie dają wskazówki. W miarę zaś, jak się powiększały straty, pod grozą blizkiego upadku, ubywało coraz więcej wykształconego eklektyka i moralisty dyskutującego bezustanku ze Santerrem o literaturze i fiilozofii społecznej, aż wreszcie pozostał tylko zgorzkniały dekadent i modny pesymista, schwytany we własną pułapkę, który roztrwonił i złamał do tego stopnia swe życie, że w końcu stawał się w swej rozpaczliwej nienawiści życia, coraz to prawdziwszym rękodzielnikiem zepsucia i śmierci.
— Ach! myślałam, że to dzieci!
I uśmiechając się do gościa, pomimo swej pomyłki, udając, że przychodzi uporządkować papiery na stole, służącym Séguinowi za biuro, weszła z miną pani domu, chcącej przed obcym zaznaczyć swe prawa nadzoru i kontroli.
Mateusz znał ją, widząc od roku już, jak się rozpościerała i komenderowała, podczas gdy Walentyna okazywała coraz to więcej wstrętu do zajęć domowych. Nazywała się Noną i była niemką, nauczycielką. Walentyna przyjęła ją przedewszystkiem na to, aby czuwała nad dziećmi, po oddaleniu Celestyny, która, zapoznawszy się z pewnym listowym, mimo swej przebiegłej ostrożności znów zaszła w ciążę, tym razem nieszczęśliwie, bo nie udało jej się nawet ukryć swego stanu. Zresztą Nonę przyprowadził sam Séguin, który okazawszy się brutalnym przy oddaleniu panny służącej, krzycząc głośno na skandal i demoralizacyę swoich dwóch córek, wziął Nonę, perełkę, którą ukradł, jak mówił, jednej ze swych przyjaciółek. Wkrótce było dla wszystkich jasnem, że stała się jego kochanką; prawdopodobnie wprowadził ją na to do swego domu, aby ją z tem większą łatwością posiadać a szczególniej trzymać w niewoli; bo zdawał się być bardzo dotkniętym jedną z tych chorobliwych zazdrości, któremi miotany, rzucał się jeszcze dziś z zaciśniętemi pięściami na swą żonę, pomimo, że już wszelkie stosunki małżeńskie między niemi ustały. Rosła i piękna blondyna, co prawda zdawała się usprawiedliwiać najgorsze przypuszczenia, tak zmysłowe były jej usta, tak naiwnie bezwstydne oczy, taką cała postać tego wspaniałego zwierzęcia, śmiejącego się zdradziecko i głupio.
— Pan zapewne czeka na pana Séguina — rzekła wreszcie — wiem, że panu naznaczył, dziś spotkanie, najniezawodniej zaraz powróci.
Mateusz studyujący ją z wielkiem zajęciem, postanowił wyciągnąć na słowa.
— Wyszedł zapewne z panią Séguin — odparł. Wiem, że często wychodzą razem.
— Razem, oni! — zawołała — śmiejąc się w sposób najnietaktowniejszy jak na nauczycielkę, bardzo pan źle poinformowany! Nigdy nie chodzą razem... Przypuszczam, że pani jest na kazaniu, lub może i gdzieindziej.
I czelna, drwiąca, zaczęła się znowu kręcić po pokoju, jak gdyby chciała przywrócić tam trochę porządku a chodząc, ocierała się swemi spódnicami o gościa, wiedziona instynktywną potrzebą zaofiarowywania się mężczyźnie, skoro tylko pozostała z nim samnasam.
— Ach, cóż to za dom — ciągnęła dalej półgłosem, niby do siebie. Jaki ten biedny pan opuszczony!... Byłoby daleko lepiej, gdyby pani nie była zajętą od świtu do zmroku!
Walentyna zajętą! — żeby odczuć całą ironię tych słów, trzeba było tak jak Mateusz wiedzieć, że od sześciu miesięcy pochłoniętą była szczęściem nawiązania znowu stosunku z Santerrem, zerwanego od lat trzech blizko. Teraz odważała się nawet przyjmować go w mieszkaniu małżeńskiem, zamykała się wtedy na klucz, zatrzymując go w swym małym saloniku całe popołudnia; pewno o tem, co oni razem robili, o tych ważnych zajęciach, mówiła tak drwiąco nauczycielka. Santerre, zdobywszy Walentynę pieszczotliwością, w chwili gdy mu się ona niezbędną zdawała dla jego powieściopisarskich sukcesów, odepchnął ją później w sposób dziki i nielitościwy, z brutalnym egoizmem, skoro mu przestała być potrzebną a nawet zdawała się go żenować. Zrozpaczona owem zerwaniem, zadziwiła wtenczas przyjaciółki gorliwością religijną, praktykując tak jak dawniej w domu matki, wśród tych antyków, gorący katolicyzm. A jednak nie wyrzekła się swobody w postępowaniu, której się nauczyła w kołach otaczających męża, zdobywała się chyba tylko na okazywanie tem większej przesady w bezrozumnej nietolerancyi, czyniąc nowe szaleństwa w imię Pana Boga. Równie jak muzyka Wagnera i religia katolicka była przestarzałą i niemodną, potrzeba jej było krwawego zjawiska Antychrysta, któryby zmiótł grzechy świata. Mówiono sobie, że wzięła innego kochanka, ale na to nie było dowodu. Séguin, dla którego religia była pewnym rodzajem wytworności, zbliżył się na chwilę do niej, ujęty jej pobożnością, posuwając pojednanie aż do rozpoczęcia religijnych praktyk. Ale natychmiast odnowiły się małżeńskie swary, bardziej obraźliwe niż dawniej i już bez możliwości pojednania. Powziął więc myśl odkąd Nona zagarnęła go całego, wprowadzić pewien spokój do domu, zapraszając dawnego swego przyjaciela Santerre’a, z którym spotykał się w klubie. Rzecz cała odbyła się zupełnie gładko. Filistrujący wraz z rosnącem powodzeniem powieściopisarz, doszedł bowiem do przeświadczenia, że wyciągnąwszy z kobiet wszystko, czego się od nich mógł spodziewać, powinien się albo ożenić, albo też rozgospodarować, jak w swojem, w cudzem gniazdku. Wzdragał się jeszcze przeciwko małżeństwu tak z zasady, jak i z osobistego doń wstrętu. Miał równie jak Séguin lat czterdzieści jeden, Walentyna zaś liczyła trzydzieści sześć, czyż nie czas więc było ustatkować się, nie czas pomyśleć o jednym z owych trwałych i pewnych stosunków, które tolerować zwykł pobłażliwy świat? Ona zaś, mój Boże! bardziej się nadawała od innej, wiedział przecie, że jest bogatą, mającą wpływy a teraz nawet pobożną, łączyła więc wszystkie wymagane warunki. Tak tedy wśród grożącej miny ukształtowały się stosunki domowe w ten sposób, że ojciec związał się z nauczycielką, matka z przyjacielem domu a troje dzieci rosło dziko pod grozą katastrofy.
Nagle, odezwał się przeraźliwy krzyk a równocześnie usłyszał zdziwiony Mateusz ogromny hałas bieganiny, do pokoju wpadła z impetem Andrea i uciekając w przestrachu przed goniącym ją Gastonem, powtarzała;
— Nono! nono! on mnie chce ciągnąć za włosy!
Miała włosy bardzo piękne, delikatne, matowe, swawolnie okalające jej ładną główkę dziewczęcą; dziesięcioletnia zaledwie, miała już wygląd małej kobiety, pełnej słodyczy i cichego wdzięku, starszy zaś od niej o cztery lata brat, był wysmukły i suchy jak ojciec; na piegowatej jego twarzy o ostrych rysach, widniały pod nizkiem, zdradzającem ciasny upór czołem, oczy stalowo niebieskie. Dogonił ją wreszcie i targnął gwałtownie za włosy.
— Ach, niegodziwiec! zawołała szlochając — nie pozwól mu, Nono — i przytulała się do sukien nauczycielki.
Ale Nona odepchnęła ją z wymówką.
— Milcz, Andreo! zawsze pozwalasz się bić, to nieznośne.
— Ja nic do niego nie mówiłam, czytałam — tłómaczyła, płacząc dziewczynka. Przyszedł, wyrwał mi moją książkę, potem rzucił się na mnie, więc zaczęłam uciekać.
— Ona jest tak głupia, że nigdy nie chce się bawić — odrzekł powoli Gaston — z przedrzeźniającym uśmiechem. To tylko dla twego dobra ciągnę ciebie za włosy, to je przedłuża.
Nauczycielka poczęła się śmiać z nim razem, znajdując to bardzo zabawnem. Zawsze przyznawała mu racyę i pozwalała być władcą nad siostrami, tolerując nawet pobłażliwie figle, które jej samej stroił, kładąc naprzykład zimną rękę pod stanik na plecy, lub wskakując nagle na ramiona.
Mateusz był tem zdarzeniem zdziwiony a nawet trochę oburzony, gdy wszedł doktór Boutan. Mała Andrea, lubiąca go za jego wesołość i dobroduszność, pobiegła ku niemu i już pocieszona nadstawiała czoło do pocałunku.
— Dzień dobry, moje dziecię, czekam na waszą matkę, która telegrafowała do mnie dziś rano i która, jak się zdaje, nie powróciła jeszcze. Zresztą przybyłem nieco wcześnie... Ach! kochany panie Mateuszu i pan tutaj?
— Tak, oczekuję pana Séguina.
Ścisnęli sobie serdecznie ręce, poczem doktór, spojrzawszy zukosa na Nonę, zwrócił się do niej i zapytał, czy pani Séguin jest chorą, że go zawezwała telegraficznie. Nona odpowiedziała sucho, że nie wie. A gdy pytał dalej, dowiadując się o Łucyę, czemu jej niema w towarzystwie Andrei i Gastona, odparła:
— Łucya leży w łóżku.
— Co! w łóżku! A więc to Łucya jest chorą?
— Nie, chorą nie jest.
Doktór spojrzał na nią znowu swemi bystremi oczami, które zdawały się chcieć przeniknąć nawskroś jej duszę i przestał wypytywać.
— Dobrze więc, będę czekał.
Wreszcie Nona odeszła, wyprowadzając ze sobą Andreę i Gastona i popychając ich trochę przed sobą; była zmieszana, zaniepokojona owym badawczym wzrokiem, który jej nie opuszczał i nie odłączał się od niej i dzieci powierzonych jej pieczy, póki nie wyszli z pokoju.
Boutan zwrócił się znowu do Mateusza; chwilę stali tak naprzeciwko siebie, milcząc. Obaj wiedzieli, obaj kiwali głowami. Aż wreszcie doktór odezwał się pierwszy półgłosem:
— No i co pan mówisz na tą pannę? Mnie, mój kochany panie, przebiega zimny dreszcz, gdy na nią spojrzę. Czy pan przyjrzałeś się jej ustom i oczom, które, mówiąc nawiasem, są bardzo piękne? Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zbrodni, tak wyraźnie się wychylającej z tak pięknego ciała... Miejmy nadzieję, że się mylę!
Znowu zaległo milczenie. Zaczął chodzić po pokoju a gdy wreszcie wrócił na dawne miejsce, zrobił gest, jak gdyby wyrażający bezradność, jak gdyby mówiący i po za obrębem tych murów o smutnej katastrofie, grożącej zagładą całemu temu domowi.
— To było nieuniknione, pan przewidziałeś i obserwowałeś przebieg upadku, czyż nie?... wiem, że się ze mnie śmieją, że mnie mają za łagodnego maniaka, za medyka specjalistę, któremu pokoju nie dają rzadkie przypadki, jakie leczy. Ale cóż pan chcesz? jeżeli mimo to nie zrażam się, to tylko dlatego, iż przekonany jestem, że mam racyę... Naprzykład, co się tyczy Séguinów, czyż to nie jasne, że wszystkie nieszczęścia wyniknęły z pierwotnych okpiwać natury, z zepsucia, jakie ogarnęło powoli męża i żonę, tak zawzięcie upierających się, aby nie mieć więcej dzieci? Odtąd, rzec można, małżeństwo poczęło się rozprzęgać, niechcący, bezwiednie, jednak przyszło na świat jedno przez zapomnienie i oto zaraz mężem miota szalona i głupia zazdrość, żona opuszczona, oddana na pastwę kaprysom wszystkich upadków. Zobopólne cudzołóztwo było nieuniknionym końcem takich natur, denerwujących się i zatruwających wzajemnie w zażartej ze sobą walce i otoczonych najzgubniejszemi światowemi podnietami. Dziś rozłączenie jest już zupełnem, węzły rodzinne zerwane, kochanka pana i przyjaciel pani domu, zakwaterowani przy domowem ognisku. Blizka ruina, oszukiwanie się wzajemne, zawsze i wszędzie to brudne kłamstwo, które się rozpościera i rośnie i które praktykują teraz wszyscy czworo... Wściekłość mnie ogarnia, naprawdę! A jeżeli mówię to panu, to dlatego, że to mi sprawia ulgę, choć wiem, że nie mówię panu nic nowego.
Pomimo wrodzonej słodyczy niecierpliwił się, mówiąc a głos jego cichy nabierał dziwnej wyrazistości i energii.
— Wielki hałas podnoszą zewsząd z powodu naszej nowoczesnej newrozy, naszego zwyrodnienia, naszych coraz to słabszych dzieci, które nam rodzą kobiety chore, cieleśnie zrujnowane i histeryczne. Ale obok licznych innych, mniej ważnych przyczyn, oszukiwanie jest pierwszą i najważniejszą, która nieraz gubi życie u źródła! Ależ to oszukiwanie powszechne, rozmyślne, uparte, sławione na wsze strony, rujnuje nas przedwcześnie i w końcu zgubi zupełnie!... Pomyśl pan tylko, bezkarnie oszukiwać nie można żadnego organu. Wyobraź pan sobie żołądek, żywiony ciągłemi mamidłami, którego soki poruszaneby były wciąż przez niestrawne przedmioty, nie dające żadnego pola trawieniu. Każda funkcya nie odbywająca się normalnie, staje się przyczyną trwałych zaburzeń. Denerwujesz pan kobietę, zadawalniając u niej tylko spazm miłosny, dochodzisz sam tylko do zaspokojenia pożądania, będącego jedynie przynętą w akcie zapłodnienia, nie godzisz się na zapłodnienie, które jest celem, jest nieodzownem, koniecznem. I chcesz pan, aby w tym oszukanym, sponiewieranym i od przeznaczenia swojego odwiedzionym organizmie, nie pojawiły się wielkie zaburzenia i znieprawienia potworne i zepsucie!... Dodać trzeba do tego, że jeżeli mąż oszukiwał naturę, to kochanek oszukuje ją jeszcze lepiej. Jest to jakby ciągły szturm. Skoro obawa przed dzieckiem nie powściąga już apetytów, organ zostaje oddany na pastwę łatwej, powtarzającej się wciąż i wyczerpującej rozkoszy. Znam wypadki zdumiewającej brutalności i rozbestwienia. Zapewne, że nie myślę wymagać od mężczyzn powściągliwości zwierząt, mających swoje peryody miłosne. Ale trzeba, aby dziecko nie było tak bezlitośnie eliminowane, żeby mu pozwolono kiełkować od czasu do czasu, aby przywrócić skasowaną funkcyę. Ileż to kobiet chorych, zdenerwowanych, złamanych oszukańczemi manewrami, widziałem jak przychodziły do zdrowia przez brzemienność! A ileż innych znowu w dawne wpadło cierpienia, jak tylko na nowo nie chciały żyć życiem takiem, jakiem się żyć powinno! Bo pamiętaj pan, że wszystko zależy właśnie na tem. Zgwałcona natura buntuje się. Im więcej się oszukuje, tem więcej zepsucia, tem bardziej osłabia się ludność, tem większa degeneracya. Aż wreszcie dochodzi się do naszej sławnej nowoczesnej newrozy, do naszego bliskiego fizycznego i moralnego bankructwa. Tylko spójrz pan na nasze kobiety, porównaj je pan z sążnistemi kumoszkami dawnych czasów. Nasze bezpłciowe, drżące, szalone kobiety, ależ to my je czynimy takiemi, naszemi praktykami, naszą sztuką, literaturą, naszym ideałem nielicznej rodziny, poświęconej szalonej ambicyi złota i władzy. Śmierć dzieciom, to znaczy także śmierć niewiastom, śmierć nam samym, śmierć wszystkiemu, co jest radością, zdrowiem i siłą!... Powiedz pan tylko, czy czułeś kiedy rozkład jakiej warstwy społecznej wyraźniej, aniżeli w tym domu, w tym salonie, pełnym rzadkich cacek i przerafinowanego zbytku? Nie patrzysz pan tutaj na wielki dramat współczesnej demoralizacyi. zniechęcenia do życia, rozmyślnej i głoszonej jako panaceum niepłodności? Pocóż żyć, jeżeli każda rodząca się na świat istota, to jeden nieszczęśliwy więcej? Oszukiwanie się spełniło swoje dzieło zniszczenia, swary małżeńskie zrujnowały domowe pożycie, mąż idzie w jedną stronę, żona w drugą a tymczasem to troje biednych dzieci, w rękach tej dziewczyny, niby nauczycielki, rośnie dziko, wystawione na najgorsze niebezpieczeństwa. Ach, nieszczęśliwe biedactwa, ich najbardziej mi żal, wejść tu nie mogę, aby mi się nie ścisnęło serce!
I ciszej ciągnął Boutan dalej, opowiadane, jak bardzo lubi małą Andreę, taką ładną, taką łagodną i odmienną, że sama matka, żartując, nieraz oskarżała Catiche, jej mamkę, że swojem mlekiem spokojnego wiejskiego bydlęcia przemieniła ją w swoją, bo zkąd taka odmienna od reszty rodziny i zawsze taka cicha, uśmiechnięta i nie oburzająca się na ciągłe psoty i prześladowania brata. Gaston zaś wcale mu się nie podobał, brutalny i mało inteligentny, był jeszcze więcej zdegenerowany od ojca, bardziej uparty, bardziej oschły, zasklepiony w egoistycznem przeświadczeniu o swej wyższości, której nawet dyskutować nie pozwalał. Ale najbardziej zaciekawiała doktora Łucya, mająca lat dwanaście, była to dziewczynka szczupła, blada i delikatna, o jasno blond włosach, blado niebieskich romansowych oczach. Dojrzawszy nadzwyczaj wcześnie, zachorowała przerażona i zrewoltowana cieknącą krwią, która ją czyniła kobietą. Odkąd więc wyprowadził ją z choroby, badał z zainteresowaniem u niej nadzwyczaj ciekawe obawy, zwiększający się coraz większy wstręt do cielesnych uciech, pewien rodzaj przedwczesnego mistycyzmu, którego polot unosił jej wyobraźnię do dziwacznych marzeń o aniołach i dziewicach nadziemskiej białości i czystości. Wszelkie rojące się życie, mrowisko, rój pszczół, gniazdo ptaka z nagiemi jeszcze pisklętami, wzruszało ją i dotykało boleśnie, przyprawiając prawie o mdłości. Mawiał więc żartem, że ona naprawdę była córką pesymizmu rodziców, przez swą odrazę i wstręt do wszelkiego żywego, ciepłego i brzemiennego ciała.
Ale w tej chwili weszła Walentyna, wpadając swoim zwyczajem niby wiatr do pokoju, zawsze zapóżniona, zawsze przestraszona jakimś niespodziewanym przypadkiem. Mając trzydzieści sześć lat, zdawała się jeszcze młodą, jakby lata po niej przechodziły bez śladu, tak samo szczupła, taka żywa, jak w chwili urodzin Andrei, miała takie same poskręcane blond włosy i taką samą delikatną i pociągłą twarzyczkę. Więcej szczęśliwa od innych, zdaniem doktora zdawała się tylko wysuszać i szczupleć pod wpływem ogarniających ją płomieni zepsucia.
— Dzień dobry panu, panie Froment, dzień dobry, doktorze... Ach, panie doktorze, przepraszam jaknajmocniej. Wystaw sobie pan, że poszłam do kościoła św. Magdaleny, aby usłyszeć początek nauki księdza Levasseura, obiecując sobie, że się wysunę na czas, aby zdążyć na dane panu rendez-vous i patrz pan, ze wszystkiem o panu zapomniałam, tak silnie opanował mnie kaznodzieja, ale to zupełnie, zupełnie! tak, że nic ze mnie nie pozostało.
Na samą myśl omdlewała jeszcze i oczy jej się ćmiły. Mimo to, szanowny ojciec wydał jej się nie dość gorący, nazbyt wchodzący w kompromis z nowożytnemi ideami, dlatego, że przypuszczać się zdawał możliwość pogodzenia religii z nauką.
Boutan przerwał jej z uśmiechem.
— Czy bóle newralgiczne, na które pani cierpi powróciły?
— O nie, nie! nie jestem chorą!... To nie dla siebie fatygowałam pana doktora, lecz dla Łucyi, która naprawdę mnie niepokoi. Zupełnie już nie rozumiem tego dziecka. Wyobraź sobie pan, że dziś rano nie chciała wstać z łóżka! Gdy mi o tem powiedziano, poszłam do niej; z początku nie odpowiadała mi wcale, odwróciwszy się do ściany. Potem na wszystkie moje pytania, powtarzała wciąż jedno i to samo dziesięć i dwadzieścia razy bez żadnych objaśnień, że chce wstąpić do klasztoru, miała przytem twarz bladą jak chusta i oczy w słup... I cóż pan sądzisz o tym nowym napadzie?
— Ale — rzekł doktór — czy nic się nie zdarzyło dzisiejszej nocy, lub wczoraj wieczorem;
— O ile wiem, nic, ani w nocy, ani wczoraj wieczorem. Wieczór przeszedł bardzo spokojnie, byłam sama w domu, nie wychodziłam wcale; a gdy przyszedł wcześnie przyjaciel nasz Santerre na szklankę herbaty, schroniłam się z nim razem do mego saloniku, aby nam dzieci nie robiły hałasu nad głową... Przypuszczam, że się położyły spać o zwykłej porze.
— Czy mała spała dobrze, czy się nie skarżyła na co w nocy?
— Tego nie wiem; nie zdaje się być cierpiącą. Nie przypuszczam nawet, by była chorą, bo pan pojmuje, że inaczej nie wyszłabym dziś po południu, gdybym miała choć cień obawy o jej zdrowie. Jednakże chciałam się pomimo to poradzić pana, panie doktorze, tak bardzo zdumiewa mnie jej upór, nie chce wcale wstać z łóżka. Chodźmy do jej pokoju, doktorze, złajaj ją pan ostro i postaw tem odrazu na nogi.
Teraz powrócił i Séguin. Wysłuchał ostatnich słów powiedzianych przez żonę, ścisnął w milczeniu rękę doktora, który udawał się za Walentyną do pokoju małej. Potem zwrócił się do Mateusza, tłómacząc się przed nim:
— Niech mi pan wybaczy, panie Froment, że pozwoliłem panu czekać. Koń mi zachorował, dzielny wyścigowiec, na którym wielkie budowałem nadzieje. Koniec końcem, wszystko źle idzie... Mówmy więc o naszym interesie, który także zupełnie mi się nie powiódł.
I wykrzyknął przeciw Lepailleur‘owi, który za kilka hektarów wrzosowiska, za swą nieszczęsną enklawę zażądał tak wygórowanej ceny, że wobec tego wszelkie targi stawały się niemożliwe. Młynarz dał zresztą poznać tłumiony swój gniew, z powodu tryumfu Mateusza na rozległych, nieuprawnych polach, na których od wieków porastały ciernie, gdzie głowę byłby dawniej dał, że żaden kłos nie urośnie, kołysały się teraz bujne żniwa. Wściekał się z gniewu i tembardziej nienawidził ziemię, tę niesprawiedliwą macochę, która tak twardą była dla niego, syna chłopów, taką łaskawą dla tego mieszczucha, przybłędy, który zjawił się nie wiedzieć zkąd, aby wszystko zmienić i przeinaczyć. I z szyderczym uśmiechem rzekł, że te kępy warte teraz złote góry, odkąd zjawili się czarodzieje, którzy zbożu każą rosnąć na kamieniach.
— Pan wiesz, że się sam do niego pofatygowałem. Zgłosił się on do mnie niegdyś, proponując mi za tanie pieniądze swój kawałek wrzosowiska, naturalnie nie zgodziłem się na to, mając już wtenczas zamiar pozbycia się majątku. Więc teraz nie mógł się powstrzymać od drwinkowania, chcąc mi dać poznać moją głupotę. Byłbym go był spoliczkował... Ale ma teraz córeczkę?
— Tak, małą Teresę — odrzekł Mateusz z uśmiechem, który nie schodził mu z ust podczas całego opowiadania Séguina, tak pewnym był, że rezultat musi być ujemnym. — Przed rokiem przytrafiło mu się owo nieszczęście, jak on to nazywa. I jeszcze dotąd nie uspokoił się. Nasamprzód wywarł swą złość na żonie, potem na całem społeczeństwie, na wszystkich świętych, nawet na Pana Boga. To człowiek próżny i mściwy.
— Zupełna racya, zapewne uraziłem go też, nie rozpływając się w zachwytach nad jego synalkiem, Antosiem, który w dwunastym roku życia, jak mi się zdaje, ukończył szkołę w Janville, odgrywając w niej rolę cudownego dziecka.
Mateusz wciąż się zlekka uśmiechał.
— Tak, naturalnie! nie dziwię się teraz wcale pańskiemu niepowodzeniu. Gdy im razu pewnego radziłem oddać Antosia do szkoły rolniczej, oboje rodzice o mało mnie nie pobili. Marzą o tem, by go wykierować na pana.
Koniec końcem, interes nie udał się i Séguin był niepocieszony, tracił bowiem przez to nadzieję, aby Mateusz odkupił tego roku inne grunta, oprócz reszty, mokradeł na płaskowzgórzu, ku zachodowi. Akt cesyi był już gotowy, więc podpisali go. Pozostawały tedy jeszcze do nabycia dwa kompleksy, nasamprzód prawie sto hektarów lasu ku Lillebrune a potem całe błonia, sięgające aż do Vieux-Boury, które enklawa Lepailleur’a odgraniczała od już nabytych, jałowych gruntów.
— Szkodal! byłbym panu dał na dogodniejszych warunkach, byłbyś pan zyskał — mówił Séguin, zdradzając tem przytłaczające go kłopoty pieniężne — ale wiem, że pan jesteś bardzo ostrożny i jeżeli postanowiłeś czekać i nie kupować, chyba w razie potrzeby, po nowych tryumfach, pana nie przekonam. Więc życzę tylko wiele szczęścia, bo to i w moim leży interesie.
Wzajemny ich stosunek był zawsze bardzo poprawnym, choć zimnym, podawali sobie właśnie ręce, gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając nowego gościa, nie anonsowanego wcale przez służbę.
— Ach, to pan — rzekł obojętnie gospodarz domu, myślałem, że pan jesteś na próbie sztuki przyjacielą pańskiego Maindrona.
Mówił to do Santerre’a, który wchodził uśmiechnięty, z miną znużoną człowieka zręcznego i faworyzowanego przez szczęście. Powodzenie rozsadzało go, utył, lecz jego ciemne oczy pozostały pieszczotliwe a zawsze dobrze utrzymana broda zakrywała złośliwe usta. Był jednym z pierwszych między literatami, którzy przeczuli bliskie bankructwo buduarowych romansów, śliskich awantur, rozgrywających się w mieszkaniach kawalerskich, poszedł więc śladami Walentyny i jej religijnego obłędu i pisał historye, w których było dużo, o nawróceniach, o tryumfie katolickiego ducha, odradzającego świat; choć mu to nie przeszkadzało tembardziej pogardzać ludzkim gminem.
— Ach, sztuka Maindrona — odrzekł — nie masz pan pojęcia, co to za marnota! Naturalnie znowu cudzołóztwo, ależ to obrzydliwe w końcu! Prawie nie do uwierzenia, że się na to nie oburza publiczność, karmiona taką strawą i chyba nasi smutni psychologowie, niosący w tak smętny sposób stare społeczeństwo na cmentarz, musieli je do reszty znieprawić i zarazić zgnilizną, że w takiem kona błocie... Ja przynajmniej nie zmieniłem się, trzeba się trzymać w karbach, by powściągnąć swe chuci. Bóg zniszczy wreszcie ten świat dla powszechnego szczęścia.
Widząc, że Mateusz patrzał na niego ze zdumieniem, bo pamiętał zapewne jeszcze jego dawną rolę wyfrakowanego powieściopisarza, który przewodził temu szalonemu tańcowi i był grabarzem tego dystyngowanego i wyzyskiwanego przez siebie świata, uciął krótko, dodając:
— Tak pięknie na dworze, więc uciekłem z teatru, mam na dole powóz, czy pojedzie pan ze mną na wystawę pastelistów?
— Ach, nie, nie, mój kochany, co do mnie, w żadnym razie — rzekł Séguin ze zwykłą swobodą — pańscy pasteliści mnie zabijają... Ale może pan namówi Walentynę.
I gest, który tym słowom towarzyszył, oddawał mu żonę z ufnością męża, który o niczem nie chce wiedzieć. Z dziesięć razy byłby już zabił Walentynę, miotany straszną zazdrością i posądzający ją o przeniewierstwa ohydne. A przytem, bez żadnego rozumnego powodu, wbrew wszelkiej logice, zawsze tolerował jej stosunek z Santerre’m: zapewne więc Santerre nie liczył się; albo może nie mając początkowo pewności co do prawdopodobnego między nimi stosunku, pogodził się później z faktem dokonanym. A odkąd powziął świetną myśl wprowadzenia kochanka do swego domu, aby tem swobodniejszym być samemu, pozwalał mu przybywać o każdej porze, rozgaszczać się jak u siebie, wychodzić i wracać z żoną zawsze razem, przyczem wszyscy troje żyli w dobrych koleżeńskich stosunkach, śmiejąc się i rozprawiając z dumną wytwornością i z jakiemś rozpaczliwem, odartem ze złudzeń zacięciem.
— Nie myśl pan, że mi zależy na pastelistach... To, lub coś innego, wszystko jedno. Najważniejsza rzecz, żeby zabić popołudnie. Maindron zwalił mnie zupełnie z nóg swoim pierwszym aktem... Boże! co za ohydnie głupie bywają dni!
— Ach, gdyby tylko były głupie! — rzekł Séguin. — Syryusz mi zachorował, cała moja stajnia przez to zdezorganizowana, cały łańcuch nieszczęść, aż chęć bierze skończyć z życiem!
— Co, Syryusz chory naprawdę? Biedny mój przyjacielu, chcesz pan? zakończymy razem... Boć ja tylko wlokę, poziewając, moje życie!
— Ja zaś pluję na nie, womituję je. Tę wstrętność!
Na chwilę zapanowało milczenie, poczem Séguin począł znowu ospale.
— A więc żadne inne nieszczęście nie spadło na pana dzisiaj?
— Nie, dachówki mi jeszcze nie lecą na głowę. Ale i to przyjdzie.
— Miejmy nadzieję, że tak. I powiedzieć, że ta podła ziemia, ze swojem obrzydłem rojowiskiem żywych jestestw, obraca się, jakby nigdy nic... Mój Syryusz chory, ależ to koniec świata!
Mateusz znudzony powstał, zabierając się do wyjścia, gdy weszła służąca i gadając długo tłómaczyła, że pani prosi pana, aby zaraz przyszedł do pokoju panny Łucyi, bo panienka upiera się być niegrzeczną. Séguin ze swą ironiczną flegmą żartował dalej, prosząc obu mężczyzn, aby mu towarzyszyli i pomogli, jak mówił, przekonać tę małą kobietę o wszechwładzy męzkiej.
W pokoju Łucyi rozgrywała się dziwna scena. Dziewczynka, leżąc na plecach, zaciągnęła kołdrę aż pod brodę, trzymając ją mocno w swych drobnych zaciśniętych dłoniach, jakgdyby zamierzała stawiać opór i nie pozwolić się wyciągnąć z łóżka, którego od rana opuścić nie chciała. Widać było tylko jej drobną, bladą twarzyczkę, zmartwiałą, otoczoną splotami płowych, jakby wypełzłych z koloru włosów. Jej niebieskawe bezbarwne oczy wpatrywały się uporczywie, z wyrazem rozpaczliwej determinacji, w sufit. Gdy zobaczyła wchodzącą matkę z doktorem Boutanem, w oczach jej odbiła się niema boleść, ale nie poruszyła się, nie drgnęła, nawet lekki oddech jej chudej piersi nie podniósł kołdry; kilka minut leżała niby martwa, nie odpowiadając na stawiane pytania.
— Czyś chora, moje drogie dziecko? Mama twoja mówiła mi, że dziś rano nie chciałaś wstać z łóżka... Powiedz, co cię boli?
Zamiast odpowiedzieć, leżała ona martwa bez ruchu.
— Bądź grzeczną, dziecko, to bardzo brzydkoby było niepokoić rodziców uporem i nie pozwolić mi przynieść ci ulgi... Powiedz mi, co ci jest. Boli ciebie brzuszek? Pozostała martwa, nie otwierając ust, nie ruszywszy nawet palcem.
— Myślałem, że jesteś rozsądniejszą, moje dziecko, sprawiasz nam wszystkim wiele kłopotu... Jednak trzeba koniecznie, żebym wiedział, co ci jest, jeżeli mam ciebie leczyć.
I gdy tym razem doktór się zbliżył, chcąc ją wziąć za rękę, zaczęła drżeć na całem ciele, okazując tyle wstrętu i zaciskając tak szczelnie kołdrę około swej szyi, że nie chcąc jej zadawać gwałtu, zmuszony był wyrzec się zbadania jej pulsu.
Walentyna, oczekująca dotąd w milczeniu, wybuchnęła:
— Moja kochana, ty naprawdę nadużywasz naszej cierpliwości, to idyotyczne, skończy się na tem, że zawołam ojca, aby ci dał w skórę... Od rana nie chcesz wstać z łóżka i nie chcesz nam powiedzieć nawet, co ci jest. Gadaj przecież, wytłómacz się, byśmy wiedzieli, co o tem myśleć... Powiedz, czy ci kto dokuczył, czy chciałabyś się poskarżyć na kogo?
Gdy Łucya pozostawała w swojej martwocie, kazała matka idąc za radą doktora, zawołać nauczycielkę Norę, aby doktór mógł ją wypytać sam. Gdy okazała blondyna weszła do pokoju, zauważył u dziecka ten sam dreszcz wstrętu, jaki objawiła, gdy chciał jej dotknąć. Wyglądało to, jakby chciała cała zakopać się i zniknąć.
Nora zapytana, odpowiedziała stojąc w nogach łóżka ze zwykłem uśmiechem i nieświadomym bezwstydem, błyszczącym zawsze w jej pięknych oczach.
— Ależ ja nie wiem o niczem, panie doktorze, bo przecie nie ja układam dzieci do snu. Wczoraj wieczorem zdawała się Łucya być zdrową. Do łóżka położyła się zapewne o tej samej porze, jak zwykle, poszedłszy wprzódy powiedzieć dobranoc matce, która w małym salonie miała gościa... Ja, jak każdego wieczoru, weszłam tylko raz do jej pokoju, aby jej powiedzieć dobranoc... Cóż zresztą mam jeszcze powiedzieć panu, kiedy sama nic nie wiem.
Mówiąc, nie spuszczała swych wielkich oczów z dziewczynki, zupełnie swobodna i spokojna, z miną zarazem wyzywającą i pewną, że nic nie powie, że nic powiedzieć nie może. Jakaś wewnętrzna wesołość, jakby wspomnienie czegoś bardzo zabawnego, wykwitła wreszcie na jej wargach, które rozchylając się, ukazały jej białe, piękne zęby, rzekłbyś zęby młodej wilczycy. Skoro przygasłe spojrzenie dziecka, dotąd uporczywie zwrócone na sufit zsuwając się niżej, spotkało się z tym drwiącym i palącym wzrokiem, który na niem zaciążył, dziecię nie mogło tego przenieść i wybuchnęło spazmatycznym płaczem.
— Ach, niech mnie zostawią w spokoju, niech do mnie nie mówią, niech na mnie nie patrzą!... Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru!
Był to krzyk przedwcześnie dojrzałej kobiety, która pozostawszy dzieckiem i zdjęta obrzydzeniem dla swojej płci, tak samo już dziś rano wołała. Teraz podnosiła ten krzyk ze zdwojoną żarliwością, bezustanku. W jej uporze, aby nie wstać z łóżka, nie pozwolić odtąd, żeby oglądano gołe jej ręce, była silna wola zagrzebania się, umarcia dla świata, unicestwienia całej swej cielesnej istoty, przejętej nienawiścią dla zmysłów. Pragnęła być samą nazawsze, nie czuć blizkiego ciepła jakiejś drugiej istoty, czuć nicość grobu, aby tylko ujść przed obrażającem ją życiem, nie czuć go wkoło siebie i w sobie.
— Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru! Walentyna myśląc, że mała zupełnie straciła zmysły, posłała po Séguina, łając ją tymczasem bardzo po macierzyńsku i z wielką godnością.
— Ty mnie naprawdę wyprowadzasz z cierpliwości... Moje dziecko, w twoich latach zawcześnie jeszcze mówić o wstąpieniu do klasztoru, zdawaćby się mogło, jakbyś na około w rodzinie miała tylko powody samych smutków i cierpień. Co do mnie, zdaje mi się, że spełniałam zawsze moje obowiązki względem was i na szczęście nie mam sobie nic do wyrzucenia. Znasz dostatecznie moją religijność, wszczepiałam ci zawsze bojaźń i szacunek dla naszej świętej religii, wolno mi więc powiedzieć ci, że obrażasz Pana Boga, mieszając go do twoich kaprysów chorego dziecka... Nie można wstępować do klasztoru, jeżeli się nie jest posłuszną i Pan Bóg nie chce dziewczynek, które obrażają swe matki, od których zawsze tylko dobre odbierały przykłady.
Oczy Łucyi zatrzymały się teraz na oczach matki. W miarę, jak ta mówiła, rozszerzał jakiś przestrach te biedne, niewinne oczy, dotknięte boleśnie w namiętnem pragnieniu boskiej czystości, wzrok ten wyrażał głęboki ból zniszczonego szacunku, wyziębionego przywiązania, malowała się w nim cała biedna maleńka dusza dziecięca, której przywiązanie do matki wydarto.
W tej chwili właśnie wszedł Séguin w towarzystwie Santerre’a i Mateusza. Podczas gdy Walentyna opowiadała mu cały wypadek, odwołując się do jego ojcowskiej powagi, błąkał się w kącie jego ust lekki ironiczny uśmiech, jakby mówiący: „Cóż chcesz, moja droga? to wskutek twego złego wychowania mają niemądre kaprysy.“ Gdy matka skończyła, zwrócił się Séguin do doktora, który wzruszeniem ramion dał znak, że nic nie pomoże, bo mała nie pozwalała się zbadać. Popatrzał potem z upodobaniem na Norę, widząc, że i ona uśmiecha się z tej śmiesznej i niedorzecznej sceny i przed wydaniem wyroku zdawał się brać na świadka Mateusza, gdy Santerre nie lubiący scen drażliwych, dla miłego spokoju zapragnął zakończyć całą rzecz wesoło...
— Cóż, moja maleńka Łusieńko! więc to prawda wszystko, co twoja mamusia mówi? Nie, ona się myli, wszak tak, ty jesteś bardzo grzeczna... Posłuchaj, ja ciebie uściskam, ty uściskasz mnie i wszystko się skończy. Biorę na siebie, że tatko i mama ci przebaczą.
Śmiejąc się głośno, przybliżał się, wystawiając twarz naprzód. Ale Łucya wobec tego mężczyzny, wobec tej twarzy o wielkich, błyszczących oczach, grubych, zmysłowych wargach, na pół przysłoniętych wąsem, poczęła się rzucać gwałtownie i zmieszana strasznie, okazywała wielkie, z przestrachem połączone obrzydzenie.
— Nie zbliżaj się pan, ja nie chcę... Nie całuj mnie, nie całuj mnie pan! Santerre nie zważał na to i niby przekomarzając się, chciał ją pochwycić, myśląc, że w ten sposób zwalczy jej kaprys.
— Czemubym ciebie nie miał pocałować, Łusieńko? przecież całuję ciebie codziennie.
— Och, nie, nie! nie chcę tego więcej... Puść mnie pan, przez litość, och, nie! nie! nigdy i nie pan, nigdy, nigdy więcej!
A ponieważ nie zważał na jej krzyk, podniosła się, rzuciła w tył, uniknęła ust jego, jakby to było mające ją napiętnować rozpalone żelazo. Kołdrę, którą się otulała tak szczelnie dokoła szyi, odrzuciła teraz zmieszana w swej ucieczce, ukazując chude ramiona i wątłe ciałko formującej się kobiety. I prawie oszalała za wstydu i obrzydzenia, jęcząca i łkająca, drżała z przestrachu.
Zaś w chwili, gdy myślała, że już ją pochwyci, że już ją trzyma i całuje, wyrzuciły nagle jej zdławione obrzydzeniem usta ową hańbiącą tajemnicę, która już od rana czyniła ją zmartwiałą i milczącą, nie chcącą już dłużej żyć.
— Nie całuj mnie pan, nigdy, nigdy więcej!... Przecież widziałam pana wczoraj wieczorem w małym saloniku z mamą.. Ach! paskudztwo, paskudztwo!
Santerre zbladł i cofnął się. Wydawało się, że śmiertelne milczenie, mrożące wszystko, spada z sufitu. Wszyscy stanęli zdrętwiali, nie mając siły choćby gestem powstrzymać tego, co się stało, już nieuniknione© i nie do naprawienia.
Podrażniona i rozszalała z bólu Łucya, ciągnęła dalej.
— To Nora przyszła po mnie w chwili, gdy miałam zasypiać, by mi pokazać coś bardzo zabawnego... Nora wywierciła dziurkę we drzwiach, i bawi się, patrząc przez nią wieczorem... Myślałam, że Gaston swawoli z Andreą, więc poszłam bosemi nogami i w koszuli tylko. Ach! i co zobaczyłam, co zobaczyłam... Ach, jestem ogromnie nieszczęśliwą, ale niech mnie wyprowadzą ztąd, niech mnie wyprowadzą natychmiast do klasztoru!
Upadła znowu na łóżko, otuliła się cała kołdrą, jakby się chcąc zagrzebać w niej i odwróciła się do muru, nie chcąc nic widzieć, nic słyszeć. A skoro ustały wstrząsające nią długie kurczowe drgania, wydawała się znowu zupełnie martwą.
Oskarżenie publiczne z takich wychodzące ust, naprowadziło falę krwi do oczów Séguina, budząc w nim paroksyzm brutalnej zazdrości, która w jego głowie snuła chęci mordu i zemsty i już pomijając pogardliwie Santerre’a, zwrócił się do Walentyny, tak groźny, że Mateusz wraz z doktorem gotowali się być rozjemcami. Ale w tej samej prawie chwili widzieli, jak się opanowywał, jak drwiący uśmiech znowu wracał na jego wargi, gdy popatrzył na stojącą w nogach łóżka Norę, która trochę blada, dziwiła się, że dziecko śmiało rzecz całą opowiedzieć, przy tem wszystkiem zawsze imponująca i zawsze bezczelna. Sama tylko Walentyna odważyła się oburzyć i dać swemu oburzeniu wyraz w słowach, pełnych powagi i dumy, w których odnajdywała się jeszcze krew Vaugelade’ów, mimo znieprawienia, któremu uległa.
Podeszła ona do nauczycielki, mówiąc jej w twarz:
— To, coś pani zrobiła, jest ohydnem. Ostatnia z nierządnic, w najgorszym domu rozpusty, nie byłaby zdolną do podobnej nikczemności, aby kalać w tak nizki i głupi sposób niewinność dziecka, niweczyć wszelki szacunek, jaki winna córka matce. Albo jesteś niepoczytalną, albo ostatnią z łotrzyc... Precz ztąd, wypędzam panią.
Teraz dopiero Séguin, który dotąd jeszcze ust nie otworzył, raczył nareszcie wmieszać się i objawić swą wolę. Ze zwykłą swą uśmiechniętą miną, rzekł sucho.
— Przepraszam cię, kochana przyjaciółko, nie chcę pozbywać się Nory, ona pozostanie... Przecież nie przewrócimy domu do góry nogami i nie porzucimy naszych nawyknień, z któremi nam bardzo dobrze, za każdym razem, ilekroć ta głupia Łucya będzie miała jakieś przywidzenia nocne... Panie doktorze, proszę, daj jej na przeczyszczenie. A przedewszystkiem proszę żadnych wizyj i żadnych historyj z tysiąca i jednej nocy, inaczej rozgniewam się na seryo.
Skoro się Mateusz w towarzystwie doktora, który ograniczył się tylko na zapisaniu uspakajających środków, znalazł znowu na ulicy, zamienili długi uścisk dłoni w milczeniu. Zaś Boutan, siadając już do powozu, rzekł jeszcze:
— Wszak nie braknie niczego? nie jestże to ostateczna ruina, którą przepowiadałem przed chwilą? Społeczeństwo konające, nienawidzące normalnego i zdrowego życia! Masz pan tam wszystkie klęski, topniejąca fortuna, roztrwaniana codziennie, uszczuplona, skalana i sponiewierana rodzina! I najgorsze szkaradzieństwa przyśpieszają jeszcze zgniliznę która wszystkiemu kres położy, dwunastoletnie dziewczynki już chorobliwie mistyczne, histeryczki, które przed czasem ogarnia wstręt do wszelkiej płodności, wzdychające do cielesnego unicestwienia w klasztorze!... Ach, na ładnej znajdujemy się pochyłości, iż nieszczęśliwi naprawdę wzdychają do końca świata!
W Chantebled Mateusz z Maryanna zakładając podwaliny bytu, budując, rodzili. I w ciągu dwóch lat ubiegłych stanęli na nowo jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, ich radością i siłą. Żądza posiadania się ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich ta boska żądza, dzięki sile miłości, sile dobra i zdrowia, które posiadali; reszty zaś dopełniały ich energia, ich spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo. W miarę powiększania się włości, rósł obrót kapitałów i powiększał kłopoty. Jednakże zaciągnięte na samym początku długi zostały spłacone i mogli teraz wreszcie odstąpić od uciążliwego systemu asocyacyi, spłacanych z zysków, którego się trzymali pierwotnie. Obecnie była tylko jedna głowa rodu, jeden patryarcha, pragnący na włości ugruntować swoją rodzinę i nie mieć innych pomocników i spólników, oprócz swoich dzieci. Dla każdego z nich zdobywał więc nowe pola, tworzył niejako dla swojego małego ludku ojczyznę. Chociażby kilkoro z dzieci rozproszyło, się później i poszło w świat, to zawsze pozostałyby tam korzenie rodziny, pozostałoby to wszystko co przywiązuje serce i żywi. Jakiemż stanowczem rozprzestrzenieniem się było naprzykład owo nabycie reszty mokradeł, dozwalające wziąć pod uprawę całe płaskowzgórze, mające przeszło sto hektarów obszaru! Mogło więc znowu urodzić się dziecko, żywność była już dlań, gotową, na chleb powszedni dla niego rosło już zboże. A skoro ukończono melioracye, ujęto resztę źródeł, wydrenowano i zorano ziemię, cała ta wielka zielona przestrzeń, obiecująca jak okiem zasięgnąć bogate żniwo, przedstawiała następnej wiosny wspaniały widok. Była to zapłata za wszystkie łzy, za wszystkie troski i zgryzoty ciężkich dni początkowej pracy.
W parze z przysparzaniem dobytku przez Mateusza szły w ciągu tych dwóch lat porody Maryanny. Była ona nietylko dobrą gospodynią, pomocną w gospodarstwie, prowadzącą rachunki, zarządzającą domem, lecz oraz pełną wdzięku i ubóstwianą żoną, którą boska żądza zapładniała była matką, która urodziwszy dziecko i wykarmiwszy je, stawała się jego wychowawczynią i nauczycielką, dającą mu jeszcze swój rozum i serce. Zdatna matka i zdatna wychowawczyni — mawiał Boutan, uśmiechając się słodko. Wydać wiele dzieci na świat, to tylko właściwość fizyologiczna, którą wiele posiada kobiet; szczęśliwe są dopiero te kobiety, którym zdrowe warunki moralne pozwalają dzieci dobrze wychować. Wesoła i pełna skromności, dumną była z tego, że prowadziła swe dzieci tak, iż otrzymywała od nich wszystko słodyczą i wrodzonym swym wdziękiem. Wystarczało dla nich zadowolenie matki, tem ona nakazywała im posłuszeństwo była słuchaną, ubóstwianą, bo była bardzo dobrą, bardzo piękną i bardzo kochaną. Zadania zaś nie było wcale łatwem, bo miała już ośmioro dzieci a wzrastająca ich liczba utrudniała jej obowiązki. Jak we wszystkich innych sprawach, wprowadzała i tam rygor i porządek, używała starszych do czuwania nad młodszemi, udzielała każdemu cząstkę swej pełnej serca i pieczołowitości, powagi i wychodziła zwycięzko z największych trudności, rządząc się wobec wszystkich prawdą i sprawiedliwością. Najstarsze dzieci, Błażej i Dyonizy, mający już lat szesnaście i Ambroży, kończący czternaście, przechodzili z opieki matczynej pod ojcowską. Ale pięcioro pozostałych, zaczynając od jedenastoletniej Róży aż do dwuletniej Ludwiki, licząc w to Gerwazego, Klarę i Grzegorza, pomiędzy któremi było po dwa lata różnicy, otaczali ją zawsze taką samą gromadką a nowy przybysz zajmował tam za każdym razem miejsce pisklęcia, które już odlatywało z gniazdka, skoro mu odrosły skrzydełka. Przy końcu ubiegłych dwóch lat urodziła Maryanna znowu córkę Magdalenę, było to jej dziewiąte dziecko. Połóg był szczęśliwy; ale dziesięć miesięcy pierwej poroniła była, w skutek wielkiego zmęczenia przy pracy. Więc skoro Mateusz ujrzał ją znowu na nogach i uśmiechniętą, z ukochaną maleńką u piersi, objął ją i przytulił w płomiennym uścisku, tryumfując raz jeszcze wbrew wszelkim kłopotom i bólom. Więc znowu nowe dziecko, nowe bogactwo i potęga nowa, nowa siła rzucona na świat, nowa uprawna i urodzajna rola dnia jutrzejszego.
I było to zawsze toż samo wielkie i dobre dzieło, dzieło płodności, rozprzestrzeniające się przez ziemię i przez kobietę, pogromicielkę zniszczenia, stwarzającą wraz z każdem nowem dzieckiem nowe zasoby, która kochając, chcąc i walcząc, pracowała wśród bólu, dążąc wciąż do coraz potężniejszego życia, do coraz większych nadziei.




IV.

Minęły dwa lata i w owych dwóch latach Mateusz i Maryanna mieli znowu dziecko, tym razem dziewczynkę. I znowu równocześnie z tem powiększeniem się rodziny, powiększyła się i włość Cbantebled na wschodzie płaskowzgórza o cały obszar lasów, będący na sprzedaż, aż do odległych folwarków Mareuil i Lillebonne. Posiadali więc teraz całą północną część włości, nieomal dwieście hektarów lasu, poprzecinanego rozległemi polankami, połączonemi ze sobą siecią dróg. Zamienione na pastwiska otoczone drzewami i użyźnione sąsiedniemi źródłami, dozwalały owe polany potroić liczbę bydła i rozpocząć hodowlę na wielką skalę. Było to niepowstrzymane zdobywanie coraz nowego życia, płodność rozrastająca się w promieniach słońca, praca stwarzająca ciągle i bez wypoczynku, wbrew piętrzącym się przeszkodom i bólom, wlewająca w żyły świata, coraz to więcej energii, więcej zdrowia i więcej radości.
Odkąd Froment’owie stali się zdobywcami, zajęci położeniem podstaw do nowego maleńkiego królestwa, dążący do najpewniejszej z fortun, majątku opartego na ziemi, Beauchene’owie nie drwili już z ich dziwacznej myśli osiedlenia się na wsi, zostania wieśniakami z upodobania i przygodnemi rolnikami, jak ich początkowo nazywali. Zdziwieni, ale sprzyjający z góry każdemu powodzeniu, oszczędzali ich, szanowali teraz i traktowali jako bogatych — krewniaków a nawet zaszczycali od czasu do czasu odwiedzinami, zachwyceni wielką ruchliwością, pełnego życia folwarku, gdzie wszystko mówiło o dobrobycie i powodzeniu. Podczas jednej z letnich wizyt, odnalazła tu Konstancya panią Augelin, dumną przyjaciółkę z pensyi, której zresztą nigdy zupełnie z oczu nie była straciła. Młode małżeństwo, które dziesięć lat temu przybyło tutaj, obnosząc po ścieżynach Janville swą miłość i całując się po za każdym niemal krzakiem, nabyło wreszcie na końcu wioski domek, w którym corocznie spędzało teraz lato. Ale dziś nie pozostało już nic z owej dawnej ich beztroski; pani Angelin kończyła trzydziesty szósty rok życia; od sześciu lat zaś, odkąd wraz z mężem dotrzymywali danego sobie przyrzeczenia, że po skończonej trzydziestce przestaną być oszukującymi naturę kochankami, od sześciu lat więc żyli jak poważni małżonkowie, w oczekiwaniu dziecka, które sobie obiecywali, mimo to, dziecko nie chciało jakoś się urodzić. Nic nie pomagało, że pragnęli go i wyczekiwali z całą namiętną miłością, jaką wciąż oboje dla siebie żywili nawzajem, uściski ich były bezpłodne, rzekłbyś wyjałowione przez egoizm, z jakim tak długo szukali wyłącznie tylko zmysłowej rozkoszy. Dom ich stawał się w swej pustce coraz to smutniejszym: on, ów piękny muszkieter przed laty, siwiał, tracił wzrok i czuł się nieszczęśliwym, że zaledwie widzi tyle, by módz malować swe wachlarze; ona zaś, dawniej tak wesoła, zdjęta była obawą wobec grożącej mężowi ślepoty i zmrożona ponurem milczeniem, które się powoli wślizgiwało do stygnącego już domowego ogniska.
Teraz, odnowiwszy dawne stosunki, pani Angelin, przyjeżdżając do Paryża za sprawunkami, zachodziła od czasu do czasu do Konstancyi około czwartej na szklankę herbaty, bawiąc u niej aż do chwili, w której czas było jechać na pociąg. Pewnego dnia, gdy się znalazły same, wybuchnęła głośnym płaczem, zwierzając jej całą swą troskę i niedolę.
— Ach! moja droga, nigdy nie pojmiesz jak bardzo cierpimy. Mając dziecko, wyobrazić sobie nie można, co cierpi małżeństwo, nie mogące go mieć a pragnące je mieć tak bardzo, tak ze wszystkich swych sił i chęci! Biedny mój mąż kocha mnie zawsze, ale widzę po nim, że jest przekonany, że moja wtem wina, iż dziecka nie mamy i to zakrwawia mi serce, całemi godzinami, płaczę z tego powodu, nie mogąc się uspokoić. Moja wina! ale czyż to można z wszelką pewnością twierdzić, czyja w tem winy, kobiety czy mężczyzny? Nie mówię mu już tego jednak wcale, bo toby go mogło przyprowadzić do rozpaczy. Ach! gdybyś pani nas widziała oboje w naszym pustym domu, tak bardzo opuszczonych, szczególniej odkąd pogarszający się wzrok czyni go zgryźliwymi Ach! oddalibyśmy pół życia, gdyby tam było dziecko, by hałasowało i ogrzewało nam serca, teraz, gdy życie w nas i wokoło nas krzepnie!
Konstancya patrzała na nią z wielkiem zdziwieniem.
— Czy być może, miałabyś pani nie módz mieć dziecka, licząc zaledwie trzydzieści sześć lat? Myślałam, że skoro się pragnie je mieć, można je mieć zawsze, kiedy się jest tak zdrową i silną jak pani... A potemu są odpowiednie kuracye, lekarze, przecież ciągle można czytać podobne ogłoszenia w dziennikach.
Nowy strumień łez popłynął z oczu pani Angelin.
— Zmusza mnie pani do wypowiedzenia się zupełnie... Niestety! moja ukochana przyjaciółko, już od trzech lat poddaję się takiej kuracyi a od pół roku oddałam się pod opiekę pewnej akuszerki, mieszkającej przy ulicy Miromesuil a jeżeli pani widzisz mnie tak często latem, to dlatego właśnie, że przybywam do niej na konsultacye. Obietnicami zasypuje mnie ona po prostu, ale, jak dotąd, rezultatu niema żadnego... Dzisiaj była jakoś otwartszą, zdawała się zniechęconą i dlatego nie mogłam powstrzymać łez przed chwilą.
A składając ręce, dodała z wrastającą egzaltacyą:
— Boże! Boże! i powiedzieć, że są kobiety tak szczęśliwe, kobiety, które mają tyle dzieci ile chcą! naprzykład kuzynka pani, pani Froment! Ileż to z niej nie zażartowano a ja byłam w tem pierwsza! Ale już przeprosiłam ją za to, bo w końcu to wielka i piękna rzecz te ciągłe takie spokojne i takie zwycięzkie porody. Ach zazdroszczę jej tak bardzo, tak bardzo, moja kuzynka, że doprawdy poszłabym kiedy wieczorem i ukradła jedno z jej dzieci, które wyrastają, niby obfity owoc na bujnie rosnącem drzewie!.. Mój Boże! mój Boże! czy to może dlatego żeśmy zbyt długo się powstrzymywali? może wspólną naszą winą jest, żeśmy wyjałowili drzewo, niepozwalając mu wydawać owoców na wiosnę, w okresie zdrowych soków?
Gdy Angelin wymawiała imię kuzynki Maryanny, Konstancya, spoważniała i potrząsnęła przecząco głową. Potępiała zawsze tę bezustanna brzemienność, skandaliczną naprawdę i za którą Maryanna odpokutuje jeszcze kiedyś.
— Ależ, kochana przyjaciółko, nie wpadaj w przesadę. Dziecko, zapewne niema kobiety, niema takiej matki, którąby go sobie nie życzyła, którąby nie odczuwała konieczny potrzeby posiadania dziecka. Ale cała ta hałastra, całe stado dzieci, nie, nie! przenigdy! to wstyd, to szaleństwo... Zapewne, że dziś, czując się bogatą, może Maryanna odpowiedzieć, że wolno jej być nieopatrzną. Przyznaję, że okoliczność ta ją nieco uniewinnia. Ale, bądź co bądź, zostaję przy mojem zdaniu i zobaczy pani, że prędzej lub później, odpokutuje ona to srodze.
Jednakże tego wieczora po wyjściu pani Angeliny, czuła się Konstancya zaniepokojoną i wzruszoną jej zwierzeniami. Była zdumioną, że w ich wieku można już nie módz mieć dziecka, skoro się je mieć zechce. Zkądże się brał ów dreszcz zimny, który jej wtedy przebiegał po żyłach? Jakież to nieznane i złowrogie przeczucie musnęło najtajniejsze struny jej serca? Czuła się jakąś nieswoją, ale było to coś tak nieokreślonego i niesformułowanego, że zaledwie można to było nazwać przeczuciem, był to lekki dreszcz instynktowny na myśl o nadwątlonej a może utraconej już płodności i nie byłaby się wcale nad tem zastanawiała, gdyby już raz dawniej nie uczuła była żalu, że ma tylko syna jedynaka a stało się to owego dnia, gdy biedny Morange złamany tragiczną śmiercią swej jedynej córki, został sam na świecie. Od czasu owego ostatecznego osamotnienia, żył biedak w jakimś półśnie, w ogłupieniu małostkowego, tuzinkowego biuralisty, oddanego mechanicznie swoim zajęciom. Zawsze uprzejmy i łagodny, ledwo odzywał się, cały oddany pracy buchalteryjnej, czuł się człowiekiem na zawsze złamanym, czuł, że nie opuści już nigdy fabryki, w której pensya jego podniosła się do ośmiu tysięcy franków. Trudno było wiedzieć, co wogóle robi z tą sumą tak znaczną dla człowieka samotnego i prowadzącego tak skromne życie, nie mającego ani wydatków, ani jawnych i znanych fantazyj oprócz tego, że zatrzymywał z uporem dawne mieszkanie, chociaż było dla niego dziś już za wielkie. Zamykał się tam, wiodąc życie zazdrośnika zasklepiającego się w swem samotnem pustkowiu. Ten przygniatający ból wzruszył na chwilę Konstancję tak, iż się rozczuliła i płakała w pierwszych dniach razem z Morangem, chociaż łzy przychodziły jej z trudem. Bezsprzecznie, wejście w siebie samą i myśl o drugiem dziecku, które mieć mogła, utkwiły w niej i powracały chwilami, kiedy z głębi jej zbudzonego i zaniepokojonego macierzyństwa, powstawał jakiś nagły lęk, jakieś niejasne obawy, których dawniej nie znała. A jednak syn jej Maurycy, przebywszy, jako bardzo delikatne chłopię, wymagające wielu starań pacholęce lata, był dziś przystojnym dziewiętnastoletnim młodzieńcem a choć zawsze nieco blady, wyglądał krzepko; ukończył dość dobrze szkoły i był już pomocny ojcu w kierowaniu fabryką; uwielbiająca go zaś matka, nigdy tylu wielkich nie pokładała w swym jedynaku nadziei, jak właśnie teraz. Widziała go już panem przedsiębiorstwa, przez którego znaczne rozszerzenie osiągnie zczasem pieniądze i władzę..
Ów kult Konstancji dla syna, bohatera dnia jutrzejszego, wzmógł się szczególniej od chwili, w której coraz bardziej poczęła gardzić i brzydzić się jego ojcem. Był to upadek z żelazną postępujący konsekwencyą, którego powstrzymać nie mogła, przeciwnie, jeszcze sama przyspieszając fatalnie jego przebieg. Gdy początkowo zamykała oczy na pierwsze jego niewierności, na spędzane po za domem z ladacznicami noce, chciała tylko dać ujście jego zbyt wielkim apetytom, które ją zamęczały a zarazem pragnęła uniknąć o ile możności niefortunnego przypadku, jakim jej się wówczas wydawało nowe dziecko. Mimo to znosiła go długo z poczucia obowiązku a przytem także, aby go zupełnie nie stracić i uchronić od kroków, nie dających się naprawić, wreszcie atoli rozeszli się zupełnie; on stawał się coraz brutalniejszym w swych wymaganiach, których nabywał po za domem, ona zaś zbuntowana nakoniec, brzydziła się temi pieszczotami, wobec których pozostawała zupełnie zimną, zresztą bolała ją już jego zawzięta chęć oszukiwania natury, gdy powracał po dobrych obiadach, libacjach i cygarach. Miał lat czterdzieści dwa, pił przytem za wiele, jadł za wiele i palił za wiele. Tył też z tego powodu, stawał się ociężałym, wargi miał miękkie, powieki obwisłe, nie był już tak starannym i dbałym o siebie, jak dawniej, wybuchał głośnym i grubiańskim śmiechem, któremu towarzyszyły karczemne żarty. Ale przedewszystkiem łajdaczył się coraz bardziej po za domem, nurzał się w brudnej rozpuście, która zawsze dla niego miała powab, zaspakajając jego pożądania łatwych do zdobycia i zupełnie, bez żadnych zastrzeżeń oddających się kobiet. Teraz więc coraz bardziej ograniczany przez żonę w domu, puszczał się na najgorsze awantury uliczne. Znikał na całe noce, kłamał potem niezręcznie, albo wcale nawet nie starał się kłamać. Jakże przeciwko temu mogła walczyć ona, która miała zaledwie odwagę poddawać się od czasu do czasu wstrętnemu aktowi, aby zerwanie ich z sobą nie stało się zupełnem? Czuła się wobec tego bezsilną i pozostawiła mu w końcu zupełną wolność, choć życie pełne brudnych rozkoszy, jakie teraz wiódł, nie było dla niej tajemnicą, nawet w swych szczegółach. Największym ciosem dla niej przecież było, że stopniowa dezorganizacja tego tęgiego dawniej mężczyzny, degeneracja fizyczna i moralna, do której go przyprowadziła rozpusta, odbijała się w sposób dotkliwy na fabryce, która zaczynała się chwiać. Ów dzielny swego czasu pracownik, ów szef, pełen energii i hartu, stawał się ociężałym, tracił szczęśliwą rękę w operacyach i nie miał już ani odwagi, ani energii do wielkich przedsiębiorstw. Zamiast wstać wcześnie, wylegiwał się rano w łóżka, przez trzy i cztery dni czasem nie oglądał warsztatów, pozwalał, że nieporządek i kradzieże wzrosły do tego stopnia, że owe dawniej tak świetne inwentarze, z roku na rok coraz to dotkliwsze wykazywały klęski. Jakże smutnie kończył ten dawniej tak wesoły i głośny, chciwy używania egoista, który mawiał, że pieniądz, że kapitał dziesięciokrotnie się mnożący, dzięki pracy bliźnich, jest jedyną, godną pożądania potęgą a którego teraz zbytek używania i pieniędzy skazywał sprawiedliwie na powolną ruinę i ostateczną niemoc impotentów.
Jeszcze jeden cios spadł na Konstancyę i pogłębił tłumiony wstręt, który czuła do męża. Bezimienne listy odprawionych sług, pisane przez zemstę, powiadomiły ją o miłostkach Beauehêne’a z Noriną, dziewczyną z fabryki, zaszłą wskutek tego w ciążę, która urodziła potajemnie chłopca, który znikł bez śladu. Dziś nawet, po dziesięciu latach, nie mogła jeszcze myśleć o tej brudnej sprawie spokojnie, tak, iżby się cała jej istota nie buntowała. Bezwątpienia, nie chciała, aby owo dziecko było jego, ale co za wstyd, co za paskudztwo, że chodził do tej dziewczyny! I gdzież je podzieli? czy dziecko żyło jeszcze i na jakiem śmietnisku? Czuła się wstrząśniętą tem macierzyństwem, zrodzonem z rozpusty, tem macierzyństwem, które on ukradł jej i dziwiła się, że przeboleć tego nie może, chociaż z taką stanowczością się temu wtedy opierała. Zdawało się, że w miarę, jak ją od męża oddalało obrzydzenie, potężniała w niej matka, pełna zazdrosnych uczuć, poświęcenia się i abnegacyi, pełna tego serdecznego ognia, którego nigdy nie doświadczała jako żona. Takim więc sposobem oddawała dzisiaj całe swe życie ukochanemu nadewszystko Maurycemu; był on dla niej bogiem, dla którego zapominała nawet o głębokim żalu, o słusznych swoich niechęciach. Postanowiła, że nie powinien cierpieć z powodu nikczemności ojca i ztąd tak dumnie nosiła czoło, z taką mocą duszy panowała nad sobą, zdawała się o niczem nie wiedzieć, nie robiła nigdy mężowi wyrzutów, była wobec ludzi dla niego zawsze pełną szacunku żoną. Nawet sam na sam, w sypialni jeszcze milczała, unikając wyjaśnień i sprzeczek. Pełna pruderyi mieszczka, szanująca się kobieta, nie myślała wcale ani o kochanku, ani o możliwej zemście, zdawała się przeciwnie przez nienawiść do rozwiązłości męża, tembardziej trzymać się domowego ogniska, tym wyłącznie] przywiązywać do syna, broniła zaś ją tak samo oschłość serca, jak i brak temperamentu. Zraniona, przejęta wstrętem, ukrywająca pogardę, którą czuła, czekała na tryumf syna, mającego oczyścić i uratować dom, wierząc święcie w jego siłę zupełnie; zdziwioną i zaniepokojoną się czuła, gdy niekiedy, nagle, bez żadnej przyczyny mroził ją ów nieokreślony dreszcz, jawiący się niewiedzieć zkąd i przepełniający jej serce wyrzutami błędów, których sobie nie przypominała.
Konstancya tedy powróciła pierwsza do zwierzeń, uczynionych przez panią Angelin, litując się bardzo i okazując wielkie zainteresowanie. A gdy nieszczęsna bezpłodna niewiasta, roznamiętniona pragnieniem posiadania dziecka zwierzyła się jej, że każda wizyta u akuszerki była dla niej nowem rozczarowaniem, zdawała się szukać jakiejś pociechy i ofiarowała jej z wielką serdecznością swoje usługi.
— Czy pozwolisz, kochana przyjaciółko, towarzyszyć sobie kiedykolwiek? Może ona powie mi to, czego się wzdraga powiedzieć pani.
Pani Angelin ze zdziwieniem zrobiła gest przeczący.
— Ale, po co? Nie dowiedziałabyś się pani więcej odemnie. A mnie wielką sprawiłoby przykrość, że pani traci czas z mojego powodu.
— Bynajmniej, bynajmniej! niech pani zupełnie rozporządza moim czasem w tak ważnej okoliczności. Przyznam się zresztą, że chętnie pomówiłabym z ową akuszerką, po tylu zadziwiających rzeczach, które mi pani o niej opowiada.
Umówiły się więc o spotkanie, zadecydowawszy, że w następny czwartek po południu, pójdą razem do pani Bourdieu na ulicę Miromesuil.
Właśnie owego czwartku około drugiej po południu, spotkał się Mateusz, który przybył do Paryża dla obejrzenia u Beauchêne’a młockarni, idąc pieszo ulicą la Boëtie, z Cecylią Moineaud niosącą małą, starannie owiązaną paczkę. Kończyła dwadzieścia i jeden lat i była od czasu operacyi, którą przebyła, szczupłą, bardzo bladą i bardzo słabą, ale nie chorowała jednak. Od owych kilku pełnych bólu miesięcy, które spędziła na folwarku, miał dla niej Mateusz wiele życzliwości, do czego przyłączyło się później jeszcze i współczucie wobec jej rozpaczy i bólu, że już nigdy więcej nie będzie mogła być matką. Skoro wyszła ze szpitala, zajął się nią wtedy, szukając dla niej łatwej pracy, znalazł takową u pewnego znanego sobie fabrykanta wyrobów kartonowych. Było to klejenie pudełek, jedyna nie męcząca praca, do której zdolne były wątłe jej ręce, nie wyrosłe i łatwo się męczące jak ręce podlotka. Odkąd przestała być kobietą, można ją było brać za dużą dziewczynkę, która wystrzeliwszy, nagle przestała rosnąć, nigdy jednak nie przechodziła obok dziecka, żeby ją nie zdejmowała ochota wziąć je na kolana i popieścić. Przy wielkiej zręczności drobnych swych palców zarabiała dwa franki dziennie za pomocą klejenia pudełek. A ponieważ żle jej było u rodziców, gdzie raziła ją bezustannie brutalność otoczenia i gdzie ją ograbiano co tydzień z pieniędzy otrzymywanych przy wypłacie, marzyła więc wciąż, aby się usamodzielnić, znaleść trochę pieniędzy, któreby jej pozwoliły na wynajęcie izdebki, gdzieby się czuła tak spokojną i tak bardzo szczęśliwą, nie będąc już popychaną. Mateusz miał zamiar zrobić jej miłą niespodziankę, dając przy sposobności potrzebne na to pieniądze.
— Dokądże tak śpiesznie? zapytał żartobliwie.
Przystanęła, zdziwiona trochę niespodziewanem spotkaniem i zawstydzona odpowiedziała z początku wymijająco.
— Idę tam, na ulicę Miromesuil z wizytą.
Ale widząc jego dobrotliwość, zawsze skorą do podania jej pomocnej ręki, opowiedziała mu niebawem całą prawdę. Biedna Norina, siostra jej, zległa po raz trzeci u pani Bourdieu: Była to znowu pełna niedoli historyą. Zaszła w ciążę, żyjąc wesoło z pewnym bardzo przyzwoitym panem, który jej umeblował pokój a ponieważ ów bardzo przyzwoity pan zniknął natychmiast, gdy tylko spostrzegł jej stan, była zmuszoną, aby nie umrzeć z głodu, sprzedać swoje meble, szczęśliwa, że za ostatnie dwieście franków mogła przynajmniej odbyć połóg u pani Bourdieu a nie w szpitalu, którego się lękała nadewszystko. Ale skoro niebawem opuści zakład, znajdzie? się znowu na bruku bez środków do życia W jej latach, bo miała już trzydzieści i jeden, przestawało to być zabawnem.
— Ona zawsze dla mnie była dobrą — ciągnęła dalej Cecylia — poszłam więc odwiedzić ją, bo z duszy mi jej żal. Teraz niosę jej trochę czekolady... Ach! a gdyby pan widział jej chłopca, milutki jak aniołek.
Oczy jej błyszczały, gdy to wymawiała a usta okrasił uśmiech, rozpromieniający jej drobną i bladą twarzyczkę. Było w tem coś dziwnego, że ta dawna trzpiotka, ta ulicznica z przedmieścia Grenelle, stała się pod wpływem operacyjnego noża istotą o dziwnie wydelikaconych uczuciach, niewykształconą matką, która pozostała dziewczynką czułą a tak wiotką, że się zdawało, iż zbyt głośny łoskot mógłby ją rozbić jak szkło. Po zniszczeniu funkcyi — instynkt macierzyństwa tembardziej u niej się spotęgował.
— Jaka szkoda, że Norina chce się go pozbyć tak samo jak dwóch poprzednich. Jednakże tym razem mały tak krzyczał, że musiała wziąć go do piersi. Ale to tylko tymczasowo, bo mówi, że nie chce patrzeć jak umiera przy niej z głodu... Aż coś mi się robi na taką niepoczciwość, żeby mieć dziecko i nie chcieć go zachować przy sobie. Powzięłam więc projekt pomyślnego załatwienia całej tej sprawy. Pan wie, że zamierzam rozstać się z moimi rodzicami. Więc najęłabym w takim razie dość dużą izbę, wzięłabym do siebie moją siostrę z jej synkiem, nauczyłabym ją wykrawać i kleić pudełka, które sama robię i żylibyśmy sobie we troje bardzo szczęśliwie.. Wtedyby szła dopiero robota od ręki, z uciechy, że się jest swobodnym i że nie potrzeba już robić rzeczy, któremi się brzydzi!
— I cóż, nie chciała? zapytał Mateusz.
— Powiedziała, żem szalona i jest w ten trochę racyi, bo nie mam jeszcze ani grosza na wynajęcie owej izby. Ach, gdyby pan wiedział jak mnie to martwi!
Mateusz, starając się ukryć wzruszenie, rzekł spokojnie:
— Izdebkę wynająć nie trudno. Znalazłabyś może kogoś życzliwego, któryby ci dopomógł. Ale wątpię bardzo, czy potrafisz skłonić siostrę, by zatrzymała przy sobie dziecko, zdaje mi się, że znam dostatecznie pod tym względem jej zapatrywania. Chybaby się stał cud jakiś.
Cecylia, pojąwszy od razu wszystko swoim bystrym umysłem, popatrzała na niego, więc on był tym życzliwym. Boże! marzenia jej były bliskie urzeczywistnienia, rzekła więc z serdeczną otwartością.
— Panie, pan taki dobry dla nas, że powinieneś pan wyświadczyć nam jeszcze jedną wielką łaskę. To jest pójść zaraz ze mną zobaczyć Norinę. Pan jeden potrafi do niej przemówić i może nawet nakłonić ją... Ale chodźmy powoli, bo tchu mi brak, taka jestem wzruszona i szczęśliwa!
Bardzo ujęty tem przemówieniem zgodził się Mateusz pójść z nią razem.. Skręcili na ulicę Miromesuil, biło także i jego serce, gdy wchodzili na schody, wiodące do kliniki położniczej. Więc to już dziesięć lat temu! myślał. A z tem razem wracało obrzydzenie, którego tu przed laty doświadczył, przesunęła mu się w myśli drobna i wylękła twarzyczka Wiktoryi Coquelet, zaszłej w ciążę z synem rodziny, u której służyła, sama nie wiedząc jak, ujrzał promienną główkę dziewiczej a mimo to kazirodnej Rozyny, podobnej do zdeptanej lilii, widział krwawe zjawisko pani Karoliny, jeszcze ociekającej krwią i porozrywanej, przez cudzołóżczy płód i powracającej tak do małżeńskiej sypialni, by tam kłamać a może i umrzeć nawet. A gdy już owe nieszczęsne dzieci przyszły na świat, jawił się niepokój wzbudzający profil wstrętnej Couteau, zbrodniarki, gotowej zawsze zabierać niemowlęta, niby rodzaj zawadzających tobołów, które się ładuje, lub których się pozbywa wedle potrzeby. Wydawało mu się, że to wszystko było wczoraj, bo dom nie zmienił wcale wyglądu, nawet te same tłuste plamy rozpoznawał na drzwiach po rozmaitych piętrach.
Znalazłszy się na górze w izdebce, ogarnęło Mateusza jeszcze wyraźniej toż samo wrażenie, że był tutaj wczoraj. Wygląd jej nie zmienił się wcale. Na ścianie były też same perłowo szare tapety, upstrzone niebieskiemi kwiatami, stały tam te same nędzne mebelki, każdy z innej wsi. Nawet znajdujące się trzy łóżka tak samo były ustawione dwa jedno obok drugiego a trzecie na poprzek. Na jednem z nich leżała upakowana walizka obok torby podróżnej, na które początkowo nie zwrócił uwagi, ale które dopełniały podobieństwa. Zaś naprzeciw oświetlonych słońcem okien, po za wysokim szarym murem, trąbili tak samo trębacze w poblizkich koszarach, te same wojskowe pobudki.
Na nieposłanem łóżku siedziała Norina, która się właśnie ubrała, czując się już dość silną, by powstać i karmiła dziecko.
— Czyż być może! to pan! — zawołała — poznawszy Mateusza. To bardzo ładnie ze strony Cecylii, że pana tu przyprowadziła.. Mój Boże, ileż to lat! Ale to nas nie odmładza wcale.
Patrzał na nią badawczo i w istocie znajdował, że bardzo się podstarzała, ulegając raptownemu przekwitowi niektórych blondynek, które gdy skończą trzydziestkę, zdają się już mieć jakieś nieokreślone lata. Pomimo to, robiła miłe wrażenie, twarz była trochę nalana i miała wyraz bardzo zmęczony, zachowała przecież dawną swobodę, połączoną teraz z rezygnacją.
Cecylia postanowiła wypowiedzieć wszystko odrazu bez ogródki.
— Oto twoja czekolada... Spotkałam pana Froment na ulicy i był tak dobry i tak bardzo dla mnie życzliwy, że zainteresował się myślą wynajęcia pokoju, gdziebyś mogła razem ze mną zamieszkać i wspólnie pracować.. Poprosiłam go więc, aby wstąpił na chwilę, żeby z tobą pomówić i skłonić cię do zatrzymania u siebie tego biednego malca. Widzisz, że ciebie nie chcę podchodzić, mówię otwarcie.
Norina, poruszona, protestowała, rzucając się niespokojnie.
— Cóż znowu za historye! Nie chcę, nie chcę, żeby mnie dręczono, jestem i tak dosyć nieszczęśliwa!
Na to wmieszał się zaraz Mateusz, tłomacząc jej, że trudno w jej latach wyżyć z rozpusty, że jeżeli znowu do niej powróci, to staczać się będzie coraz to niżej w kał uliczny. I znalazł, że się z nim zgadzała co do tego punktu zupełnie, mówiła mu o zawodzie prostytutki z goryczą i bez iluzyi i zdawała się nie oczekiwać od mężezyzn niczego, prócz kłamstwa, nędzy i poniewierki. Była to naga i szorstka rzeczywistość, o którą się rozbija tyle marzeń o dostatkach młodych i ładnych robotnic paryzkich, co zepsute już w pracowni i warsztacie, starają się sprzedać jaknajdrożej, aby posiąść zbytek, który pożerają ich oczy w oknach wystawowych wielkich magazynów; stopniowo spadają one coraz niżej i zostają na bruku, nie uzyskawszy od mężczyzn wzamian za swą piękność nic, oprócz strasznego zawodu owych przypadkowych brzemienności, owych nieszczęsnych dzieci, których pozbyć się starają co prędzej w swej wściekłości, że je okradziono. Była obecnie w położeniu rozpaczliwem, bez chleba, bez sposobu do życia, bez młodości i bez nadziei. Ale cóż mogła przeciwko temu zdziałać? Gdy się już raz jest w błocie, trudno się zeń wydobyć.
— Tak, gardłem już mi wychodzi to przeklęte życie, które gdy się jest młodą, wydaje się wesołem i zabawnem a w którem nieraz i głodem się przymiera, już nie mówiąc o wstrętnych obrzydliwościach różnego rodzaju, jakie znosić trzeba... Wie pan, dzisiaj wydaje mi się ono kamieniem u mojej szyi, ciągnącym mnie w przepaść, w której zdechnąć już muszę. Ach, zresztą ratunek już niemożliwy, wracam do tego, co mnie zdawna czeka, aż wreszcie zabiorą mnie z ulicy gdzie w jakim kącie i wyprawią na tamten świat w lazarecie.
Słowa te wymawiała z dziką energią kobiety spostrzegającej nagle wyraźnie los, którego uniknąć nie może, potem spojrzała na swoje dziecko i dodała:
— Lepiej, że ono pójdzie swoją drogą i ja swoją. Tym sposobem nie będziemy sobie przynajmniej zawadzali.
Głos jej zmiękł przy tem a na smutnej twarzy odbił się wyraz wielkiej słodyczy, tak, że Mateusz, ździwiony, czując ogarniające ją nieznane jej dotąd wzruszenie, którego nie wypowiadała, podjął rzecz nanowo.
— Niech idzie swoją drogą, to znaczy teraz, gdy pani zaczęłaś go karmić, skazywać go na jaknajprędszą śmierć.
Poczęła się znów niecierpliwić.
— A czyż to moja wina? Nie chciałam mu dać piersi. Pan zna moje plany, więc rozgniewałam się bardzo i omało, że się nie pobiłam z panią Bourdieu, gdy mi go gwałtem przyłożyła do piersi. Ale potem, tak bardzo z głodu krzyczało biedactwo, zdawał się tak bardzo cierpieć z powodu mego wzbraniania się, że cóż pan chcesz, byłam tak słabą, że mu pozwoliłam ssać troszkę, przyrzekając sobie, że na drugi dzień na to nie pozwolę. Ale następnego dnia krzyczał znowu, więc trzeba było karmić go dalej chcąc nie chcąc... Ach, wszystko to na moje nieszczęście. Nie miano nademną litości i uczyniono mnie o wiele nieszczęśliwszą jeszcze, niż byłam, bo oto zbliża się dzień, gdy będę zmuszona pozbyć się go tak, jak się pozbyłam dwóch innych.
Łzy jej stanęły w oczach. Była to dość zwykła historyą dziewczyny-matki, którą nakłoniono do karmienia dziecka przez dni kilka, w nadziei, że się do niego przywiąże i że potem już się z niem rozstać nie będzie mogła. Chodziło o to, aby uratować dziecko, bo niema lepszej karmicielki jak karmicielka naturalna, matka. Więc też instynktywnie poznała się na zastawionej jej sentymentalnej pułapce, broniąc się i krzycząc zupełnie słusznie, że się takich rzeczy nie rozpoczyna, by ich później zaniechać. Gdy wreszcie ustąpiła, schwyciła się sama w zastawione sidła, egoizm jej został przełamany pod wpływem uczuć litości i nadziei, które zalewały wezbraną falą jej serce. Maleńkie biedactwo nie ważyło wiele, tak wątłe i blade było pierwszego dnia, gdy je karmić poczęła. Od tej chwili codziennie rano ważono dziecko i zawieszono w nogach łóżka na ścianie graficzną tabelę z linią, wyobrażającą wachanie się wagi. Z początku mało się tem interesowała, rzucając tylko niekiedy obojętne spojrzenie. Ale w miarę, jak się linia wznosiła, mówiąc wyraźnie jak bardzo dziecko zyskiwało, poczęła ją śledzić ze wzrastającem zainteresowaniem. Nagle, wskutek małej niedyspozycyi, waga spadła; od tego dnia wyczekiwała chwili ważenia z niecierpliwością, rzucała się natychmiast na zapisany świstek, aby się przekonać, czy linia znów się wznosi a gdy zaczęła się stale wznosić, śmiała się z radości. Zapalała się do tej nikłej i drobnej linii, która się wciąż wznosiła która mówiła jej, że dziecko jej uratowane, że całą swą wagę, całą siłę z niej brało, z jej mleka, z jej ciała, z jej krwi. Dopełniała tym sposobem jego narodzin na świat, rozbudzone nareszcie macierzyństwo zakwitało u niej kwiatem miłości.
— Jeżeli pani chcesz go zabić — powtarzał Mateusz — to oderwij go tylko od piersi. Ale patrz, z jakiem skupieniem ssie to ukochane maleństwo!
I rzeczywiście ssał ze wszystkich sił swoich, wybuchnęła więc głośnym płaczem.
— Ach, Boże! Boże! znowu zaczyna pan mnie męczyć!.. Czy pan myśli, że mi to zrobi przyjemność pozbyć go się teraz? Zmusza mnie pan do wypowiedzenia rzeczy, które mi tylko wyciskają łzy po nocach, gdy o nich myślę. Przecież nigdy całkowicie złą nie byłam, pan o tem wie, czyż nie? Gdy przyjdą mi wziąć tego dzieciaka, czuję, że będzie tak, jakby mi wyrywano wnętrzności... No, czyście teraz kontenci oboje, teraz, kiedy wam to powiedziałam? I na co to się zda doprowadzać mnie do takiego stanu, kiedy nikt tu nic zmienić nie może, gdy trzeba żeby on przeszedł między podrzutków a ja, bym powróciła na śmiecie, czekając aż mię kiedyś wymiotą!
Celina, także płacząca, uściskała ją, ucałowała dziecko, powracając do swoich projektów, tłomacząc szeroko, jak niezmiernie szczęśliwi byliby wszyscy troje w pięknej izdebce, którą widziała już pełną radości bez końca, jednem słowem, istnym rajem. Pudełeczka wykrawać i kleić nie było trudno. Skoro się Norina tego nauczy, to i ona, będąc zwinną, zarabiałaby zapewne ze trzy franki. Pięć franków na nich dwie, czyż te nie był dostatek, toć za to można było i dziecko wychować, dać raz pokój tym wszystkim paskudztwom i zapomnieć o nich? Norina słabła coraz bardziej w oporze i zwyciężona, przestała w końcu już wciąż przeczyć.
— Odurzacie mnie, już nic nie wiem — róbcie jak chcecie... Ach, zapewne! będzie to dla mnie ogromne szczęście módz zachować to ukochane maleństwo!
Celina uradowana klaskała w dłonie, podczas gdy Mateusz, bardzo wzruszony, rzekł tylko:
— Pani uratowałaś je a teraz ono ciebie ocali.
Ale właśnie w tej chwili ukazała się we drzwiach, wysoka czarna postać, wyschłej i chudej dziewczyny z twarzą surową, przygasłemi oczyma i blademi ustami. Gdzieżto widział tę długą, ledwie ociosaną deskę, tę płaską figurę bez piersi i bioder? I nagle, zgiełkiem zdumieniem poznał ją Mateusz, była to angielka Anny, Którą odnajdował zupełnie taką samą po dziesięciu latach; ten sam wygląd, ta sama suknia, ta sama swoboda cudzoziemki, nieznającej nawet języka kraju, do którego przybyła pozbyć się płodu. Teraz rozpoznawał także na sąsiedniem łóżku i upakowaną walizkę i małą torbę podróżną. Już po raz czwarty rodziła w tym domu; i tak samo jak pierwszym razem zjawiła się i teraz pewnego pięknego poranku, bez zawiadomienia, na tydzień przed samym połogiem. A przebywszy trzy tygodnie w łóżku i uprzątnąwszy dziecko, oddane do domu podrzutków, powracała spokojnie do swej ojczyzny, dążąc na statek, który ją tu przywiózł.
Zabierającą się do wyjścia z lekkim swoim pakunkiem, zatrzymała Norina.
— To pani już uregulowała rachunki na dole i teraz nas opuszcza? Proszę, niech pani uściska mnie i mojego malca.
Angielka końcem warg dotknęła czoła niemowlęcia, jak gdyby się brzydziła tem świeżem, tak ciepłem i delikatnem ciałkiem.
— Więc szczęśliwej drogi, rzekła jeszcze Norina.
— Yes... do widzenia, do widzenia, rzekła angielka. I wyszła, nie rzuciwszy nawet raz ostatni okiem na tę izbę, w której cierpiała. I Mateusza ogarnęło na nowo zdziwienie, które wywoływała ta dziewczyna, tak nieodpowiednio zbudowana, zda się, do miłości, przybywająca peryodycznie na swoje rozwiązania do Francyi i odbywająca je w przerwie między odpłynięciem dwóch parostatków. I któż mógł być sprawcą tych brzemienności, wielki Boże! i z jakąż to ona czyniła oschłością serca, jak spokojnie, bez wzruszeń, myśl jej ani na chwilę nie była z dzieckiem, które zostawiała wśród podrzutków.
— Będzie ich miała pewno z czasem z jakie pół tuzina — rzekła Norioa, gdy angielka wyszła. Zabawne, że przybywając do nas rodzić, wcale się przy tem nie nauczyła po francuzku, wypytywałam ją napróżno, co robi w Anglii, nie mogłam z niej wydobyć choćby słów kilku. Jeśli to prawda, co mówią, że jest w jakimś klasztorze, to dowodzi tylko, że można się źle prowadzić wszędzie... Ot, tej przydałoby się, żeby karmiła swe dziecko, nie pozwoliłoby jej to na tak częste przejażdżki do nas statkiem.
Śmiała się już i czuła się szczęśliwą, bo wielki ciężar spadł jej z serca. Chciała więc koniecznie powstać i zejść z dzieckiem na ręku na dół, pragnąc odprowadzić siostrę i jej przyjaciela aż na pierwsze piętro.
Już od przeszło pół godziny odbywały Konstancya i pani Angelin, zamknąwszy się z panią Bourdieu, wielką konferencyę. Pierwsza z nich nie wymieniła wcale swego nazwiska, odgrywając rolę uprzejmej przyjaciółki, która przyjaciółce służy swem towarzystwem w drażliwej sytuacyi. Ale akuszerka, zwietrzyła odrazu w tej tak bardzo ciekawej pani, zarzucającej ją dziwnemi pytaniami przyszłą klientkę. Bardzo bolesną była chwila, w której znużona rozpaczliwemi domaganiami się pani Angelin, nie mogąc dłużej kołysać ją ułudną nadzieją, zdecydowała się wprost jej powiedzieć, że wszelką dalszą kuracyę uważa za niepotrzebną i bezskuteczną. Nieszczęśliwa kobieta zalała się łzami, opłakując swą bezpłodność, Konstancya tymczasem oburzała się, żądała wyjaśnień, zdziwiona i przerażona, że coś podobnego możliwem było w ich latach. Dało to pohop pani Bourdieu, do zachwalania swej metody, cytowała nadzwyczajne wypadki, wymieniła nawet dwie damy, które dzięki tejże zaszły w ciążę, mając już pięćdziesiąt lat skończonych. Dzięki Bugu, w najczęstszych wypadkach można było pomódz, w ośmiu razach na dziesięć leczyła ze skutkiem i trzeba było naprawdę tak szczególnych komplikacyj, jak właśnie tutaj, aby się uznała bezsilną. Z bólu, że się znajduje właśnie pomiędzy drobną liczbą owych wyklętych, płakała pani Angelin tem rzewniej. Napróżno starała się ją pocieszyć Konstancya, której ta konsultacja wielką przyniosła ulgę: jeżeli mając lat pięćdziesiąt jeszcze można mieć dzieci, to pozostawało jej jeszcze dziesięć lat w razie poprawy i skruchy. Dawała więc akuszerce znaki, aby była litościwą i przez litość łudziła dalej jej przyjaciółkę.
Więc pani Bourdieu, gdy się obie panie podniosły ze swych miejsc, postanowiła naprawić smutną swoją prognozę. Liczyła lat czterdzieści dwa, przytyła trochę i zachowała swoją okrągłą wesoło uśmiechniętą twarz, która się bardzo do powodzenia jej przyczyniała. Rzekła więc z wielką uprzejmością:
— Ach, zresztą proszę pani, pani tak jest zbudowaną, jakby pani mieć miała nie jedno, lecz tuziny dzieci. To prawda, że pani zbyt się z tem ociągała, organ obrzękł i niepokoję się trochę, czy nie zdegenerował. Ale źlem się wyraziła przed chwilą, nigdy nie trzeba się uważać za zwyciężoną i bezradną. Mojem zdaniem, trzeba teraz popróbować elektryczności... Niech pani zajrzy do mnie w tych dniach.
W tej chwili właśnie Mateusz i Cecylia znadowali się w sieni, zatopieni w długiej rozmowie z Noriną, której malec zassął roskosznie na ręku. Wszyscy troje debatowali nad kwestyą natychmiastowego najęcia pokoju, kiedy ukazała się Konstancja z panią Angelin. Tak były obie zdumione, spotykając go tutaj w towarzystwie tych dwóch dziewczyn, że uznały za stosowne udać, iż go nie widzą. Ale Konstancja nagle, wysiłkiem pamięci, poznała Norinę, świadoma tego, że przed dziesięciu laty on właśnie służył za pośrednika w sprawie tej dziewczyny z jej mężem. I natychmiast podniósł się w jej duszy bunt, gorączka szalonych urojeń: co on tu robi teraz w tym domu? czyje to dziecko trzyma ta dziewczyna znów na ręku? Tamto drugie wyłoniło się przed nią z przeszłości i ujrzała je tak samo w poduszce, jak to obecnie, i zmieszały się oboje w jej pojęciach, nie wiedziała już, czy to nie tamto właśnie trzyma teraz Norina na ręku. I cała jej radość spowodowana pomyślnemi obietnicami pani Bourdieu odrazu już była zepsutą, odeszła rozjątrzona, przejęta wstydem, zda się zbrukana tą groźbą jakichś nieokreślonych, ohydnych rzeczy, które od pewnego czasu wciąż czuła dokoła siebie, nie mogąc sobie zdać sprawy, zkąd pochodzi ten dreszcz, co ją przejmuje wciąż zimnem.
Mateusz zrozumiawszy, że ani Norina, ani Cecylia nie poznały pani Beauchêne za woalką, w dalszym ciągu spokojnie tłomaczył tej pierwszej, że zajmie się uzyskaniem dla niej z Dobroczynności kołyski, wyprawki dla dziecka, oraz natychmiastowego wsparcia, skoro pragnie dziecko zatrzymać przy sobie i karmić. Następnie postara się dla niej o zapomogę jakich trzydziestu franków na miesiąc, przez pierwszy rok przynajmniej. Będzie to dla obu sióstr znaczną już pomocą, zwłaszcza też na początek tego gospodarstwa w troje w pokoju, którego wynajęcie już zostało postanowionem. Kiedy też jeszcze dodał, że bierze na siebie pierwsze koszta skromnego umeblowania i instalacyi, Norina omal go nie uściskała.
— Ach, to z prawdziwie dobrego serca. Taki człowiek jak pan, to może mnie pojednać z ludźmi... Nie! pocałuj pan go, mego biednego malca, to mu przyniesie szczęście.
Na ulicy La Boëtie, Mateuszowi, który miał udać się do fabryki Beauchêne’a, przyszła myśl wzięcia powozu i zaproponował Cecylii, że ją odwiezie do rodziców, ponieważ jedzie właśnie do tej samej dzielnicy. Ale wymówiła się, twierdząc, że pierwej mnsi zajść jeszcze na ulicę Caroline do siostry swej Eufrazyi. A ponieważ była to przyległa ulica, namówił ją, żeby i tak wsiadła do fiakra, to ją wysadzi przed bramą siostry.
W dorożce tak była przejęta, tak szczęśliwa myślą, że wreszcie spełnić się ma jej marzenie, że nie wiedziała jak mu ma dziękować. Miała łzy w oczach i na przemiany, to śmiała się, to płakała.
Jednakowoż niech pan nie uważa mnie za złą córkę, że okazuję taką radość z powodu możności wyprowadzenia się od rodziców... Ojciec pracuje zawsze w fabryce ile może, nie mając za to bynajmniej nagrody. Mama także robi co może w domu, jakkolwiek nie ma już tyle sił, by robić dużo. Odkąd Wiktor powrócił z wojska, ożenił się, ma także z kolei swoje dzieci a o ile mi się zdaje, mieć ich będzie więcej niż wyżywić zdoła, bo w pułku jak mi się widzi, rozpróżniaczył się porządnie. Najmądrzejsza jeszcze z nas, to ten leniuch Irma, młodsza odemnie, która może dlatego jest taka ładna i taka delikatna, że wiecznie choruje. Przypomina pan sobie, że mama zawsze bała się o to bardzo, żeby nie skończyła tak źle jak Norina? No i widzi pan, stało się inaczej, jej jednej się powiodło, wyjdzie za mąż za urzędnika pocztowego, którego umiała rozkochać w sobie, nie pozwoliwszy mu nawet ucałować koniuszczków swych włosów... Tak, że ja jedna tylko pozostałabym w domu z Alfredem. Och ten znów, to istny bandyta. Mówię co myślę. Niedawno temu pokradł tam coś i nie mało mieliśmy kłopotu, żeby go wydobyć z rąk komisarza policyi. A tu jeszcze mama dla niego dziwnie jest słabą, tak, że pozwala mu zabierać wszystko, co tylko ja zarobię. Nie, nie! dość mam już tego, tem więcej, że nabawiają mnie niemałego strachu swemi groźbami, że mnie bić będą, że zabiją, wiedząc dobrze, że od czasu operacyi najmniejszy hałas przyprawia mnie o słabość. A wreszcie doprawdy! ponieważ ani ojcu, ani mamie nie jestem potrzebną, można mi wybaczyć, że pragnę żyć na własną rękę, spokojnie... Nieprawdaż? panie, wszakże mam słuszne do tego prawo.
Następnie zaczęła mówić o swej siostrze Eufrazyi.
— Biedna ta moja siostra, gdybyś pan wiedział co się z niej stało, odkąd ją zoperowano!.. Ja bo jeszcze nie mogę się skarżyć tak bardzo na nic, oprócz tej jednej okropnej rzeczy, że już nigdy nie mogę mieć dziecka. Widzi pan, chodzę, jestem zdrowa, choć niezbyt silna wprawdzie. Muszę przyznać, że owe bóle w lędźwiach już nigdy mi nie powróciły. Ale czuję czasami i dotąd jeszcze coś jak gwóźdź wbijany w tył głowy a i do dziś dnia kłąb jakiś, co z żołądka podchodzi mi aż pod samo gardło i dusi okropnie... Ale to znieść można i to raj jeszcze w porównaniu do okropnego stanu, w jaki popadła ta nieszczęśliwa Eufrazya. Nie może pan mieć pojęcia o podobnej ruinie; całe jej gospodarstwo, dom cały, rodzina, wszystko rozsypało się w gruzy, mąż jej żyje w tej samej izbie z inną kobietą, która mu gotuje i dogląda trojga dzieci. Ona, postarzała o lat dwadzieścia, bezsilna jak szmata, nie może nawet pomieść izby... Nie podobna patrzeć na to i nie zadrżeć.
Potem po chwili milczenia, ponieważ dorożka wjeżdżała w ulicę Caroline, spytała:
— Czy nie zechciałbyś pan zajść na górę aby ją zobaczyć? Przemówiłbyś pan do niej kilku poczciwemi słowy... Taką zrobiłbyś mi pan przyjemność, bo mam do niej właśnie dość przykry interes. Sądziłam, że będzie miała dość siły do wyrabiania takich pudełeczek, jakie ja robię, byle zarobić choć kilka groszy; ale otóż od miesiąca już przeszło leży u niej robota a skoro widocznie nie może sobie i z tem dać rady, muszą ją od niej odebrać.
Mateusz przystał na uczynioną sobie propozycyę. Na górze, w mieszkaniu Eufrazyi czekał go jeden z najbardziej przejmujących, najstraszniejszych widoków, jakie oglądał kiedykolwiek w życiu.
Pośrodku jedynej tej izby, w której sypiano, jedzono, Eufrazya siedziała na wyplatanem krześle; każdy przysiągłby, że to pięćdziesięcioletnia kobieta, jakkolwiek nie przeszła jeszcze trzydziestu; tak wychudła, tak zwiędła, że przywodziła na myśl owe owoce, co nagle pozbawione wszystkich soków, uschły na drzewie. Zęby powypadały jej, na głowie pozostało zaledwie trochę rzadkich włosów, zupełnie posiwiałych. Co wszakże znamionowało najbardziej tę zgrzybiałość przedwczesną, to niepojęta utrata sił muskułów, zanik kompletny niemal woli, energii, możności działania do tego stopnia, że siedziała teraz tak po całych dniach, bezczynna, zniedołężniała, nie mając odwagi podnieść choćby palca.
Kiedy Cecylia wymieniła jej nazwisko pana Froment, dawnego naczelnego rysownika fabryki, zdało się, że go nawet nie poznaje; nic ją już nie zajmowało. A kiedy siostra powiedziała jej po co przyszła, żądając zwrotu pozostawionej u niej roboty, odpowiedziała z gestem niezmiernego znużenia:
— Ach, cóż chcesz, toby długo trzeba kleić wszystkie te drobne kawałki tektury. Ja już nie mogę poty występują na mnie.
Wtedy otyła kobieta, która zajęta była rozdzielaniem podwieczorku dzieciom, złożonego z kromek chleba, wmięszała się z wyrazem spokojnej wyższości.
— Powinnabyś zabrać napowót tę robotę, panno Cecylio. Ona nie może sobie z tem dać rady. Zbrudzi się tutaj jeszcze i nie zechcą ci jej potem odebrać.
Była to pani Józefowa, wdowa czterdziestoletnia, która przyjmowała posługi w tej dzielniecy i którą August Bènard, mąż, prosił żeby przychodziła do nich z początku na dwie godziny z rana, dla zrobienia porządku w domu, kiedy żona nie miała już tyle siły, by obuć dziecko, przystawić garnek do ognia, ani nawet zamieść podłogę. W pierwszych dniach opierała się gwałtownie temu wejściu w dom obcej kobiety, walczyła, oburzała się, chora na manię porządku i czystości, której nie mogła już zadowolnić. Potem w miarę jak się pogarszał jej upadek fizyczny, musiała poddać się temu, że obca po trochu, coraz więcej zagarnia jej miejsce. I oczywiście, jak to się dzieje w domach ludzi ubogich, gdzie wszelkie potrzeby załatwia się sumarycznie, bez wielkich ceregieli, pani Józefowa niebawem zajęła je całkowicie, to jej miejsce, w obec dzieci, w obec męża nawet. Okaleczała, po przejściowem podrażnieniu, doszła do tego stopnia zniedołężnienia, że nie mogła już być małżonką dla swego męża, mimo straszliwej zazdrości, która przeżyła jej niemoc. Inna kobieta była w domu, Bènard posłużył się nią, poprostu jak zdrowy a niewybredny mężczyzna, niezdolny do posłów, bez wszelkiej złośliwości zresztą. Z początku przerażające sceny miały miejsce aż do dnia, w którym jąkająca się i drżąca nędzna kastratka doszła do rezygnacji istoty zahukanej, staruszki wykreślonej z liczby żyjących. I wtedy własnowolnie już ustąpiła małżeńskiego łoża i schroniła się do dawnej ciemnej alkowy dwóch swych córeczek, ze strachu, z chęci zakopania się w norze jak zwierz pokonany, pozwalając, by dzieci sypiały przy swej zapasowej mamie. A co dowodziło, że ani pani Józefowa, ani Bènard nie mieli w gruncie złego serca, to to, że ją zatrzymali przy sobie acz bezużyteczną, zawadzającą tylko, zamiast ją wyrzucić z domu jakby to uczynili inni.
— No i znowu siadasz pani na samym środku! — zawołała szorstko otyła kobieta, która kręcąc się żwawo, chodząc tam i napowrót po pokoju, musiała za każdym razem okrążać to krzesło. Nie śmieszneż to, że nigdy nie może sobie pani usiąść w jakim kącie!.. August powróci zaraz na przekąskę o czwartej i wcale nie będzie rad jeśli nie zastanie zwykłej szklanki wina i kawałka sera na stole.
Zaniepokojona, nic nie odpowiadając, Eufrazya podniosła się chwiejnym krokiem i całego potrzebowała wysiłku, aby zawlec cokolwiek dalej krzesełko, obok stołu. Potem zaraz usiadła na niem napowrót, śmiertelnie znużona.
Właśnie kiedy Józefowa wniosła ser, pojawił się Bènard, którego warsztat znajdował się w sąsiedztwie. Był to zawsze ten sam tęgi wesoły chłopak, zaczął dowcipkować z siostrą żony, okazał się niezmiernie grzecznym dla Mateusza, któremu dziękował, że się interesuje losem biednej jego kobiety.
— Boże mój! proszę pana, nie jej w tem wina, powtarzam jej to często. Winni tu są ci zbóje, którzy z niej wyjęli wszystko, nieuprzedziwszy mnie nawet. Przez rok można było przypuszczać, że zupełnie wyzdrowiała a potem patrz pan, co się z niej stało. Surowo powinno być wzbronionem takie zaprzepaszczenie kobiety, kiedy ta kobieta ma męża i dzieci, zwłaszcza też kiedy niema majątku, z któregoby żyć mogła... Wiadomo panu, co oni zrobili z Cecylią. A jest jeszcze jedna, którą także pięknie, ubrali, ta baronowa, którą pan zna także z pewnością. Poznać niepodobna dziś tej tak pięknej dawniej osoby, ach okropność! toż dziś wygląda na lat sto chyba... Mnie się zdaje, że ich powinniby skazywać na więzienie za to złe, jakie nam wyrządzili.
Potem kiedy chciał usiąść do stołu i on z kolei potknął się o krzesło Eufrazyi, która ścigała go wciąż oczami zaniepokojona w swem osłupieniu.
— I znowu leziesz mi pod nogi! Jak ty to robisz, że wiecznie na ciebie tylko natykać się trzeba? No, nie zawalajże nam wciąż drogi.
Nie był on tam znów tak bardzo groźny. Ale biedna kaleka poczęła drżeć, zdjęta dziecinną trwogą, jakby jej grożono co najmniej ciężkiemi razami. Na ten raz znalazła w sobie tyle siły, że zawlekła sobie krzesło aż do ciemnej alkowy, gdzie sypiała. Drzwi do niej stały otworem, schroniła się więc tam i ukryła w cieniu, zkąd niewyraźnie już tylko rysowała się drobna jej postać, wyszczuplała, skurczona, niby jakaś bardzo stara prababka, która przez długie lata jeszcze konać musi powolnie, nie mogąc umrzeć.
I Mateuszowi aż ścisnęło się serce na widok tej trwogi zgrzybiałej, tej wylękłej, dygocącej uległości kobiety, której nieznośne usposobienie przypominał sobie dobrze; pamiętał ją jako zapalczywą, oschłą i twardą w wieczystych zajadłych kłótniach, dawniej z siostrą, później z mężem. Długo terroryzowała ona tego ostatniego, naginała go do każdego swego kaprysu. Teraz to na odwrót ona drżała przed najlżejszym objawem jego niezadowolenia. Kobieta w niej, istota woli, pracy, życia zanikła wraz z ustaniem funkcyi małżeńskich i macierzyńskich. Od chwili utraty płci pozostał z niej tylko ot ten łachman nędzny. I powiedzieć, że operacya tej kobiety w rocznikach klinicznych uchodziła jeszcze za udałą, za jeden z cudów Gaude’a, który chełpił się tą robotnicą, zamężną, uczciwą, ocaloną od niechybnej śmierci, którą powrócił bez porównania zdrowszą i silniejszą mężowi i dzieciom. Jakąż słuszność miał Boutan, kiedy twierdził, że należy poczekać, aby osądzić istotne rezultaty tych świetnych operacyj zwycięzkich!
Cecylia uścisnęła z uczuciem żywego przywiązania troje dzieci, które wzrastały mimo wszystko pośród tego zburzonego domowego ogniska. Łzami zaszły jej oczy, uciekła, zabierając z sobą Mateusza, skoro tylko pani Józefowa zwróciła jej robotę. Potem na trotuarze już na dole, rzekła:
— Dziękuję panu, panie Froment, powrócę już teraz pieszo do domu... Jakież to okropne! Czyż nie mówiłam panu, że dla nas rajem będzie ten spokojny pokoik, o który obiecałeś nam pan się postarać.
W fabryce Mateusz, który wprost udał się do warsztatów, nie mógł otrzymać żadnych objaśnień co do swej młockarni, zamówonej już przed kilku miesiącami. Powiedziano mu, że ponieważ syn szefa, pan Maurycy wyszedł za interesami, nikt nie mógł mu pod tym względem powiedzieć nic pewnego, tem więcej, że szef od tygodnia blizko nie pokazał się był w fabryce. Nakoniec dowiedział się, że ten ostatni, powróciwszy przed chwilą z podróży, musi niezawodnie obecnie znajdować się z panią na górze. Postanowił przeto zajść do Beauchênów, nietyle ze względu na młockarnię co dla załatwienia sprawy, która leżała mu na sercu, sprawy przyjęcia do fabryki jednego ze swych bliźniąt, Błażeja.
Wyrosły już chłopiec, dziewiętnastoletni, nazajutrz niemal po wyjściu z liceum zamierzał się żenić z młodą panienką bez żadnego majątku, Karoliną Desvignes, na skutek miłości, powstałej jeszcze w dzieciństwie. Rodzice rozrzewnieni, nie chcieli doprowadzać go do rozpaczy, odnajdując w nim ową boską nieopatrzność własnej młodości. Ale by go ożenić zaraz, trzeba było pierwej postarać mu się o gniazdko. I kiedy drugi z bliźniąt, Dyonizy, wstępował właśnie do szkoły specyalnej, Beauchêne świadomy wszystkiego, ochotnie podjął się wziąć do siebie Błażeja, rad, że w ten sposób może okazać poszanowanie, jakie w nim budził wzrastający wciąż majątek tych poczciwych krewniaków, jak ich teraz nazywał.
Mateusz, którego wprowadzono do żółtego saloniku Konstancyi, zastał ją właśnie przy herbacie, którą tu piły wraz z panią Angelin po powrocie od akuszerki. Niezawodnie niespodziewane przybycie Beauchêna przerwało w nieprzyjemny sposób wzajemne zwierzenia obu wzruszonych kobiet. Pod pozorem niedalekiej podróży, powracał on prawdopodobnie z jakiejś orgii, jednego ze zwykłych raczeń się jasnowłosem ciałem, jednej z tych przygód miłosnych, których zawiązku trzebaby szukać było na ulicznym chodniku i zanudzał teraz obie kobiety hałaśliwemi kłamstwami, niecałkiem wytrzeźwiały jeszcze, ledwie obracający językiem, z oczyma podbitemi i zgorączkowanemi, rzucając bezwstydnie w oczy wszystkim swe nadmierne zamiłowanie w życiu.
— A! mój kochany — zawołał — opowiadałem tu paniom właśnie mój powrót z Amiens... co tam za znakomite przyrządzają pasztety z kaczek.
Potem kiedy Mateusz wspomniał mu o Błażeju obsypał go zapewnieniami o swej przyjaźni: to już rzecz ułożona, niech mu przyprowadzi tylko młodzieńca, umieści go się naprzód w biurze Morange’a, aby sobie mógł zdać sprawę z całego mechanizmu fabryki. I sapał, spluwał, ziejąc tym pomieszanym wyziewem tytuniu, alkoholu i piżma, który przynosił z sobą zawsze od dziewczyn ulicznych; żona tymczasem, która uśmiechała się doń życzliwie, jak zwykle wobec ludzi, od czasu do czasu, skoro pani Angelin odwróciła głowę, rzucała nań zrozpaczone, pełne niezmierzonego wstrętu spojrzenia.
Ponieważ Beauchêne wciąż gadał zbyt wiele, przyznając się, że nie wie, jak daleko postąpiła budowa młockarni, Mateusz spostrzegł, że Konstancya zaniepokojona nadsłuchuje bacznie. Wstąpienie Błażeja do fabryki już ją obeszło niepomiernie, teraz odczuła wielką przykrość, widząc jak mąż jej jest mało świadomym robót, dokonywanych w fabryce; a obok tego przed jej oczyma wciąż stał obraz Noriny, żywe przypomnienie dziecka, obawa nowego jakiegoś porozumienia między tymi dwoma mężczyznami. To też Mateusz, który odgadywał to wszystko, rozpoczął rozmowę o pięknych rezultatach operacyi Gaude’a, opowiedział swoje spotkanie z Cecylią, wreszcie odwiedziny u Eufrazyi. Panie przeraziły się, drżąc całe, choć Beauchêna, podnieconego ogromnie, bawiły nadzwyczaj szczegóły drażliwe, do opowiadania których zmuszał kuzyna Wtem nagle matka okrzykiem ulgi powitała wchodzącego syna:
— Ach! przecież Maurycy!
Syn powracał, jej bóstwo jedyne, ten w którym złożyła dziś wszystkie swe uczucia serdeczne, przedmiot jej dumy, dziedzic fortuny, który tu będzie królował jutro, który ocali zagrożone upadkiem królestwo, który podniesie ją i postawi po swej prawicy w chwale. Znajdowała, że jest piękny, wysoki, silny, niepokonany w latach dziewiętnastu, jak owi bohaterowie legend. Kiedy począł tłomaczyć, że zawarł właśnie układ korzystny w pewnej przykrej sprawie, źle rozpoczętej przez ojca, widziała już jak naprawia wszelkie klęski, odnosi zwycięztwa. Potem prawdziwym już było dla niej tryumfem, kiedy posłyszała jak przyrzeka, że młockarnia odstawioną będzie przed końcem tygodnia.
— Mój drogi, powinienbyś wypić filiżankę herbaty, zabardzo męczysz sobie głowę tem wszystkiem, to cię uspokoi.
Przystał. I zawołał wesoło:
— Wiesz, mateczko, że przed chwilą o mało nie zostałem przejechany przez omnibus, na ulicy Rivoli.
Pobladła śmiertelnie, filiżanka wypadła jej z ręki. Wielki Boże! więc całe jej szczęście było zależnem od jakiegoś wypadku? I raz jeszcze poczuła tę straszliwą groźbę, ten dreszcz, co przebiegał jej ciało, niewiedzieć zkąd się biorąc i mroził ją aż do szpiku kości.
— Ależ dziecinna jesteś — zawołał Beauchêne z wybuchem śmiechu — toć to on raczej zgniótł omnibus, skoro tu jest i opowiada ci tę przygodę... Ach! mój Maurycy, masz strasznie śmieszną matkę. Ja, co wiem jak cię porządnie zbudowałem, widzisz, że jestem spokojny.
Tego dnia pani Angelin powróciła do Janvilie z Mateuszem. W wagonie, gdzie byli sami, łzy znów trysnęły z jej oczu, pozornie bez wszelkiej przyczyny. Poczęła się usprawiedliwiać, szepcząc jak w półśnie:
— Mieć dziecko i stracić je, ach! z pewnością to musi być straszna boleść. A jednak ono przyszło na świat, wzrastało, dało nam zaznać przez lata całe tę pociechę jedyną, niezmierną. Ale, kiedy się niema dziecka nigdy, nigdy... Ach! jakaż to boleść, jaka żałoba, wszystko raczej jak ta nicości ta próżnia!
W Chantebled Mateusz i Maryanna zakładali podwaliny bytu, tworzyli i wydawali na świat dzieci. I przez ciąg lat dwóch, które ubiegły, nowe odnieśli zwycięztwo w wieczystej walce życia z śmiercią, jakiem był bezprzestanny przyrost rodziny i ziemi żyznej, będącej dla nich samemże istnieniem, siłą ich i radością. Żądza obejmowała ich niby płomień, boska żądza, co ich zapładniała dzięki potędze miłości, dobroci i zdrowia; energia ich własna dokonywała reszty, wola czynu, spokojna wytrwałość w pracy, ten czynnik twórczy i kierujący światem. Ale przez ciąg tych dwu lat nie bez trudności im przyszło utrzymać się przy zwycięstwie. Za to jednak tem obszerniejszem ono się stawało, tem większem i pewniejszem w miarę jak podbój rozciągał się na cały obszar ziem. Małostkowe troski i kłopoty pierwszych czasów zniknęły zupełnie, chodziło o to teraz, aby umieć rządzić wszystkiem rozumnie i sprawiedliwie. Na północy, na wyżynie od folwarku Mareuil do Liliebonne dokonaną była akwizycya zupełna, nie było już ani jednej kępki drzew, któraby do nich nie należała; obszerny szmat ziemi, około dwustu hektarów, który dodawał do uprawnych pól sąsiednich, do falującego morza zbóż, park iście królewski drzew stuletnich. Mateusz po za zregulowanemi wyrębami leśnemi, uważał, że nie należy mu zachowywać tego parku, wyłącznie dla jego piękności tylko, powziął przeto myśl połączenia z sobą alejami obszernych polan, przetworzonych na pastwiska i wpuszczono na nie bydło, całe odchowane stado, które udało się znakomicie. Arka życia mnożyła się, wzrosła o te setki zwierząt, przekroczyła niebawem granice wielkich drzew. Był to nowy napływ płodności, obory wzrosłe w dziesięcioro, nowo powstałe owczarnie, wielkie wozy gnoju, użyźniającego ziemię urodzajnością wprost bajeczną. Mogły się więc wciąż rodzić dzieci, mleko płynęło falą. istniały olbrzymie stada bydła, co je będzie żywić i odziewać. Obok dojrzewających plonów lasy darzyły cieniem, drżały wieczystym posiewem, drzemiącym w ich cieniu, pod wspaniałym blaskiem słońca. I pozostawała już teraz tylko jedna część do nabycia, obszar krańcowych steków piaszczystych na wschodzie, aby królestwo stało się całkowitem. To opłacało wszystkie łzy dawniejsze, wszystkie dojmujące kłopoty pierwszych lat pracy.
A kiedy Mateusz dokonywał swego podboju, Maryanna przez ciąg tych dwu lat patrzyła z radością na małżeństwo pierworodnego swego dziecka, sama równocześnie oczekując przybycia na świat nowego jeszcze. Na równi z tą urodzajną ziemią pozostawała ona płodną nawet w epoce dojrzałości. To małżeństwo Błażeja dziewiętnastoletniego z uroczą osiemnastoletnią dziewczyną, cała ta miłość jak kwiat świeżości pełna, zrodzona wśród ukwieconych ścieżyn Chantebled od dwunastego już roku życia, było przepiękną uroczystością nieskończonej nadziei. Ośmioro pozostałych dzieci było obecnych na niej: dorośli bracia, Dyonizy, Ambroży, Gerwazy, kończący teraz studya; Róża, najstarsza córka, która w latach czternastu zapowiadała, że będzie piękną i zdrową kobietą, o szczęśliwem usposobieniu wiecznie wesołem; dalej Klara, dziecko jeszcze, Grzegorz, który zaledwie wstąpił do liceum, nie licząc dwojga całkiem małych Ludwiki i Magdaleny. Przez ciekawość zbiegła się masa ludzi z wsi sąsiednich, żeby widzieć jak wesoła ta gromadka prowadzić będzie najstarszego brata do merowstwa. Osobliwy był to orszak kwiatów, ciał wiośnianych, obraz pomyślności, która wzruszała serca patrzących. Zresztą w dni wakacyjne, kiedy cała rodzina robiła sobie wycieczkę gromadnie, udając się na targ do której z wiosek sąsiednich, na drogach taki panował gwar, taka gonitwa w powozach, konno, na rowerach, pośród wybuchów śmiechu, że ludzie zatrzymywali się, ubawieni, tak przyjemnie było patrzeć na ten obraz. Kumoszki wołały żartem: „Patrzcie wojsko pędzi!“ jakby chciały powiedzieć, że nic im się nie oprze, że okolica cała do nich należy prawem podboju, odkąd co dwa lata jeszcze jeden nowy bojownik im przybywa. Cała okolica w końcu cieszyła się tą ich radością, tem zdrowiem i tą siłą, co się rozmnażała tak wesoło, zagarniając cały widnokrąg.
I na ten raz po upływie dwu lat Maryanna urodziła córkę, Małgorzatę, z kolei dziesiąte jej dziecko. Połóg odbył się szczęśliwie, ale po nim wywiązała się niepokojąca gorączka pokarmowa, która przez chwilę przywodziła ją do rozpaczy, była bowiem w obawie, że nie będzie mogła wykarmić ostatnio urodzonego dziecka, jak wykarmiła wszystkie inne. To też, kiedy Mateusz ujrzał ją wreszcie na nogach i uśmiechnioną z kochaną maleńką Małgorzatą u piersi, ucałował ją namiętnie, tryumfując nad wszystkiemi zmartwieniami i wszystkiemi cierpieniami. Jeszcze jedno dziecko, to o tyleż więcej bogactwa i potęgi, to nowa siła rzucona w świat, nowe pole na posiew dnia jutrzejszego.
I było to zawsze toż samo wielkie dzieło, dobre dzieło, dzieło płodności ziemi i kobiety, tych dwu potęg, zwycięzko opierających się zniszczeniu; i wraz z każdem nowem dzieckiem przybywało dlań utrzymanie; żyli kochając, walcząc, pracując w cierpieniu, dążąc bezprzestannie do rozwoju życia, do rozszerzania kresów nadziei.




V.

Dwa lata minęły. A przez te dwa lata Mateusz i Maryanna mieli jeszcze jedno dziecko, chłopca. I na ten raz równocześnie z nowym przyrostem rodziny, włości Cbantebled wzrosły także o wszystkie ugory, ciągnące się na wschód, aż po wioskę Vieux-Bourg. Wraz z niemi nabytą już została ostatnia część folwarku, podbój posiadłości był nareszcie zupełnym, całe pięćset hektarów ziem leżących zdawna odłogiem, zakupionych niegdy przez ojca Séguina, byłego liweranta armii, w celu założenia tam królewskiej rezydencyi. Teraz od końca do końca ziemie te stały się żyznemi; pod wpływem wytrwałych usiłowań człowieka rozwinęła się na nich niebywała urodzajność; jeden tylko kawał gruntu, należący do Lepailleurów, którzy upierali się przy swojem, by go odprzedać, przerzynał szeroką zieloną równinę pasem kamienistym rozpaczliwie suchym. Był to podbój niepokonany życia, płodność roztaczająca rozległe swe dzierżawy w blaskach słońca, praca wiecznie tworząca, bez odpocznienia, wbrew przeszkodom i boleści, umiejąca zrównoważyć straty, wlewająca w arterye świata z każdą godziną coraz więcej energii, więcej zdrowia i więcej radości.
Błażej, który miał teraz dziesięciomiesięczną córeczkę, mieszkał od ubiegłej zimy w fabryce i zajmował tam dawny pawilonik, w którym jego matka niegdyś urodziła była Gerwazego. Karolina, żona jego zachwyciła Beauchênów wdziękiem jasnowłosej swej postaci, powabem świeżości i młodości kwiatu do tego stopnia, że sama Konstancya nawet, oczarowana kompletnie, zapragnęła, by zamieszkała przy niej. Bo też prawdę mówiąc, pani Desvigne wychowała dwie córki swoje, Karolinę i Martę na rzeczywiście urocze istoty. Po śmierci męża, urzędnika w kantorze bankowym, który pozostawił ją wdową trzydziestoletnią w bardzo zawikłanych interesach majątkowych, była tak rozsądną, że spieniężywszy szczupłe resztki, usunęła się do Janville, swych stron rodzinnych, gdzie poświęciła się w zupełności wykształceniu córek. Wiedząc, że nie mają żadnego niemal posagu, wychowała je bardzo starannie, sądząc, że to im dopomoże do wyjścia za mąż, co też rzeczywiście wypadkowo się udało
Serdeczna zażyłość zawiązała się między nią a Fromentami, dzieci bawiły się razem i w tych to dniach dzieciństwa zaczęła się prostoduszna miłość, która miała doprowadzić do małżeństwa Błażeja z Karoliną. A kiedy starsza wyszła w latach osiemnastu za mąż, siostra jej Marta, mająca naówczas lat czternaście, stała się nierozłączną towarzyszką Róży Froment, w tymże samym wieku będącej i ładnej jak ona, stanowiącej wszakże zupełny z nią kontrast, o tyle czarnowłosej o ile ona była jasną blondynką. Karolina, natura delikatniejsza, słabsza także od młodszej siostry, o jasnym, rozumnym poglądzie, wesoła, zapaliła się do sztuki, której zamiłowanie dała jej matka posyłając ją na kursa rysunków; doszła do tego, że robiła bardzo udatne miniatury; był to na wypadek jakiejś katastrofy zawsze środek utrzymania, jak mawiała matka. I bez wątpienia na dość uprzejme stosunki jakie się ułożyły między nią a Konstancyą, której malowała medalion podobny acz pochlebiony, wpłynęła niemało cześć, jaką w mieszczance budziło staranne, wyższe wykształcenie.
Zresztą Błażej, który wziął po Fromentach płomień twórczy, pracowitość żarliwą, zawsze pełen usilności, wprędce stał się dla Maurycego cennym pomocnikiem, odkąd rozpatrzył się w interesach fabryki, po krótkim pobycie w biurze Morange’a.
To też sam Maurycy, coraz to mniej wspierany przez ojca, zawieruszonego wciąż w bezustannych najniedorzeczniejszych w świecie przygodach, nastawał na to, aby młode małżeństwo zamieszkało pawilon, tak, aby mógł w każdej chwili mieć pod ręką kuzyna, matka zaś bijąca czołem przed synem, musiała uszanować jego wolę. Okazywała ona wiarę bez granic w niezwykłą wszechstronność jego inteligencji. W szkołach istotnie ukończył dość dobrze nauki, choć był to umysł cokolwiek ciężki, niezbyt szybko pojmujący, ale pilny, mimo ciągłych przerw w naukach, spowodowanych chorobami przebywanemi w dzieciństwie. Ponieważ mówił mało, uważała go za geniusz skupiony w sobie, utajony, którego czyny wywołają z czasem dopiero podziw. Jeszcze nie miał lat piętnastu, kiedy mawiała już przejęta dlań zachwytem: „O! co to za mózg!“
I Błażej akceptowany został przez nią tylko w charakterze potrzebnego zastępcy, pokornego sługi, ręki, co wykonywa rozporządzenia właściciela wszechwiedzącego, rządzącego wszystkiem. Był teraz tak silnym, tak pięknym, rozpoczął dzieło wydźwignienia firmy zachwianej powolną, abdykacją ojca, kroczył pewną drogą do olbrzymiego majątku, do tego stanowczego tryumfu jedynaka, o jakim zawsze marzyła dla niego, jaki przysposabiała dlań z taką dumą, z takim egoizmem od lat tylu! Wtem padł grom z nieba. Błażej z początku wahał się z przeniesieniem do pawiloniku, pojmując doskonale do jakiej roli posłusznego narzędzia zamierzają go ograniczyć. Potem, po połogu żony, wobec tego pierwszego dziecka, dziewczynki, co się urodziła, zdecydował się nagle, podjąć odważnie walkę, tak, jak ją podjął niegdyś jego ojciec, przez wzgląd na liczną rodzinę, której mógł spodziewać się w przyszłości.
Pewnego ranka, kiedy szedł na górę po rozporządzenia Maurycego, dowiedział się od samejże Konstaucyi, że nie pozwoliła dziś wstać z łóżka synowi, ponieważ był jakiś znużony po źle spędzonej nocy. Nie okazywała zresztą zbytniego niepokoju: ot, zmęczenie tylko po prostu po tym tygodniu nadmiernej pracy, jaką mieli obaj z powodu znacznego zamówienia, które całą fabrykę w ruch wprawiło. A przytem poprzedniego dnia Maurycy zmęczony, zgrzany, z gołą głową był tyle nieostrożnym, że dość długo stał w szopie na przeciągu, kiedy robiono próbę z maszyną. Wieczorem zdeklarowała się gwałtowna gorączka, posłano jaknajśpieszniej po Boutana. Nazajutrz lekarz zatrwożony, acz nie przyznawał się do tego, piorunującym postępem choroby, zażądał konsylium; przybyli dwaj koledzy szybko zgodzili się na jedno. Było to galopujące zapalenie płuc z charakterem osobliwie zakaźnym, tuberkulicznym, jak gdyby choroba padając na grunt podatny z gwałtownością pożaru ogarniała i pustoszyła cały organizm.
Beauchêne’a nie było w domu, podróżował znowu jak zawsze. Konstaucya, mimo poważnych min lekarzy, którzy nie chcieli powiedzieć jej wprost prawdy brutalnie, choć wzrastał w niej niepokój, nie traciła ani na chwilę nadziei, że syn jej, ten bohater, ten bóg, nieodzowny do własnego jej życia, nie może być niebezpiecznie chorym, nie może umrzeć.
Na trzeci dzień skonał na jej ręku, tej samej nocy, kiedy Beauchêne przyzwany depeszą telegraficzną, powracał wreszcie do domu. Ściśle biorąc, był to ostateczny tylko rozkład zubożałej krwi mieszczańskiej, zepsutej już u źródła, nagły zanik bezsilnego organizmu, w gruncie słabowitego od dzieciństwa, po za zewnętrznemi pozorami zdrowia. Ale jakim to było ciosem gromu dla matki, dla ojca, których wszystkie rachuby śmierć ta burzyła! Jedyny spadkobierca, książę przemysłu, którego tak pragnęli przez uparte wyrachowanie egoistyczne, przeszedł jak cień a przed nimi stanęła straszliwa rzeczywistość wtedy, gdy ich ramiona wyciągnęły się już ku próżni tylko. W jednej chwili nie mieli już dziecka!
Błażej razem z rodzicami znajdował się u łoża głów, na którem skonał Maurycy, około drugiej nad ranem a skoro tylko znalazł chwilę czasu doniósł o tej śmierci do Chantebled telegramem. Dziewiąta biła, kiedy z dziedzińca folwarku Maryanna, niezmiernie blada, przywołała Mateusza.
— Maurycy umarł!... Mój Boże! ten syn jedyny! biedni, biedni ludzie!
Potracili głowy, zmrożeni dreszczem. Ledwie dowiedzieli się dopiero o chorobie, nie sądzili nawet, by to miało być coś poważnego.
— Przebiorę się zaraz — ozwał się Mateusz i pojadę pociągiem odchodzącym o kwadrans na jedenastą. Trzeba jechać do nich.
Maryanna, jakkolwiek była wówczas już w ósmym miesiącu ciąży, oświadczyła, że pojedzie z nim razem. Przykroby jej było nie módz dać tego dowodu przywiązania swym krewnym, którzy przecież okazali się bardzo dobrymi dla młodego małżeństwa Błażejów. A wreszcie serce jej prawdziwie rozdarte zostało tym ciosem tak dla nich strasznym.
I oboje zatrzymawszy się na chwilę tylko jeszcze dla rozporządzenia dzienną pracą na folwarku, przybyli na dworzec kolei w Janville zaledwie w czas jeszcze, aby wsiąść w pociąg, odchodzący o kwadrans na jedenastą. Już pociąg był w biegu, kiedy spostrzegli Lepailleurów i syna ich Antoniego, siedzących w tym samym przedziale, do którego wsiedli.
Widząc ich wyjeżdżających razem z taką ceremonią, młynarz przypuszczał, że jadą na ślub a kiedy dowiedział się, że powodem wyjazdu była żałoba, wyraził zdanie:
— A! to coś wprost przeciwnego... No, ale i tak wyjeżdżać trzeba a zawszeć to rozrywka.
Od czasu zwycięztwa Mateusza, to jest całkowitego zdobycia obszernej włości i użyźnienia jej, Lepailleur traktował mieszczanina z pewnem poważaniem. Nie mogąc jednak przeczyć rezultatom otrzymanym, nie chciał przecież się poddać i szydził pokryjomu, oczekując zawsze jakiegoś kataklizmu nieba czy ziemi, które dowiodłyby, że to on właśnie miał słuszność.
Nie chciał się przyznać do tego, że się pomylił: już on wiedział, co wiedział i co z czasem na jaw wyjdzie; pokaże się czy zawód rolnika nie jest ostatnim z zawodów, odkąd ta podła ziemia zbankrutowała i nic już na niej rosnąć nie chce. Zresztą przez chęć zemsty zatrzymywał swój kawał gruntu, którego ugory kamieniste były żywym protestem względem ziem sąsiednich, przecinając je i szpecąc. To mu pozwalało przynajmniej być ironicznym.
— No a my — podjął z drwinkami przechwałkarskiemi — my także jedziemy do Paryża... I to jedziemy tam instalować tego ot pana.
I wskazywał na swego syna Antoniego, osiemnastoletniego, wybujałego, rudego wyrostka, który miał długą głowę ojca, tylko nieco wątlejszą, tu i owdzie posianą już lekkim zarostem brody rzadkiej i bezbarwnej. Ubrany był po miejsku, w cylindrze, rękawiczkach, krawatce jasno niebieskiej. Zadziwiwszy całe Janville swemi naukowemi sukcesami w szkołach, okazywał taki nieprzeparty wstręt do pracy ręcznej, że ojciec zdecydował się, jak się sam wyrażał, zrobić z niego paryżanina.
— Więc to już postanowione nieodmiennie? — spytał uprzejmie Mateusz, świadomy przebiegu całej sprawy.
— A naturalnie! bo dlaczegóż miałbym go znaglać, żeby pracował w krwawym pocie bez wszelkiej nadziei wzbogacenia się kiedykolwiek? ani mój ojciec, ani ja, nie mogliśmy nigdy zaoszczędzić ani grosza z tego przeklętego młyna, którego żarna więcej murszeją, niż mielą mąki. A i z czego innego nic nie zbierzesz, skoro nędzne pola nasze więcej wydają kamieni, niż talarów. A więc, kiedy już jest dziś uczonym, niechże sobie robi teraz po swojej głowie, niech idzie do Paryża szukać szczęścia! niema to jak miasto, kiedy człowiek chce wypłynąć.
Pani Lepailleur, nie spuszczająca z oka syna, przejęta dlań zachwytem, jak niegdyś przejętą była zachwytem dla męża, ozwała się z kolei z miną błogiego uszczęśliwienia:
— Tak, tak, otrzymał miejsce dependenta u pana Rousselet, adwokata... Wynajęliśmy mu pokoik, sama jeździłam zakupić dla niego meble, bieliznę a dziś jest dzień uroczysty, pierwszy raz będzie już spał u siebie, po obiedzie, który zjemy sobie we troje w porządnej restauracyi... Ach, jakże jestem rada, że już wyjeżdża.
— I powróci może ministrem — ozwał się Mateusz z uśmiechem. Kto to może wiedzieć? wszystko jest możebne.
Był to jeden z objawów tej migracji wsi ku miastom, gorączkowa niecierpliwość szybkiego zbogacenia się; rodzice obchodzili uroczyście odjazd syna, sami odprowadzali dezertera, pyszni z tego, że wraz z nim wzniosą się o klasę wyżej w hierarchii społecznej. I właściciel Chantebled, mieszczanin przedzierzgnięty w wieśniaka, uśmiechał się na myśl tego „chassé croisé“: syn młynarza jedzie do Paryża, on tymczasem powraca na ziemię, tę wspólną matkę wszelkiej siły i wszelkiego odrodzenia.
Antoni również począł się uśmiechać z miną chytrego próżniaka, którego przedewszystkiem pociąga swoboda obyczajów Paryża.
— O! nie mam ja tam wcale ochoty zostania ministrem. — Zawiele to kłopotu... Wolałbym tak zdobyć sobie odrazu z jaki milion a potem módz już odpocząć.
Lepailleurowie hałaśliwym wybuchem śmiechu przyjęli to oświadczenie, zachwyceni takim rozumem. O! ten chłopiec zajdzie wysoko, to pewne!
Maryanna milcząca, z sercem wezbranem oczekującą ją żałobą, chciała przecież przez uprzejmość wtrącić słówko; spytała więc dlaczego Terenia nie bierze udziału w tej rodzinnej uroczystości. Lepailleur sucho oświadczył, że nie będzie sobie przecież sprawiał kłopotu z sześcioletnim malcem, który nawet jeszcze nie umie się znaleźć przyzwoicie. Otóż to jedna z tych, co mogły sobie pozostać tam, gdzie były, bo jej przyjście na świat sprawiło tylko zamieszanie w domu i nic więcej! A kiedy Maryanna zaprotestowała, twierdząc, że rzadko zdarzy się widzieć dziewczynkę tak inteligentną i tak ładną, Lepailleurowa odpowiedziała nieco łagodniej:
— To prawda, że sprytny z niej dzieciak, ale zawszeć to tylko córka, tego nie możesz wysłać do Paryża, trzeba to będzie gdzieś osadzić a ile to jeszcze będzie kłopotu, ile to trzeba będzie wydać na to pieniędzy... Ale nie mówmy już o tem, skoro dzisiejszy dzień całkowicie poświęcony jest radości.
W Paryżu przy wyjściu z dworca Północnego Lepailleurowie zamieszali się w tłumie i utonęli gdzieś wśród fali tłoczących się głów.
Kiedy dorożka zatrzymała się na wybrzeżu d’Orsay, przed pałacem Beanchênów, Mateusz i Maryanna poznali przy trotuarze karetę Séguinów. Po za szybami dojrzeli nieruchome i w milczeniu oczekujące dwie ich córki Łucyę i Andreę, w jasnych tualetach. A podszedłszy do bramy zobaczyli wychodzącą z niej Walentynę, wieczyście się śpieszącą. Spostrzegłszy ich jednak, przybrała na twarz wyraz głębokiego współczucia, wołając:
— Prawda? co za okropne nieszczęście, syn jedyny!
Potem puściła wodze swej wymowie:
— Państwo pośpieszyliście jak ja, rzecz naturalna!... Wyobraźcie sobie, że wypadkiem tylko dowiedziałam się o tem nieszczęściu, zaledwie przed godziną i patrzcie państwo, jak to się źle złożyło dla mnie; córki były już ubrane, ja sama ubierałam się także, bo miałam je zawieźć na mszę, na której odbędzie się ślub jednej z kuzynek naszego przyjaciela, pana Santerre’a, wychodzącej za mąż za dyplomatę. Dodać trzeba, że całe popołudnie mam zajęte. Więc, chociaż msza zapowiedziana była na kwadrans na dwunastą, bez wahania, coprędzej kazałam się wieźć tutaj, zanim pojedziem do kościoła i oczywiście poszłam na górę sama, córki czekają na mnie w powozie. Spóźnimy się cokolwiek na ten ślub... Zobaczycie państwo tych nieszczęśliwych rodziców pośród opustoszałego teraz domu, u zwłok, które tam ułożyli bardzo ładnie, na łóżku. Serce pęka patrząc na nich...
Mateusz przypatrywał się jej, stwierdzając z podziwem, że przestała się już starzeć zupełnie, zasuszona, zda się, przy szalonym płomieniu swego życia. Wiedział już o rozstroju ostatecznym małżeństwa będąc w ciągłych stosunkach z Séguinem z racyi interesów. Mąż teraz już całkiem otwarcie mieszkał u Nory, dawnej nauczycielki, która wolała, żeby jej kupił i urządził mały pałacyk, skoro spokojne życie we czworo przy Aveoue d’Autin stało się już nadal niemożliwem. U metresy nawet naznaczył mu był schadzkę, kiedy chodziło o ostateczne podpisanie kontraktu sprzedaży całkowitej dóbr Chantebled.
A kiedy też jeszcze Gaston wstąpił do szkoły wojskowej Saint-Cyr, przy Walentynie pozostały już tylko dwie córki w obszernem i zbytkownem mieszkaniu, gdzie wicher bankructwa dokonywał powolnego zniszczenia.
— Chciałabym, żeby Gaston wziął sobie urlop i przybył na pogrzeb, nie jestem bowiem pewną, czy ojciec jego jest w tej chwili w Paryżu... Teraz ot i przyjaciel nasz, Santerre wyjeżdża takie jutro w podróż. Ach! nietylko umarli nas opuszczają, okropna rzecz ilu żywych wciąż się oddala, znika nam z oczu... Nieprawdaż droga pani, jakie to życie jest smutne!
Lekki dreszcz przebiegł po jej twarzy, groźba przyszłego zerwania, które czuła już od kilku miesięcy w powietrzu, w zręcznych wzmiankach, jakiemi przysposabiał ją Santerre do tego faktu widocznie był to jakiś projekt oddawna dojrzewający po cichu, ostatnia jakaś faza w życiu powieściopisarza, której się jeszcze nie domyślała.
I z płaczliwą miną dewotki, dodała:
— Wszyscyśmy w ręku Boga.
Maryanna, która uśmiechała się do dwu dziewczątek, oczekujących wciąż w milczeniu, w zamkniętym powozie, nadała inny obrót rozmowie.
— Jak one urosły, jak wypiękniały! Andres jest urocza.. W jakimż wieku jest teraz Łucya? Przecież to już dorosła panna, niedługo czas ją będzie, wydać za mąż.
— Ach! — zawołała Walentyna — dobrze, że nie posłyszała co pani mówi, bo rozpłakałaby się tu chyba! Ma lat siedemnaście; ale z rozumu sądząc, to ledwie dwanaście. Czy pani uwierzy, że dziś rano szlochała, nie chcąc jechać na ten ślub, utrzymywała, że się z tego rozchoruje? Ciągle tylko mówi o klasztorze, trzeba będzie powziąć już raz jakąś decyzyę... W Andrei choć ma dopiero lat trzynaście daleko już więcej jest kobiecości. Tylko, że to strasznie głupi dzieciak, istna owieczka. Mnie aż często ta jej łagodność denerwuje.
I wreszcie wsiadła do powozu, ściskając rękę Maryanny, kiedy nagle spostrzegła, że jest przy nadziei dodała;
— Doprawdy tracę formalnie głowę! Zapomniałam panią spytać o zdrowie... Pani już w ósmym miesiącu, nieprawdaż? I to będzie jedenaste już dziecko. Okropność, okropność! Zresztą skoro się to pani udaje... Ach ci biedni ludzie, których tam pani zobaczy na górze! U nich to teraz dom opustoszeje!
Kiedy powóz ruszył, Mateuszowi i Maryannie przyszło na myśl, te lepiej może będzie przed pójściem na górę zajść do pawilonu, gdzie dzieci mogą im udzielić jakich potrzebnych objaśnień. Ale nie zastali ani Błażeja, ani Karoliny. Była tam tylko służąca, pilnująca małej Berty. Słażąca tu od wczoraj już nie widziała pana, który tam na górze wciąż siedzi przy zwłokach. A i pani poszła także na górę od samego już rana a nawet poleciła sobie tam przynieść Bertę, koło południa, w porze karmienia, żeby nie schodzić; tak jej chodziło o to, żeby nie stracić ani minuty. A kiedy Maryanna rozpytywała ją, zdziwiona:
— Pani wzięła z sobą szkatułkę — tłomaczyła służąca. — Zdaje mi się, że robi portret tego biednego panicza, który umarł.
Kiedy Mateusz i Maryanna przechodzili przez dziedziniec fabryczny, ścisnęła im serce martwa, grobowa cisza, co zaległa teraz wielki gród pracy, tak gwarny zazwyczaj. Śmierć przeszła nagle tędy i całe to życie wrące zatrzymało się naraz, zagasły i umilkły maszyny, opustoszały ciche dziś warsztaty. Żywego ducha nigdzie, żadnego odgłosu, z nikąd świstu pary, co była niby oddechem tych gmachów. Pan umarł i one zamarły.
A jeszcze boleśniej ścisnęło się im serce, kiedy z fabryki przeszli do pałacu, pośród tego zupełnego opustoszenia, przez mrok drzemiącej, zda się, galeryi, po schodach drżących pod tą ciężką ciszą, wśród drzwi pootwieranych na oścież na górze jak w niezamieszkałem mieszkaniu, opuszczonem zdawna. W przedpokoju niespotkali służącego. Salon wydał im się pustym, wpół ciemnym; muślinowe haftowane sztory u okien były zapuszczone kompletnie, fotele poustawiane dokoła jak w dnie recepcyi, kiedy się spodziewano licznych odwiedzin.
Nakoniec wreszcie spotkali się z jakimś cieniem, niepewnie majaczącą postacią, co stała pośrodku salonu i podążyła naprzód ku nim drobnemi kroczkami. Był to Morange, który przybiegł w długim surducie, bez kapelusza, raniutko tak punktualnie, jakby szedł do biura. Miał taką minę jakby znajdował się u siebie, przyjmował każdego pomieszany, osłupiały, nieprzytomny pod wpływem tej utraty dziecka, którego śmierć nagła niezawodnie przypomniała mu żywo ohydną śmierć własnej córki. Rana jego serca otwarła się na nowo; był sino blady, z długą białą brodą w nieładzie; przestępował z nogi na nogę, zapominał się, rzekłbyś, że cała rozpacz, rozlana tu w powietrzu, jest własną jego rozpaczą.
Poznawszy odwiedzających i on także wybuchnął okrzykiem, który był dziś na wszystkich ustach.
— Co za straszliwe nieszczęście, jedyne dziecko!
Uścisnął im ręce, szeptał, począł tłomaczyć, że pani Beauchêne, złamana, usunęła się na chwilę do dalszych pokoi a pan Beauchêne z Błażejem zajęci byli na dole różnemi szczegółami koniecznemi. I napowrót powolnym krokiem maniaka począł się przechadzać po salonie, ukazując im gestem pokój przyległy, którego drzwi rozwarte były szeroko.
— Leży tam na tem łóżku, na którem skończył. Otoczono go kwiatami, bardzo to ładnie... Możecie państwo wejść.
Był to w samej rzeczy pokój Maurycego. Zapuszczono u okien grube firanki, tak, że panowała tu ciemność kompletna. U łoża płonęły gromnice, oświecając łagodnym swym blaskiem twarz umarłego, nadzwyczaj spokojną i niezmiernie białą, z oczyma zamkniętemi jakby zasypiał. Nic się nie zmienił, wychudł tylko, zda się oczyszczony w tym ogniu gromu, co go zabrał z sobą. Ręce złożone trzymały krucyfiks. Kwiaty, przeważnie róże, rozsypane na prześcieradłach łóżka tworzyły istną pościel wiośnianą. Zapach ich w połączeniu z wyziewem topniejącego wosku był nieco dławiącym wśród ciszy głębokiej tej tragicznej nieruchomości. I w tem pół świetle, w którem występowało wyłącznie tylko łoże, najlżejszy powiew nawet nie poruszał wysokich płomieni sztywnych gromnic.
Kiedy Mateusz i Maryanna weszli tutaj, spostrzegli w pobliżu drzwi, przysłoniętą parawanem synową, która siedząc oświetlona małą lampką z teką na kolanach zdejmowała rysunek głowy zmarłego, spoczywającej wśród róż. Od trzech godzin siedziała już tutaj, pilnie oddając się temu zajęciu, pragnąc jak najlepiej wywiązać się z swego zadania, bardzo blada, niezwykle piękna w tej krasie pierwszej młodości, z twarzą jak kwiat świeżą, z błękitnemi oczyma rozszerzonemi pośród jasno złotej aureoli włosów.
Skoro Mateusz i Maryauna podeszli ku niej, nie chciała mówić z nimi, zlekka tylko skinęła im głową. Ale krew słabą falą napłynęła jej do twarzy, oczy uśmiechnęły się do nich; a kiedy bez szelestu powrócili do salonu, pozostawszy w pokoju zmarłego przez chwilę w bolesnej kontemplacyi, zabrała się znów do swego zajęcia, sama w obec tego trupa pośród róż i gromnicznych płomieni.
W salonie Morange przechadzał się tam i napowrót bezprzestannie, niby cień zbłąkany. Mateusz pozostał w stojącej postawie, Maryanna zaś, której stan nie dopuszczał zbytecznego zmęczenia, usiadła w pobliżu drzwi. Nie wymieniano już ani jednego słowa, ciężka cisza oczekiwania wciąż trwała jeszcze wśród tych milczących, przyćmionych pokojów.
Po upływie dziesięciu minut nowa pojawiła się wizyta: pani i pan których zrazu poznać nie mogli. Morange skłonił się, przyjmując gości w pomięszaniu. Potem kiedy pani nie opuszczała ramienia mężczyzny, prowadząc go jak ociemniałego wśród rozstawionych mebli, aby się nie potknął czasami, Maryanna i Mateusz poznali państwa Angelin.
Ubiegłej zimy sprzedali oni byli swój domek w Janville i osiedlili się w Paryżu, dotknięci ostatecznem nieszczęściem, utratą zupełną niemal majątku, który zatonął w bankructwie wielkiego domu bankowego. Żona, poszukując zajęcia została mianowaną delegatką w Dobroczynności publicznej, jedną z tych inspektorek, które nadzorują matki, pobierające wsparcia z Dobroczynności, wizytują dzieci, składają raporta i jak mawiała ze smutnym uśmiechem, było to dla niej jeszcze pociechą, rządzić tym małym światkiem, dla niej, którą do rozpaczy doprowadzała jej bezpłodność, teraz już stanowczo stwierdzona! Co do męża, którego wzrok słabnął coraz bardziej, musiał on zaniechać zupełnie swych malowideł, pędził teraz życie stetryczałego, zrozpaczonego człowieka, skazanego na nicestwo.
Drobnemi kroczkami, jak gdyby prowadziła dziecko, pani Angelin podprowadziła go do Maryanny, usadziła go sama w fotelu tuż obok stojącym. Zachował dotąd wyprostowaną, smukłą postawę muszkietera, ale spustoszoną troską i niepokojem, osiwiały już w czterdziestu czterech latach. Jakież wspomnienia budził widok tej smutnej kobiety prowadzącej z sobą tego kalekę, w tych, co przypominali sobie jeszcze owe młode małżeństwo tak piękne i tak zakochane w sobie, w nieopatrznej uciesze błąkające się po tajemniczych ścieżynach w Janville!
Ująwszy w drżące dłonie obie ręce Maryanny, pani Angelin również nie znalazła innego słowa nad ten wyraz rozpaczy, wypowiedziany szeptem:
— Ach! jakież okropne nieszczęście, stracić jedyne dziecko!
Oczy jej zaszły niekłamanemi łzami, nie chciała usiąść, póki na chwilę nie zajdzie do tamtego pokoju, odwiedzić zwłok. A kiedy powróciła ztamtąd dławiły ją łkania; usta zacisnąwszy chusteczką, ciężko padła na fotel, między Maryanną a swoim mężem, który wciąż siedział nieruchomo z utkwionemi gdzieś w próżnię nieszczęsnymi oczyma.
I napowrót zaległa cisza, ten dom zamarły, do którego nie dochodził już teraz łoskot fabryki wygasłej, opuszczonej i zastygłej.
Nakoniec ukazał się Beanchêne a za nim szedł Błażej. Zdawało się, że się postarzał o jakie lat dziesięć pod tym ciosem maczugi, jaki nań spadł niespodzianie. Stało się to tak nagle, jak gdyby strop niebieski zwalił mu się na głowę. Nigdy w swym egoizmie zwycięskim, w swej pysze silnego mężczyzny, pośród roskoszy, jakim był oddany, nie pomyślał, że podobne rozbicie jest możliwem.
Nigdy nie chciał tego widzieć, że Maurycy jest chory, ponieważ takie przypuszczenie byłoby rodzajem zamachu na własne jego zdrowie, na tę pewność, że mógł spłodzić tylko zdrowego syna, w obec którego wykluczoną jest możliwość wszelkiej katastrofy. Sądził, że grom jego dosięgnąć nie może, że nieszczęście nie ośmieliłoby się przekroczyć jego progu.
I w pierwszej chwili pod ciosem tak nieoczekiwanym, poczuł się słabym jak kobieta, z racyi ciała nadwątlonego życiem rozpustnem, którego wynikiem był powolny roztrój władz umysłowych. Szlochał jak dziecko u zwłok zmarłego syna, widząc złamane wszystkie nadzieje, w niwecz obrócone wszystkie swe rachuby.
Piorun uderzył, nic już nie było. W ciągu jednej chwili wszystko wymiecionem zostało z jego życia, co miało jakąkolwiek cenę, świat stawał się czarnym i pustym. I w obec tego, blady, ugiął się do ziemi, z szeroką twarzą nabrzękłą od zmartwienia, z ociężałemi, krwawemi od łez powiekami.
Skoro zobaczył Fromentów, ponowna zdjęła go niemoc, podszedł do nich chwiejnym krokiem z rozwartemi ramiony, a łkania głos mu dławiły.
— Ach, kochani moi, jakiż cios straszny! A mnie tu nie było! Kiedy powróciłem stracił już przytomność, nie poznał mnie nawet... Czy to podobna? Chłopiec tak zdrowy! Zdaje mi się, że to sen, że on powstanie i zejdzie ze mną do warsztatów.
Ucałowali go, budził w nich litość, dotknięty takim gromem; powracał niezawodnie z jakiej orgii, nie wytrzeźwiał może jeszcze i odrazu wpadł w tę okropną żałobę, osłupiały, popadł w jakieś odrętwienie, do którego dołączyło się znużenie z powodu licznych win wypitych i przedłużonych pieszczot. Brodę jego, ociekłą łzami, zatruwały jeszcze wyziewy alkoholu i piżma.
Następnie uściskał także i państwa Angelin, choć zaledwie byli mu znani.
— Ach! kochani państwo! co za cios okropny, co za cios okropny!
Przyszedł i Błażej ucałować rodziców. Pomimo okropnej nocy, mimo szczerego zmartwienia piękne jego oczy były jasne, twarz jaśniała świeżym blaskiem młodości. A jednak łzy staczały się po niej wciąż jeszcze, serdecznie bowiem przywiązał się do Maurycego, stykając się z nim codziennie u wspólnej pracy.
Cisza nastała znowu. Morange, jak gdyby był sam, nie zdając sobie sprawy z tego co się dzieje dokoła niego, wciąż przechadzał się cicho krokiem lunatyka. Beauchêne nieprzytomny wyszedł, potem przyszedł znowu z rejestrami w ręku. Przez chwilę kręcił się jeszcze po pokoju, wreszcie usiadł przed biurkiem, które tu wysunięto z pokoju Maurycego. Nie nawykły do zmartwienia, czując instynktowną potrzebę rozerwania się, począł przewracać rejestry księgi adresowej, chcąc zredagować listę zaproszeń. Ale oczy przysłaniała mu mgła. przyzwał więc skinieniem Błażeja, który poszedłszy popatrzeć na rysunek żony, powrócił znów do salonu. Młodzieniec stanął przy biurka, dyktując z cicha nazwiska; i w całej tej głębokiej ciszy dochodził tylko ten szmer półgłośny z regularną monotonią.
Minuty płynęły powoli. Przybyli oczekiwali wciąż na Konstancyę.
W pokoju zmarłego małe drzwiczki komunikacyjne otwarły się powoli i Konstancya weszła bez szelestu, tak, że nikt nie domyślił się nawet, że tam jest obecna.
Było to widmo, wynurzające się z cienia w blady krąg światła gromnic. Nie płakała dotąd jeszcze, twarz miała śmiertelnie bladą, wykrzywioną bólem, z dziwnie twardym wyrazem chłodnej zaciekłości. Jakby pod wpływem szalonego buntu drobna jej postać nie ugięła się bynajmniej ale przeciwnie, zda się urosła, jakby na urągowisko niesprawiedliwym losom. A jednak ta żałoba nie spadła na nią niespodziewanie: czuła ona zdawna, że ją oczekuje, że musi stać się jej udziałem, jakkolwiek na minutę przed śmiercią jeszcze upierała się, by w nią nie wierzyć. Symptomata jej ukryte czuła w głębi duszy od wielu już miesięcy, w tajni, która nagle wybuchnęła straszliwą rzeczywistością. Nagle poczęła słyszeć, pojmować te szepty czegoś nieznanego, ten dreszcz, co ją mroził chwilami, ten żal nieokreślony a pełen lęku, żal, że niema drugiego dziecka.
I groźba ta urzeczywistniła się, los niecofniony chciał, by ten syn jedyny, to ocalenie zachwianej firmy, ten książę przemysłu dnia jutrzejszego, którego władzą dzieliła się już naprzód jej duma, uniesiony został wichrem jak liść zeschnięty. Osunęła się jej z pod stóp ziemia, padała w przepaść.
I najgorszą dla niej boleścią była ta oschłość, co ją ogarnęła, ta zaciekłość co wypalała w niej łzy wszystkie, kiedy równocześnie matka dobra, jaką była z natury, przechodziła najstraszliwsze męczarnie do rozpaczy doprowadzonego macierzyństwa, w jad zamienionego przez utratę dziecka.
Podeszła do Karoliny, stanęła za nią, wpatrując się w szczupły profil syna, wpośród kwiecia. I wciąż nie płakała jeszcze. Powoli wpatrzyła się w łoże, jej oczy pochłaniały w siebie ten widok bolesny, potem przenosiły się znów na papier, jak gdyby chciała się przekonać co jej pozostanie jeszcze po tem ubóstwianem dziecku, te kilka kresek ołówka zaledwie, kiedy nazajutrz ziemia zabierze je na zawsze. Karolina, czując ją po za swemi plecami wstrząsnęła się i podniosła głowę. Zlękła się i nie przemówiła do niej ani słowa. Obiedwie zamieniły z sobą tylko spojrzenie.
I jakże ścisnęło się serce matki, gdy pośród tych przygotowań pogrzebowych, wobec wielkiej nicości śmierci spojrzała w tę twarz serdecznego współczucia pełną, tryskającą zdrowiem, pięknością, co się wznosiła ku niej jak gwiazda promienna przyszłością z pośród złotej włosów aureoli!
Ale w tej chwili inny ból jeszcze przejął serce Konstancji; posłyszała w salonie, u samych drzwi tego pokoju, cichy szept, którego słowa dochodziły ją wyraźnie. Nie poruszyła się z miejsca, stała dalej za Karoliną, która zabrała się napowrót do roboty. Z uchem wytężonem słuchała, nie pokazując się jeszcze, jakkolwiek spostrzegła już Maryannę i panią Angelin, siedzące w pobliżu drzwi, nieomal w fałdach portiery.
— Ach — mówiła pani Angelin — biedna matka miała już jakby przeczucie. Widziałam jak się zaniepokoiła, kiedy się jej zwierzałam ze smutnej mojej historyi... Ze mną już rzecz skończona. A teraz śmierć tędy przeszła, skończone wszystko już i dla niej.
Umilkła znowu. Po chwili jakimś związkiem znać myśli podjęła z cicha, widocznie przejęta potrzebą mówienia:
— A pani, to już na przyszły miesiąc, nieprawdaż?.. To jedenaste a gdyby nie te dwa poronienia, byłoby to już trzynaste teraz... Jedenaścioro dzieci, to zły rachunek, niezawodnie zdecydujesz się pani na dwunaste jeszcze.
Zapominała o żałobie tego domu, słaby uśmiech okrążył jej usta, jak gdyby tajemna zazdrość rozbrojoną już została taką niezwykłą płodnością.
Maryanna jednak zaprotestowała żywo.
— Och! co to, to nie! zdaje mi się że to dwunaste pozostanie chyba w drodze. Pomyśl pani, że mam już czterdzieści jeden lat. Czas zabastować, moje zadanie spełnione. Teraz kolej na moich chłopców i moje córki, żeby oni mieli dzieci.
— Konstancja zadrżała, wzburzona napadem jej zaciekłości, co wypalała jej łzy u powiek.
Patrząc z ukosa, mogła widzieć tę matkę dziesięciorga żyjących dzieci, ciężarną jedenastem, z postacią brzemienną przyszłem życiem, które tu wnosi w ten dom żałoby. Widziała, że zawsze jeszcze jest młodą, zawsze jeszcze świeżą, pełną zdrowia, uciechy, nadziei nieskończonej.
I teraz kiedy ona traciła jedyne swe dziecko, tamta stała tu, u łoża śmierci, niby owa bogini plonów nieskończonych, z żywotem, w którym płynął strumień płodności wieczystej.
— A wreszcie zapominasz pani — mówiła Maryanna, uśmiechając się z kolei — że jestem już babką... Patrzaj pani! Dla mnie to już dymisja!
Gestem ukazywała pani Angelin służącą synowej, która tłomacząc się otrzymanym rozkazem, przynosiła na ręku maleńką Bertę, ponieważ to była zwykła pora jej karmienia, żeby pani nie potrzebowała schodzić na dół. Dziewczyna nie śmiejąc wejść do tych komnat żałobnych, zatrzymała się u drzwi salonu. Ale dziecko rozigrane, wesołe wyciągało tłuste rączęta i ześmiało się z cicha. Karolina, posłyszawszy je, powstała coprędzej i szybko, lekkim krokiem przebiegła salon, aby je zabrać do sąsiednich pokoi, gdzie mogłaby dać mu piersi swobodnie.
— Jakaż ona miluchna! — szepnęła pani Angelin. — Istne kwiaty takie maleńkie dzieciny. Wszędzie to niesie z sobą blask i urok świeżości, gdzie się tylko pojawi.
Konstancya była jak olśniona. Nagle wśród tych pół ciemności, posianych gwiazdami płomieni gromnicznych, w tem zamarłem powietrzu, ciężkiem wonią róż ciętych, to śmiejące się dziecko wniosło powiew wiosny, świeży i jasny promień długiej zapowiedzi życia.
I było to wzmożone zwycięstwo płodnych matek, dziecko ich dziecięcia. Maryanna płodna jeszcze płodnością swego syna. Przybył jej jeden wdzięk więcej, jeden więcej majestat; potok, co wypłynął z jej lędźwi, rozszerzać się będzie coraz więcej, urastać bez końca.
I odgłos spadającego topora rozległ się jeszcze okropniejszem echem w sercu Konstancyi, tego topora, co ścinał drzewo u samego korzenia, jedyną jej odrośl; odtąd nic już z niej się nie narodzi.
Przez chwilę jeszcze pozostała sama wśród tej nicości, w tym pokoju, gdzie spoczywały zwłoki jej syna. Potem zdecydowała się nagle, przeszła do salonu, rzekłbyś, widmo zlodowaciałe. Wszyscy powstali, ucałowali ją i wszyscy przejęci byli dreszczem, przy dotknięciu zimnych jej policzków, których krew już nie rozgrzewała. Głęboka litość przejęła wszystkie dusze, tak była przerażającą w swym spokoju. Starano się znaleźć kilka słów serdecznych, ale ona powstrzymała wszystkich krótkim, oschłym gestem.
— Skończone już, co chcecie? skończone, skończone wszystko.
Pani Angelin szlochała, pan Angelin nawet ocierał z łez biedne swe nieruchome i mętne oczy Maryanna i Mateusz zatrzymali jej ręce w swoich dłoniach, płacząc serdecznie. Ona sztywna, stężała, wciąż jeszcze nie mogła zapłakać, odrzucała wszelkie pociechy, powtarzając głosem monotonnym:
— Skończone, wszystko skończone, nic mi go nie powróci, nieprawdaż? A zatem nic już nie ma, wszystko skończone, skończone na zawsze.
Trzeba było jednak uzbroić się w odwagę, można się było spodziewać całej fali wizyt. Ale miała jeden jeszcze, ostatni cios otrzymać w serce. Beauchêne, który odkąd ona weszła ponownie zalał się łzami, nie widząc dobrze, nie mógł pisać dalej. Ręka mu drżała, musiał opuścić biurko, rzucił się na fotel i przywołał Błażeja:
— Proszę cię! pisz ty dalej.
I Konstancja zobaczyła jak Błażej zasiada u biurka jej syna, jak zabiera miejsce jej syna, maczając pióro w kałamarzu, pisząc jak często widziała, że pisał tu Maurycy. Ten Błażej, ten pierworodny Fromentów! Jeszcze nie pogrzebano umarłego a już Froment zajmował jego miejsce, tak jak rośliny trwałe, rozmnażające się, zagarniają opustoszałe pola sąsiednie.
Jeszcze groźniejszą jej się wydała teraz ta fala życia, co się dokoła niej toczyła, dążąc do powszechnego podboju: babki ciężarne jeszcze, synowe już karmiące, synowie przywłaszczający sobie berła, co wypadły z rąk innych. A ona miała pozostać osamotnioną, ona nie miała nic na świecie, prócz tego niegodnego męża, złamanego, zniedołężniałego, bez sumienia...
Ten Morange, maniak drepcący bezprzestannie, ten nieszczęsny, którego jedyna córka, umierając okropną śmiercią, zabrała mu z sobą całą duszę, siły i rozum — było to widmo własnej jej klęski, jej własnej niedoli. Ani jeden odgłos nie dochodził od strony fabryki pustej i wygasłej — i fabryka umarła.
Na trzeci dzień był pogrzeb a ceremonia ta była prawdziwie imponującą. Pięciuset robotników fabrycznych szło za trumną, wybitni ludzie wszystkich klas tworzyli orszak niezmierny.
Zwracano powszechnie uwagę, że jeden ze starych robotników, Moineaud, dziekan fabryki trzymał jeden z kwastów całunu.
Uznano, że to było niezmiernie wzruszające, jakkolwiek ten poczciwiec cokolwiek powłóczył nogą i miał jakąś ogłupiałą minę w długim czarnym surducie, zniedołężniały skutkiem trzydziestoletniej pracy. Na cmentarzu Mateusz był zdziwiony, że jakaś podeszłego wieku kobieta, wysiadająca z żałobnego powozu zastępuje mu drogę.
— Widzę, mój drogi panie, że mnie nie poznajesz.
Gestem usprawiedliwiał się. Była to Serafina: zawsze wyniosła i smukła, ale tak wychudła, tak zwiędła, że wyglądała na jakie lat sto conajmniej, niby zdetronizowane królowe w baśniach. Daremnie uprzedziła go o tem Cecylia, nigdy nie byłby w stanie uwierzyć w tak szybkie zniszczenie tej nakazującej, wyzywającej rudowłosej piękności, która kiedyś urągała latom. Jakiż wicher przerażającego upadku przeszedł tędy, pustosząc?
— Ach! drogi panie — mówiła dalej — ja dziś jestem umarłą, stokroć więcej umarłą, niż ten biedak, którego tam w grób spuszczają... Przyjdź do mnie kiedy pogadać. Jesteś pan jedynym człowiekiem, jedynym powiernikiem, przed którym mogłabym wypowiedzieć wszystko.
Spuszczano w grób ciało, sznury trzeszczały, rozległ się ostatni głuchy łoskot. Beauchêne, którego podtrzymywał jedna z krewnych, patrzał w grób wzrokiem zagasłym. Konstancya, która miała okrutną odwagę przyjścia tutaj, wyczerpana teraz łzami, zemdlała. Podniesiono ją, odwieziono do pustego domu, pustego już na zawsze, niby jedno z tych pól nagich, w które grom uderzył, dotkniętych klęską bezpłodności odtąd, gdzie nic już nie wyrośnie. Ziemia zabrała napowrót wszystko.
W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli podwaliny bytu, tworzyli, wydawali na świat dzieci. I przez te dwa lata, co minęły, pozostali znowu zwycięzcami w nieśmiertelnym boju życia z śmiercią, przez ten bezustanny przyrost rodziny i przyrost ziem żyznych, które dla nich były samemże istnieniem, ich radością i ich siłą.
Żądza ogarniała ich jak płomień, boska żądza, co ich zapładniała, dzięki będącej ich udziałem, potędze miłości, dobroci i zdrowia; energia ich dokonywała reszty, wola czynu, spokojna wytrwałość w potrzebnej pracy, co stwarza i porządkuje sprawy świata.
Ale przez ten przeciąg lat dwu, nie bez walki bezprzestannej utrzymali się oni przy zwycięztwie. Dzisiaj było ono już całkowitem. Séguin, szmat po szmacie, odstąpił włość całą, która dziś była królestwem Mateusza na mocy cierpliwego, wytrwałego podboju. Ten majątek, który leniwy człowiek odrzucił, roztrwonił, przechodził do rąk pracownika, twórcy.
Było to pięćset hektarów roztaczających się od końca do końca horyzontu; były to lasy przerżnięte teraz rozległemi łąkami, na których pasły się liczne stada bydła; były to bagniska osuszone, zamienione w tłusty czarnoziem, przelewające się bogactwem plonów; były to grunta suche, piaszczyste, zroszone źródłami, sprowadzonemi zdala, które z roku na rok coraz obfitsze wydawały zbiory. Jedyne tylko grunta Lepailleurów sterczały jakby na świadectwo tego cudu, jaki wydać mogą ludzkie usiłowania, przetwarzające piaski i bagna tej okolicy w żyzne pola, które odtąd żywią maleńki ludek szczęśliwy. Nie przywłaszczył on sobie cząstki niczyjej, wykroił ją sobie tam, wykarczował swój dział wzmagając bogactwo powszechne, przysparzając cokolwiek więcej nowego świata, tak nędznie zaludnionego jeszcze, tak mało spożytkowanego dla szczęścia ludzkości.
Pośród ziem tych wyrósł folwark, niby gród powodzenia ze swą ludnością, personelem, służbą, inwentarzem, ognisko życia wrącego, tryumfującego. I jakąż przemożną potęgą była tu płodność szczęśliwa, która niezmęczoną była w tworzeniu istot i rzeczy, rozradzających się wciąż od lat dwunastu w ten gród zagarniający wszystko powoli, gród co wyrósł z jednej tylko rodziny; ta płodność, co udzielała się drzewom, roślinom, zbożom, owocom!
Wszystkie łzy i wszystkie boleści szły w zapomnienie wobec tej rozkoszy tworzenia, wobec dzieła dokonanego, przyszłości zdobytej, otwierającej nieskończoność czynom.
A kiedy Mateusz doprowadzał swój podbój do końca, Maryanna w ciągu tych lat dwu miała nową pociechę: były nią urodziny drugiej córki Błażeja, przypadłe równocześnie z nową jej ciążą.
Było to drzewo potężne, którego gałęzie poczynały się rozszczepiać, by w dalszym ciągu rozmnażać się bez końca, jako wielki dąb królewski osłaniający ziemię daleko swym cieniem. Dzieci jej dzieci, dzieci jej wnuków, całe potomstwo, rozgałęziające się coraz to bardziej poprzez szeregi generacyi, wszystko to rozpoczyna już swój pochód.
A jakąż staranną, jaką tkliwą dłonią gromadziła ona jeszcze dokoła siebie, owe jedenaścioro z pierwszej gromadki piskląt, począwszy od dwu bliźniąt najstarszych Błażeja i Dyonizego, którzy już mieli po lat dwadzieścia jeden, aż do ostatnio przybyłej, wątłej dzieciny, zaledwie poczynającej istnienie, której łakome usteczka ssały ją aż do krwi! W jej gromadce piskląt wszelkie wieki były reprezentowane: jeden dorosły, co był sam już ojcem, inni, co uczęszczali do szkół, inni, którym kłaść trzeba było majteczki co rano; byli tam chłopcy: Ambroży, Gerwazy, Grzegórz, Mikołaj; były i dziewczyny: Róża, niezadługo mogąca już wyjść za mąż, Klara, Ludwika, Magdalena, Małgorzata; ta ostatnia zaledwie poczynała chodzić.
I trzeba je było widzieć wszystkie, rozsypane po folwarku, jak tabun źrebców, upędzających się za sobą w niejednomiernym galopie, względnie do postawy przeciągających po wszystkich czterech stronach widnokręgu.
Wiedziała ona dobrze, że nie utrzyma ich na zawsze u macierzyńskiego fartuszka, zadowolnioną będzie, jeśli z nich dwoje lub troje zatrzyma folwark; godziła się z tem, że młodszym, tym, dla których tu już zbraknie miejsca, pozwoli odlecieć w świat na podboje krain sąsiednich. Był to nieunikniony fatalizm.
Dziś już Błażej osadzony jest od lat dwu blisko w fabryce, bracia wyszli ztąd na nowe zdobycze. Ponieważ byli liczbą, będą z czasem i siłą, świat do nich należeć będzie.
Wszakże i oni również, ojciec i matka, wraz z każdem przybywającem na świat dzieckiem, zyskiwali na sile. Każde dziecko zbliżało ich więcej do siebie, łączyło coraz ściślej. Jeżeli zwyciężali zawsze, mimo okropnych trosk i kłopotów, to szereg tych zwycięztw zawdzięczali swej miłości, swej pracy, nieprzerwanym poczęciom ich serca, ich woli. Płodność jest wielką zdobywczynią, tworzy ona bohaterów pokoju, podbijających ziemię samą mocą zaludniania jej. I na ten raz zwłaszcza, po tych dwu latach, kiedy Maryanna urodziła chłopca, Mikołaja, jedenaste dziecko, Mateusz ucałował ją namiętnie; odnosił tryumf nowy nad wszystkiemi zmartwieniami, nad wszelkiem cierpieniem. Jeszcze jedno dziecko, to nowe bogactwo i nowa potęga, nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
I było to zawsze toż samo wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności, które urastało przez ziemię i przez kobietę, tryumfatorki nad zniszczeniem, tworzące nowe istnienia wraz z każdem nowem dziecięciem, z miłością, wolą walczące i pracujące w cierpieniu, dążące bezprzestannie do większej pełni życia, większej sumy nadziei.

KONIEC KSIĘGI CZWARTEJ.



KSIĘGA PIĄTA.

I.

Życie powoli rozpoczynało się napowrót w fabryce, pośród ciężkiej żałoby.
Dotknięty straszliwym ciosem, co go przywalił, Beauchéue nie wychodził już teraz; w pierwszych tygodniach nie opuszczał wcale domu, zgnębiony, nie pragnąc już nic dla siebie. Zdawało się, że się poprawił zupełnie, nie kłamał teraz, nie szukał pozorów do ciągłych podróży w rzekomych interesach, których celem było zaspakajanie po za domem nagłych pożądań kobiet, których potrzeba u niego zaostrzała się z wiekiem. I zabrał się napowrót do pracy, zajął się fabryką, schodził znowu co rano do warsztatów, w czem pomagał mu Błażej, oddany mu szczerze, czynny pomocnik, na którego z dniem każdym zdawał coraz więcej, zbyt dla niego samego ciężkich zajęć.
Co jednak najwięcej zwracało uwagę najzażylszych znajomych, to zbliżenie się do siebie małżeństwa. Konstancya stała się uprzedzającą względem męża, Beauchéne nie opuszczał żony, oboje żyli z sobą zgodnie, na ubocza, w wielkim pałacu, teraz szczelnie zamkniętym i zda się wybitym kirem, do którego mieli wstęp zaledwie tylko krewni.
Konstancya nazajutrz po okropnym ciosie, który pozostawił ją okaleczałą i okrwawioną, doznawała strasznego wrażenia chorego, któremu odciętoby jakiś członek. Czuła, że nie jest już całkowitą, kompletną, wstydem przejmował ją ten jej brak, to umniejszenie i okaleczałość.
I do tego żalu, gdzie szlochała w niej tkliwość matki, przymięszał się także bunt rozpaczny dumy wrodzonej, tak się czuła zmalałą na znaczeniu, odkąd nie była już matką, odkąd nie miała u swego boku tego następcy tronu, coby ujął ster rządów państwa. I pomyśleć, że to ona sama obstawała uparcie przy tem, by ten syn jej był jedynym, po to, aby sam tylko dziedziczył cały majątek, aby był wszechpotężnym królem dnia jutrzejszego! Nikczemna śmierć go jej skradła i zdawało się jej, że dom jest teraz mniej już jej własnością, że fabryka z rąk jej się wysuwa, teraz zwłaszcza odkąd ten Błażej u niej był zainstalowany z żoną swoją, dzieckiem, z całą tą płodnością rozmnażającą się Fromentów zaborczych.
Nie mogła sobie przebaczyć, że ich tu przyjęła, że im dała tu mieszkanie, jedyna jeszcze paliła ją namiętność bronienia się, wskrzeszenia syna, posiadania jeszcze innego syna, aby odzyskać dobro swoje, swe miejsce w świecie, swoją królewskość.
Bezwątpienia uwielbiała ona Maurycego, nigdy nawet nie kochała nikogo, prócz niego jednego; jako żona była zawsze chłodną, po prostu z zaparciem się samej siebie poddając się małżeńskim pieszczotom. Ale miłość jej macierzyńska, dotychczas nie rozgłośna, cicha i głęboka, wybuchnęła ponownie teraz nagłym płomieniem, który objął pożogą całą jej istotę. To macierzyństwo gwałtowne, wymagające, które ona skaziła w sobie, pogwałciła, umieszczając je na jednem jedynem dziecku, skazywało ją teraz na bezprzestanne męczarnie.
Była to matka oszukana przez los, okradziona; matka, której zabrano dziecko, co go pożąda całą duszą, pożąda innego, której palącego pragnienia miłości nic już nie ukoi, jeżeli nie zostanie znów matką. Dla serca jej, dla dumy, dla ciała, jak i dla ambicyi potrzebnem było dziecko, dziecko koniecznie.
I dlatego to bez wyrachowania, samym instynktem wiedziona, zbliżyła się do męża. Pośród żałoby tego zamkniętego domu, tych sukien czarnych, nastała ponowna faza miodowych miesięcy. Nie oszukiwali już teraz natury, oboje czekali, z razu pełni nadziei. Wszakże Konstancya miała zaledwie lat czterdzieści jeden, Beauchêne, starszy od niej o lat sześć pozował na zucha zdrowego i silnego, z tych, co to zdolni zaludnić pół świata. Nie widziano ich teraz inaczej jak razem. Kładli się spać wcześnie. Przez pół roku żyli regularnem życiem, ściśle domowem, w którem czuć było obustronną zgodność; wkładali całą dobrą wolę, całą siłę w nadziei, że uda im się osiągnąć, co pragną wspólnie. Ale oczekiwane dziecko nie przybywało.
Przeszło nowe półrocze i odtąd już, jak się zdawało, poczęła się psuć harmonia, którą niebawem zakłócić miały niepokoje, wymówki, gniewy, co wkradły się teraz do małżeńskiej sypialni, ponieważ Beauchêne od czasu do czasu już wymykał się na przechadzki, dla odetchnienia świeżem powietrzem, jak twierdził a Konstancya zgorączkowana, z zaczerwienionemi od łez oczyma, pozostawała znów sama u domowego ogniska.
Pewnego dnia, kiedy Mateusz przyszedł odwiedzić synową i zasiedział się w ogrodzie z małą Bertą, która wdrapała mu się na kolana, zadziwił się niemało widząc, że Konstancya, co spostrzegła go zapewne z okien sąsiedniego pałacu, zeszła umyślnie do ogrodu. Pod jakimś pretekstem wreszcie uprowadziła go ztąd i przez kwadrans przynajmniej rozmawiała o tem i owem, nie mogąc zdecydować się na przystąpienie do tego z czem tu przyszła. Potem nabrawszy odwagi zaczęła nagle:
— Mój drogi Mateuszu, daruj mi, że zaczepię cię o rzecz, dla nas obojga dość przykrą... Blisko już piętnaście lat temu mąż mój, wiem o tem dobrze, miał dziecko z robotnicą z fabryki. I to wiem także, że w tej sprawie pan oddałeś mu tę przysługę, że byłeś pośrednikiem, zająłeś się ową dziewczyną i jej dzieckiem, chłopcem, nieprawdaż?
Czekała na odpowiedź. Ale Mateusz, zdumiony, że jest tak dobrze poinformowaną, nie mogąc zrozumieć dlaczego po latach tylu zwracała się do niego w przedmiocie tej przykrej historyi, gestem tylko zamanifestował swe zdziwienie i niepokój.
— Och! — podjęła — nie czynię ci bynajmniej wyrzutów, przekonaną jestem, że twoja rola w całej tej sprawie była prawdziwie przyjacielską, może nacechowaną nawet szczerą życzliwością dla mnie, że podjąłeś się swej misyi przez obawę skandalu, który mógłby był mnie dotknąć. Zresztą nie sądzisz chyba, kuzynie, że mogłabym boleć nad jakąś zdradą, tak już dawną. Poprostu tylko chciałabym być dokładnie poinformowaną. Długo nie chciałam zgłębiać tych denuncyacyi, które mnie o całej tej sprawie powiadomiły. Dzisiaj ta historyą przyszła mi na pamięć i wciąż prześladuje, więc rzecz jasna, zwracam się z nią do ciebie, bo mężowi nigdy nie wspomniałam o tem ani słówkiem, uważając, że byłoby to zgubnem dla naszego spokoju znaglać go do jakichś wyznań o szczegółach całego tego nie dającego się już naprawić błędu. Co nakoniec skłoniło mnie ostatecznie do dotknięcia tego tematu, to wspomnienie naszego spotkania się owego dnia kiedy to towarzyszyłam pani Angelin do akuszerki na ulicy Miromesnil i gdzie to spotkałam cię z ową dziewczyną, piastującą znowu dziecko na ręku... Widocznie więc widywałeś się z nią znowu w tych czasach, musisz wiedzieć co się z nią dzieje, czy pierwsze jej dziecko żyje jeszcze i w takim razie gdzie jest i co robi.
Nie odpowiadał wciąż. Wobec gorączkowości jej, która w miarę zadawanych pytań coraz bardziej wzrastała, czuł, że musi się mieć na baczności i zadawał sobie pytanie, jaki mógł być powód tak dziwnego kroku ze strony tej kobiety tak dumnej, tak zamkniętej w sobie zazwyczaj. Cóż to zaszło? Dlaczego próbowała wyciągnąć go na zwierzenia, których wyników nie mógł z góry przewidzieć? Potem kiedy patrzała mu w twarz, przenikając nawskroś bystremi oczyma, szukał w myśli słów życzliwych a wymijających przecież.
— Wprowadzasz mnie w kłopot, kuzynko. A zresztą nie wiem nic takiego, coby cię mogło zająć... Ze względu na twego męża, ze względu na ciebie samą więcej jeszcze, do czegóżby to prowadziło poruszać przeszłość tak odległą?. Wierzaj mi kuzynko, zapomnij o tem co ci ludzie mówić mogli, ty, co masz tyle zdrowego rozsądku, tyle rozumu...
Przerwała mu, pochwyciła jego dłonie, zatrzymała je w obu swoich w uścisku ciepłym i drżącym. Nigdy nie widział u niej tego gestu namiętności zapominającej o wszystkiem, wydającej na łup tajnie swej duszy.
— Ale powtarzam ci, kuzynie, że nikt niema potrzeby obawiać się czegokolwiek odemnie, ani mój mąż, ani ta dziewczyna, ani dziecko. Zrozumże! tylko dręczy mnie to, przykro mi, że nic nie wiem, tak! zdaje mi się, że będę spokojniejszą, skoro się dowiem wszystkiego. Jeśli cię rozpytuję teraz, to wyłącznie dla własnego spokoju... Ach! gdybym ci mogła powiedzieć! Gdybym mogła powiedzieć!
Poczynał odgadywać wiele rzeczy, nie potrzebowała mówić mu wszystkiego. Już samo pogodzenie się małżeństwa było dlań charakterystycznem objaśnieniem; domyślił się po śmierci Maurycego, jak gorąco pragnęli znaleźć dlań zastępcę, jak dokładali starań, aby raz jeszcze mieć syna. A rok już minął i syn ten nie przychodził; mógł śledzić przykrość ich zawodu, ten smutek wciąż wzrastający, żal, gniew już wreszcie, gorycz i kłótnie, wszystko, w co ich pogrążała niemoc.
A w tej chwili znów był świadkiem napadu szczególniejszej zazdrości u zestarzałej małżonki, zazdrości o to dziecko, którego mąż nie mógł jej dać teraz a które miał wtedy z ową dziewczyną. Kobieta nie wchodziła tu już wcale w rachunek, wiedziała, że ta dziewczyna jest piękną jeszcze, świeżą, że jej ciało o tyle jest roskosznem, o ile ona sama była zeschłą, zżółkłą, wyziębłą przedwcześnie; i ani jednem słowem nie objawiła urazy, jaką mogłaby żywić w niej kochanka. Matka jedynie w niej była dotkniętą, o dziecko tylko była zazdrosną do szaleństwa. Nie mogła wygnać tego dziecka z pamięci, powracało ono bezustannie jak szyderstwo, jak obelga za każdy raz, gdy stwierdzała bezskuteczność swego oczekiwania, zburzenie nowej jakiejś nadziei. I z każdym miesiącem rozczarowanie się pogarszało, coraz namiętniej marzyła o dziecku tamtej drugiej, pożądała go, chciała dla siebie, jątrzyła swą ranę pytaniami, gdzie ono było, co się z niem stało, czy wyrosło na zdrowego silnego mężczyznę, czy też dziś podobnym jest do swego ojca.
— Zapewniam cię, kochany Mateuszu — podjęła znowu — że spełnisz dobry uczynek, jeśli mi zechcesz odpowiedzieć na moje pytania... Czy żyje? powiedz mi tylko, czy żyje? Tylko nie okłamuj mnie... Zdaje mi się, że gdyby umarł, ja czułabym się spokojniejszą. Ale Boże mój! nie życzę mu przecież źle bynajmniej!
Wtedy Mateusz, którego w końcu wzruszyła bardzo, powiedział jej całą prawdę poprostu.
— Ponieważ nastajesz na mnie, kuzynko, w imię twego spokoju, ponieważ to zostać ma między nami i stosunki twe domowe nic na tem nie mają ucierpieć, nie widzę w tem nic złego, by cię uwiadomić o tem, co wiem sam; a powtarzam, że to co wiem, jest bardzo mało... Dziecko w moich oczach zostało oddane do Podrzutków. Od owej chwili matka nie spytała o nie i ztąd też nie może mieć o niem żadnych wiadomości. Nie mam potrzeby dodawać, że mąż pani również nic absolutnie nie wie pod tym wzglądem, zawsze bowiem stale odmawiał wszelkiego zajęcia się losem tego dziecka... Czy ono żyje jeszcze? gdzie się znajduje? — oto pytania, na które odpowiedzi dać nie mogę żadną miarą. Trzebaby chyba zarządzić w tej mierze całe śledztwo. Jeśli wszakże chcesz kuzynko, abym ci wypowiedział moje zapatrywanie w tej sprawie, to powiem ci, że wielce prawdopodobnem jest, że umarło, bardzo znaczną bowiem jest śmiertelność pośród tych nieszczęśliwych istot.
Wpatrywała się w niego bystro.
— I mówisz mi szczerą prawdę, kuzynie? nie ukrywasz nic przedemną?
A kiedy zaprotestował żywo:
— Tak, tak, ufam ci w zupełności... A więc umarło pewnie, tak przypuszczasz? Ach, mój Boże! ileż to takich dzieci umiera, kiedy tymczasem tyle jest kobiet, które tak byłyby szczęśliwe, gdyby mogły bodaj jedno z tych skazanych na zagładę ocalić, aby mieć choć jedno dla siebie na własność!... Wreszcie, jeśli to nie jest absolutną pewnością, w każdym razie jest to zawsze jakieś objaśnienie. Dziękuję ci.
W ciągu następnych miesięcy Mateusz kilkakrotnie znajdował się sam na sam z Konstancyą, nigdy jednak nie powróciła już do tego tematu. Napowrót udawała, że nie wie o niczem, zdało się, że chce o tem zapomnieć wysiłkiem energii. Mimo to czuł on, że dotąd ciągle myśl ta jej nie odstępuje i nietrudno było bynajmniej odgadnąć, że stosunki domowe coraz więcej się psują w miarę jak małżonkowie tracili nadzieję dziecka, tę nadzieję, co jedynie zbliżyła ich do siebie.
Jeżeli zachowali wobec świata jeszcze pozór dobrych stosunków, fakta świadczyły o powolnem rozprzęganiu się tej harmonii, o nowem zrywaniu się nawiązanego węzła, pogarszającem się z tygodnia na tydzień. Beauchêne powrócił zupełnie nieomal do dawniejszego swego życia po za domem, znużony, rozdrażniony pańszczyzną małżeńską tak mało dającą przyjemności, tem więcej przykrą, że pozostawała najzupełniej bezskuteczną. Konstancya walczyła jeszcze bez względu na wszystko, przytrzymywała go z cierpkim uporem bojownicy, który się zdradzał w spojrzeniu, jakiem go obejmowała, spojrzeniu wyrażającem, że go uważa za swą własność, że zdecydowaną jest nie odrzucić go aż wyczerpanym zupełnie i umarłym. Czy to podobieństwo? Mieliżby rzeczywiście dojść do takiej impotencyi jak państwo Angelin? miałoż spełnić się wszystko, co przeczuwała, czego się obawiała, miałże jej dom popaść w taką pustkę okropną, beznadziejną, na jaką patrzy w domu swej przyjaciółki?
Ta myśl niemożności dręczyła ją, przejmowała wstydem jak kalectwo, jak zniedołężnienie jakieś. Nie przyznawała winy sobie. Mąż — to być może, boć on rozpraszał się na wszystkie strony, zużywał. I przyszła chwila szalonego wybuchu, wszczęła się kłótnia sypialni, w której oskarżali się wzajemnie o bezpłodność, doprowadzającą ich do rozpaczy; gniew, który budziły w nich bezpożyteczne, uściski, zerwał wreszcie tamy. Beauchêne oświadczył, że taką własność można odzyskać przy umiejętnem leczeniu, Ale kogo tu się poradzić. Kiedy wspomniał doktora Boutan, Konstancya zaprotestowała z razu, gdyż lękała się go, obawiała się, by nie tryumfował, by niechciał jej wykazywać słuszności swych teoryi, którym ona przeczyła tak długo. Potem wreszcie przystała przez pruderyę wiecznie u niej czujną, nie mogąc się zdecydować jeszcze na poddanie się zbadaniu nieznajomego jakiego akuszera.
Tego ranka kiedy przyzwanym został Boutan, zastał oboje małżonków w żółtym saloniku, znanym mu tak dobrze z dawniejszych częstych wizyt, za czasów chorobliwego dzieciństwa Maurycego. Natychmiast, drzwi zamknąwszy starannie, Beauchêne chciał rzecz zagaić żartobliwie, chcąc w ten sposób uniknąć kłopotliwości pierwszych wyjaśnień. Przyprowadził Boutana przed żonę, która bardzo blada i bardzo poważna stała pośrodku saloniku.
— Doktorze, przedstawiam ci panią, która pragnie ponownie zostać młodą mężatką... Chciałaby mieć dziecko i trzeba żebyś jej pan powiedział jak się do tego zabrać należy.
Zacny doktór chętnie wpadł w ten sam ton. Szeroka twarz jego miała zwykły wyraz poczciwości, zwykłe słodkie spojrzenie; tryumfu na niej nie było ani śladu, choć mógł tryumfować, bo katastrofę obecną zdawna przewidział. Roześmiał się tylko wesoło.
— Dziecko, doskonale! Ależ i państwo wiecie tak dobrze jak i ja, jak się do tego zabrać należy.
— Słowo daję, nie wiemy, doktorze! — odparł Beauchêne trzpiotowato. — Przynajmniej zapomnieliśmy już do szczętu, bo oto bez mała już rok cały robimy wszystko, co w naszej mocy, aby je mieć a to kochane maleństwo upiera się i wciąż nie przychodzi.
Był o tyle nieostrożnym, że dodał, nie czekając na odpowiedź, przejęły próżnością męzką, chcąc znać ocalić własną odpowiedzialność w tej klęsce:
— Zdaje mi się, że coś tam jest w nieporządku u mamy a jeśli udajemy się do pana, to dlatego, abyś raczył to obejrzeć i zechciał co potrzeba zreperować.
Urażona zwrotem, jaki nadawał konsultacji, Konstancja oblała się szkarłatnym rumieńcem i milcząca dotychczas, wmięszała się, tonem gniewnym.
— Po co obwiniasz mnie? Czy wiesz cokolwiek pod tym względem?.. Doktorze, mojem zdaniem, należy ci raczej papę wyegzaminować i wziąć w kuracyę.
— Ależ, moje dziecko, nie chciałem ci bynajmniej wyrządzić przykrości.
— Przykrości, ach Boże! mniejsza o to! I tak płaczę teraz po dniach całych... Ale nie pozwolę, żebyś na mnie zrzucał całą odpowiedzialność za przyczynę naszego zmartwienia. A ponieważ znaglasz mnie do tego, zmuszona jestem uprzedzić doktora, aby wiedział przynajmniej czego się ma trzymać co do ciebie.
Daremnie Beauchêne starał się ją uspokoić. Unosiła się, traciła wszelką miarę.
— Jakim ty byłeś mężem, jakim dziś jeszcze jesteś mężem! czy sądzisz, że mnie to od dziś dopiero jest wiadomem? Ach! biedaku, wszakże ja zawsze najdokładniej poinformowaną byłam o wstrętnem życiu, jakiemu się oddawałeś!
Chciał jej przerwać, ująć za ręce, zaniepokojony zapaścią, którą przeczuwał w powietrzu.
— Dajże pokój! to głupie, po co to wszystko?
— Nie dotykaj mnie, brzydzę się tobą!.. Czy chodzi ci o to, że ci to mówię wobec doktora?
Ale wszakże mi sam mówiłeś poprzednio, że lekarz, to spowiednik, wyznaje mu się wszystko, wszystko pokazuje. Zresztą czy wyobrażasz sobie, że i on nie wie o twojem nikczemnem postępowaniu? Wszystkim ono jest wiadome... Kiedy pomyślę, że przez lat dwadzieścia przeszło mogłeś wierzyć w moje zaślepienie, w moją głupotę! I to dlatego, żem milczała!
Stanęła tuż przed nim twarz w twarz, drobna, czarna, rozżarta. To prawda wszystko; przez lat dwadzieścia miała siłę bohaterską milczenia. Nietylko zawsze wobec świata zachowywała się tak, by nikt nie podejrzewał jakichś nieporozumień, nietylko nie przybierała nigdy pozy zaniedbywanej, niezadowolonej małżonki, ale wobec niego nawet wstrzymywała się od wszelkich wyrzutów, od wszelkich objawów złego humoru. Duma, godność niewieścia utrzymywały ją zawsze w tej postawie milczącej wzgardy. Zresztą cóż ją obchodził niegodny ojciec, którego nie kochała, którego grubiańskie pieszczoty w końcu raziły ją tylko, stały się jej nawet wstrętnemi!... Alboż nie miała syna, tego bożyszcza, u którego szukała ucieczki, który stał się jej życiem, jej radością, jej chlubą? Byłaby tak umarła, nie poskarżywszy się nigdy; a jeśli dziś przerywa to długoletnie milczenie, to dlatego, że los obszedł się z nią tak srogo, że jej wydarł dziecko, które stanowiło jej bohaterstwo, pozostawiając w niej pustkę, skazując na opuszczenie, wydając na łup burz okropnych. Nie dziw więc, że ta milcząca dotąd, teraz wybucha, że wydziera jej się z piersi wszystko, co serce udręczało, że pękły wszystkie lody i zdrady lat dwudziestu; jej wzgarda, jej obrzydzenie, wszystko, co ukrywała dotąd w głębi piersi, co ją dławiło od tak dawna, wypływa na jaw.
— Ależ biedny mój mężu, ja przecież domyśliłam się natychmiast, że gonisz za kobietami, w niespełna trzy miesiące już po naszym ślubie. Och! nie było to jeszcze nic tak ważnego: drobne niewierności poprostu, takie, jakie rozumne żony tolerują zawsze... Tylko niebawem to się pogorszyło: zacząłeś wykłamywać się przedemną z całym bezwstydem, zawsze jedno jakieś kłamstwo znaglało cię do nowego okłamywania mnie. I zeszedłeś na ulicę, do ostatniego kalibru ulicznic; powracałeś do mnie w nocy, kiedy ja spałam, pijany czasami, ziejący trucizną nikczemnych, brudnych występków... Nie przecz, nie wyszukuj kłamstw nowych! Widzisz dobrze, że wiem o wszystkiem!
I podstępowała wprost ku niemu, przypierała go do muru, nie pozwalając mu wtrącić ani jednego słowa.
— Wtedy to te dziecko, którego dziś mnie dać nie możesz, poszedłeś wynieść po za dom, obdarzając niem każdą dziewczynę, która tylko tego chciała. Pierwsza lepsza, każda z przechodzących chodnikiem ulicy mogła je mieć od ciebie, jeśli ją zdjęła ochota. Roztrwaniałeś twą siłę na cztery wiatry, dla własnej przyjemności a jeśli coś ztąd wyrośnie... cóż to szkodzi, tem gorzej dla nich! Dzieci, ależ ty musisz ich mieć na wszystkie strony! Gdzież one są? mów, gdzie one?... Co! śmiejesz się, tyś nie miał dzieci! Rzeczywiście! a dziecko Noriny, tej robotnicy, którą byłeś o tyle nikczemnym, że wziąłeś ztąd, z pod mojego boku, z twojej własnej fabryki?.. Alboż nie płaciłeś za jej połóg, czy nie kazałeś może oddać dziecka do podrzutków? Nie kłamże już więcej, skoro widzisz dobrze, że wiem o wszystkiem! A gdzie jest to dziecko? gdzie ono jest teraz? — powiedz mi.
Beauchêne, zaniechał już żartów; był sinobladym, wargi mu drżały. Z początku wzrokiem przyzywał na pomoc Boutana, który po prostu usiadł, jakby oczekując końca. Iluż podobnych scen i bardziej grubiańskich jeszcze i niebezpieczniejszych doktór był świadkiem, jako naturalny powiernik tych tajemnych dramatów, które wywołuje pożycie małżeństw, oszukujących naturę! To też wziął sobie za zasadę pozwalać ludziom wygadać się w gniewie ze wszystkiego, wiedział bowiem z doświadczenia, że była to jedyna sposobność wyciągnięcia z nich objaśnień prawdziwych, gdyż na chłodno kłamali zawsze.
— Moja droga — odpowiedział wreszcie Beauchêne, udając boleść — jesteś doprawdy bez litości, czy chciałabyś zgnębić nas oboje do reszty? Jeżeli popełniałem błędy, wierzaj mi, że dziś ich żałuję gorzko... Ale nie należało ci przecież mnie oskarżać tak ciężko, nie trzeba całej winy za nasze nieszczęście składać na moje barki. Zarzucasz mi, żem gonił za kobietami, czyliż nie twoja w tem wina, żem się za niemi musiał uganiać?.. Jest w tem z pewnością poniekąd własna twoja wina.
— Jakto, moja wina!
— Oczywiście.. Sama to przyznajesz, żeś przymykała oczy, żeś tolerowała moje błędy. Czyliż nie mogłaś mnie przytrzymać? Kto ci powiedział, że twoje perswazye, jakaś większa serdeczność z twojej strony, nie byłyby wpłynęły na moją poprawę?. Widzisz, mężczyzna, który w domu nie znajduje miłej, wylanej dla niego kobiety, jaka mu jest potrzebną do życia, zwłaszcza mężczyzna, skłonny do pieszczot, jak ja, często jest do wytłómaczenia skoro idzie na bezdroża... To twoja wina.
— Moja wina! alboż kiedykolwiek usuwałam się od spełnienia obowiązków małżeńskich?
— Och! bywa sposób oddawania się równoznaczny z odmową. O tem rozprawiać się nie da, ale to się czuje... Wreszcie, skoro mnie znaglasz do brutalności, powiem, że źle się wybrała żona, co wyrzuca swemu mężowi kochanki, bo to dowodzi, że nie umiała czynić tego, co jej należało czynić, aby utrzymać przy sobie męża całkowicie. Nie jestem ja aniołem. Powinnaś była oddawać mi się zupełnie, pragnąć mnie, tak zresztą czynić, aby mi w głowie nie postała myśl o innych jakichś roskoszach.
Słuchała go oburzona, nie posiadając się z gniewu.
— Ależ to ohydne co mi tu mówisz! Więc to dlatego, że nie miałeś dosyć roskoszy z żoną, chodziłeś szukać jej u wszystkich ulicznic? I jakiejż to roskoszy? czy ja wiem, czy nie spełniałam zawsze moich obowiązków? Zarzucaj mi, że byłam uczciwą, że byłam czystą, że nie byłam jedną z tych nędznic, które z ciebie uczyniły istotę upadłą, niedołęgę i impotenta, jakim się stałeś.
Przerwał jej gwałtownym gestem, z twarzą osmaganą tym zarzutem impotencyi, gotów już wylać całe obrzydzenie, jakie w nim budziła zawsze jej chudość, wyschnięta jej skóra i ołowiana cera. Taka żona „ta kość“, tak niepodatna i niezręczna w miłości, tak zimna, że nie rozgrzała się nigdy w jego uścisku, nie mająca nigdy na twarzy uśmiechu szczęścia, wesołości, czyliż taka miała prawo rzucać mu w twarz tyle zarzutów?
— Dobrze! bij mnie teraz — zawołała — to będzie uwieńczeniem wszystkiego!.. A jeśli rzeczy nie szły tak jak ty chciałeś, dla czegożeś tego nie objawił? Nie chcieliśmy dziecka, więc byliśmy zmuszeni uciec się do koniecznych ostrożności. To ty zresztą mnie ich nauczyłeś, ja nie robiłam nigdy nic innego nad to, coś ty mi kazał czynić... Nie zechcesz chyba utrzymywać, że chciałeś dziecka?
— Nie a przecież byłoby jeszcze bardzo wiele do powiedzenia w tym przedmiocie.
— Jakto! Tyś sobie życzył dziecka?
— Jeżeli go nie chciałem, to w każdym razie nie byłem tak znów zawsze na straży, nie czuwałem nad najlżejszą pieszczotą, nie rozmyślałem zaciekle o niczem więcej, jak o możliwych następstwach jakiegoś zapomnienia. W tych warunkach lepiej jest odrazu odwrócić się od siebie plecami... Słuchaj, moja droga, przypomnij to sobie wszystko z łaski swojej! Alboż ze dwadzieścia razy przynajmniej nie byłbym zapomniał o wszelkich ostrożnościach, gdybyś ty mnie nie powstrzymała zawsze?
To ostatnie twierdzenie do reszty doprowadziło ją do szaleństwa.
— Kłamiesz, kłamiesz znowu!.. O! ja rozumiem doskonale, że chciałbyś dać do zrozumienia teraz, że to mnie należy przypisać winę, mnie samej wyłącznie, jeśli dziś nie mamy drugiego syna, który zająłby opróżnione przez biednego Maurycego miejsce. Tak! jesteś dostatecznie nikczemnym na to, aby na mnie zwalić całą odpowiedzialność... Mój Boże! biedny nasz Maurycy! czyliż nie dlatego, że chcieliśmy, aby on był bogatym, szczęśliwym, wysoko postawionym, czyliż nie dlatego dziś takiego doznajem zmartwienia? Jeżeliśmy zgrzeszyli, to przez zbytek miłości, zbytek uwielbienia dla niego. A ty zawsze mówiłeś tak samo jak ja i zawsze postępowałeś tak samo jak ja!
Nie ustąpił bynajmniej, silny teraz tem, że nie kłamał.
— Jak ty, nie! powtarzam ci, że dość ci było wówczas nie być nadzorującym żandarmem a toby już było... A zresztą, alboż ja wiem jakich tam chwytałaś się matactw, tyś z twojej strony przecież używała jakichś ostrożności.
— Ja! ja!
— Niezawodnie! Dałaś mi to do zrozumienia nawet któregoś wieczora. Nie ufałaś mi i sama z twej strony szukałaś sposobów, na wypadek niespodziewanego szału z mojej strony... Wreszcie wiem, do czego zdolne są kobiety, przecież nie przyszedłem wczoraj na świat.
Wyprostowała się, szukała jakiem uderzeniem maczugi mogłaby go rozbić na miazgę. Ale przyszło jej na pamięć pewne bolesne wspomnienie; na ten raz mówił prawdę: przypomniała sobie w jaki sposób, nie zwierzając mu się z tajemnicy, przez zbytek ostrożności niegdyś zabarykadowała drogę do możliwych ciąży, na skutek rady którejś z przyjaciółek, której mąż marzył o licznych dzieciach a których ona przeciwnie znów nie pożądała bynajmniej. To wspomnienie wzburzyło ją, przejęło wyrzutem dojmującym; przyszło jej na myśl, że wtedy może, byłaby mogła mieć drugie dziecko i może zabiła je; teraz otrzymywała za to zasłużoną karę ona, osamotniona na świecie, z sercem rozdartem, z niezaspokojoną, krwawiącą potrzebą macierzyństwa, co w koło niej tworzyła pustkę! Zbyt dumna, by zniżyć się do wyznania, poczęła w końcu drżeć i bąkać:
— Przyprowadzasz mnie do szaleństwa... Widzisz, doktorze, że nasz dom jest teraz piekłem... Wybacz mi pan, ale już dłużej nie mogę, nie mogę!
I wyszła, trzasnąwszy drzwiami; posłyszano jak zamykała się w swym pokoju na dwa spusty.
Po chwili obustronnego milczenia Beauchêne, który począł przechadzać się wzdłuż i w szerz pokoju, zbliżył się do Boutana i powiedział mu, wzruszając ramionami:
— One wszystkie jednakie, to nie mogło skończyć się inaczej... Popełniłem niedorzeczność, żem tu pozostał, powinienem był nie być obecnym przy konsultacyi... Wreszcie pan zechcesz tu powrócić, kochany doktorze. Zobaczysz się z nią samą, to będzie daleko lepiej.
Potem ze swoją miną człowieka zadowolonego z życia, które mu już powróciła znowu, dodał:
— Przekonana jest, że moją winą ta niemożność i przywołuje cię po to tylko, abyś jej przyznał racyę. Ja tam nie jestem złośliwy, proszę cię nawet abyś potakiwał temu, co ona mówi, skoro ją to ma uspokoić i powrócić zgodę w domu... Między nami mówiąc jednak — a pan to wiesz lepiej odemnie, to ona właśnie jest chorą.
Takie też w samej rzeczy było i zdanie Boutana. Znał on dobrze ten wypadek, spotykał go stale w swej praktyce. Mimo to jednak wypytał jeszcze Beauchêne’a, jakkolwiek te zwierzenia męża były mu zgoła niepotrzebne w dobrze znanym mu wypadku.
Owe oszukiwania natury wnosiły z sobą dezorganizacyę, wówczas nawet kiedy przybierały rodzaj charakteru normalnego, w pełne pruderyi sypialnie mieszczańskie. Częstością swoją, wstrząśnieniami, jakie powodowały w organizmie, dokonywały one najgorszych spustoszeń, sprowadzały, chroniczne zatamowanie kanałów. Doktór podejrzewał tu toż samo, zwłaszcza odkąd leczył Konstancyę na jakieś zapalenie lokalne. Bezpłodność zaś musiała być nieuleczalnym tegoż rezultatem.
— Nie chcę się już w to mięszać, zechcesz pan umówić się z nią co do nowej wizyty — powtórzył Beauchêne, wyprowadzając go. — I wylecz ją pan, to przecież nie może być chyba niepodobnem, boć słusznie mówi, że jest nie zużytą, ona nie popełniała nadużyć, to pewne. Wiesz pan zresztą, że ja nie wierzę w twoją teoryę, aby trzeba było wciąż mieć dzieci, jeśli się ma je mieć wtenczas kiedy chcemy... Gdyby się nie oszukiwało trochę, życie byłoby zgoła niemożliwem.
— Co powiedziałbyś pan — odparł doktór — o jegomości, który mając jabłoń, obrywałby z niej kwiaty, ilekroć drzewo pokrywa się niemi a potem dziwiłby się widząc, że nie wydaje jabłek?.. Pan źle obchodziłeś się z drzewem, więc też stało się nieurodzajnem.
Kiedy na trzeci dzień po tej rozmowie, Boutan wyegzaminował Konstancyę, utwierdził się tylko w swej dyagnozie, jakkolwiek nie mógł jej sformułować inaczej jak tytułem hypotezy nieskończenie prawdopodobnej, te źródła życia bowiem są tak ciemne, że czytać w nich z całą pewnością nie można.
Okazał się bardzo ostrożnym, bardzo wstrzemięźliwym w słowach, nie chcąc od razu przywodzić jej do rozpaczy. Przez chwilę nawet udawał, że potwierdza jej zarzuty względem męża i zwalanie na niego winy, przyznając, że nieporządne życie, znużenie, nadmiarem brudnych miłostek wywołane, mogły nadwątlić jego siłę i złamać go przedwcześnie. W każdym razie jednak, była ona bądź co bądź zmuszoną wyłączną nadzieję swej płodności pokładać w tym człowieku, silnym jeszcze i zdrowym, mimo wybryków i trwonienia życia. I w końcu dał jej do zrozumienia, że u niej wywiązały się pewne nieprawidłowości organów, które będzie pielęgnował i spodziewa się wyleczyć z czasem. Prawdopodobnie potrwa to dosyć długo, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Być może wszakże, iż się myli, być może, że ma do czynienia ze stanem przekrwienia tylko po prostu, który się da usunąć przez wytrwałą kurację.
Pewnego dnia wszakże kiedy wymknęło mu się poważne jakieś słowo o zatamowaniu kanałów, przelękła się, musiał coprędzej się cofnąć po za naukowy termin. I przechodziły miesiące, cała kuracya, w ciągu której odwiedzał ją dwa razy tygodniowo, pilne spełnianie przepisów doktora w trwożnem oczekiwaniu, wszystko to doprowadzało każdego miesiąca do tegoż samego zawodu, do zwiększających się wciąż napadów okropnego zniechęcenia.
Miała wreszcie nadejść chwila, gdzie Konstancja utracić musiała wiarę w swego doktora, którego nauka nie mogła nawet sprowadzić jej macierzyństwa. Uważała, że jest zbyt łagodny, w środkach leczenia, zbyt ostrożny, niezdecydowany. Potem czuła, że jest jakiś wymijający, odgadywała, że ją chce uspokoić tylko obietnicami bezustannie odsuwanemi coraz to dalej, w gruncie przekonany o bezpożyteczności wszystkich usiłowań. Postanowiła więc chwycić się czegoś innego, oddała się w ręce pani Bourdieu, na skutek wizyty, podczas której taż, po wyegzaminowaniu jej, oburzyła się i zobowiązała formalnie, że ją wyleczy, tłumacząc jej, że stan pani Angelin był zupełnie różnym, że to był wynik nadużycia, zwłok podkopujących i niszczących zwolna siłę organu.
Odtąd więc nową rozpoczęto kuracyę i nowe rozpoczęło się znów oczekiwanie. Przez całe miesiące chodziła wciąż na ulicę Miromesnil, poddała się najuciążliwszemu leczeniu, najboleśniejszym próbom. Ale wszystko było daremnem; natura,, oszukiwana tak długo, opierała się wszelkim usiłowaniom, płodność nie powracała już i nieszczęśliwa kobieta, wciąż przerzucana z nadziei do rozpaczy, popadła teraz już w zwątpienie o możności macierzyństwa. Ale nie dawała mimo to za wygrane; rozpoczął się teraz istny szał wędrówek do wszelkiego rodzaju szarlatanów, czytanie co rana inseratów w dziennikach, szukanie w nich zalecanych leków, adresów jakichś podejrzanych laboratoryów, obliczonych na łatwowierność matek bezpłodnych, w których tak samo spekulowano, jak tam, gdzie przedmiotem handlu były matki zbyt płodne.
Pewnego wieczora udała się do osławionej akuszerki Rouche, która do swej specyalności zabijania noworodków, dołączyła jeszcze sprzedaż jakiegoś specyfiku niezawodnego przeciw chronicznej bezpłodności, zgładzając lub obdarzając tym sposobem dziećmi, stosownie do życzeń swych klientek.
I teraz ta mieszczka wstydliwa, pełna pruderyi, która dotąd nie dawała się zbadać domowemu swemu lekarzowi nawet, uczęszczała do wszelkich klinik, do wszelkich szarlatanów, przyzywała kolejno wszystkich lekarzy, gotowa była obnażyć się choćby na rynko publicznie, gdyby miała tę wiarę, że na nią spadnie z nieba cud macierzyństwa. Dochodziła w tym kierunku do rodzaju obłędu, była to prawdziwa „idée fixe“, zaciekłość woli upornej, niezaspokojonej tkliwości, tak bolesna, że chwilami mąż jej przypuszczał, że dostała obłąkania, widząc jak nocą gryzie poduszki, żeby nie zawyć strasznym rykiem.
A kiedy już spróbowała wszystkiego, kiedy wyczerpała wszystko aż do sezonów, spędzanych u wód i nowen odprawianych, do świec palonych przed cudownemi obrazami Matki Boskiej, nie chciała jeszcze uznać się za pokonaną, długo jeszcze upierała się przy oczekiwaniu cudu, zaciekle wierząc w to, że zdoła zniewolić losy.
Beauchêne okropnie znudzony był tem wszystkiem. Nie obwiniała go już teraz o impotencyę, ale pilnowała go, zazdrośnie trzymała w domu, zamykała przed nim drzwi, chciała go mieć niepodzielnie dla siebie w przekonaniu, że każda jego zdrada teraz zabiera jej cząstkę nadziei. A czyniła to wszystko na zimno, bez odrobiny uczucia, szorstką, twardą dłonią, w sposób nakazujący, w którym była dla niego zawsze taż sama wzgarda, tenże sam wstręt i obrzydzenie.
Przejmowała go, domagała się go, jak tych lekarstw mdlących, które zdecydowała się zażywać, przejęta takiem obrzydzeniem częstokroć, że gdyby mogła go wygnać, odesłać do wszystkich tych sprośności, które go pociągały ku sobie zawsze, poczułaby ulgę niezmierną.
To też torturowała go okropnie, nie mówiąc o niczem innem, tylko o upragnionem, oczekiwanem dziecku, rozwijając głośno swe marzenia, powtarzając do przesytu wszystko co przedsięwzięła, co robi teraz, czego się spodziewa.
Potem przy każdym nowym zawodzie rozpoczynały się znów piekielne kłótnie, potok dawnych wyrzutów, wymawianie mu nieznanych bękartów, tułających się gdzieś po świecie; a gorzki ten zawód powtarzał się jak dzwon pogrzebowy, rzucała mu w twarz jego powodzenia z innemi kobietami, kiedy z nią nic mu się nie udaje. Czyżby to był wynik tego, że się wzajem temperamenta ich neutralizują, że nie byli z sobą dobrani? Być może, że przez chwilę nawet przychodziło jej do głowy cudzołóstwo, choćby sposobem prostego doświadczenia; dręczyła ją myśl, że to był jedyny sposób dowiedzenia się czy bezpłodność była jej winą. Ale nie mogła zdecydować się na tę próbę, cała istota jej protestowała przeciw temu, burzyła się: zarówno jej temperament, jak wychowanie. I ostatnia ta wątpliwość, ten punkt który na zawsze miał pozostać niewyjaśnionym, miała do reszty zatruć jej dotychczasowe udręczenie.
Od lat dwóch blisko walczyła tak już Konstancya, kiedy jeszcze jedna zabłysła jej nadzieja, pomysł ostatniego usiłowania. Serafina, która teraz zbliżyła się do rodziny, coraz częściej chorująca, tak złamana i zestarzała, że z przyjemnością już przesiadywała u ogniska innych, szukając u nich ciepła, lękała się bowiem samotności we własnym domu, poczęła jej czynić różne zwierzenia. Słuchając jej opowiadań, pełnych okropnej goryczy, o operacyach Gaude’a, znakomitego chirurga, Konstancya powiedziała sobie, że człowiek, umiejący sprawiać takie cuda w celu przeszkodzenia rodzeniu się dzieci, niezawodnie posiadał także w czarodziejskich swych dłoniach umiejętność wywołania ich przyjścia na świat. Wciąż tkwiły jej w głowie słowa Boutana o zatamowaniu kanałów, będącem przyczyną jej cierpienia; słowa te zbudziły w niej pojęcie jakichś dróg zamkniętych, jakichś przeszkód, dających się usunąć. Wszakże na takie rzeczy jest chirurgia, dla czegóż nie miałaby się zwrócić do 6aude’a?
Nie chciała nawet poprzednio radzić się znów domowego doktora, uplanowała sobie, że pójdzie odrazu wprost do Gaude’a, aby jej nie odradzano, nie przedstawiano bezpożyteczności tej wizyty. Tylko kiedy poprosiła Serafiny, aby jej towarzyszyła do straszliwego operatora, ta odmówiła jej wzburzona, wściekła, oświadczając, że nie mogłaby się z nim zobaczyć, bo zdjęłaby ją chyba ochota wydarcia bodaj kawałka wstrętnego męzkiego ciała temu niszczycielowi kobiety, temu zabójcy żądz. Konstancja pozornie zaniechała swego projektu, w duszy jednak postanowiła sobie poczekać na chwilę odwagi, aby samej potajemnie udać się do wielkiego operatora.
Pewnego dnia, kiedy Serafina powracała właśnie od Beauchênów, spotkała Mateusza i zabrała go do siebie, tak bardzo przejęła go litością. Powiadała mu po wielekroć, że zdawna już czuje potrzebę obrania go sobie za powiernika, że sprawi jej to ulgę, jeśli będzie mogła wyspowiadać się przed nim z nieszczęść życia, o których nie mogła mówić z nikim. On, dawny kochanek, przyjaciel od lat dwudziestu, wysłuchać jej zechce przecież.
— Ach, mój przyjacielu, ja już nie żyję teraz, wybacz, że tu wszystko zastajesz w takiem opuszczeniu — rzekła mu, wprowadzając go do swego parterowego mieszkania przy ulicy Mariguan, niegdyś utrzymywanego z takim zbytkiem i strzeżonego tak starannie.
Uderzył go bardzo stan jego obecny.
Bez wątpienia nie przyjmowała tu już teraz tajemniczych wizyt, dla których apartament był urządzonym. Pokoje szczelnie przysłonięte, o grubych dywanach i ciężkich obiciach, zasypane były kurzem i przesiąkło chłodem, zamarłe. Głównie jednak zaledwie poznał teraz ulubiony jej salonik, bez okien widocznych, pełen grobowego milczenia; przypominał sobie, że w nim został przyjęty za dnia przy świetle przyćmionem dwóch kandelabrów. Wyniósł ztąd woń jego odurzającą, przypomniał sobie jeszcze chwilę ponownej szalonej żądzy, która omal go tu nie przywiodła powtórnie w pewien wieczór szału. I ten salonik nie był już teraz tym samym, jedno okno odarte z zasłon i firanek oświecało go bladem, sinawem światłem, wydawał się teraz mroźny i zniszczony, pogrążony w okromnym nieładzie.
— Ach, mój drogi panie, siadaj jak możesz. Nie mam już dziś swojego domu, przychodzę tu po to tylko wyłącznie, by dogorywać z żalu i złości.
Ściągnęła rękawiczki, zdjęła kapelusz i woalkę. I patrzał na nią taką, jaką mu się ukazała przy kilku poprzednich spotkaniach, ale mimo to przejęty trwogą na jej widok teraz, kiedy się jej mógł przypatrzeć zbliska. Wywoływał w pamięci jej obraz z przed lat kilku zaledwie, kiedy miała lat trzydzieści pięć i promieniała urągliwą, wyzywającą rudowłosą pięknością; widział wyniosłą jej postać zdobywczą, słoneczny blask włosów, biust i ramiona bezwstydnie obnażone, bez najlżejszej skazy. Jakiż wicher straszliwy zburzył tę piękność do szczętu, niosąc z sobą nagłą starość, czyniąc z niej widmo, jak gdyby śmierć przeszła już tędy a to, co przed nim stało teraz, było raczej powstającym z grobu szkieletem bezcielesnym tej kobiety zwycięzkiej, którą znał kiedyś! Miała ze sto lat chyba.
— Tak, patrzysz na mnie jeszcze i nie możesz uwierzyć. To tak jak ja, kiedy zobaczę się w lustrze, przelęknę się zawsze... To też widzisz, zasłoniłam tu wszystkie lustra, tak drżę na myśl spotkania się w nich z mojem widmem.
Usiadł na jakiejś bardzo niskiej kanapie, ona siadła obok niego, ujęła obie jego ręce serdecznie w wychudłe swe palce.
— Co? Już dziś nie lękasz się, bym cię skusiła, zbyt starą jestem i teraz mogę powiedzieć ci wszystko... Znasz dobrze całe moje dzieje. Prawda, że nie urodziłam się na to, by być matką, ani nawet małżonką. Przeszłam dwa sztuczne poronienia i nie żałowałam tego nigdy. Co do mego męża, po nim nie płakałam również; był to poprostu waryat niebezpieczny. Potem, owdowiawszy, mogłam swobodnie żyć wedle moich upodobań, nieprawdaż? Nie można mi zarzucić żadnego skandalu, umiałam strzedz mego stanowiska w świecie, robiłam co mi się podobało, ale przy drzwiach zamkniętych... Roiłam o tem, aby być istotą oddaną wyłącznie miłości, pięknu, roskoszy — to było marzeniem sił moich wszystkich, wszystkich pragnień, co mnie paliły. I to prawda, że skłamałam wówczas, kiedym ci powiadała, że jestem chorą, aby upozorować operacyę, jakiej rzekomo należało mi się poddać. Zresztą pan pewnie nie uwierzyłeś temu wówczas, zbyt było to jasne... Ach! wyznaję! uległam temu szałowi, chciałam być panią żądz moich, chciałam szukać roskoszy i brać ją ilekroć zapragnę — a uwolnić się od bezustannego niepokoju, od tej głupiej obawy dziecka, która była mi przeszkodą. I poddałam się operacyi, aby być różną od reszty kobiet, wyswobodzoną od praw przyrodzonych, wyższą ciałem nieziemskiem, stojącą po za prawami. I trapił mnie tylko głód poznania jak daleko dojść może roskosz ludzka w bezkarnym uścisku.. Wyznaję, wyznaję! Dziś w proch obrócona, zdruzgotana, wiem, że jutro rozpoczęłabym na nowo, gdyby można było cofnąć to co się stało, wiem, że nie oparłabym się potrzebie szukania nieskończoności roskoszy.
Pod wpływem okrzyku, który się jej wydarł z duszy, podniosła się nawpół, przejęta dzikim jakimś zapałem. I ciągnęła dalej. Miała zuchwalstwo opowiadania o swym tryumfie w pierwszych czasach po operacyi, kiedy z początku czuła wzrastającą w sobie żądzę, pod wpływem ran jątrzącego żelaza. Była to istotnie podniecająca chłosta ciała, kurcz roskoszy wzmożony w dziesięćkroć; drzwi rozwarte zostały na oścież dla wszystkich kochanków. Później rozpoczął się powolny upadek, przedwczesna zgrzybiałość, której objawy przychodziły jeden po drugim. Nie była już kobietą, zdawało się, że płeć, którą jej odjęto zabierała z sobą wszystko, co stanowiło jej wdzięk, jej chlubę kobiecą. Ponieważ nie mogła już być ani małżonką, ani matką, pocóż jej ta piękność zdobywcza małżonek i matek?... Włosy jej wypadły, zęby pożółkły i poczęły wypadać. Zwolna, począł wzrok jej słabnąć a szum w uszach, bezprzestanny niemal, doprowadzał ją do szaleństwa. Co wszakże największym przejęło ją przestrachem, to to chudnięcie, które ją wysuszało coraz bardziej, obdzierało z ciała, pokrywało zmarszczkami, żółtością powlekało skórę, czyniąc twardą i łomliwą jak pargamin.
I do tego opowiadania dołączyła straszny gest bezwstydu konających kobiet.
— O! pan nie widzisz wszystkiego, mój drogi przyjacielu... Patrzaj! zobacz!
Obu dłońmi otwarła, rozerwała na sobie stanik. Ukazały się jej piersi, ramiona, ruina zniweczonej piękności, cała ta przerażająca żałoba ciała, niegdyś tak gorącego, tak bujnego i wonnego, dziś popękanego, zapadłego, powyżłabianego jak owoc przejrzały, co spada na ziemię i gnije. Było to rozprzężenie się zupełne ciała, klęska zupełna, wykluczająca miłość z jej życia na zawsze. I obie te ręce drżały ze wstydu i wściekłości, kiedy znów zapinała na sobie stanik lękliwie, by ukryć przedwczesną starość niby wrzód potworny, co ją toczy.
— Cóż więc tu robić, kochany panie? Ręce moje nawet wydają mi się nie moją własnością, nie wiem już czem je zająć. Pozostało mi jedno tylko pragnienie: spać ciągle, spać zawsze snem bez marzeń. Skoro jednak tylko zdrzemnę się, prześladują mnie natychmiast sny okropne. Noce spędzam tak samo jak dnie, włóczę się z krzesła na krzesło, w bezprzestannej męczarni wściekłości, która do reszty czyni mi nieznośnem życie... A wszystko to, to nic jeszcze. Starość, ruinę mego ciała, wszystko to przyjęłabym jeszcze. Gdyby ten Gaude przyśpieszył mi był tylko zmarszczki, zwiędnięcie nieunikniona przecież zawsze, mogłabym mu jeszcze przebaczyć i powiedziała bym sobie, że każdą rzecz na świecie trzeba czemś opłacić. Ale co mnie przywodzi do szaleństwa, to to, że zabił we mnie wszelką wrażliwość, że dziś nic już czuć nie mogę, że zabił we mnie roskosz, jedyną racyę mego bytu. I w tem to, mój drogi panie, w tem właśnie jest zbrodnia, to jest najokropniejszą, najohydniejszą z tortur.
Podniosła się, przechadzała teraz przed nim, z wzrastającą śmiałością formułując zarzuty, dręczona taką boleścią, że sromota jej spowiedzi nabierała dzikiej jakiejś wielkości. Przytaczała jaskrawe szczegóły, jak gdyby nie słuchał jej mężczyzna; a jego przejmował dreszcz litości głębokiej nie raziły wcale wyznania, tak ten krzyk wściekłej niemocy był wyrazem ciężkiej nędzy ludzkiej. Ach! jakże ona zazdrościła innym zoperowanym ich doli, tym, które straciwszy wszystko, straciły zarazem i żądzę; takiej Eufrazyi Moineaud naprzykład, tak zupełnie zgnębionej, z tak wyziębłem ciałem! One były już tylko rzeczami, mogły żyć dalej, jak ta Cecylia naprzykład, dziewica, co nie zaznała nic nigdy, co nic nigdy nie zazna. Ale ona, nieszczęśliwa, nędzna, kona z tej zamarłej wrażliwości, ona w której żądza podrażniana, niezaspokojona, pali ją wciąż a nigdy przecież zaspokojoną być nie może. Czy jest kto w stanie wyobrazić sobie tę szatańską katuszę: obejmować uściskiem nicestwo, nie módz dosięgnąć roskoszy, wbrew wszelkim, nadludzkim choćby wysiłkom, wbrew zaciekłości w jej poszukiwaniu. Znużenie śmiertelne, ataki nerwowe, z których wychodziła złamana; tak! ale roskoszy nigdy już, nigdy! A potrzebą jej była roskosz, roskosz bez końca, roskosz nieskrępowana niczem, bezkarna; potrzebą, dla której zdecydowała się na tę niedorzeczną operacyę, co była dla niej grobem roskoszy! Jakąż okrutną ironią mści się na niej teraz pogwałcona natura; sama ta myśl, że pozbawiając się płci, zabiła roskosz, doprowadza ją do ponurej wściekłości. Ona! Boże drogi! ona, co z ciekawości oddawała się, mając lat piętnaście! ona, której małżeństwo było tylko jedną rozpustą! ona, przez której wdowieńskie rozwiązłe życie przebiegło tylu kochanków aż do ulicznych, doraźnych znajomości! ona, to wcielenie rozkiełznanej lubieżności, bez sumienia, bez zasad moralnych, ona miała tak właśnie kończyć, kończyć absolutną niezdolnością konwulsyi roskoszy! W wyciu tego wichru, pod którego powiewem uwiędła, zdaje się jej, że słyszy głos jakiś wielki, co woła: „Niema już dzieci, ale niema też już i roskoszy fizycznej!“
I utraciwszy tę radość swą jedyną, opłakuje ją, ta wieczyście zgłodniała, nienasycona bachantka, wpośród tego salonu, zasypanego pyłem i wyziębłego teraz, tu, gdzie zaznała niegdyś tyle chwil upojenia wśród ciepła półcieniu i odurzających woni.
Stanęła nagle przed Mateuszem.
— Wiesz pan, że ja z tego oszaleję... Powiadają, że jest nas przeszło dwadzieścia tysięcy skastrowanych w Paryżu. Śliczny to orszaki! Chciałabym znać je wszystkie, zaprowadziłabym je wszystkie do Gaude’a a rozmowa nasza z nim byłaby wtedy zabawną, nieprawdaż?
Potem rzuciwszy się znowu na kanapę, obok niego, mówiła dalej:
— Ach! ten Gaude! Czy ja ci to mówiłam, że Konstancya błagała mnie, aby ją zaprowadzić na poradę do niego, w nadziei, że jej zdoła zapewnić dziecko?.. Ta biedna Konstancya, zdaje mi się, że i jej umysł, tak jak u mnie, nie jest w porządku, tak bardzo upiera się przy tej myśli znalezienia zastępcy dla Maurycego. Wybrała sobie mnie za powiernicę i opowiada mi nadzwyczajne rzeczy; nigdy za czasów najgorszego szału, ja tak nie obiegałam Paryża, jak ona teraz w tem poszukiwaniu dziecka. Widocznie to pożądanie macierzyństwa musi bywać równie gwałtownem, równie pustoszącem jak tamta inna żądza, ta wielka żądza, moja... Z nas dwu jednak, ja chyba cierpię więcej. Prawda, że ona walczy z całą rozpaczą, że próbuje wszystkiego. Ale gdybym ja opowiedziała ci wszystko! ten straszny bój zażarty, który toczyłam, goniąc za utraconą roskoszą! Próbowałam najhaniebniejszych rzeczy, zeszłam do najwstrętniejszych uścisków. I nic, nigdy nic; w okół wieczne zimno śmierci, nawet w najbrutalniejszych objęciach... Dziecko! ona pragnie dziecka! przecież to zastąpić łatwo: bierze się pieska! Ale tej konieczności życiowej zadawalania żądz, tego sie zastąpisz niczem! Alboż żyć możesz nie odżywiając ciała? alboż żyć możesz, nie dając ciału płomyczka należnej mu roskoszy? A ja tak właśnie jestem udręczoną, tak ukrzyżowaną, bo niema z pewnością większej nad tę boleści!
Dławiły ją łkania. Mateusz ujął ją znów za ręce, by ją uspokoić, sam przejęty nawskroś tym głosem rozpaczy. Nigdy chyba nie słyszał straszniejszego jęku boleści, wydobywającego się z najskrytszych głębin istoty. I stał przejęty dreszczem wobec tego dzikiego oblicza żądzy, co chciała pozostać bezpłodną i z tego umiera.
Oboje rozmawiali jeszcze, kiedy niespodziewana wizyta przejęła zdumieniem Serafinę. Pojawiła się Konstancya, która zdecydowała się wreszcie i powracała tu wprost od Gaude’a. Nigdy nie przychodziła o takiej porze na ulicę Marignan. Ale dotknięta do głębi serca słowami chirurga, z głową oszołomioną, wyszedłszy ztamtąd, poczuła się tak osamotnioną, czuła taką potrzebę pomówienia z kimś o tem wszystkiem, ulżenia sobie spowiedzią, że przybiegła tutaj, wpółprzytomna, cała oddana wyłącznej swej namiętności.
Odedrzwi zaraz już poczęła mówić gorączkowo, nie dziwiąc się bynajmniej, ani zajmując obecnością Mateusza.
— A! moja kochana, obawiałam się, że cię nie zastanę... Czy wiesz co on mi powiedział przed chwilą, ten wasz Gaude: „Pani ja nie mam dzieci na obstalunek.“ I śmiał się i był silny, był piękny!.. Ach, jakiż to szkaradny człowiek!
— Ostrzegałam cię — zauważyła Serafina. — Żartował z ciebie, byłam tego pewną. Dziecko na obstalunek, nie z pewnością! ponieważ on je odstalowuje!
Konstancya, która się chwiała na nogach, usiadła na kanapie, na tem samem miejscu, gdzie siedziała przed chwilą siostra jej męża. I teraz jęła opowiadać szczegółowo całą swą wizytę, tłumaczyła jakim sposobem wymogła, mimo wszystko na doktorze Gaude, że ją zbadał. A przyczyną jej rozpaczy była brutalność spokojna, z jaką oświadczył jej, że nigdy już nie będzie miała dzieci. Wyrok był formalny: szarlatani tylko mogli ją wyzyskiwać i łudzić kłamstwami. Dla niego zwarcie kanałów na skutek sukcesywnych zapaleń, przeszłych już w chroniczne, nie ulegało wątpliwości. Rzecz skończona zatem i okazał nawet, że go bawi i dziwi zarazem ta rozpacz, w jaką pogrąża ją ten wyrok. Ileż innych pań z pośród jego klientek uważałoby za szczęśliwą dla siebie podobną wiadomość! Setkami je kastrował i setkami wciąż kastruje z wesołym śmiechem znakomitego operatora, przekonany o tem, jak mawiał czasami, że nóż jego pracuje na rzecz bogactwa i radości świata.
— Kłamie, kłamie! — krzyknęła namiętnie Serafina. — To zabójca, który i we mnie zabił wszelką radość!
— Skoro wyszłam od niego — ciągnęła dalej Konstancya — zdawało mi się, że padnę na jego schodach. Ale mniejsza! miał racyę mówić tak bez ogródki. Teraz wiem, że wszystko już skończone na zawsze!
I z kolei ją teraz dławić poczęły łkania. Długo Konstancya opłakiwała utratę macierzyństwa na tem samem miejscu, gdzie Serafina przed chwila opłakiwała utratę rozkoszy a Mateusz patrzył teraz na obie te kobiety połączone w wzajemnym uścisku, skromnisię i bezwstydnicę, matkę i kochankę, zbliżone do siebie, pogrążone w jednej rozpaczy niemożności.
Kiedy Konstancja opuściła dom siostry męża, poprosiła Mateusza, żeby jej podał ramię i odprowadził do domu. Odesłała powóz, tchu jej brakło, chciała się przejść trochę. A on zrozumiał od razu tajemny cel, dla którego uprowadzała go z sobą.
— Kochany kuzynie — ozwała się doń nagle, jak skoro tylko wyszli na puste nadbrzeża idąc drobnemi krokami powoli — przebacz mi, że powracam do przykrego przedmiotu, ale zbyt wiele cierpię po tym ostatnim ciosie, który mnie dobił.. Dziecko mojego męża, dziecko, które miał z tą dziewczyną, nie daje mi wciąż spokoju, udręcza mój umysł i serce. Czy nie zechciałbyś oddać mi wielkiej przysługi? Bądź łaskaw zająć się poszukiwaniami, o których mówiliśmy. Postaraj dowiedzieć się dla mnie, czy ono żyje, czy też umarło... Skoro o tem wiedzieć będę coś pewnego, zdaje mi się, że mi powróci spokój.
Mateusz, zdumiony, już chciał jej powiedzieć, że to odnalezione dziecko nie zastąpi jej tego dziecka, którego brak był powodem jej rozpaczy. Odgadł on doskonale trwogę jej i udręczenie odkąd widziała, że Błażej zabiera w fabryce miejsce Maurycego, zwłaszcza też odkąd Beauchêne, powróciwszy do poprzednich występków, zdawał na niego coraz więcej zajęć w fabryce i z każdym dniem szerszą nadawał mu władzę. Dom młodego małżeństwa urastał. Karolina urodziła drugie dziecko, na ten raz chłopca; jakież to było nowe ognisko zagarniającej płodności, jakąż ono było groźbą przyszłej uzurpacyi teraz, kiedy ona, bezpłodna, nie może mieć już nigdy prawowitego dziedzica, tego wymarzonego następcy tronu, któryby zagrodził drogę zaborczym zapędom obcych!
Nie przenikając całkowicie szczególniejszego uczucia, któremu ulegała, sądził, że chciałaby wybadać go po prostu tylko, przekonać się, czy po za synem swym Błażejem nie stoi on sam może, czy i on nie bierze udziału w spisku zaborczym. Może zaniepokoi go to, może odmówi wszelkich poszukiwań... I myśl ta przechyliła szalę, zdecydował się dopomagać jej, wierząc jedynie w siłę życia po za obrębem wszelkich obrachowań ambitnych.
— Jestem na twoje rozkazy, kuzynko. Zapewne spodziewasz się, że takie poszukiwania przyniosą ci cokolwiek ulgi. Jeśli wszakże to dziecko żyje, czy mam ci je sprowadzić?
— O! nie, o! nie, tego nie żądam! Potem jąkając się, z gestem pomięszania, dodała:
— Nie wiem prawdziwie, czego bym chciała, wszystko to sprawia mi śmiertelne cierpienie!
Nie kłamała; nie miała żadnego jeszcze jasno określonego planu w pośród tej burzy uczuć, co pustoszyła jej serce. Czy przypuszczała może, że byłby to możliwy dziedzic ich fortuny? Czy w swej nienawiści dla tych zdobywców, przychodzących z zewnątrz, zajdzie tak daleko, że przyjąć go gotowa, mimo żywą obelgę, jaką on był dla niej, mimo bunt małżonki znieważonej, mimo wstręt, który w niej, mieszczance, budziło bękarctwo, zbrukane nikczemną rozpustą?
Jeśli wszakże nie był on z niej zrodzonym, niemniej płynęła w nim krew jej męża. I może już myśl o przyszłej władzy, dającej się ocalić, o fabryce, która mogłaby przejść w ręce dziedzica z krwi, wznosiła ją po nad przesądy i urazy wszelkie.
Ale w tej chwili był to jeszcze tylko uragan niejasnych wrażeń a całą jej istotę wypełniało wyłącznie to jedno tylko udręczenie piekące matki, co już niema dziecka, mieć go nie będzie nigdy, co chciałaby odnaleźć dziecko bodaj innej, prześladowana szalonem marzeniem, że je z czasem zrobić zdoła potroszę swojem własnem.
— Czy mam zawiadomić i Beauchêne’a o rezultatach moich poszukiwań? — spytał Mateusz.
— Zrób jak zechcesz. Może nawet byłoby to i lepiej.
Tegoż jeszcze wieczora Konstancya zerwała szorstko z mężem. Wygnała go z małżeńskiego łoża, wygnała z swojej sypialni. Ponieważ widziała, że to już człowiek zgubiony, że nie zdolny jest odtąd kierować fabryką, ponieważ nie spodziewała się już od niego dziecka, mogła zatem rzucić mu w twarz całą wzgardę, całe obrzydzenie, jakie budziły w niej jego pieszczoty od lat tylu. Doznawała tak żywego uczucia wyzwolenia na tę myśl, że już jej nie będzie dotykał ten mężczyzna, iż miała nawet chwilę radości mściwej, kiedy mogła mu wypowiedzieć całe swe dlań obrzydzenie, cały wstręt, jakim przejmował ją ilekroć swój wyziew rozpusty, wnosił w dom z sobą. I uląkł się jej, poszedł spędzić noc po za domem, tak mu się wydała wielką, groźną i straszliwą, mimo drobnej swej, czarnej postaci, kiedy poczęła krzyczeć, że go już nie zatrzymuje, że może sobie powrócić do swego plugastwa, pozostać już w niem teraz swobodnie, choćby zatonąć. Był to nieubłagany pochód logiki, nieuniknione rozprzężenie dokonywające się: naprzód oszukiwanie natury, będące wynikiem egoistycznej dumy pieniądza, rozjątrzęnie z powodu zboczeń męża tolerowanych początkowo przez wzgląd na źle zaspakajane jego żądze, potem upadek stopniowy człowieka inteligentnego, pracownika, popadłego w pijaństwo i niskie namiętności, nakoniec, po śmierci syna jedynego, zupełna ruina małżeńskiego pożycia: żona bezpłodna, mąż przez nią wygnany, staczający się w ostateczny kał zepsucia. A życie szło dalej swą koleją...




II.

Kiedy Mateusz rozpoczął dyskretne swe poszukiwania, pierwszą myślą, jaka mu przyszła do głowy, zanim jeszcze naradził się z Beauchênem, było zwrócić się wprost do Domu podrzutków. Jeżeli dziecko umarło, jak przypuszczał, cała sprawa byłaby pogrzebaną. Na szczęście przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły: dwoiste imię Aleksander Honoryusz, datę ścisłą oddania do przytułku, wszystkie drobne fakta tego dnia, w którym odwoził wieśniaczkę la Couteau dorożką.
A kiedy przyjętym został przez dyrektora Domu podrzutków, kiedy mu przedłożył istotny cel swych poszukiwań, wymieniwszy swe nazwisko, zdumiony został szybkością i stanowczością jego odpowiedzi. Aleksander Honoryusz oddany w mamki do Rougemont, do wieśniaczki Loiseau, po pewnym czasie spędzonym na pasieniu krów, próbował rzemiosła ślusarza, od trzech miesięcy zaś jest u kołodzieja, majstra Montoir w Saint Pierre, sąsiedniej wiosce. Dziecko to żyło, miało teraz lat piętnaście i to było wszystko; innych informacyi nie mógł otrzymać, ani co do jego warunków fizycznych, ani co do jego moralności.
Wyszedłszy na ulicę Mateusz, cokolwiek stropiony, przypomniał sobie, że owa Couteau mówiła mu w samej rzeczy, iż jak się dowiedziała od infirmerki, dziecko miało być odesłane do Rougemont. Zawsze ilekroć o niem pomyślał, wyobrażał je sobie umarłem, porwanem przez ten wicher, co dziesiątkuje noworodków, spoczywających na cichym wioskowym cmentarzu, brukowanym mogiłkami małych paryżan. Znaleźć je tak, ocalonem od powszechnej śmierci, było dlań istną niespodzianką losu; czuł jak ścisnęło mu się serce, jakby obawą najgorszej jakiejś katastrofy. Skoro jednak dziecko żyło i skoro wiedział teraz gdzie go szukać należy, doznał pewnego skrupułu, poczuł potrzebę uprzedzenia Beauchêne’a, zanim dalej prowadzić zacznie swe poszukiwania. Sprawa przybierała poważny obrót, wydawało mu się, że nie może decydować się na dalsze działanie bez upoważnienia ojca.
Natychmiast więc, zanim jeszcze wróci do Chantebled, Mateusz udał się do fabryki, gdzie osobliwym trafem udało mu się zastać pryncypała, którego nieobecność Błażeja przykuwała do biurka. To też zastał go w bardzo kwaśnym humorze, poziewającego, sapiącego, wpół śpiącego. Trzecia biła a nie trawił już dobrze, jak twierdził, jeśli się nie przeszedł po śniadaniu. Prawdą, wszakże było, że od czasu zerwania z żoną poświęcał zwykle całe poobiedzia pewnej dziewczynie z bawaryi, której niedawno właśnie umeblował był mieszkania.
— Ach! mój kochany — westchnął, przeciągając się leniwie — stanowczo mam krew skłonną do gęstnienia. Ruch jest dla mnie koniecznym. Inaczej zdechnę.
Ale rozbudził się całkowicie, skoro tylko Mateusz bardzo jasno i prosto oznajmił mu cel swej wizyty. Z początku nie zrozumiał dobrze, tak ta cała historya wydała mu się nadzwyczajną i niedorzeczną.
— Co? co ty mówisz? To moja żona mówiła ci o tem dziecku? jej przyszedł do głowy świetny pomysł wywiadywania się o nie, szukania?
Szeroka jego twarz krwista, poczęła się mienić; jąkał się, przejęty gniewem. A kiedy dowiedział się o stanowczej misyi, jaką obarczyła kuzyna, wybuchnął na dobre.
— Ależ to waryatka! powiadam ci, że to waryatka skończona! Czy widział kto kiedy podobne urojenia? Co rano nowe jakieś wymyśla hece, nowe udręczenie, żeby mnie doprowadzić do stracenia zupełnie już głowy.
Spokojnie Mateusz zakonkludował w końcu:
— Powracam zatem z Domu podrzutków, gdzie dowiedziałem się, że dziecko to żyje. Mam adres jego... A teraz co mam robić?
Był to silny cios maczugi. Beauchêne, oburzony, zaciskał pięści, podnosił w górę obie ręce.
— A! to dobre! Tego nam brak jeszcze było!... Ależ u czarta! co przyszło jej do głowy, żeby mnie zadręczać tym dzieciakiem? Przecie to nie jej dziecko, niechże nam da raz spokój: i dziecku i mnie! Miałyby mnie też co obchodzić te dzieciaki, które tam gdzieś pozostawiałem po świecie! Powiedz mi proszę, czy to wypada nawet, czy to przyzwoite, aby moja żona kazała ci biegać za niemi? A wreszcie cóż? Przecież jej go nie sprowadzisz, spodziewam się? cobyśmy poczęli z tym chłopem, który Bóg wie, jakie ma narowy, Bóg wie jak może jest zepsuty? Wyobraź sobie takiego prostego chłopa między nami dwojgiem.. Powiadam ci, że to waryatka, waryatka, waryatka!
Począł chodzić tam i napowrót wzburzony. Nagle zatrzymał się.
— Mój kochany, zrobisz mi prawdziwą przyjemność, jeśli jej powiesz, że ono nie żyje oddawna.
Nagle pobladł i cofnął się wstecz. Na progu drzwi stała Konstancya i posłyszała ostatnie jego słowa. Od pewnego czasu krążyła ona tak po biurach fabryki, bez hałasu, ukazywała się wszędzie odrazu, jak gdyby chciała rozciągać tu pewien nadzór. Przez chwilę, wobec zakłopotania obu panów, milczała. Następnie, nie zwracając się nawet do męża, spytała wprost:
— Żyje, nieprawdaż?
Mateusz nie mógł powiedzieć nic innego jak prawdę. Odpowiedział więc jej potakującem skinieniem głowy. Beauchêne zaś, zrozpaczony, spróbował ostatniego jeszcze wysiłku:
— Ależ, moja kochana, upamiętaj się, bądź rozsądną. Mówiłem przed chwilą właśnie, że nie wiemy nawet, co on wart ten chłopiec. Przecież nie zechcesz zamącać nam twoją fantazyą życia.
Oschła i zimna poglądała na niego z miną surową. Odwróciła się wreszcie od niego plecami, żądając, aby jej wymieniono imię dziecka, nazwisko kołodzieja i nazwę wioski.
— Dobrze! mówisz, że Aleksander-Honoryusz, u stelmacha Montoir w Saint-Pierre, koło Rougemont, w Calvados... Zatem, kuzynie kochany oddaj mi tą przysługę i prowadź dalej rozpoczęte poszukiwania, postaraj się o stanowcze informacye dla mnie, co do nawyknień i charakteru tego chłopca. Będziesz ostrożnym, nieprawdaż? nie wymieniaj nikogo... Dziękuję już, dziękuję za wszystko co dla mnie robisz!
I wyszła, nie tłomacząc się z niczego, nie objawiając mężowi nawet swych zamiarów, może tak niejasnych jeszcze, że sama nie umiałaby ich sformułować teraz. On, wobec tej pognębiającej wzgardy, uspokoił się zupełnie. Pocóż miałby mącić sobie życie egoistycznych uciech i stawiać czoło tej waryatce, którą znosić musiał odtąd pod swym dachem? Dość mu przecież wziąć za kapelusz i wyjść z domu, na poszukiwanie zwykłych swych przyjemności. To też i teraz wzruszył tylko ciężkiemi ramionami.
— A zresztą, niech go tam sobie szuka i zabiera, ja z pewnością nie zrobiłbym tego głupstwa... Zaspokójże ją, mój drogi, prowadź dalej twoje poszukiwania. Może przynajmniej mnie da spokój... Dość mam już tego na dzisiaj, do widzenia, wychodzę.
Pierwszą myślą Mateusza było chcąc się dowiedzieć czegoś o Rougemont zwrócić się do La Couttau, jeśli mu się uda ją odszukać. Była przecież dyskretną z zawodu już, dość będzie okupić jej milczenie. Nazajutrz zaraz już zamierzał wybrać się celem zasięgnięcia wiadomości na ulicę Miromesnil do pani Bourdieu, kiedy przyszedł mu na myśl inny trop, który wydał mu się pewniejszym. Od pewnego czasu już nie widywał Séguinów od czasu całkowitego ustępstwa Chantebled. Niedawno jednak na skutek okoliczności szczególnych odnowił z nimi znajomość i wówczas to ku swemu zdziwieniu zastał u Walentyny dawną jej pannę służącą, Celestynę, niegdyś oddaloną, która powróciła znów do łaski i była tam od kilku miesięcy. Ponieważ przyszło mu na myśl to wspomnienie, zdecydował się przez Celestynę dojść wprost do La Couteau.
Cała to była zabawna historya to odnowienie stosunków znajomości między Séguinami a Fromentami. Ambroży, młodszy od dwu bliźniąt, który miał teraz lat dwadzieścia jeden, zaraz po ukończeniu liceum, w latach osiemnastu wstąpił był na praktykę do firmy wuja Séguina, Tomasza Du Hordel, jednego z najbogatszych posiadaczy komisowego kantoru w Paryżu. Od trzech lat starzec, bardzo już podeszły, ale krzepki jeszcze, kierujący wszystkiemi interesami firmy z werwą młodości, powziął serdeczną sympatyę, wzrastającą zwolna, do tego tak dziwnie uzdolnionego chłopca, w którym ujawnił się prawdziwy geniusz handlowy.
Du Hordel miał tylko dwie córki; jedną, która zmarła za młodu, drugą, wydaną za mąż za szaleńca, który wpakował sobie w mózg kulę, pozostawiając żonę ze zrujnowanem zdrowiem, bezdzietna. Tym sposobem dawało się wytłomaczyć gorące, namiętne niemal zajęcie, jakie w panu Du Hordel budził Ambroży, ten cud prawdziwy, co mu spadał z nieba, ten najpiękniejszy z Fromentów, o jasnej cerze, wielkich oczach czarnych, z natury sfalowanych włosach, pełen zręczności i wytwornej elegancyi. Co wszakże więcej jeszcze niż ta powierzchowność ujęło dlań starca, to niezwykły zmysł przedsiębiorczości młodzieńca, cztery języki żywe, któremi mówił z całą swobodą, mistrzostwo oczywiste, jakie wniesie z czasem w kierownictwo domu, którego handel rozprzestrzeniony był po wszystkich pięciu częściach świata. Dzieckiem jeszcze między siostrami swemi i braćmi odznaczał się śmiałością, dziwnie porywającym urokiem oraz zaborczością. Inni mogli być lepszymi, on umiał zawładnąć wszystkimi i wszystkiemi, jako śliczny chłopak ambitny i łaknący, przyszły światowiec i zdobywca. I był też istotnie zdobywcą, wciągu kilku miesięcy podbił w zupełności starego Du Hordel swym wdziękiem zwycięzkiej inteligencyi, tak jak z czasem miał podbijać wszystko, coby mu przyszła ochota zagarnąć, tak ludzi, jak rzeczy. Jego siłą było podobać się i działać, siłą wdzięk w najbardziej zaciekłej nawet pracy.
W tym czasie nastąpiło zbliżenie między Séguinem a wujem, który oddawna przestał już był zupełnie bywać w pałacu na Avenue d’Antin, odkąd powiał tam wicher szaleństwa. A i to pojednanie pozorne teraz, było tylko następstwem całego dramatu rodzinnego, utrzymywanego w głębokiej tajemnicy.
Séguin, zadłużony obecnie, porzucony przez Norę, która przeczuła nadchodzącą ruinę, popadły w najgorsze ręce chciwych nierządnic, popełnił na wyścigach jedną z tych niedokładności, które się zwie kradzieżą w świecie ludzi uczciwych. Zawiadomiony o tem, podążył Du Hordel, zapłacił, by uniknąć okropnego skandalu, tak wzburzony strasznym zamieszaniem i kłopotami, panującemi w domu siostrzeńca, niegdyś tak zamożnym i kwitnącym, że doznał dojmującego wyrzutu, jak gdyby poniekąd on sam był odpowiedzialnym po trosze za to wszystko, co się tam działo od czasu, jak postanowił usunąć się od nich przez egoizm, nie chcąc zamącać sobie spokoju. Ale najwięcej ujęła go za serce wnuczka Andrea, urocza dziewczynka, kończąca lat osiemnaście, panna już na wydaniu, która sama jedna byłaby wystarczyła teraz do utrzymania go w tym domu, tak przejmowało go do głębi serca to opuszczenie niebezpieczne, w jakiem ją zastawał.
Ojciec jak dawniej pędził dalej życie po za domem. Matka, Walentyna, zaledwie oprzytomniała po okropnych przejściach ostatecznego zerwania z Santerrem, który znużony ponoszeniem ciężarów małżeństwa, bez możności korzystania z jego przywilejów, zdecydował się wreszcie zaślubić kobietę starą, bardzo bogatą; był to koniec logiczny tego podstępnego eksploatatora kobiet, z duszą nizką i żarłoczną, skrywającą się po za maską pesymistycznego literata, piętnującego głupotę społeczeństwa w rozkładzie. Walentyna, lękająca się w czterdziestym trzecim roku, że już nie znajdzie miłości, oddała się jeszcze gorliwiej dewocyi, gdzie też znalazła, jak się zdawało, natychmiastową niemal pociechę w towarzystwie ludzi dyskretnych. Teraz i ona znikała na dnie całe z domu; mówiono, że była współpracowniczką wielce czynną starego hrabiego de Navarède, prezesa stowarzyszenia Propagandy katolickiej.
Gaston, który wyszedł przed trzema miesiącami z Saint Cyr, znajdował się teraz w szkole Saumur, tak głęboko przejęty karyerą wojskową, że dziś już wyrażał zamiar nieożenienia się nigdy, dla oficera bowiem nie powinna istnieć żadna inna miłość, żadna inna żona prawowita nad szablę. Łucya, mając lat dziewiętnaście wstąpiła wreszcie do urszulanek, gdzie miała złożyć już zakonne śluby, uszczęśliwiona, że odda na ofiarę Bogu to ciało swoje, które w niej budziło obrzydzenie szalone, uniesiona zapałem mistycznym, czerpanym w tej myśli, że nie będzie już odtąd mieć ni płci, ni ciała.
I w wielkim pałacu pustym, zkąd ojciec, matka, brat i siostra odbiegli, pozostała tylko sama jedna słodka, urocza Andrea, pod groźbą tego wichru szaleństw, co tu powiewał pośród tej ruiny, tak opuszczona, że dziadkowi Du Hordel zdjętemu litością dla niej, przyszedł szczęśliwy pomysł dania jej Ambrożego, przyszłego zdobywcę, za męża.
Wówczas to powrót Celestyny do tego domu przyśpieszył jeszcze projekt małżeństwa. Minęło już osiem lat odkąd Walentyna zmuszoną była wydalić swą pannę służącą, ciężarną po raz trzeci i nie mogącą na ten raz już ukryć zmiany figury. A przez owe lat osiem, znudzona służbami, Celestyna próbowała wszelkiego rodzaju podejrzanych procederów, o których nie lubiła jakoś wspominać: naprzód sprzedawała bardzo tanio wyprawki dla noworodków, przeinaczone dla ubogich dziewczyn położnic, które to zajęcie pozwoliło jej wciskać się do akuszerek, stawać się ich powiernicą, przyjmować od nich polecenia, być pośredniczką, częstokroć grubo opłacaną; potem w sposób już bardziej bezpośredni urządziła sobie dom szczelnie zamknięty na spółkę z La Couteau, która przywoziła z Normandyi, pośród partyi mamek nieraz wieśniaczki młode, ładne i uprzejme. Ale ponieważ dom ten nie miał jakoś szczęścia, Celestyna zniknęła gdzieś nagle, chroniąc się przed rewizyą policyi wyskoczeniem przez okno. Tu następuje mrok zupełny osiemnastomiesięczny, jak gdyby błąkała się przez ten czas pośród absolutnej nocy. Nakoniec odnajduje się znowu w Rougemont, w swoich stronach, chora, bardzo zbiedzona, chodząca po domach na dzienne zarobki, aby tylko mieć na życie; potem zwolna zdrowsza już, w lepszem położenia, zaopatrzona w urządzenie domowe dzięki protekcyi proboszcza, którego zjednała sobie niezmierną swą pobożnością. I tam to niezawodnie usnuła ona plan powrócenia do Séguinów, będąc dokładnie powiadomioną o wszystkiem, co się tam dzieje przez La Couteau, utrzymującą dotąd stosunki z panią Menoux, właścicielką sklepiku z norymberszczyzną w sąsiedztwie.
Zaraz po zerwaniu z Santerrem, w dniu okropnej rozpaczy, kiedy znów swoim zwyczajem odprawiła naraz całą służbę, Walentyna ujrzała ją zjawiającą się najniespodziewaniej, tak pełną skruchy, żalu, z takiemi wylewami przywiązania, z miną tak poważną, że to wzruszyło byłą jej panią. Kiedy wspomniała dawną swą przewinę, Walentyna omal nie rozpłakała się nad nią i kazała jej poprzysiądz przed Bogiem, że już nigdy nie da się tek złapać; bo też Celestyna teraz chodziła często do spowiedzi i komunii, przyniosła nawet od proboszcza z Rougemont świadectwo głębokiej swej pobożności i moralności przykładnej. Świadectwo to ostatecznie zdecydowało Walentynę, która pojęła, jak cenną pomoc mieć będzie w tej dziewczynie teraz, kiedy coraz większym wstrętem przejmowało ją przebywanie w domu, pełnym kłopotów. Na to właśnie, zdanie na nią rządów domowych liczyła z góry Celestyna. We dwa miesiące później, podtrzymując w Łucyi upodobanie w nadmiernych praktykach religijnych, popchnęła ją ona ostatecznie do klasztoru. Gaston nie pojawiał się już u rodziny, prócz w dni urlopu. Andrea więc sama jedna tylko pozostawała w domu, przeszkadzając swą obecnością marzonemu rabunkowi na wielką skalę. I tym to sposobem garderobiana stała się najczynniejszą popleczniczką małżeństwa panny.
Ambroży zresztą podbił w zupełności Andreę, w tym powszechnym swoim podboju. Od roku już spotykała się z nim u dziadka Du Hordel, zanim temuż przyszła myśl pożenienia ich. Było to duże dziecko, niesłychanie łagodne, istny jasnowłosy baranek, jak ją nazywała matka. Ten piękny młodzian uśmiechnięty, tak serdeczny dla niej stał się odtąd całą jej myślą, nadzieją, w której lubiła szukać ucieczki, kiedy zbyt już dokuczyła jej samotność i opuszczenie. Brat nie bił jej coprawda już teraz, ale odczuwała za to doskonale całą przykrość, wciąż wzrastającą rozbitego rodzinnego ogniska, odczuwała, jaką zgubą grozi jej wszystko to, co wśród jej otoczenia było haniebnego i podejrzanego, chociaż nie miała dokładnej o tem świadomości. To też skoro dziadek, marząc o wybawieniu jej, począł ją badać ostrożnie w kwestyi małżeństwa, dopytywać o Ambrożego, rzuciła mu się na szyję ze łzami wdzięczności i wyznaniem.
Walentyna zrazu okazała pewne ździwienie: syn Fromentów? wszakże oni zabrali im już Chantebled, czyż chcieli jeszcze zabrać im jedną z córek? Potem wszakże, po namyśle nie znalazła żadnego racyonalnego zarzutu wobec ruiny majątkowej, grożącej domowi.
Nie kochała nigdy Andrei, której zarzucała zawsze, że odziedziczyła po swej mamce La Catiche charakter folwarcznego bydlęcia, wyssany z mlekiem. Twierdziła zwykle, że ten baranek tak łagodny i cierpliwy nie był z rodziny Séguinów. Niby to broniąc dziecka, Celestyna podburzała jeszcze matkę przeciw córce, podsuwała jej wciąż pragnienie, by spieszne małżeństwo oswobodziło od tego ciężaru nakoniec jej życie innym oddane namiętnościom.
Du Hordel rozmówiwszy się szczegółowo z Mateuszem, który przystał na plan jego, miał teraz już tylko pozyskać zezwolenie Séguina, zanim rodzice młodzieńca oficyalnie poproszą o rękę panny dla syna. Nie łatwo to jednak było zastać Séguina w odpowiednich warunkach. Tracono całe tygodnie nadaremnie, trzeba było uspakajać Ambrożego, zakochanego teraz bardzo, któremu geniusz jego zaborczy podszepnął znać coś o przyszłam królestwie, jakie to dziecię tak kochające i pełne szczerej prostoty miało mu przynieść w swym fartuszku.
Pewnego dnia Mateusz, przechodząc ulicą d’Autin postanowił tu zajść w celu dowiedzenia się, czy Séguin pojawił się napowrót od czasu niewytłomaczonego zniknięcia, nagłego swego wyjazdu do Włoch, jak sądzono. A ponieważ zastał tu samą tylko Celestynę, sposobność wydała mu się doskonalą do wywiedzenia się czegoś o La Couteau. Pomówiwszy przeto chwilę, zapytał ją, co się dzieje z tą kobietą, ponieważ, jak mówił, jeden z jego przyjaciół poszukuje właśnie dobrej mamki.
— Przychodzi pan w samą porę — odpowiedziała usłużnie garderobiana — bo jak raz dzisiaj La Couteau ma odwieźć dziecko naszej sąsiadki, pani Menoux. Za chwilę wybije czwarta a to właśnie godzina, w której tam być przyrzekła... Wie pan, u pani Menoux, trzeci sklep w pierwszej przecznicy na lewo.
Potem poczęła się usprawiedliwiać, że go tam zaprowadzić nie może.
— Jestem sama w domu. O panu wciąż ani słychu. We środy pani jest zawsze na posiedzeniu Towarzystwa Propagandy a pannę Andreę przed chwilą właśnie zabrał z sobą dziadek na spacer, o ile mi się zdaje.
Mateusz podążył zatem do pani Menoux. Zdaleka już na progu sklepu spostrzegł niciarkę, zeschłą i zmalałą, zda się, pod wpływem wieku, tak, że mając lat czterdzieści chudą była jak podlotek, z twarzą wyszczuplałą, wązką niby ostrze noża. Rzekłbyś, że wypalił ją ogień działalności milczącej; od lat dwudziestu sprzedawała uparcie wciąż nici za dwa sous, lub za trzy sous igieł, nie mogąc dojść przecież do majątku, szczęśliwa tem tylko, że może przynajmniej co miesiąc dodać rezultat skromnego swego zarobku do pensyi męża, aby mu nie zbrakło na drobne przyjemności życia. Reumatyzm, dokuczający mu, niezawodnie znagli go niebawem do porzucenia miejsca w muzeum, cóż wtedy stałoby się z nimi, gdyby obok kilkuset franków emerytury, ona nie prowadziła dalej swego handlu? A przytem dziwnie nie mieli szczęścia: przyszła naprzód śmierć pierwszego dziecka, potem spóźnione urodzenie się drugiego, powitanego bezwątpienia namiętną radością, ale niemniej przeto stanowiącego dla ich bark ciężar wielki teraz zwłaszcza, kiedy musieli postanowić, że je wezmą do siebie. Tak zastał ją Mateusz, wzruszoną bardzo oczekiwaniem, na progu sklepiku, z okiem wlepionem w dal ulicy.
— To Celestyna pana tu przysyła... Nie, La Couteau nie przybyła jeszcze. Ale dziwi mnie to, spodziewam się jej lada chwilę... Może pan zechcesz wejść i usiąść.
Wymówił się widząc, że jedyne krzesło tamowało i tak przejście w wązkim pasku miejsca przed sklepową ladą, gdzie zaledwie mieściły się stojące już trzy klientki. Po za oszklonem przepierzeniem widać było w głębi pokoik ciemny, gdzie mieszkało małżeństwo, będący równocześnie kuchnią, jadalnią i sypialnią, który zapożyczał nieco powietrza tylko z wilgotnego podwórka, podobnego raczej do otworu ścieków.
— Jak pan widzi, nie mamy wcale miejsca do zbytku. Ale płacimy tu komornego tylko osiemset franków a za tę cenę gdzież znaleźlibyśmy sklep inny? Nie licząc już, że przez lat dwadzieścia wyrobiłam sobie w tej dzielnicy trochę stałej klienteli... O! ja się tam nie skarżę, nie jestem gruba, dla mnie zawsze dość tu jest jeszcze przestrzeni. A mąż znów siedzi tu tylko wieczorem; wtedy siada tam w fotelu i pali sobie fajkę, to też nie czuć zbyt tej ciasnoty. Dogadzam mu o ile mogę a on znów jest tak rozsądny, że nie żąda więcej... Ale z dzieckiem to będzie nam niemożliwe.
Wspomnienie pierwszego chłopca, małego Piotrusia łzami napełniło teraz jej oczy.
— Patrz pan! już minęło od tego czasu lat dziesięć. Widzę jeszcze La Couteau, jak mi przyprowadza malca, tak samo jak za chwilę przyniesie mi tego drugiego. Tyle mi opowiadano o zdrowem powietrzu w Rougemont, o hygienicznym trybie życia i rumianych policzkach mego chłopca, że pozostawiłam go tam do lat pięciu, martwiąc się swoją drogą tem, że nie mam tu dla niego miejsca. Ileż to podarków wyłudziła odemnie mamka, ileż ja wydałam na to pieniędzy, mój Boże! nie możesz pan sobie wyobrazić tego, prawdziwa to była dla nas ruina. A potem nagle zaledwie miałam czas sprowadzić go do siebie, oddano mi dziecko tak wychudłe, tak blade, tak słabe, jak gdyby nigdy w życiu nie jadło kawałka zdrowego chleba. We dwa miesiące później umierało na mojem ręku... Ojciec odchorował to, panie, a gdyby nie to, żeśmy przywiązani byli do siebie oboje, zdaje mi się, że poszlibyśmy chyba rzucić się do wody.
Powróciła zgorączkowana, z oczyma z łez jeszcze nie otartemi na próg sklepu, rzucając ztamtąd znów wyczekujące namiętnie spojrzenie w głąb ulicy. Nie dojrzała nic jeszcze i zaczęła mówić dalej:
— Pojmiesz pan więc, jakiego doznaliśmy wzruszenia, kiedy przed dwoma laty urodziłam znów chłopca, choć już minęło mi lat trzydzieści siedem. Szaleliśmy formalnie z radości, jak młode małżeństwo. Ale ileż, to z drugiej strony kłopotów, ile troski Trzeba je było również odesłać na mamki, skoro niepodobieństwem dla nas było zatrzymać je przy sobie. A choć poprzysięgaliśmy sobie, że go nie oddamy do Rougemont, w końcu przyszliśmy do przekonania, że przynajmniej znamy już tę miejscowość, że nie będzie mu tam gorzej jak gdzieindziej; tylko oddałam je teraz do La Vimeux, nie chcąc już słyszeć o Loiseau, która mi przywiozła mego Piotrusia w tak okropnym stanie. I na ten raz też, kiedy chłopiec skończył dwa lata, nie słuchałam już żadnych przyrzeczeń, żadnych obietnic świetnych, zażądałam koniecznie, aby mi go przywieziono, ani już myśląc o tem gdzie go pomieszczę... Czekam teraz już od godziny i drżę cała, tak się wciąż obawiam jakiejś katastrofy.
Nie mogła już usiedzieć w sklepie, wciąż stała u drzwi, wyciągnąwszy szyję, z oczyma wlepionemi tam, w skręt ulicy. Nagle krzyknęła z głębi piersi:
— Ach! wreszcie idą!
Bez pośpiechu, z miną nadąsaną, zmęczona, zasapana, weszła La Couteau, złożyła uśpione dziecko na ręku pani Menoux i rzekła:
— Zaręczam, że pani Jurek waży sporo. O tym nie powiesz pani, że ci go oddają chudego jak szkielet.
Cała drżąca, z uginającemi się pod nią ze zbytku radości nogami, matka musiała aż usiąść, zatrzymawszy dziecko na kolanach, całując je, badając coprędzej, czy zdrowe jest, czy żyć będzie.
Miało ono twarz szeroką, cokolwiek bladą, zdawało się tłuste, jakby nabrzękłe. Ale skoro je odwinęła rękoma, drżącemi z niepokoju, uznała, że rączki i nóżki ma drobne a brzuch wielki.
— Brzuszek ma bardzo duży — szepnęła, nie śmiejąc się już i spochmurniała pod wpływem nowej obawy.
— Skarżże się pani jeszcze! — wrzeszczała La Couteau. Tamto było za chude, to znów za tłuste... Te matki nigdy nie będą zadowolone.
Od pierwszego rzutu oka, Mateusz poznał jedno z tych dzieci, żywionych papką, opychanych przez oszczędność chlebem i wodą, ofiar skazanych na wszelkie cierpienia żołądkowe w najwcześniejszem dzieciństwie. I wobec tej nieszczęsnej istoty, straszliwe Rougemont, z całą swą grozą codziennej rzezi niewiniątek stanęło przed jego pamiącią takiem, jakie malowano mu je niegdyś w opowiadaniach. Tam wszakże była owa Loiseau, tak brudna i wstrętna, że niemowlęta gniły u niej na gnojowisku; była owa La Vimeux, nie kupująca nigdy ani kropli mleka, zbierająca wszystkie skórki chleba z całej wsi, robiąca gałki z otrębów dla swych wychowańców, jak dla wieprzy; była tam owa Gavette, wiecznie zajęta w polu, powierzająca wzięte na wychowanie dzieci staraniom starego paralityka, który czasami upuszczał je w ogień; była La Cauchois, która uważała za dostateczne przywiązywać je do kołysek, nie trzymając nikogo, coby ich doglądał, pozostawiając je w towarzystwie kur, których cała gromada uzuchwalona wpadała i wydziobywała im oczy, zjadane przez muchy.
I całe epidemie przechodziły tędy, morderstwa były masowe, otwierano drzwi na oścież, aby śmierć miała wygodniejszy dostęp do tych szeregów kołysek, byle conajprędzej znów zrobić miejsce dla nowo sprowadzonych z Paryża pakunków. Nie wszystkie jednak umierały widocznie, kiedy ot ten przynajmniej powracał. Jeśli wszakże zwracano je żywe, większość przynosiła już z sobą zarodki śmierci z tamtąd i ta większość szła na całopalną ofiarę, składaną potwornemu bożyszczu społecznego egoizmu.
— Ustałam już zupełnie, siadam — podjęła La Couteau, rozsiadając się wygodnie na ważkiej ławeczce za kantorem. — Ach! co to za psie rzemiosło! I powiedzieć to, że zawsze jeszcze bywamy źle przyjęte, jak gdybyśmy były bez serca, zbrodniarkami jakiemiś, złodziejkami!
I ona wyschła także od czasu jak ją oglądał po raz ostatni, z twarzą opaloną jakby wygarbowaną i zaostrzoną niby dziób ptaka. Ale zachowała dawne żywe oczy, dawne kłujące, okrutne spojrzenie. Widocznie nie dochodziła do majątku dość szybko, bo wciąż dalej jeszcze podnosiła lamenty, skarżąc się na swe rzemiosło, na wzrastające coraz bardziej skąpstwo rodziców, na wymagania administracyi, na wojnę wypowiadaną ze wszech stron stręczycielkom mamek. To dziś przepadłe rzemiosło, chyba już Bóg ją opuścił, kiedy dziś, mając lat czterdzieści pięć, musi wciąż jeszcze niem się zajmować, bo nie zdołała dotąd nic sobie zaoszczędzić na starość.
— Do grobu mnie to doprowadzi, zdechnę z tego i do końca mieć będę zawsze tylko: mało pieniędzy a dużo wymyślań. Co to za niewdzięczność zawsze! Ot przynoszę pani teraz ślicznie wyglądające dziecko a pani wcale nie jesteś zadowolona... Doprawdy, może człowieka odejść ochota od czynienia dobrze drugiemu!
Być może, że skargi jej obliczone były tylko na wyłudzenie z niciarki o ile możności jak najznaczniejszego podarku. Myśl ta przeraziła nieszczęsną ofiarę wyzysku. Dziecko, rozbudzone teraz poczęło płakać mocno. Podano mu nieco mleka ciepłego. A skoro uregulowano rachunki, rajfurka złagodniała zaraz, widząc, że dla niej pozostanie jeszcze z dziesięć franków za fatygę.
Potem, kiedy już miała się pożegnać, pani Menoux rzekła, ukazując jej Mateusza.
— Ten pan czekał tu, ma do was interes.
La Couteau wybornie poznawała owego pana, jakkolwiek nie widziała go już przez lata całe. Ale nie zwróciła się nawet w jego stronę, wiedziała, że wplątany był w zbyt wiele rzeczy, aby wobec niego nie zachować absolutnej dyskrecyi, tak korzystnej dla własnych jej interesów. To też poprzestała na powiedzeniu:
— Jeśli pan zechce powiedzieć mi o co chodzi, jestem na jego usługi.
— Pójdę z wami — odpowiedział Mateusz — Pomówimy przez drogę.
— Doskonale, to mi bardzo na rękę, bo rzeczywiście bardzo mi śpieszno, mam dziś dużo interesów.
Wyszedłszy, postanowił postępować z nią całkiem otwarcie. Najlepiej było powiedzieć jej wprost czego od niej żąda a potem zapłacić jej za milczenie. Od pierwszych słów zaraz, zrozumiała wszystko. Przypomniała sobie doskonale dziecko Noriny, jakkolwiek nosiła je tuzinami do podrzutków; ale okoliczności niezwykłe, rozmowa ówczesna, jazda fiakrem, wszystko to pozostało w jej pamięci. Zresztą w pięć dni później zobaczyła znów to dziecko w Rougemont, przypominała sobie nawet, że przyjaciółka jej, infirmerka przyjechała umieścić je u matki Loiseau. Tylko nie obchodziło ją ono później już, sądziła, że umarło, jak umiera tyle innych. A kiedy posłyszała, że wspomniał wioskę Saint Pierre, stelmacha Montoir, tego Aleksandra-Honoryusza, dziś piętnastoletniego, który tam miał być uczniem, zdała się mocno zdziwioną.
— O! panie, pan się mylisz. Znam doskonale Montoira w Saint-Pierre. Rzeczywiście jest tam u niego dziecko z Domu podrzutków, w tym samym wieku jak pan powiadasz. Ale to dziecko wychowane u matki Cauchois; jest to wysoki, rudy chłopak, na imię mu Ryszard a przyniesiono go do nas na kilka dni przed tamtem dzieckiem. Wiedziałam nawet kto była jego matka a nawet patrz pani i pan ją znałeś: to ta angielka, ta Amy, co to była u pani Bourdieu wówczas, stała jej klientka, która tam przybywała trzykrotnie podobno, jak mi opowiadano... Ten rudzielec z pewnością nie jest dzieckiem pańskiej Noriny, bo pamiętam dobrze, że Aleksander Honoryusz był brunetem.
— W takim razie — odrzekł Mateusz — widocznie u kołodzieja jest dwóch uczniów. Moje informacye są dokładne, mam je bowiem z oficyalnego źródła.
La Couteau, stropiona, gestem wyraziła nieświadomość i ustąpiła nie sprzeczając się już dłużej.
— Bardzo to możliwe, że u Montoira jest dwóch uczniów. Warsztat i dom jest dość obszerny a ponieważ od kilku miesięcy nie byłam w Saint Pierre, nie mogę twierdzić nic na pewno... Wreszcie, czego pan żądasz odemnie? Jasno wyłożył jej misyę, jaką jej chciał poruczyć. Zbierze co do dziecka wszelkie wiadomości, jak najdokładniejsze: o stanie jego zdrowia, o jego charakterze, postępowaniu, dowie się czy nauczyciel zawsze był z niego zadowolony, czy majster również był z niego kontent, jednem słowem trzeba kompletne przeprowadzić śledztwo. Przedewszystkiem należało jej prowadzić to wszystko w taki sposób, aby się nikt tego nie domyślił, ani chłopiec, ani ludzie otaczający go. Tajemnica absolutna.
— Wszystko to bardzo łatwe, panie. Pojmuję doskonale o co chodzi, możesz mi pan zaufać... Potrzeba na to cokolwiek czasu; najlepiej będzie, abym osobiście zawiadomiła pana o rezultacie moich poszukiwań, za dwa tygodnie, kiedy tu powtórnie, jak zwykle, przyjadę do Paryża...
I jeśli pan zechcesz, zastaniesz mnie od dziś za dwa tygodnie o drugiej w biurze kantoru Broquette, przy ulicy Roquépine. Jestem tam jak u siebie a tam — to grób.
W kilka dni później, kiedy Mateusz był w fabryce z synem swym Błażejem, spostrzegła go Konstancja, przyzwała do siebie i przyparła tak pytaniami, że musiał jej zdać sprawę z wszystkiego, co zrobił, jak daleko zaszło prowadzone przezeń śledztwo. Potem, skoro się dowiedziała o schadzce, umówionej z La Couteau, na środę przyszłego tygodnia, rzekła stanowczym swym głosem:
— Przyjdź po mnie, kuzynie, chciałabym sama rozpytać tę kobietę... Potrzebna mi jest koniecznie pewność.
Na ulicy Roquépine kantor Broquettów po latach piętnastu pozostał zupełnie takim samym, z tą jedynie różnicą, że zmarłą panią Broquette zastąpiła w nim jej córka Herminia. Z początku bardzo dawał się czuć ubytek nagły tej jasnowłosej damy, tak pełnej godności, nadającej powagę i będącej poniekąd szyldem zdobiącym, oraz rękojmią moralności i solidności instytucyi. Ale okazało się, że i Herminia, cała napchana powieściami długa jak tyka, bezkrwista, przechadzająca się z miną zwiędłej dziewiczości pośród tych rozlewających się strumieni mleka, umiała reprezentować dystyngowanie zakład, co schlebiało klienteli. Acz przeszła już trzydziestkę, nie wyszła zamąż, wolna od wszelkich pragnień i żądz, rzekłbyś zniechęcona do małżeństwa widokiem wszystkich tych dziewcząt z nabrzmiałą piersią, z krzyczącemi niemowlętami na ręku. W gruncie rzeczy, po cichu, ojciec jej pan Broquette, mimo sześćdziesięciu pięciu lat minionych pozostał duszą wszechpotężną i wiecznie czynną całego zakładu; on to był tu wcieleniem policyi wewnętrznej, on dawał instrukcye nowym mamkom, jakby rekrutom, wszędzie wsadzał swój nos i dokładał ręki, pędząc w wieczystym galopie po wszystkich trzech piętrach podejrzanego swego meblowanego hotelu.
La Couteau oczekiwała Mateusza w przedsionku. Spostrzegłszy Konstancję, której ani znała, ani widziała nigdy, zadziwiła się mocno. Kimże była ta pani, co ona miała z całą tą sprawą wspólnego? Natychmiast jednak przygasiła płomień żywej ciekawości, co zabłysł w jej oczach. Ponieważ zaś Herminia z niedbałą dystynkcją zajmowała biuro, gdzie przedstawiała cały szereg mamek dwu panom, stręczycielka poprosiła swych gości do refektarza, pustego w tej chwili i zatrutego wyziewami przypalonego tłuszczu.
— Wybaczcie mi państwo, ale nigdzie w tej chwili niema wolnego kąta. Cały dom jest pełen.
Potem przenikliwem spojrzeniem kolejno badała, to Mateusza, to Konstancję; wolała, żeby ją pytano, skoro znajduje się tu nowa jakaś osoba.
— Możecie mówić całkiem swobodnie... Czy dowiadywaliście się o to wszystko, co wam poleciłem?
— Oczywiście, panie. Wszystko zrobione jest zrobione dobrze, jak mi się zdaje.
— A więc proszę powiedzcie nam o wyniku poszukiwań... Powtarzam, że możecie swobodnie mówić wobec tej pani.
— O! panie, niewiele ja tam mam do powiedzenia... Miał pan słuszność: u Montoira, kołodzieja w Saint-Pierre było istotnie dwóch uczniów a jednym z nich w samej rzeczy był Aleksander-Honoryusz, dziecko tej ładnej blondynki, to samo, które oddawaliśmy razem z panem do podrzutków. Był tam zaledwie od dwóch miesięcy, spróbowawszy przedtem już trzech czy czterech rzemiosł, czem da się wytłomaczyć moja nieświadomość. Tylko że, tak samo jak nie mógł wysiedzieć nigdzie i ztąd drapnął przed trzema tygodniami.
Konstancya przerwała jej, nie mogąc powstrzymać okrzyku, zaniepokojona.
— Jakto, drapnął?
— Tak pani. Chcę przez to powiedzieć, że uciekł i tym razem nawet można być pewnym, że na dobre opuścił te strony, bo zniknął, zabrawszy trzysta franków Montoirowi, swemu majstrowi.
Cienki jej suchy głosik dźwięczał jak cięcie siekiery. Jakkolwiek nie mogła pojąć nagłej bladości i rozpacznego wzruszenia damy, zdawało się, że opowiadanie tego faktu sprawia jej radość jakąś okrutną.
— Czy pewni jesteście, że te wiadomości są prawdziwe? — podjęła Konstancya — która nie mogła się pogodzić z tą myślą. Może to tylko plotki.
— Plotki, proszę pani, o nie! skoro ja zobowiązałam się zająć jakąś sprawą, zabieram się do niej na seryo... Widziałam żandarmów. Przeszukiwali całą okolicę i to już rzecz pewna, że Aleksander Honoryusz nie pozostawił nikomu swego adresu, odjeżdżając z trzystoma frankami.
Dotąd jeszcze ucieka. Że tak jest, za to, proszę pani, dam sobie uciąć rękę.
Dla Konstancyi był to cios nowy; to dziecko, które wyobrażała sobie, że już odnalazła, dziecko o którem marzyła, na którem opierała tyle projektów odwetu niewyznanych dotąd, nie dających wyznać się jeszcze, nagle wymyka się jej i ginie gdzieś w jakimś podejrzanym mroku. Przejęło ją to, wzburzyło jako dziwna losu zaciekłość, nowa porażka, nie dająca się naprawić. I teraz ona już sama poczęła rozpytywać dalej.
— Widzieliście się tylko z żandarmami a polecono wam wybadać wszystkich.
— Tak też i zrobiłam, proszę pani. Widziałam się z nauczycielem, rozmawiałam z innymi majstrami, u których terminował ten chłopiec. Wszyscy powiedzieli mi, że on niewiele wart, nauczyciel przypomina sobie, że to kłamca i brutal. A teraz jeszcze na dobitkę pokazało się, że i złodziej... Ja, proszę pani, nie mogę przecież mówić nic innego, skoro państwu chodziło o dowiedzenie się prawdy.
Obstawała wciąż przy swojem, widząc, jaką tem sprawia przykrość tej pani. A szczególnej ona doznawała boleści, każdy z takich zarzutów był dla niej ciosem w samo serce, jak gdyby dziecko jej męża, odkąd sama była już bezpłodną, stało się potrosze własnem jej ciałem!
Wreszcie znagliła do milczenia stręczycielkę.
— Dziękuję. Dziecka tego niema już w Rougemont, to wszystko, czego chcieliśmy się dowiedzieć!
Wówczas La Couteau zwróciła się do Mateusza, czując się w obowiązku oddania mu czegoś za jego pieniądze.
— Wdałam się także w rozmowę z tym drugim uczniem, synem angielki, Ryszardem, przypomina pan sobie, tym dużym wyrostkiem rudym, o którym panu już mówiłam. Otóż to jeden jeszcze, za którego nie dałabym i trzech groszy. Ale i on nic nie wie dokąd zemknął jego towarzysz... Żandarmi przypuszczali, że Aleksander jest w Paryżu.
Z kolei Mateusz podziękował jej, wsunął jej w rękę banknot pięćdziesięciofrankowy, co sprawiło, że umilkła, uśmiechnęła się rozkosznie, stała się obleśną i dyskretną jak grób, wedle ulubionego jej wyrażenia. A ponieważ weszły właśnie trzy mamki, z kuchni zaś rozlegał się głos pana Broquette, myjącego zajadle szczotką ręce czwartej, aby jej wykazać, jak to się pozbywać należy rodzimego gnoju, Konstancya coprędzej podążyła za swym towarzyszem, przejęta głębokiem obrzydzeniem.
Na trotuarze jednak zatrzymała się, nie zaraz wsiadła do powozu, zamyślona, przejęta na nowo ostatniem słowem, które z sobą unosiła.
— Słyszałeś, to nieszczęsne dziecko może jest w Paryżu.
— Bardzo to być może, wszyscy przychodzą osiąść na tej mieliźnie.
Umilkła znowu, zdawała się zastanawiać, wahać, wreszcie zdecydowała się a głos drżał jej cokolwiek.
— A matka jego, kuzynie, czy wiesz gdzie mieszka. Wszakże mówiłeś mi, żeś się nią przez jakiś czas zajmował?
— Rzeczywiście.
— A więc słuchaj... A przedewszystkiem nie dziw się, mój drogi, raczej żałuj mnie, bo doprawdy cierpię bardzo... Znowu opanowała mnie myśl jedna, wyobrażam sobie, że skoro to dziecko jest w Paryżu, mogło odnaleść tu matkę swoją i kto wie czy nie jest teraz u niej lub przynajmniej czy ona nie wie o miejscu jego pobytu... Nie, nie, nie mów mi, że to niemożliwe. Możliwe jest wszystko.
Zdziwiony, wzruszony dziwnemi urojeniami tej kobiety, tak spokojnej zazwyczaj, nie chciał narażać ją na większe jeszcze wzburzenie i przyrzekł, że pójdzie się dowiedzieć. Ale ona nie wsiadała wciąż jeszcze do powozu, stała utkwiwwszy nieruchome spojrzenie w kamieniach trotuaru. A kiedy podniosła oczy, była w nich taka pokorna, jakaś prośba, takie głębokie zakłopotanie.
— Wiesz, kuzynie, co powinnibyśmy zrobić teraz?.. Przebacz mi. Jest to przysługa, której ci nigdy nie zapomnę. Czuję, że uspokoiłabym się zupełnie, gdybym się zaraz dowiedzieć mogła... Słuchaj! pojedziem natychmiast do tej dziewczyny. O! nie, ja tam nie wejdę! Sam pójdziesz na górę a ja czekać będę na ciebie w powozie, na rogu ulicy... I może przecież dowiesz się czego.
Było to szaleństwem. Zrazu czuł potrzebę wyperswadowania jej tego. Potem, skoro spojrzał na nią, wydała mu się tak nieszczęśliwą, tak nędzną w tem swojem opuszczeniu, tak zbolałą z tej niewyznawanej męczarni, że przystał bez słowa protestu, przyzwalając gestem litościwego współczucia.
I uniósł ich w dal powóz.
Wielki pokój, w którym Norina i Cecylia zagospodarowały się wspólnie, leżał w Grenelle, przy końcu ulicy de la Fédération, w pobliżu Pól Marsowych. Mieszkały tu od sześciu lat blisko, z początku przeszedłszy przez wiele kłopotów i biedy. Ale dziecko, które zamierzyły wyżywić i ocalić, ocaliło je obie. Uczucie macierzyńskie, drzemiące w Norinie, zbudziło się namiętnie dla drobnej tej istotki, odkąd wzięła je do piersi; poczuła, że to ciało jej ciała, poczęła czuwać nad niem i pieścić; i dziwnie było patrzeć, jak Cecylia pośród rozpaczy dziewictwa skazanego na wieczną bezpłodność, przyjęła również za swoje to dziecko, za własne je już uważając. Ztąd dziecię miało dwie matki, wyłącznie niem zajęte.
Jeżeli Norinę w pierwszych miesiącach odstręczało częstokroć spędzanie całych dni na klejeniu pudełek, jeśli nawet nachodziły ją chwilami myśli ucieczki, zawsze w końcu jednak powstrzymało ją tych dwoje wątłych rączyn, obejmujących jej szyję. Teraz uspokoiła się już; stała rozsądną, pracowitą, zręczną w tych lekkich robotach kartonażowych, których ją nauczyła Cecylia. I trzeba je było widzieć obie, serdecznie z sobą zjednoczone, bardzo wesołe zawsze, obywające się bez mężczyzn, żyjące jak w klasztorze, siedzące po całych dniach po obu stronach stolika, z ukochanem dzieckiem między sobą, z tem dzieckiem, które było jedyną racyą ich bytu, pracy i szczęścia.
Obie siostry pozyskały sobie jedną tylko życzliwą przyjaciółkę i protektorkę, panią Angelin. Ta ostatnia właśnie, jako delegatka dobroczynności publicznej, otrzymała do kontroli jedną z dzielnic przedmieścia Grenelle i na jej liście wśród obdarzonych zasiłkami figurowała Norina, między innemi oddana jej inspekcyi. Przejęta serdeczną życzliwością dlatego zgodnego gospodarstwa dwu matek, jak je nazywała, dołożyła ona starań wszelkich, aby, przez lat trzy utrzymać wsparcie miesięcznie trzydziestu franków, przyznane dla dziecka. Potem, kiedy toż doszło do lat trzech, otrzymała dlań wsparcie szkolne, nie licząc bezustannych podarków, jakie im przynosiła w rzeczach, bieliźnie, nawet pieniądzach, miewała zawsze bowiem sumy znaczne nawet, które oddawały do jej rozporządzenia osoby litościwe, po za obrębem administracyi dobroczynności publicznej; sumy takie rozdzielała ona między matki najbardziej zasługujące na wsparcie. I dotąd jeszcze zachodziła tu czasami, lubiła spędzać jaką godzinkę w tym zakątku cichej pracy, rozweselonym śmiechem i figlami dziecka. Tutaj uciekała od świata i mniej czuła nawet własny brak macierzyństwa. Norina też całowała jej ręce i powtarzała, że gdyby nie ona, gospodarstwo dwu matek nie mogłoby istnieć.
Skoro wszedł Mateusz, powitały go okrzyki radości. I to był ich przyjaciel, zbawca; on to wynajęciem i umeblowaniem tego pokoju położył podwaliny do ich gospodarstwa. Spory ten pokój czysty był, starannie, zalotnie nawet urządzony i utrzymany, o białych firankach u dwu szerokich okien, które nadawały mu wygląd wesoły, kędy wpadały złote smugi światła słonecznego o zachodzie. Norina i Cecylia pracowały u stolika, wycinając i zlepiając pudełka; chłopczyk nawet, powróciwszy właśnie ze szkoły, usadowiony na wysokiem krzesełku między niemi, poważnie wycinał coś nożyczkami, przekonany, że pomaga im w robocie.
— Ach! to pan, ach! jaki pan dobry, że przyszedł nas odwiedzić! Piąty już dzień jak nikt nie przyszedł do nas. Nie skarżymy się na to bynajmniej. Tak jesteśmy tu szczęśliwe same!... Irina, odkąd wyszła za mąż za urzędnika, gardzi nami. Eufrazya nie może już schodzić ze schodów. Wiktor mieszka gdzieś strasznie daleko z żoną. A co do tego nicponia Alfreda, ten nie zachodzi tu nigdy w innym celu, jak po to chyba, aby przepatrzyć, czy tu ukraść nie ma czego... Mama była przed pięciu dniami, żeby nam opowiedzieć, że poprzedniego dnia ojciec omało nie został zabity w fabryce. Biedna mama! tak wyczerpana jest i znużona życiem, że niezadługo trudno jej będzie stawiać nawet nogi.
Kiedy mówiły tak obie naraz, przerywając sobie wzajem słowa, kończąc jedna za drugą rozpoczęte zdania, Mateusz przyglądał się Norinie, której pośród tego życia regularnego i spokojnego powróciła w trzydziestu sześciu latach świeżość uspokojona, pełnia dojrzałości wspaniałego owocu, ozłoconego słońcem. I Cecylia nawet, choć tak szczupła, co pozostała niedojrzałą dziewczynką na zawsze, nabrała siły, przytyła cokolwiek nawet pod wpływem energicznej, czynnej miłości w tem wątłem ciele dziecięcem.
Ta ostatnia nagle krzyknęła z prawdziwym przestrachem.
— Ależ on się skaleczył, nieszczęśliwy!
I wyrwała nożyczki z rąk malca, który z kroplą krwi na końca paluszka śmiał się serdecznie.
— Ach, mój Boże! — szepnęła Norina blednąc — myślałam, że sobie przebił rękę.
Przez chwilę Mateusz zadawał sobie pytanie, czy koniecznie potrzebnem jest spełnić aż do końca powierzoną mu niemiłą misyę. Potem uznał, że dobrze może będzie uprzedzić młodą kobietę, która tak była spokojną pośród życia pracy, jakie w końcu zdołała sobie urządzić. I przystąpił ostrożnie do przedmiotu, po trochu tylko odkrywając przed nią prawdę. Doszedł jednakowoż do tego, że przypomniawszy jej urodzenie Aleksandra-Honoryusza, musiał już powiedzieć jej, że dziecko to żyje.
Popatrzała na niego, wzburzona.
— Żyje, żyje!... Dlaczego mi pan to mówisz? Tak byłam spokojna nic o nim nie wiedząc!
— Bez wątpienia, ale lepiej jest abyś się dowiedziała. Zapewniono mnie nawet, że chłopiec prawdopodobnie jest w Paryżu i zadawałem sobie pytanie, czy nie odszukał czasem matki, czy nie był tu może.
Wtedy już zaniepokoiła się na dobre.
— Jakto! miał przyjść do mnie!... Nie, nikt tu nie przychodził... A pan myśli, że mógłby przyjść? Ależ ja tego nie chcę! ależ jabym straciła głowę! Duży piętnastoletni chłopak miałby mi spaść na kark; ja go nie znam, ja go nie kocham!.. Och! nie, och! nie; nie dopuść pan do tego, ja go nie chcę widzieć, nie chcę!
I zalała się łzami, namiętnym ruchem pochwyciła malca, siedzącego obok niej i przycisnęła go do piersi, jakby chciała go obronić przed tym drugim, nieznanym, obcym jej, którego zmartwychwstanie mogło temu odkraść część jego miejsca.
— Nie! nie! ja mam jedno tylko dziecko, jedno tylko kocham, nie chcę drugiego, nigdy, nigdy!
Bardzo wzruszona podniosła się Cecylia, chcąc z kolei wypowiedzieć swoje zdanie. Jeśli przyjdzie jednak, jakże wyrzucić go za drzwi? I ona także opłakiwała już ich dotychczasowe szczęście, mimo całej litości nad opuszczonym. Mateusz musiał je upewniać, że podobne odwiedziny zdają mu się czemś nieprawdopodobanem zupełnie. Nie opowiadając im całej istotnej historyi, wspomniał tylko o zniknięciu tego chłopca, Tłómaczył, że nie zna on nazwiska nawet swej matki. A kiedy wreszcie je opuścił, obie siostry kleiły znów dalej pudełka, uspokojone, śmiejąc się do malca, któremu oddały nożyczki, żeby mógł sobie dalej wycinać lalki.
Na dole, na rogu ulicy, Konstancya w śmiertelnej niecierpliwości wyciągała wciąż głowę przez szybę powozu, zdala śledząc bramę domu.
— I cóż? — spytała drżąca, skoro tylko Mateusz stanął przy niej.
— A cóż! matka nic nie wie, nie widziała nikogo, to było z góry pewnem.
Pochyliła się, zgięła, jak gdyby straszny jakiś ciężar spadał jej na barki a twarz jej pobladła i zmieniła się nagle.
— To było pewne, masz racyę. Ale człowiek zawsze ma nadzieję.
I z gestem zniechęcenia, dodała:
— Teraz to już wszystko skończone, wszystko łamie się i rozbryzguje w moich rękach, ostatnie marzenie moje upada.
Mateusz, który uścisnął jej rękę, czekał, aby wymieniła adres, dokąd jechać zamierza, chcąc go powtórzyć stangretowi. Ale pozostała roztargniona, milcząca, zdawało się, że nie wie sama dokąd ma się udać. Potem, kiedy pytała czy nie chce, aby go gdzie podwiozła powiedział, że wstąpić musi do Séguinów. I zapewne przez obawę, że teraz mogłaby zaraz pozostać samą, zdecydowała się złożyć wizytę Walentynie, przypomniawszy sobie, że jej już nie widziała oddawna:
— Siadaj, kuzynie, pojedziemy razem na Avenue d’Antin.
Powóz potoczył się, głucha zaległa cisza, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Dopiero kiedy przybyli na miejsce, wyrzekła jeszcze z goryczą:
— Zaniesiesz memu mężowi pomyślną nowinę, zawiadomisz go, że chłopiec zniknął. Ach! jakaż to dla niego będzie ulga!
Idąc do Séguinów, Mateusz spodziewał się, że zastanie zgromadzoną całą rodzinę. Przed tygodniem powrócił był właśnie Séguin, nie wiedziano zkąd, prośba oficyalna o rękę Andrei mogła przeto być mu przedłożoną i przyjął ją bardzo mile, na skutek rozmowy poprzedniej z panem Du Hordel. Natychmiast nawet oznaczono termin ślubu, odraczając go nieco, opóźniwszy aż do maja, ponieważ w tym samym okresie Fromentowie mieli wydać także za mąż najstarszą swą córkę Różę; tak ładnie będzie: dwa małżeństwa obchodzić jednego dnia w Chatebled.
I od tej chwili, Ambroży, uznany już za narzeczonego, uradowany, mógł przychodzić co wieczór około piątej, starać się urzędowo. Dlatego to Mateusz liczył na to, że go tam zastanie wraz z całą rodziną.
Kiedy jednak Konstancya spytała o Walentynę, lokaj zawiadomił ją, że pani wyszła. Skoro zaś Mateusz spytał z kolei o Séguina, tenże lokaj odpowiedział, że pana również niema w domu. Na górze była tylko panna Andrea z narzeczonym. Oboje zatem weszli na górę.
— Jakto! pozostawiają was samych zupełnie? — zawołał Mateusz, zastawszy ich siedzących obok siebie na małej kanapce, w głębi obszernej sali pierwszego piętra.
— Ależ tak, jesteśmy sami w całym domu — zawołała Andrea z wesołym śmiechem. — Bardzośmy z tego zadowoleni.
Zachwycający byli oboje, tak przyciśnięci do siebie wzajem: ona tak subtelnie ładna, tak delikatna, on promienny urokiem silnego mężczyzny, pełen zwycięzkiego, podbijającego powabu. Ujęli się żartobliwie pod ręce, siedząc jak gdyby zamierzali, jeśli powstaną, przedsięwziąć tak ręka w rękę razem podróż daleką.
— Celestyna przynajmniej jest w domu?
— Nie i Celestyny nawet niema! Zniknęła gdzieś, nie wiemy nawet gdzie się podziała.
I rozległy się śmiechy wesela i zadowolenia, niby ptaków wolnych i świergotliwych, pozostawionych samych sobie wśród samotni lasu.
— Ale wreszcie co tu robicie całkiem sami?
— O! nie nudzimy się wcale, tyle mamy do roboty! Naprzód gawędzimy. Potem przyglądamy się sobie. A to trwa długo, na to nigdy nie stanie czasu!
Konstancya zachwycała się nimi, choć jej się krwawiło serce. Ach! tyle tutaj wdzięku, tyle zdrowia i tyle nadziei. Kiedy u niej w tym czasie wicher bezpłodności wypalił wszystko, wszystko w niwecz obrócił, czyliż ta rasa Fromentów wciąż rozmnażać się będzie, wciąż urastać? Boć to podbój nowy tych dwoje dzieciaków, którym pozostawiano zupełną swobodę kochania się, opuszczając tak samych w tym pałacu zbytkownym i wspaniałym, którego jutro już będą panami.
— Podobno i najstarszą córkę twoją, kuzynie, wydajesz także za mąż? — spytała.
— Tak, Różę — odpowiedział Mateusz wesoło. — W maju odbędzie się ta wielka uroczystość w Chantebled! Musicie na nią przybyć wszyscy.
Tak, to była owa potęga liczby, zwycięztwo życia: Chantebled zdobyte na Seguinach, ich pałac, który w przyszłości miał zagarnąć Ambroży, fabryka nawet w połowie już ujęta w ręce Błażeja.
— Przybędziemy — rzekła drżąca — oby wam dalej tak się wiodło, tego wam życzę!




III.

Róża, rozradowana tem podwójnem weselem, które miało być poniekąd poświęceniem rozgłośnem posiadłości Chantebled, powzięła myśl zgromadzenia całej rodziny w pewną niedzielę, na dziesięć dni przed terminem ślubu. Od samego rana uda się z swym narzeczonym, w towarzystwie całej rodziny na dworzec kolei w Janville po drogą parę, Ambrożego i Andreę, których przywiozą następnie w tryumfie na folwark, na śniadanie. Będzie to, jak tłomaczyła z wesołym śmiechem repetycya przyszłej uroczystości: porozumieją się, ułożą razem program dnia weselnego. I była tak szczęśliwa z tego pomysłu i tyle spodziewała się uciechy z tej pierwszej uroczystości, że Mateusz i Maryanna, którzy ją uwielbiali oboje, zgodzili się na ten jej plan chętnie.
Owo małżeństwo Róży dopełniało szczęścia domu, niby wykwit długiej pomyślności. Była najładniejszą z ich córek, z temi czarnemi włosami, złotawą cerą, twarzyczką świeżą i okrągłą, z oczyma pełnemi wesołości i wdziękiem na ustach. A zawsze jednako słodka, ujmująca, wiecznie śmiech jej dźwięczny rozlegał się po wszystkich zakątkach; była duszą całego tego folwarku wielkiego, pełnego życia, dobrą jego wieszczką, zwycięzką jego pieśnią.
Wybór narzeczonego wszakże wykazał przedewszystkiem cały jej rozsądek, całą energiczną tkliwość jej serca, ukrytą po za stale wesołem usposobieniem, pod wpływem, którego śpiew jej rozlegał się od rana do wieczora po całym domu.
Przed ośmiu laty Mateusz przybrał sobie był do pomocy syna sąsiedniego rolnika Fryderyka Berthaud, chłopca o poważnem usposobieniu, rzetelnego, prawego, który nabrał formalnej namiętności dla prac twórczych dokonywanych w Chantebled, kształcąc się na nich, wykazując zmysł rzadkiej spostrzegawczości, inteligencji i czynności. Nie miał zresztą żadnego majątku. Róża wzrastała obok niego, wiedziała, że był najulubieńszym pomocnikiem ojca a czując, że ją kocha, sama w sposób nader prosty wywołała jego wyznanie. Tak to ustalała swój los przyszły; zdecydowana była nie opuścić rodziców, pozostać na tym folwarku, gdzie dotychczas była szczęśliwą. Ani Mateusz, ani Maryanna nie byli tem zdziwieni bynajmniej. Wzruszeni do łez, pochwalili wybór, w którym tak ważną rolę odgrywało rozumne przywiązanie do rodziców. Węzeł rodzinnych związków zacisnął się tym sposobem więcej jeszcze i tem większą z tego powodu była radość w domu.
Wszystko więc zostało ułożone. Umówiono się, że owej niedzieli, pociągiem przychodzącym o dziewiątej Ambroży przywiezie do Janville swą narzeczoną wraz z jej matką, panią Séguin. I od ósmej zrana Róża już staczała walki o to, aby cała rodzina brała udział w orszaku, udającym się na dworzec na przeciw narzeczonych.
— Dajże pokój, dziecko, to szaleństwo — mówiła łagodnie Maryanna — trzeba przecież, żeby ktoś pozostał w domu. Ja zostanę z Mikołajem, dzieci pięcioletnie nie powinny włóczyć się po drogach. Zatrzymam także Gerwazego i Klarkę... Zabierz sobie zresztą wszystkich innych, pozwalam ci a ojciec was zawiezie.
Ale Róża, wśród głośnych śmiechów, obstawała przy swojem, nie chcąc żadną miarą zrzec się swego żartobliwego pomysłu, który tak ją rozweselał.
— Nie, nie! mateczko, pojedziesz z nami i wszyscy pojadą, to już ułożone... Zrozum przecież, że Ambroży i Andrea — to tak jak w baśniach królewska para z sąsiedniego państwa... Ponieważ brat mój Ambroży otrzymał rękę ościennej księżniczki, przywozi ją teraz do nas, aby ją nam przedstawić.. Rzecz jasna przeto, że chcąc podjąć ich godnie w naszem królestwie, należy nam, Fryderykowi i mnie, wyjechać na ich spotkanie w towarzystwie całej świty naszego dworu. Wy należycie wszyscy do tego dworu, nie możecie przeto nic innego zrobić jak pojechać z nami. Co? jaka to wspaniałość, co za widok pośród pól wiejskich, kiedy nasz orszak roztoczy się przy powrocie!
Maryanna, którą ta tryskająca wesołość córki porywała zawsze, uległa w końcu wśród śmiechu jej życzeniom.
— A porządek marszu będzie taki — mówiła dalej Róża. — O! ja już wszystko zorganizowałam, zobaczysz mamo.. Fryderyk i ja, pojedziemy na rowerach, to daleko bardziej nowoczesne. Zabieramy z sobą na rowerach również moje damy honorowe, trzy moje małe siostry: Ludwikę, Magdalenę, Małgorzatę, jedenaście, dziewięć i siedem lat: te stanowić będą stopnie po za mną, co za śliczny efekt! I możemy przyjąć jeszcze do orszaku rowerów Grzegorza, jako trzynastoletniego pazia, zamykającego eskortę dostojnej naszej królewskiej pary... Reszta dworu pomieści się na rydwanie, chciałam powiedzieć na wielkim breaku familijnym, gdzie się mieści osiem osób. Ty, królowa matka, możesz mieć na kolanach Mikołaja, ostatnią twą odrośl. Papa nieść winien tylko godnie swe królewskie dostojeństwo naczelnika dynastyi. A brat mój Gerwazy, młody herkules lat siedemnastu będzie powoził rydwanem, umieściwszy obok siebie na siedzeniu siostrę moją Klarę, której twarz piętnastoletnia świeci wysoką mądrością... Co do dwu starszych, dostojnych bliźniaków, potężnych panów Błażeja i Dyonizego, zabierzemy ich z Janville od pani Desvigne, skoro tam na nas oczekują.
Tryumfowała z poprowadzenia pomysłu, tańczyła, śpiewała, klaszcząc w dłonie.
— Ach! jeśli chodzi o piękny orszak, to zdaje mi się, że ten będzie pięknym! Tak ją nagliła do pośpiechu ta uciecha, że zebrała cały swój orszak daleko wcześniej, niż było potrzeba i stanęła z nim w Janville już o wpół do dziesiątej. Chodziło przecież o zabranie ztamtąd reszty rodziny.
Dom, gdzie schroniła się pani Desvigne po śmierci męża i który zajmowała od lat już dwunastu, żyjąc z szczupłej renty, ocalonej z majątkowej klęski, bardzo spokojny, leżący na uboczu, stał odedrogi pierwszy z wsi całej. Od tygodnia starsza córka pani Desvigne, Karolina, z którą ożenił się Błażej, przybyła tu na pobyt miesięczny, z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Krysztofem, którym potrzebne było świeże powietrze wiejskie; w wigilię zaś dnia tego wieczorem przybył i Błażej do rodziny, porzucając fabrykę do poniedziałku, rad, że spędzi z nimi niedzielę.
Radość to była nielada dla młodszej siostry, Marty, ilekroć starsza zjeżdżała tak na pobyt kilkotygodniowy w dawnem gniazdeczku, przywożąc z sobą dzieciaki i pomieszczała się w panieńskim swym pokoiku, w którym ustawiano teraz dwie kołyski. Rozpoczynały się napowrót dawne śmiechy i zabawy, poczciwa pani Desvigne nie snuła już innych rojeń, cała oddana dumie ze swej godności babki, prócz tego aby i dalej tak mądrze dokonała swego zadania, wydając za mąż z kolei teraz Martę.
I rzeczywiście przez chwilę zdawać się mogło, że obchodzić przyjdzie w Chantebled potrójną uroczystość weselną zamiast podwójnej. Dyonizy, który wyszedłszy ze szkoły specyalnej, oddał się był nowym studyom nauk technicznych, często przyjeżdżał na noc na folwark, co niedziela widując się z Martą, rówieśniczką Róży, nierozłączną z nią, tak, że je zwano powszechnie „inseparabilkami;“ a młoda dziewczyna, jasnowłosa jak jej siostra, ale inteligentniejsza i praktyczniejsza od niej, obdarzona chłodnym rozumem, oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował się z nią ożenić bez posagu nawet, odkąd odkrył w niej przymioty cenne dla towarzyszki życia, takie, które dopomagają do zrobienia znacznego majątku.
Tylko w swych pogadankach miłosnych, oboje byli tak rozsądni, tak pełni pogodnej ufności, że nie objawiali bynajmniej niecierpliwości, nie dążyli do śpiesznego połączenia; on zwłaszcza rozważny, metodyczny, nie chcący narażać szczęścia kobiety, zanim będzie w możności zapewnienia jej stałej a pewnej pozycyi w świecie.
I tym sposobem oboje też, sami z siebie odłożyli na czas dalszy swe małżeństwo, oparłszy się ze spokojnym uśmiechem namiętnym szturmom Róży, którą myśl potrójnej uroczystości weselnej przejmowała zapałem.
Niemniej przeto Dyonizy w dalszym ciągu bywał jako konkurent u pani Desvigne, która przyjmowała go jak syna z zupełną weń ufnością. Tego poranku nawet o siódmej rano już wyjechał z folwarku, mówiąc, że chce zaskoczyć Błażeja i jego rodzinę jeszcze w łóżkach, tak, że i jego również miano zastać w Janyville.
Kiermasz w Janville przypadał właśnie na tę niedzielę, drugiego maja. Przed dworcem kolei, Wielki Plac cały zapełniony był drewnianemi końmi, straganami, barakami różnorodnemi i strzelnicami. W ciągu nocy fale ulewnego deszczu spłukały niebo, teraz było ono najczystszego błękitu z jasnem płomiennem słońcem, zbyt dogrzewającem jak na tę porę roku. To też pełno tu było już ludzi, wszyscy parafianie z okolicy, gromady dzieci, tłumy wieśniaków ze stron dalszych nawet zgromadziły się na to widowisko. W ten to tłum cały wpadła rodzina Fromentów: cykliści przodem, za nimi break, wreszcie ogon orszaku, który zabrano po drodze u wejścia do wsi.
— Sprawiamy wrażenie! — wołała Róża — zeskoczywszy z roweru.
I było tak niezaprzeczenie. W pierwszych latach całe Janville okazywało się wrogo usposobionem dla Fromentów, tych mieszczuchów, co Bóg wie zkąd przyszli a którzy tak byli zarozumiałymi, że chcieli, aby im rosło zboże tam, gdzie od wieków wyrastały tylko kamienie. Później ten cud oczywisty, nadzwyczajne zwycięztwo, raniąc próżność ludzką, na długo jeszcze zaostrzyło przeciw nim nienawiści. Wszystko wszakże wyczerpuje się i zużywa, nie można długo mieć urazy do powodzenia, ludzie bogacący się w końcu zawsze miewają słuszność i zyskują poklask innych. I teraz już całe Janville uśmiechało się uprzejmie do tej rozrastającej się rodziny, która pośród nich się wzmogła i rozmnożyła, zapominając, że dawniej każde świeżo przybywające dziecko było nowym skandalem dla kumoszek.
Zresztą jak tu oprzeć się potędze szczęścia, weselu tej inwazyi, kiedy jak w tę niedzielę cała rodzina wpadała galopem, zdobywając szturmem drogi, ulice i place? Ojciec i matka, dziewięcioro dzieci, z których sześciu chłopców i pięć dziewcząt, w dodatku dwoje wnucząt jeszcze, razem piętnaście osób. Dwóch najstarszych, bliźnięta, mieli już po lat dwadzieścia cztery a tak byli zawsze jeszcze podobni do siebie, że ludzie dotąd brali jednego za drugiego, jakkolwiek nie byli już tak bezwarunkowo jednacy, jak niegdyś w kolebce, gdzie musiano im otwierać oczy, aby ich módz rozróżnić?; Błażej bowiem miał oczy szare, Dyonizy czarne. Najmłodszy, Mikołaj, kończący ten zastęp miał zaledwie pięć lat i był ślicznym chłopczyną, przedwcześnie rozwiniętym mężczyzną pod względem energii i odwagi zabawnej prawdziwie. A od dwu tych najstarszych braci do tego maleńkiego ośmioro innych szło stopniami, po dwa lata różnicy: Ambroży, przyszły małżonek już, pociągający zdobywca, wyszły w pochód na wszelkie podboje; Róża, tak tryskająca życiem, w przededniu również zostania żoną i matką; Gerwazy o czole kwadratowem, o członkach gladyatora, co niebawem stoczy bój na polu wysokiej kultury; Klara, cicha, pracowita, niepiękna, z sercem silnem, prawem, z głową rozumną i trzeźwą prawdziwej gospodyni; Grzegorz, uczeń przekorny, nieujarzmiony, z wiecznie rozbudzoną wolą, włóczący się wiecznie po wszystkich polach i lasach, szukający awantur; trzy ostatnie dziewczynki wreszcie, Ludwika, poczciwa tłuścioszka, Magdalena, urocza marzycielka, Małgorzata, najmniej ładna, najtkliwsza ze wszystkich.
A kiedy po za ojcem i matką wszyscy jedenaścioro weszli szeregiem, kiedy za nimi jeszcze postępowali Berta i Krzysztof, dwoje z nowej już generacyi, stanowili już prawdziwy oddziałek, jak w ową niedzielę na Wielkim Placu w Janville, zapełnionym świątecznie przystrojoną publicznością.
I oddziałek ten nieprzeparty był swym urokiem dla tych nawet, co zachowywali pewną urazę do nich za zdumiewające stworzenie posiadłości Chantebled; wszystkich bawił ten ich pochód, ten zalew okolicy, gdzie wpadali galopem, tyle bo przynosili z sobą zdrowia, radości i potęgi, jak gdyby ziemia sama, w nadmiarze bycia wydała ich w tak wielkiej liczbie, niby wieczystą nadzieję jutra.
— Niech ci, co później przybyli pokażą się! — wołała dalej Róża wesoło. — Trzeba się policzyć.
— Cicho bądź! — mówiła Maryanna — która zsiadłszy z powozu postawiła była Mikołaja na ziemi. W końcu jeszcze dokażesz tego, że z nas wszyscy szydzić będą.
— Szydzić! ależ oni nas wszyscy podziwiają, przypatrz się im, mamo!.. Czy to nie dziwne, że ty mamo, nie jesteś dumniejszą z siebie i z nas wszystkich!
— Tak jestem dumna, że aż lękam się upokorzyć innych.
Wszyscy zaczęli śmiać się. A i Mateusz u boku Maryanny był również dumny, jakkolwiek zachowywał zwykłą swą minę dobroduszności spokojnej, ilekroć znalazł się tak publicznie, pośród uświęconego batalionu, jak nazywał żartobliwie poczet swych synów i córek. Poczciwa pani Desvigne należała również do orszaku, odkąd jej córka Karolina dostarczała żołnierzy do tego batalionu, wciąż wzrastającego, który zczasem zamieni się w całą już armię.
To był dopiero początek, w przyszłości zobaczą jak wzrastać będzie ten zastęp, jak się rozmnoży wnukami i synami wnuków. Będzie ich pięćdziesiąt, będzie ich sto, będzie ich dwieście ku szczęściu i piękności świata. I do tego zdumienia, do tej wesołej pobłażliwości Janville, jakie budziła liczna ta rodzina, niemało bez wątpienia przyczyniał się bezwiedny hołd dla tej siły i zdrowia, co stwarzają wielkie ludy.
— Zresztą teraz mamy tu już tylko przyjaciół — zwrócił uwagę Mateusz. Wszyscy nas tu lubią.
— O! wszyscy! — szepnęła Róża. — Przypatrz się, ojcze, tylko Lepailleurom tam, przed tym barakiem.
W samej rzeczy była tam i rodzina Lepailleurów, ojciec, matka, Antoni, Teresa. Aby nie widzieć Fromentów udawali, że się niezmiernie pilnie przyglądają grze w loteryę, obracającej się dokoła piramidzie, obstawionej ogromną ilością porcelany o jaskrawych malowidłach. Zresztą już im się od dość dawna nie kłaniali; skorzystali z jakiegoś drobnego sporu, aby zerwać wszelkie z nimi stosunki, do takiej wściekłości bezsilnej doprowadzała ich nieprzerwana pomyślność sąsiadów. Lepailleur uważał kreacyę Chantebled za osobistą zniewagę, nie zapomniał bowiem jeszcze swoich drwin, swoich przepowiedni w przedmiocie gruntów, na których nie miało nic innego wzrastać prócz kamyków. A kiedy już dobrze przypatrzył się porcelanie, przyszła mu myśl zuchwała, odwrócił się nagle i wpatrzył nieruchomemi oczyma w rodzinę Fromentów, która przybywszy zbyt wcześnie i mając jeszcze dobry kwadrans czasu do zabicia przed przybyciem pociągu, defilowała teraz wesoło pośród zgromadzonego tłumu.
Nieznośny humor młynarza od dwóch miesięcy pogorszył się jeszcze, od czasu jak syn jego Antoni powrócił do Janville w warunkach opłakanych. Chłopak, wybrawszy się pewnego dnia na podbój Paryża, zainstalowany przez rodziców, pełnych ślepej ufności w pięknym charakterze pisma swego syna, pozostał przez cztery lata u pana Rousselet pisarzem o umyśle ciężkim i niezmiernem próżniactwie. Nie postąpił dalej na tej drodze, nie objawił w żadnym kierunku energii, prócz chyba w łatwych zdobyczach i uciechach wielkiego miasta; zrazu były to pokusy kawiarnianych zabaw, dziewcząt spacerujących po trotuarach, potem nastąpiła owa pochyłość fatalna: alkohol, gra, miłostki pijackie. Podbój Paryża to były dla niego owe brudne przyjemności, o których marzył na wsi jeszcze a urzeczywistniał tu teraz bez miary, z żarłocznością bezgraniczną.
Wszystkie jego pieniądze szły na te uciechy, pieniądze, jakie wyłudzał od matki bezustannemi przyrzeczeniami przyszłego zwycięztwa; matka w te kłamstwa wierzyła święcie, ufając absolutnie w tego syna jak w Boga. W końcu w uciechach tych stracił wreszcie i zdrowie: wychudł pożółkł, stracił włosy w dwudziestym trzecim, roku, tak że matka, zdjęta trwogą, przywiozła go pewnego wieczora do domu, oświadczając, że pracuje nad siły i że nie pozwoli mu zabijać się dłużej pracą. Dowiedziano się wszakże później, że pan Rousselet poprostu wyrzucił go ze swego biura.
Ten powrót konieczny wszakże do domu rodzinnego nie odbył się bez gderania Lepailleura, który poczynał odgadywać rzecz całą. Jeżeli otwarcie jeszcze nie wybuchnął gniewem, to przez dumę tylko, dlatego, aby nie być zmuszonym przyznać się, że się przeliczył w swych rachubach, przyznać, że przestał wierzyć w świetną przyszłość Antoniego. W czterech ścianach domu mścił się za to na żonie, prześladował ją okropnemi kłótniami, odkąd odkrył bezustanne jej wysyłki pieniędzy; ona jednak stawiała mu śmiało czoło, podziwiając swego chłopca, jak niegdyś podziwiała jego samego, poświęcając teraz ojca dla syna, gdyż większe wykształcenie budziło w niej większy dlań podziw; tym sposobem rosły w domu ich niesnaski, zrodzone z tego pragnienia, by ich dziedzic przyszły był paryżaninem, „panem“, do czego przywiązywali tyle ambitnych nadziei. Antoni sam śmiał się szyderczo, wzruszał ramionami, ukazywał na słońcu wstrętną swą chorobę, czekając tylko na powrót sił, aby znów powrócić do występnego życia.
Kiedy przechodzili Fromentowie, pociesznie było patrzeć jak się zżymali Lepailleurzy, chcąc, zda się, zjeść ich oczami. Ojciec zacisnął usta jakby drwił z nich, matka wymownie wstrząsała głową. Syn z rękami w kieszeniach przedstawiał widok opłakany, wyłysiały już, z przygarbionemi plecami, sino blady, już był tylko istną ruiną młodości. I rozmyślali wszystko troje, coby się dało wymyślić nieprzyjemnego, kiedy jak raz przedstawiła się ku temu sposobność.
— A to co! gdzież Teresa? — zapiszczała nagle Lepailleurowa. Była tu dopiero co, cóż się z nią stało? Nie pozwolę, żeby odchodziła od nas, kiedy tu są ci wszyscy...
W samej rzeczy Terenia zniknęła już od chwili. Rozpoczęła ona teraz dziesiąty rok życia, była śliczniutką blondyneczką, tłuściuchną, z kędzierzawemi włosami, czarnemi oczyma co błyskały jak świeczki. Nie można jej było wyobrazić sobie inaczej jak różową całą, całą złocistą i upudrowaną na biało w mące młyna. Ale była okropną czasami: żywa strasznie, zdecydowana tak, że niejednokrotnie napędzić mogła strachu, wymykała się ciągle i przepadała gdzieś po całych godzinach, biegając po zaroślach, krzakach na poszukiwania ptaków, kwiatów, owoców leśnych. A jeśli teraz matka tak się zlękła i poczęła jej szukać ujrzawszy Fromentów, to dlatego właśnie, że w zeszłym tygodniu wykryła okropny skandal. Marzeniem namiętnem Tereni było posiadać rower, zwłaszcza też odkąd rodzice odmawiali go jej uparcie, oświadczając, że takie rzeczy dobre były dla mieszczuchów, ale uczciwej dziewczynie nie wypadało na tem jeździć. Otóż któregoś popołudnia, kiedy dziewczynka jak zazwyczaj wybiegła była w pole, matka powracająca z targu, spostrzegła ją na skraju pustej drogi w towarzystwie małego Grzegorza Froment, drugiego takiegoż włóczęgi, z którym nieraz już spotykała się tak samo po różnych zakątkach, im samym tylko znanych. Stanowili doskonale dobraną parę, upędzali wiecznie gdzieś razem po ścieżynach, wśród liści, nad strumieniami. A co najokropniejsze, to to, że Grzegórz dziś, usadowiwszy Terenię na rowerze, trzymał ją w pół pewną ręką i biegnąc obok niej pomagał kierować jazdą. Słowem, formalną lekcyę dawał ten smarkacz tej łajdaczce; śmiech ich rozlegał się, słychać było klapsy i figle dziewczyny, które mogły wcale niedobry wziąć zczasem obrót.
To też skoro wieczorem powróciła do domu Terenia, odebrała w nagrodę dwa potężne policzki.
— Ale gdzież mogła się podziać ta przeklęta włóczęga? — wrzeszczała wciąż Lepailleurowa. Nie można jej spuścić z oczu na chwilę, bo zaraz gdzieś znika.
Antoni wyciągnął szyję z po za baraku z porcelaną, powracał powłócząc nogami, z rękami wciąż w kieszeniach, z uśmiechem szyderczym na ustach.
— Patrzno tam, mamo. Już to tam na dobre znów idzie.
I po za barakiem matka przyłapała Terenię i Grzegorza znów razem. On trzymał jedną ręką swój rower, widocznie objaśniając jego mechanizm dziewczynie; ona tymczasem, przejęta zachwytem i pożądliwością, przypatrywała się maszynie gorejącemi oczyma. Nie mogła oprzeć się pragnieniu i podnosił ją w górę rozpromieniona, śmiejącą, by choć na chwilkę posadzić na siodełku, kiedy straszliwy głos matki wybuchnął:
— Przeklęta łajdaczko, co ty tam wyrabiasz znowu? Wrócisz ty mi tu natychmiast, albo chcesz może, żebym ja tam z tobą przyszła się porachować!
Mateusz, który spostrzegł tę całą scenę, odwołał również surowo Grzegorza.
— Idź odprowadź twój rower tam, gdzie stoją inne; a wiesz dobrze, com ci zakazał i proszę, niech mi się to nie powtarza.
Było to wypowiedzenie wojny. Lepailleur, nie zastanawiający się, burknął pogróżkami i nieprzyzwoitemi wymysłami, które wszakże zagłuszyły niebawem chrypliwe akordy katarynki. I rozeszły się dwie rodziny, tonąc wpośród świątecznie przystrojonego tłumu, wzrastającego z każdą chwilą.
— Mój Boże, czyż ten pociąg nie przyjdzie nigdy! — wołała Róża — która w radosnej swej niecierpliwości zwracała się co chwila w stronę zegara dworca, w głębi placu. Jeszcze dziesięć minut, coby tu można przez ten czas zrobić?
Zatrzymali się właśnie przed jakimś człowiekiem, stojącym na skręcie chodnika, który sprzedawał raki, z wielkim pełnym ich koszem, ustawionym u nóg jego na ziemi. Pochodziły one niezawodnie ze źródeł Yeuse’y, o trzy mile ztamtąd: raki niezbyt wielkie, ale wyborne smakiem, znane dobrze Róży, ponieważ często łowiła je sama w strumieniu.
— O! mamo, kupmy od niego cały ten kosz... wiesz, to będzie na nasz festyn powitalny dar dla królewskiej pary, której oczekujemy. Nie powiedzą, że nasze królewskie mości nie umieją znaleźć się jak należy, kiedy oczekują na władców sąsiedniego państwa... A za powrotem ja je przyrządzę sama, zobaczycie czy mi się uda!
Zaczęto z niej żartować i rodzice ulegli woli tego wielkiego dziecka, które nie wiedziało już co wymyślić, tak życie wydawało mu się uroczem. Ale kiedy upierała się przy policzeniu raków dla rozrywki, zadanie stało się już niełatwem, bo kilka z nich uszczypnęło ją w palce; więc odrzucała je z okrzykami przestrachu, na dobitkę jeszcze koszyk się przewrócił i wszystkie poczęły uciekać. Chłopcy, dziewczęta rzucili się je łapać, wywiązało się formalne polowanie tak, że nawet i starsi przyjść im musieli z pomocą. I było to tak pocieszne, tak wesołe, ten cały pościg wśród śmiechów, kiedy tak wszyscy podnieceni, wielcy i mali, pełni uciechy i szczęścia upędzali się za tą zdobyczą, że Janville znowu otoczyło ich, biorąc udział w tej ich przygodzie i życzliwie bawiąc się ich zabawą.
Nagle z daleka rozległ się turkot kół pociągu a potem gwizd przeciągły.
— Ach! mój Boże! przyjechali! — zawołała Róża pomieszana. Prędko! Prędko! bo nie stawimy się na przyjęcie!
I wśród popychania, potrącania zapłacano na prędce przekupnia, zaledwie miano czas zamknąć koszyk i zanieść do powozu. I już cała rodzina biegła pędem, zapełniając mały peron dworca, gdzie ustawiła się w porządku u samego podjazdu.
— Nie, nie! nie tak — powtarzała Róża, przestawiając swój orszak. Nie pilnujecie się swoich miejsc. Królowa matka z królewskim swym małżonkiem na czele, potem książęta rzędem według wzrostu, Fryderyk stanie po mojej prawej stronie. Jesteśmy narzeczeni... A potem, jak wiecie, ja ich powitam.
Pociąg zatrzymał się. Kiedy wysiedli zeń Ambroży i Andrea, zdumieni byli naprzód, że cały ten zastęp wyszedł na ich spotkanie tak w ordynku i uroczyście. Ale skoro Róża wystąpiła z szeregu i powitała ich pompatyczną przemową, w której wciąż traktowała narzeczoną jako księżniczkę ościennego jakiegoś państwa, którą powitać na granicy dzierżaw swego ojca przypadło jej w udziale, oboje młodzi wybuchnęli śmiechem i wpadając w jej żart, w tym samym odpowiedzieli jej tonie. Urzędnicy kolejowi patrzyli, słuchali z otwartemi usty. Wyborny to był figiel i oni wszyscy tak samo zachwyceni byli i porwani tym prawdziwie dziecięcym humorem, tak harmonizującym z roskosznym majowym porankiem.
Maryanna wszakże wydała okrzyk zdziwienia.
— Jakto! a pani Séguin nie przybyła z wami? Przecież tak obiecywała solennie!
W samej rzeczy z po za Ambrożego i Andrei, wynurzyła się z głębi wagonu sama tylko Celestyna, panna służąca Séguinów. I ona to wytłomaczyła rzecz całą.
— Pani poleciła mi powiedzieć, że istotnie jest zrozpaczoną. Wczoraj jeszcze spodziewała się, że będzie mogła dotrzymać przyrzeczenia. Wieczorem jednak odwiedził panią hrabia de Navaréde, który dziś, w niedzielę, prezyduje na zebraniu Stowarzyszenia Propagandy i oczywiście nie podobieństwem było już dla pani nie stawić się na to zgromadzenie. Dlatego też powierzyła mnie przywiezienie młodych państwa.
W gruncie nikt nie żałował, że Walentyna nie przybyła, wiedziano bowiem, że wieś bardzo źle zawsze wpływa na jej humor. I Mateusz dał wyraz opinii powszechnej, objawiając żal chłodno grzeczny z tego powodu.
— Proszę powiedzieć pani, jak bardzo nam jej tu brak było... A teraz w drogę!
Ale Celestyna przerwała raz jeszcze.
— Przepraszam pana, ja nie mogę zostać z państwem... Nie, pani poleciła mi powrócić natychmiast, będę jej bowiem potrzebną przy ubieraniu. A zresztą pani zbyt nudzi się sama... Wszakże jest jakiś pociąg do Paryża o kwadrans na jedenastą, nieprawdaż? Pojadę nim. Potem wieczorem stawię się tu już o ósmej i zabiorę panienkę... Rozpatrzyłyśmy już to wszystko z panią w „konduktorze kolejowym“. Do widzenia wieczorem, panie.
— Do widzenia, to już umówione.
I pozostawiając pannę służącą na opustoszałym dworcu, wyszli wszyscy napowrót na placyk wsi, gdzie czekały na nich rowery i break.
— Jesteśmy teraz w zupełnym komplecie — wołała Róża. — Nareszcie zaczyna się prawdziwa uroczystość... Pozwólcie mi zorganizować orszak tryumfalnego powrotu do zamku naszych ojców.
— Lękam się bardzo — ozwała się Maryanna — aby twój orszak nie zmókł po drodze. Patrz jaka tam nadciąga burza.
Od chwili już niebo, tak czyste dotąd, przysłoniła wielka sinawa chmura, nadciągająca od zachodu i smagana wichrem gwałtownym. Był to jakby ciąg dalszy ulewy i burzy, co szalała poprzedzającej nocy.
— Deszcz! drwimy sobie z niego! — odpowiedziała z pysznym humorem młoda dziewczyna. — Nigdy nie ośmieli się on spaść dopóki nie dojedziem do domu.
I rozmieszczała cały swój orszak z komiczną powagą według porządku, który ułożyła już sobie w główce od tygodnia. Cały ten zastęp puścił się w bieg, minął Janville zdumione, pośród uśmiechów wszystkich kumoszek, które wybiegały na próg domów i popędził długim sznurem po drodze białej, wśród pól żyznych, płosząc całe stada skowronków, których pieśń rozgłośna wzbijała się w niebo. Było to rzeczywiście wspaniałe.
Na czele Róża i Fryderyk pędzili na rowerach tuż obok siebie, otwierając pochód weselny. Za nimi trzy damy honorowe, trzy młodsze siostry, Ludwika, Magdalena i Małgorzata stopniami od największej do najniższej na rowerach dobranych do ich wzrostu; w berecikach, z falą rozpuszczonych włosów powiewających z wichrem, zachwycające były jak sznur jaskółek, co ledwie muska ziemię w locie, owych zwiastunek dobrych wieści. Paź Grzegórz tylko niebardzo stosował się do regulaminu, pędząc chyżo tak, że chwilami o mało nie przeganiał królewskiej pary, jadącej na czele, co nań ściągało surowe admonicye, dopóki znów nie wrócił do porządku.
Trzy damy honorowe jednak zaczęły śpiewać żałosną pieśń Kopciuszka, uwożonego do pałacu królewicza; śpiew ten okolicznościowy raczyła uznać królewska para za bardzo efektowny i ładny, jakkolwiek nie objęty programem i niecałkiem zgodny z etykietą. I w końcu też, Róża, Fryderyk i Grzegórz przyłączyli się do tego chóru rozgłośnego. Piosenka ta pośród pól rozległych i spokojnych brzmiała jak najpiękniejsza w świecie muzyka.
Za nimi, w pewnem oddaleniu toczył się powóz, poczciwy stary break familijny, napchany teraz co wlazło. Według umówionego programu powoził nim Gerwazy, mając Klarę po lewej ręce na skórzanej ławeczce kozła. Para wielkich koni szła regularnem truchtem mimo trzaskań z bicza, których im nie szczędził Gerwazy nad samem uchem, rad także, że i on może przyczyniać się do ogólnej muzyki. Wewnątrz gdzie miejsca było na sześć osób, siedziało ich siedem, licząc w to troje dzieci, które choć małe zajmowały sporo miejsca, tak się kręciły. Byli tam naprzód Ambroży i Andrea, narzeczeni, na których cześć urządzano to solenne powitanie, siedzący naprzeciw siebie. Następnie, również na przeciw siebie, umieścili się dostojni władcy kraju, Mateusz i Maryanna, trzymająca na kolanach małego Mikołaja, ostatniego w rzędzie książąt, który wierzgał i ryczał jak młody osioł, z wielkiej radości, na ochotę. Nakoniec dwa ostatnie miejsca zajmowali wnuczka i wnuczek dostojnych władców, panna Berta i pan Krysztof, niezdolni jeszcze do dłuższej przechadzki pieszo.
I powóz tak wlókł się pompatycznie, mimo, że w obawie deszczu pozasłaniano już do połowy firanki z grubego białego płótna, co sprawiało, że zdaleka ekwipaż czynił wrażenie jakiegoś wózka młynarskiego.
Dalej jeszcze, w rodzaju ariergardy szła pieszo grupa, złożona z Błażeja, Dyonizego, pani Desvigne i jej dwóch córek, Karoliny i Marty. Odmówili oni absolutnie wzięcia powozu, uważając, że nadzwyczaj przyjemną przechadzką będzie dla nich przejście dwu kilometrów, dzielących Chatebled od Janville. Gdyby ich deszcz miał spotkać, schronią się przecież gdzieśkolwiek. Zresztą Róża oświadczyła, że tak będzie doskonale, trzeba przecież świty pieszej do dokompletowania całości orszaku: tych pięcioro stanowić miało tłum, niezmierne zbiegowisko ludu, postępującego za orszakiem monarchów i wydającego na cześć ich okrzyki. Lub może była to gwardya potrzebna, najdostojniejsi, ludzie zbrojni, co czuwali nad bezpieczeństwem monarchów na tyłach, aby w danym razie odeprzeć napaść jakiego sąsiedniego wiarołomnego wasala.
Nieszczęściem jednak ponieważ poczciwa pani Desvigne nie mogła iść zbyt prędko, ariergarda niezadługo pozostała dość daleko w tyle, tak dalece, że wkrótce tworzyła już tylko zdała szczupłą grupę.
— O! patrzno Fryderyku! Jaki orszak nieskończenie długi! Co my zajmujem miejsca! Jak to się ciągnie, ciągnie daleko, cała wieś nam nie wystarcza.
A ponieważ trzy damy honorowe, oraz paź pozwalali sobie hałasować:
— Słuchajcie no wy — zawołała — moglibyście mieć więcej poważania... Policzcie nasz orszak! Jest nas sześcioro w awangardzie, nieprawdaż? W breku jest ich dziewięć osób, to już piętnaście! Dodajcie jeszcze pięcioro z ariergardy, razem dwadzieścia... Niełatwo znaleźć podobną rodzinę! Króliki, które się przypatrują naszemu pochodowi oniemiały z podziwu i upokorzenia.
Zaśmiano się i podjęto napowrót pieśń żałosną Kopciuszka, prowadzonego do zamku Królewicza.
Na moście rzuconym przez Yeuse’ę pochwyciły ich pierwszo krople deszczu, wielkie ulewne krople. Sinawa chmura, którą gnał wicher straszliwy, pędziła po nieboskłonie, napełniając go szumem burzy. I natychmiast niemal krople te jeszcze stały się rzęsistsze i gęstsze, sieczone silnym wichru powiewem, tak, że woda poczęła lać strumieniem, spadając nagle w całych strugach jak gdyby tam gdzieś w górze przerwała się olbrzymia śluza. Na dwadzieścia metrów przed sobą nie już nie mogłeś dojrzeć. W przeciągu dwóch minut droga cała była zalaną i wyglądała jak łożysko potoku.
Wtedy to cały orszak poszedł w rozsypkę, chroniono się jak kto mógł; później dopiero dowiedziano się o szczęśliwym losie ariergardy, która zaskoczona ulewą w pobliżu domku jakiegoś wieśniaka, schroniła się tam najspokojniej. Ci co siedzieli w breku, zasunęli po prostu firanki, potem zatrzymali się pod osłoną przydróżnego drzewa, z obawy aby się konie im nie zestrachały w taką ulewę. Krzyczeli na cyklistów, jadących przodem, żeby się zatrzymali również, aby nie popełniali szaleństwa i nie upierali się jechać w taki potop; ale głosy ich stłumił plusk deszczu. Jednakże dziewczynki i paź sami na tę myśl wpadli i poszukali wraz z maszynami schronienia za gęstym żywopłotem. Przed niemi jadąca tylko para narzeczonych pędziła dalej na oślep.
Fryderyk, rozsądniejszy z nich dwojga, miał tyle zdrowego sensu, że powiedział:
— To, co robimy, jest nieostrożnością. Proszę panią, zatrzymajmy się jak tamci.
Ściągnął jednak na siebie tylko odpowiedź Róży, zgorączkowanej radością i jakby nieczułej na smaganie deszczu:
— Ba! cóż znowu! teraz kiedyśmy już przemokli, najgorzej właśnie byłoby się zatrzymywać... Uciekajmy! uciekajmy! za trzy minuty będziemy w domu i śmiać się będziemy z maruderów, skoro w kwadrans po nas zaledwie przybędą.
Minęli właśnie most na Yeusie, pędzili tuż obok siebie, jakkolwiek droga stwardniała, jeszcze z dobry kilometr, między dwoma szeregami wysokich topoli.
— Zapewniam panią, że źle robimy — powtarzał. — Wyłają mnie i będą mieć słuszność!
— Ach! dzieciństwo! — odrzuciła — mnie to tak bawi! To takie zabawne ta kąpiel na rowerze!.. Puść mnie pan samą, skoro nie kochasz mnie do tyla, aby jechać ze mną.
Podążył za nią, przyciskał się do niej, starał się ją osłonić o ile możności przed skośnie padającym deszczem. I był to bieg szalony, bez pamięci tej pary tak złączonej z sobą, że się stykała łokciami, pędzącej z szaloną szybkością, niby pochwyconej przez te potoki wód, wyjących wściekle. Zdawało się, że burza porwała ich z sobą i niesie z szybkością gromu. W chwili gdy zeskakiwali z rowerów na dziedzińcu folwarcznym, ulewa ustała odrazu, niebo napowrót zaświeciło błękitem.
Róża śmiała się bez opamiętania, zaczerwieniona okropnie, zdyszana, przemokła do tego stopnia, że woda ściekała jej z ubrania, z włosów, z rąk; zdało się, że wieszczka potoków, wylała na nią swą urnę.
— A co? uroczystość teraz jest formalną!.. Nie przeszkodziło to wszakże, że przybywamy najpierwsi.
Uciekła, weszła na górę uczesać się i zmienić ubranie. Do czego jednak nie przyznała się, to do tego, że nie zadała sobie nawet tyle trudu, aby zmienić bieliznę, byle zyskać kilka minut czasu, tak jej śpieszno było ugotować raki. Zanim przybędzie cała rodzina, chciała aby woda już stała na ogniu z winem białem, marchwią i korzeniami na smak. I kręciła się, biegała, krzątała, podniecając ogień, napełniając kuchnię swą wesołością, jak dobra gospodyni, która chce pokazać co umie; narzeczony zaszedł tu także i każdy jej ruch śledził oczyma, z wyrazem zachwytu.
Nakoniec kiedy cała rodzina się już zebrała, ci z breku a nawet i piesi, nastąpiła surowa admonicya, ojciec i matka bowiem gniewali się bardzo, tak ich zaniepokoiła ta jazda podczas deszczu.
— Moje dziecko — powtarzała Maryanna — okazałaś brak zupełny zdrowego rozsądku... Czy aby przynajmniej zmieniłaś całkowicie bieliznę?
— Ależ naturalnie! naturalnie! — odpowiedziała Róża. — Gdzie są raki?
Ze swej strony Mateusz łajał Fryderyka.
— Mogłeś kark skręcić, nie licząc już, że nie zdrowo jest przecież wystawiać się na taką zimną kąpiel, kiedy się jest zgrzanym... Trzeba wam było zatrzymać się.
— Mój Boże! kiedy chciała koniecznie bądź co bądź jechać a ja, pan wie, że kiedy ona chce czego, ja nie mam siły nie chcieć.
Róża dopiero położyła z wdziękiem koniec temu łajaniu.
— Dajcież już państwo spokój, dość tego gderania, źle zrobiłam... A tu jeszcze nikt nie chce pochwalić mojej podlewy do raków! Czyście widzieli kiedy raki, któreby na ogniu tak cudnie pachniały, jak te?
Śniadanie odbyło się pośród wesołości niepohamowanej. Ponieważ było dwadzieścia osób i chciano zrobić prawdziwą próbę dnia weselnego, ustawiono stół w wielkiej sali, sąsiadującej ze zwykłą salką jadalną. Była ona pusta jeszcze, ale przez cały czas śniadania mówiono tylko w jaki sposób się ją przyozdobi krzewami, girlandami z liści, pękami kwiatów. Przy deserze kazano nawet przynieść drabinę, aby wykreślić na ścianach wielkiemi liniami przyszłą ich dekoracyę.
Od chwili już Róża, tak gadatliwa dotychczas, umilkła. Jadła wszakże z wielkim apetytem. Ale pod ciężkiemi splotami włosów, przemokłych jeszcze, twarz jej nie miała już jak poprzednio rumieńca, była woskowo bladą. A kiedy chciała wejść sama na drabinę, aby wskazać jakiś motyw ornamentacji, zachwiała się i przez chwilę bliską była omdlenia. Czemprędzej posadzono ją na fotelu, wszyscy się wylękli. Przez kilka minut była bezprzytomną. Potem, kiedy już przyszła do siebie, rodzaj ściśnienia serca na chwilę jeszcze zatamował jej oddech, milczała, jakby nie pojmując co to się stało.
Mateusz i Maryanna wzburzeni, zarzucali ją pytaniami, chcieli się czegoś dowiedzieć. Nie zawodnie musiała się zaziębić, otóż to piękny skutek waryackiej tej jazdy. Młoda dziewczyna jednak przychodziła do siebie, uśmiechała się znowu i wytłomaczyła, że nic ją nie boli, że przez chwilę tylko poczuła jakby ciężki kamień na piersiach, ale to już przeszło i teraz lepiej może oddychać. W samej rzeczy niezadługo wstała, dalej mówiła o swych pomysłach do przyozdobienia sali, tak że w końcu uspokojono się i popołudnie przeszło wesoło na układaniu planów i robieniu najpiękniejszych w świecie projektów. Przy obiedzie niewiele jedzono, tak raczono się rano rakami. Potem o dziewiątej już, skoro Celestyna przyjechała po Andreę rozstano się. Ambroży powracał tegoż wieczora jeszcze do Paryża. Błażej i Dyonizy mieli odjeżdżać pierwszym pociągiem jutro rano o siódmej. A Róża odprowadzając panią Desvigne i jej córki aż do drogi, wołała za niemi jeszcze pośród nocy: do widzenia, do widzenia, niezadługo, cała podniecona jeszcze ostatniemi chwilami wesołości tej schadzki; drugą naznaczyła sobie rodzina na bliskie weselne gody.
Jednakowoż, ani Mateusz, ani Maryanna nie położyli się zaraz jeszcze. Nie chcąc nawet między sobą mówić o tem, zauważyli oboje, że Róża była jakaś szczególniejsza, że oczy miała zamdlone a w twarzy wyraz upojenia. Zachwiała się znowu, powracając do domu, nakłonili ją, żeby się zaraz położyła do łóżka, jakkolwiek skarżyła się tylko, że jej brak trochę tchu, nie więcej. Potem, kiedy już poszła do swego pokoju, który sąsiadował z ich sypialnią, czuwali jeszcze, matka chodziła kilka razy zapewnić się, czy jest dobrze nakryta, czy śpi spokojnie, ojciec zaś czuwał długo niespokojny i zamyślony przy lampie. Nakoniec usnęła i oboje wówczas, pozostawiwszy drzwi komunikacyjne otworem, rozmawiali przez chwilę jeszcze półgłosem, chcąc się uspokoić wzajem: nic nie będzie złego, jedna dobrze przebyta noc wystarczy w zupełności. Położyli się i oni z kolei; cały folwark uciszył się, uśpiony aż do pierwszego piania koguta. Ale około czwartej, przed świtem, nagły jęk głuchy, stłumiony: „Mamo! mamo!“ zbudził małżonków; w jednej chwili wybiegli oboje z łóżek na podłogę, boso, drżący, macając, szukając świecy.
To Róża, dusiła się, rzucała w nowym ataku, nadzwyczaj gwałtownym. Powtórnie, po kilku minutach przyszła do przytomności, zdawało się, że jej już lepiej i rodzice, mimo niezmiernej trwogi, woleli nie przyzywać nikogo, czekając dnia. Co przerażało ich najbardziej, to to, że córka ich zmienioną była do niepoznania, z twarzą nabrzmiałą, wykrzywionemi rysami, jak gdyby jakaś zgubna potęga zamieniała im w oczach ich dziecko, odkradała im w przeciągu jednej jedynej nocy. Usnęła napowrót jednak, znać wyczerpana. I nie ruszyli się już od jej łóżka, z obawy, aby nie przerwać jej snu: czuwali, czekali dopóki nie zbudzi się cały folwark, w miarę nadchodzącego dnia. Biły godziny jedna za drugą, piąta, szósta. Około siódmej, Mateusz spostrzegłszy na dziedzińcu Dyonizego, który wychodził na pociąg ranny do Paryża, zbiegł pośpiesznie; chcąc mu powiedzieć, aby zaszedł do Boutana i błagał go, by przybył coprędzej nie tracąc minuty. A po wyjeździe syna powrócił do Maryanny, nie chcąc jeszcze wołać nikogo, ani nawet nikogo zawiadamiać, kiedy nadszedł trzeci atak. I na ten raz był to już piorun.
Róża zerwała się, otwarła szeroko ramiona i z otwartemi usty, z jękiem zawołała:
— Mamo! mamo!
Potem, w buncie jakimś snać, w ostatnim rozbłysku życia, skoczyła z łóżka, chciała iść, doszła aż do okna, oświeconego teraz wschodzącem słońcem. Przez chwilę oparła się na niem, z bosemi nogami, z obnażonemi ramiony tą nagością czystą dziewicy, z ciężką falą włosów rozsypanych, które okrywały ją niby królewskim płaszczem. Nigdy może nie wydawała się tak piękną, bardziej jaśniejącą siłą i miłością.
— O! jak ja cierpię! To skończone, ja umrę.
Ojciec rzucił się ku niej, matka ją podtrzymała, pochwyciła w ramiona, zakuwając w nie jak w niedostępną zbroję, by ją obronić przed wszelkim niebezpieczeństwem.
— Milcz, nieszczęsne dziecko! To, nic, to tylko atak chwilowy, który przejdzie, uspokoi się... Połóż się napowrót, błagam cię! Stary twój przyjaciel Boutan już jest w drodze, jutro już wstaniesz, będziesz zdrowa.
— Nie, nie! ja umrę, wszystko już skończone!
Upadła na ich ręce, zaledwie mieli czas położyć ją napowrót na łóżko. I był to istny piorun — umarła bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia, w przeciągu kilku minut na paraliż płucny.
Grom bezrozumny, kosa ślepa, co jednym ciosem ścina całą wiosnę, wszystkie jej nadzieje. Było to tak niespodziane, tak gwałtowne, tak brutalne, że zrazu zdumienie wzięło górę nad rozpaczą. Na krzyk Maryanny i Mateusza, zbiegł się cały folwark i wnet napełnił okropnym hałasem a potem zapadł w wielką ciszę śmierci; ustała na nim wszelka praca, wszelkie życie. I stali tam wszyscy wylękli, przybici, reszta dzieci: mały Mikołaj, który nie pojmował jeszcze tego, co się stało; Grzegorz, paź wczorajszy; trzy damy honorowe, Ludwika, Magdalena i Małgorzata; najstarsi, najbardziej dotknięci, Klara i Gerwazy. Ale byli i inni jeszcze po drogach, starsi, Błażej, Dyonizy, Ambroży, którzy unoszeni parą pędzili teraz ku Paryżowi w tejże samej chwili, nie przeczuwając jak straszny grom dotknął rodzinę. Gdzież ich pochwyci wieść okropna? w jak okrutnej rozpaczy tu powrócą. A ten doktór, co miał podążyć! I naraz pośród zamięszania i osłupiałego przestrachu, wybuchnął krzyk Fryderyka, narzeczonego, ryk straszny boleści. Odchodził od zmysłów, szalał, chciał się zabić, mówiąc, że to on był jej zabójcą, że powinien był przeszkodzić Róży, powstrzymać tą od tego powrotu wśród ulewnego deszczu. Odciągnięto go gwałtem, trzeba go było uprowadzić z folwarku, w obawie nowego jakiego nieszczęścia. Nagłe jego szaleństwo przerwało tamę serc wszystkich: wybuchły łkania, rozległ się lament nieszczęsnych rodziców, braci, sióstr, całego Chantebled, ogłuszonego w pierwszej chwili gromem, które śmierć po raz pierwszy nawiedzała.
Róża, Boże mój! na tem żałobnem lożu biała, zimna, martwa! Najładniejsza, najweselsza, najukochańsza! Ta, którą wszyscy uwielbiali, którą się zachwycali wszyscy, z której byli tak dumni, którą tak kochali! I to w pośród nadziei długiego życia i zapewnionego szczęścia, na dziesięć dni przed weselem, nazajutrz zaledwie po tym dniu takiej wesołości szalonej, w którym ona tyle sypała żartów, tak śmiała się serdecznie! Widział ją jeszcze każdy tak pełną życia, tak uroczą, z urojeniami i fantazyami dużego dziecka szczęśliwego, wśród owych przyjęć królewskich, otoczoną książęcym swym orszakiem.
Owe podwójne przyszłe śluby, które miano obchodzić razem, to był jakoby wykwit stałego szczęścia, długiej pomyślności rodziny, rozwijających się w radość najwyższą.
Dotąd bezwątpienia niemało było kłopotów, przykrości; nieraz tu i płakano, ale jedni drugich uścisnęli, pocieszyli; ani jednego im dotąd nie zbrakło, żadnego wieczora przy pocałunkach, które leczyły ze wszystkiego.
A teraz odchodziła oto z nich najlepsza; śmierć przyszła im powiedzieć, że absolutna radość nie istnieje dla nikogo, że najdzielniejsi, najszczęśliwsi nie odnoszą nigdy tryumfu w pełni swych nadziei. Nie było życia bez śmierci. Od jednego razu spłacali dług swój nędzom ludzkości, tem drożej go spłacali, że wykroili dla siebie dział szerszy życia, stwarzając wiele, by żyć też wiele.
Kiedy wszystko kiełkuje, wszystko wyrasta dokoła, kiedy się pragnie płodności bez zastrzeżeń, bezprzestannego rodzenia, jakiemże dzikiem ciężkiem przypomnieniem otchłani ciemnej, wieczystej z której świat wyszedł — jest dzień, w którym spada na ludzi nieszczęście, żłobiąc pierwszy grób, co zabiera drogą istotę! To pierwsza szczerba niespodziana, wydarcie tych nadziei, które zdawały się nie mieć końca, zdumienie, że nie można żyć i kochać się zawsze.
Ach! te dwa dni straszliwe, co nastąpiły po dniu owym, ten folwark zamarły, również milczący, ta cisza nie przerywana, chyba tylko rykiem bydła, ta cała rodzina, co się zbiegła, zgnębiona okrutnem oczekiwaniem, z oczyma przepalonemi od łez, dopóki jeszcze to biedne ciało stało w domu, pod snopami kwiecia! I większem jeszcze okrucieństwem była ta okoliczność, że w wigilię egzekwii, ciało złożone do trumny, zniesiono do tej sali, gdzie tak wesoło bawiono się przy śniadaniu, obmyślając sposób, w jaki się ją przyozdobi wspaniale na obchód weselny. Tam to po raz ostatni czuwano przy zwłokach i nie było tam ani jednego krzewu zieleni, ani girland z liści, cztery gromnice świeciły się tylko i więdły białe róże, zerwane tego ranka. Ani ojciec, ani matka nie chcieli się położyć tej ostatniej nocy na spoczynek. Pozostali obok siebie u trumny dziecka, które im odbierała napowrót ziemia. Widzieli ją wciąż jeszcze, tę maleńką, szesnastomiesięczną, za czasów pierwszego ich pobytu w Chantebled, w dawnym pawiloniku myśliwskim, kiedy ją właśnie odstawiono od piersi i kiedy szli oboje okrywać ją w nocy. To znów widzieli ją starszą, później już w Paryżu, tak małą jeszcze przybiegającą co rana, wdrapującą się do ich łóżka, rozkładającą w niem, uradowaną, śmiejącą, że jej się udało zdobyć pozycyę. Widzieli ją znowu, wyrosłą już, wypiękniałą w miarę jak rosło Chantebled, jak gdyby i ona rozwijała się i rozkwitała całem tem zdrowiem, całą krasą tej ziemi zamienianej w urodzajną glebę.
Teraz nie było jej już a ilekroć powróciła im ta myśl, że nie ujrzą jej już nigdy, dłonie ich szukały się wzajem, splatały w bolesnym, okropnym uścisku i przez tęż samą ranę dwu ich serc zdruzgotanych, zdawało im się, że uchodzi ich życie całe, że wszystkie dni przyszłe spływają w nicość.
Odtąd już wyłom zrobiony, czy przez ten wyłom wszelkie inne ich radości nie odejdą tą drogą, wyrwane po kolei? Daremnie było tam dziesięcioro innych dzieci, począwszy od pięcioletniego aż do dwu najstarszych, co liczyli teraz po lat dwadzieścia cztery, ubranych w żałobne, czarne suknie, we łzach dokoła siostry uśpionej, niby batalion boleści, oddający jej cześć ostatnią; ani ojciec, ani matka, nie widzieli ich już, już nie liczyli, z sercem rozdartem, poszarpanem utratą tej, co odeszła, co unosiła z sobą cząstkę ich ciała.
I w wielkiej sali pustej o ścianach nagich, którą cztery gromnice słabo zaledwie oświecały, zabłysła jutrzenka po tej nocy czuwania u trumny, ostatniego pożegnania całej rodziny.
Potem nastąpiła jeszcze boleść pogrzebu, co się posuwał białą drogą między dwoma szeregami wysokich topoli, pośród zieleniejących się pól, po tej samej drodze, kędy Róża pędziła tak szalenie wśród burzy. Wszyscy krewni, wszyscy znajomi przybyli, cała okolica zbiegła tu, wzruszona tą śmiercią jak grom nagłą i niespodziewaną. To też orszak na ten raz rzeczywiście rozciągał się daleko, po za karawanem, okrytym w białe draperye, zasypanym krzewami róż białych w jasnym blasku słońca wiosennego.
Cała rodzina chciała iść za trumną w żałobie, matka nawet tak samo jak siostry oświadczyły, że nie opuszczą drogiej zmarłej aż do krawędzi grobu. Za nimi szli najbliżsi: Beauchênowie, Séguinowie. Ale ani Maryanna, ani Mateusz, złamani bólem, znękani, wyczerpani zmęczeniem nie rozpoznawali już ludzi. Przypominali sobie nazajutrz tylko, że musieli widzieć Morange’a, nie będąc jednak pewnymi, czy to był Morange, ten jegomość milczący, cichy przesuwający się jak cień, który ze łzami ściskał im ręce. I tak samo także, niby w śnie ohydnym, Mateusz przypomniał sobie szczupłą postać i suchy profil Konstancyi, podchodzącej do niego na cmentarzu i mówiącej mu banalne jakieś słowa pociechy, kiedy w jej oczach tymczasem zdało mu się, że dojrzał błysk obmierzłego tryumfu.
Co mówiła? nie wiedział już. Oczywiście jakieś słowa odpowiednie do sytuacyi, tak samo jak zachowanie jej było całkiem poprawne, strapionej kuzynki. Ale inne palące wspomnienie wciąż powracało mu, wspomnienie słów jej w dniu kiedy przyrzekała być obecną na dwu weselach, życząc mu z goryczą na ustach, by im dalej tak sprzyjała pomyślność dotychczasowa, przywiązana do Chantebled. A teraz ot z kolei i w nich uderzył piorun, w tych Fromentów, tak płodnych, tak szczęśliwych! i kto wie, czy ta ich pomyślność, nie skończyła się na zawsze! Przeciągły dreszcz wstrząsnął jego ciałem, zachwiała się w nim wiara w przyszłość, przejęła go obawa, że ta pomyślność, ta płodność dotychczasowa jest przerwaną, że Bóg wie, czy ich nie utracą teraz, kiedy wyłom już został otwarty




IV.

W rok później Ambroży i Andrea chrzcili pierwsze swe dziecko, chłopczyka, małego Leoncya. Pobrali się w sześć tygodni po śmierci Róży, całkiem cicho, bez wszelkich uroczystości. A chrzest ten miał być dla Mateusza i Maryanny pierwszą szczęśliwą sposobnością wyjścia z domu; dotąd bowiem wciąż nosili żałobę i nie przyszli do siebie jeszcze po strasznem nieszczęściu, co ich dotknęło. Zresztą zdecydowane było, że po skończonej ceremonii zjedzą sobie tylko śniadanie po prostu u młodego małżeństwa i że potem zaraz rozejdą się wszyscy do swych zajęć. Ponieważ cała rodzina nie mogła się stawić, oprócz dziadka i babki mieli być wyłącznie tylko dwaj najstarsi, Dyonizy i Błażej, ten ostatni z żoną. Beauchêne, ojciec chrzestny, wybrał sobie na kumę panią Sêguin, ta biedna Konstancya bowiem, jak mówił, drżała na samą myśl nawet dotknięcia jakiegoś dziecka, od śmierci ich Maurycego. Przyrzekła jednak, że będzie na śniadaniu, od czego znów Séguin wymówił się grzecznie. I tym sposobem było jednak dziesięć osób jeszcze, dosyć jak na mały pokój stołowy w skromnem mieszkania, które zajmowało młode małżeństwo przy ulicy La Boêtie, w oczekiwaniu na przyszłą fortunę.
Był to poranek bardzo przyjemny. Mateusz i Maryanna, którzy i na ten dzień radosny nawet nie zdjęli żałobnych sukien, w końcu ożywili się, rozgrzali wobec kołyski tego wnuczka, którego przyjście na świat niosło im nową znów nadzieję.
Na początku zimy druga jeszcze żałoba dotknęła rodzinę, Błażej utracił swego maleńkiego synka, Krysztofa, liczącego już półtrzecia roku, który stał się pastwą krupu. Jakby zadośćuczynieniem jednak za tę stratę była ponowna ciąża Karoliny, która już była w czwartym teraz miesiącu; to też boleść pierwszych dni po tym zgonie zamieniła się w pełne wzruszeń oczekiwanie.
Ciasne mieszkanie młodej pary pachniało całe, przejęte, zda się, wonią uroczego wdzięku jasnowłosej Audrei, rozświecone blaskiem zwycięzkiego powabu Ambrożego, tej pięknej pary zakochanych, którzy uwielbiali się i wychodzili ręka w rękę odważnie na podbój świata. Przy śniadaniu był tam prócz tego jeszcze wyborny apetyt i rozgłośne śmiechy Beauchêne’a, kuma, nadzwyczaj zajętego swą kumą Walentyną, żartującego wciąż i nadskakującego jej zawzięcie, czem ona nawet bawiła się sama, tak szczuplutka, tak smukła w czterdziestu pięciu latach, że mogła jeszcze grać rolę młodej dziewczyny, jakkolwiek i ona była już babką.
Jedna tylko Konstancja pośród wesołego nastroju innych pozostała poważną, jeśli raczyła kiedy się uśmiechnąć, to tylko lekkim zmarszczeniem wązkich warg, chwilami jednak cień jakiś srogiej boleści przebiegał twarz jej zwiędłą, ilekroć spojrzenie jej pobiegło dokoła rozradowanych współbiesiadników u stołu, zkąd mimo tak świeżej żałoby, tryskała nowa siła niepokonanej przyszłości.
Około trzeciej Błażej wstał od stołu, nie dopuszczając już, aby Beauchêne powtórnie nalał sobie chartreuse’y.
— To prawda, moje dzieci, on ma racyę — rzekł w końcu tenże potulnie. — Bardzo tu dobrze u was, ale trzeba nam bezwarunkowo powracać do fabryki. A nawet zabrać wam musimy jeszcze i Dyonizego, potrzeba nam jego światłej rady co do całej wielce ważnej historyi budowlanej... Otóż to jacy my jesteśmy zawsze! Nie dąsamy się nigdy na obowiązek.
Konstancja podniosła się również.
— Powóz musi być na dole, czy go bierzesz?
— Nie, nie, pójdziemy pieszo, to nam trochę ochłodzi głowy.
Niebo było zasnute chmurami a ponieważ dzień chylił się coraz bardziej ku zmrokowi, Ambroży, który podszedł do okna, zawołał:
— Przemokniecie po drodze z pewnością.
— Ba! to już zapowiada się od samego rana, będziem mieć dość czasu jeszcze na dojście do fabryki.
Umówiono się, że Konstancja zabierze Karolinę do powozu, aby ją odwieść do domu i wysadzić u drzwi pawiloniku. Walentyna nie miała nic pilnego, powróci sobie więc spokojnie na Avenue d’Antin, o kilka kroków ztąd zaledwie skoro tylko się wypogodzi. Co do Maryanny i Mateusza, ulegli oni serdecznym błaganiom Andrei i zdecydowali się pozostać na obiedzie, spędzić cały już dzień z dziećmi, tak aby powrócić do Chantebled ostatnim dopiero pociągiem. Uroczystość byłaby tym sposobem kompletną; młode małżeństwo zachwycone tem było, tańczyło i klaskało w ręce z radości.
Ale odjazd reszty miał jeszcze jeden zabawny epizod, była nim pomyłka Konstancyi, która wydała się wszystkim ogromnie komiczną pod wpływem ogólnego rozweselenia, wywołanego obfitem śniadaniem. Zwróciła się ona do Dyonizego i wpatrując się weń swemi blademi oczyma, poprosiła go spokojnie:
— Błażeju, mój drogi, bądź łaskaw podać mi moje boa, które musiałam zostawić w przedpokoju.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ona zaś nie pojmowała z czego się śmieją. I z tąż samą też spokojnością podziękowała Dyonizemu, kiedy przyniósł żądany przedmiot.
— Dziękuję ci, Błażeju, jakże jesteś uprzejmy.
Wtedy już śmiech głośny wybuchnął na dobre, tak spokojna jej pewność wydała się zabawną wszystkim. Cóż znowu? co im się stało wszystkim, z czego tak żartują? Wreszcie poczęła podejrzewać swoją pomyłkę i przypatrzyła się uważniej młodzieńcowi.
— Ach, prawda, to nie Błażej, to Dyonizy... co chcecie? ja ich nigdy odróżnić nie mogę, zwłaszcza też od czasu jak noszą brodę jednakowo przyciętą.
Przez grzeczność, aby naprawić to co takie śmiechy mogły mieć w sobie cokolwiek drwiącego, Maryanna przypomniała znaną w rodzinie anegdotkę, że ona sama, kiedy jeszcze synowie jej byli maleńcy i sypiali razem, budziła ich, aby rozpoznać po różnym kolorze oczu. Potem wmieszali się jeszcze Beauchêne, Walentyna, każde opowiadało o różnych zabawnych okolicznościach, w jakich brało jednego z bliźniąt za drugiego, tak ich podobieństwo wzajemne w pewne dni, pod wpływem pewnego danego oświetlenia stawało się kompletnem. Nakoniec rozstali się wszyscy pośród tego wesołego ożywienia, zamieniwszy jeszcze z sobą moc uścisków ręki i pocąłunków.
W powozie, który je odwoził do domu, Konstancya nie odezwała się już ani jednem słowem do Karoliny, pod pozorem, że ma okropną migrenę, którą wzmogło jeszcze to nieskończenie długie śniadanie. Z miną zmęczoną, z wpół przymkniętemi oczyma, rozmyślała. Kiedy wkrótce po śmierci Róży, mały Krysztof zmarł również, rozdzierając jeszcze bardziej ranę, otwartą w sercu Fromentów, dla niej wówczas nastało zmartwychwstanie nadziei. Ogarnęła ją jakaś dziwna gorączka, w której, jak się jej zdawało, poznawała rozbudzenie całej swej istoty. Fale krwi uderzały jej do twarzy, dreszcz palił ciało, spędzała noce bezsenne, dręczona żądzą, ona co jej nie znała nigdy. Miałażby to być, o Boże! płodność odzyskana, powrót macierzyństwa? Czyliż nie zdarza się czasami, że już odarte zupełnie z liścia niektóre krzepkie drzewa, w piękne dni jesienne okrywają się napowrót liściem i kwieciem?..
Myśl ta napełniła ją szaloną radością. W miarę jak większa przestrzeń czasu dzieliła ją od dnia okropnego, w którym Gaude powiedział jej bez ogródki, że nigdy już dzieci mieć nie będzie, coraz bardziej powątpiewała o słuszności słów doświadczonego praktyka, nie mogąc dopuścić własnej impotencyi, woląc raczej wierzyć w omyłkę innego, możliwą przecież zawsze nawet u najdoświadczeńszych. I tak było niezawodnie, Gaude musiał się pomylić. Nasłuchiwała bicia krwi, pulsującej nowem życiem w jej żyłach i z namiętnością śledziła ten szturm krwi, te palące dreszcze, te ściśnienia serca, których nie mogła sobie wytłomaczyć inaczej, które uważała za spóźniony powrót płciowych popędów.
Pewne] nocy nawet, kiedy posłyszała jak mąż jej powracał do domu, mało brakło, by nie wstała i nie poszła przyzwać go do swej sypialni, tracąc głowę, pewna już teraz dziecka.
Potem nagle pojawiły się poważne dolegliwości, trzeba było wezwać pomocy Boutana i był to nowy znów zawód, ostateczny cios maczugi, kiedy tenże stwierdził po prostu przedwczesny schyłek wieku, tak zwany wiek krytyczny, w czterdziestym szóstym roku życia zaledwie i dał jej do zrozumienia, że prawdopodobnie długie pożycie z mężem w sposób przeciwny naturze mogło go przyśpieszyć. Na ten raz drzewo życia było obumarłem, nic odtąd już nie wróci soków żywotnych uschłej gałęzi, zkąd widziała opadające ostatnie krwi kwiecie.
Od dwóch miesięcy tak Konstancya tłumiła w sobie głuchą wściekłość, ogarniającą ją na myśl, że już nie jest kobietą. I w ów ranek, podczas chrzcin i teraz, w tym powozie, obok tej młodej kobiety brzemiennej, ta to właśnie niewyznawana jeszcze utrata kobiecości, utrzymywana w tajemnicy jak hańbiąca jakaś choroba, zatruwała każdy jej uśmiech, żółtością piętnowała twarz, czyniła ją złą i zdolną do najgorszych złośliwości. Dziecko utracone, dziecko, którego już nie mogła posiąść, to macierzyństwa uczucie tak długo zadawalane w spokoju a dziś zawiedzione, nienasycone, skaziło chorobliwie jej charakter, napełniło duszę życzeniami potwornemi, dyktowanemi przez urazę do szczęśliwszych od niej, życzeniami, których nie śmiała wyznać sama przed sobą.
Oskarżała świat cały i losy i ludzi, że się spiknęli przeciw niej, aby ją zgnębić. Mąż był najnikczemniejszym, najpodlejszym zdrajcą, bo ją zdradzał haniebnie, z każdym dniem zdając jakąś nową cząstkę fabryki na tego Błażeja, którego żona, jeśli utraci jednego syna, natychmiast może mieć drugiego. Gniewało ją, że widzi tego męża tak wesołym, tak szczęśliwym, odkąd go pozostawiła brudnym jego pozadomowym uciechom, nie żądając już od niego zgoła żadnych obowiązków małżeńskich, nie żądając nawet jego obecności w domu.
On zachował wobec niej minę zwycięskiej wyższości, oświadczając, że nie zmienił się w niczem; a było to prawdą: szef ruchliwy wielkiej firmy acz przemienił się w zgrzybiałego włóczęgę i sybarytę, idącego prostą drogą do ogólnego sparaliżowania, niemniej przeto był zawsze tym samym praktycznym egoistą, umiejącym wyciągnąć z życia możliwie największą sumę uciech dla siebie. Zstępował wciąż stale po spadzistej pochyłości; jeśli przyjął Błażeja, to dlatego, że rad był, iż udało mu się spotkać młodzieńca inteligentnego, pracowitego, który chronił go od kłopotów, zbyt już ciężkich na jego barki znużone i zarabiał dlań jeszcze pieniądze, potrzebne na przyjemności.
Konstancya wiedziała, że istniał projekt zawarcia spółki, mąż jej nawet miał już w tym celu wziąć znaczną sumę, potrzebną mu do zatkania dziur różnych, które ukrywał przed nią, różnego rodzaju operacyi nieudolnych i długów brudnych. I z przymkniętemi oczyma, przez ten czas kiedy toczył się powóz, ona truła się tem wszystkiem w głębi duszy tak bardzo, że gdyby to było możliwe, wybuchnęłaby krzykiem wściekłości, rzuciłaby się na tę kobietę siedzącą obok niej, małżonkę kochaną, tę matkę płodną, by ją spoliczkować, paznokciami twarz jej poszarpać.
Potem przyszedł jej znów na myśl Dyonizy. Po co oni go zabrali do fabryki? czy i ten zamierza ją okradać znowu? Wiedziała przecież, że dotąd nie mając jeszcze odpowiedniego stanowiska, odmówił spółki z bratem, twierdząc, że tu na dwóch nie było miejsca. Miał on obszerne studya techniczne za sobą, w mechanice zwłaszcza był bardzo biegłym, ambicyą jego było dyrektorstwo jakiejś wielkiej fabryki lub wielkich warsztatów okrętowych; i te to wiadomości nawet właśnie czyniły go cennym doradzcą, ilekroć w ich fabryce należało zestawić nowy jakiś model ważnej jakiej maszyny rolniczej. Po namyśle przeto wykreśliła go z liczby tych, których należało jej się obawiać, skoro jest on tylko w jej fabryce przelotnie a nazajutrz już może osiądzie gdzieś na drugim końcu Francyi.
Obawa przed Błażejem wszakże nie ustąpiła, uparta, dławiąca i naraz przyszedł jej pomysł do głowy, że gdyby teraz pośpieszyła się i stanęła w domu, zanim tam dojdą trzej mężczyźni, mogłaby zobaczyć się z Morangem sam na sam w jego biurze, wybadać go w toku rozmowy i niejednego dowiedzieć się od niego. Oczywiście jemu, rachmistrzowi, doskonale musiał być znany cały kontrakt spółki, chociażby nawet ten kontrakt miał być dopiero w stadium projektu. I pomysł ten roznamiętnił ją, paliło ją już, żeby przybyć jak najprędzej, wysłuchać tego, co jej będzie miał do powiedzenia Morange, którym, jak się jej zdawało, może rozporządzać wedle woli.
Kiedy powóz mijał most Jena, wychyliła głowę przez okienko.
— Mój Boże! jakże ten powóz jedzie powoli!... Gdybyż przynajmniej spadł deszcz, może by mi to pomogło na ból głowy.
Myślała w duszy, że gwałtowna ulewa dałaby jej więcej czasu, zatrzymując gdzie w którejś bramie trzech mężczyzn. Przed fabryką nareszcie kazała powóz zatrzymać, nie odwożąc już nawet swej towarzyszki do pawilonu.
— Moja droga, wybaczysz mi, nieprawdaż? Dość ci będzie skręcić tylko po za róg tej ulicy. Karolina i uśmiechem, serdecznie ujęła ją za rękę, zatrzymała przez kilka sekund w swojej, skoro już obie wysiadły z powozu.
— Naturalnie, i serdeczne dzięki. Zbyt pani dobra, doprawdy... A zechciej pani powiedzieć memu mężowi, że mnie dowiozłaś do domu, bo on tak się często niepokoi bezpotrzebnie o mnie, odkąd znów jestem... w interesującym stanie.
Konstancya teraz zmuszoną była uśmiechnąć się z kolei, zapewniając z nowemi objawami czułej przyjaźni, że spełni jej polecenie.
— Do widzenia jutro.
— Tak, tak, do jutra, do widzenia.
Ubiegło już lat osiemnaście od czasu jak Morangę utracił swą żonę a dziewięć lat, odkąd umarła mu Regina. Jemu zaś wciąż jeszcze zdawało się, że wczoraj zaledwie przebył te okropne katastrofy; zawsze w żałobnem ubraniu, które zatrzymał już, pędząc życie zamknięte, na uboczu zupełnie, milczący, odzywający się tylko z tem, co było nieodzownie konieczne.
Po za tem pozostał on wzorowym urzędnikiem, rachmistrzem nie mylącym się nigdy, lękliwym, zawsze trzymającym się akuratnie godzin, przykutym do fotelu przed biurkiem, gdzie od trzydziestu lat bez mała siadał co ranka; „dwie jego kobiety“ bowiem, jak nazywał namiętnie drogie swe zmarłe, zabrały z sobą całą jego wolę, wszystką ambicyę, wszystkie pragnienia podboju, majątku wielkiego, tryumfów, zbytku, o jakich przez chwilę starał się marzyć dla nich. On, tak osamotniony teraz, popadły w słabość, w nieśmiałość dziecięcą, nie pragnął już niczego więcej do śmierci nad ten kącik zacieniony, do którego przywykł, nad tę pracę niewybitną, którą podejmował co dnia, niby koń w maneżu, obracający koło.
Posądzano go wszakże, że w swem mieszkaniu na bulwarze Grenelle, które uporczywie zatrzymywał dotąd, prowadzi życie jakieś tajemnicze, dziwną jakąś egzystencyę maniaka, utrzymywaną w sekrecie i strzeżoną zazdrośnie. Służąca miała polecenie nie wpuszczać tu nikogo. Zresztą i jej nic nie było wiadomem. Jeżeli pozostawiał jej staraniom pokój jadalny i salon, nie dopuszczał aby przestąpiła próg dawnej ich małżeńskiej sypialni, ani pokoju Reginy, do których on sam tylko miał wstęp. Zamykał się w nich, sam sprzątał je zawsze a nikt nie wiedział na pewno co tam roobi. Były to jakby jego sanktuarya tajemnicze swą grozą, w których on tylko był jedynym kapłanem i gorliwym wyznawcą, co sam jeden w nich się modlił.
Daremnie służąca usiłowała go podpatrzyć; daremnie, ilekroć miał dzień wolny, przykładała ucho do drzwi, nie zobaczyła nic, nic nie posłyszała nigdy. Żywa dusza nie mogłaby powiedzieć jakie relikwie zawierała ta kaplica ani jakiemi religijnemi praktykami on czcił pamięć drogich swych zmarłych. Inną jeszcze przyczyną ździwienia dla wszystkich było nędzne jego życie sknery, w którem coraz bardziej jeszcze sobie skąpił; jedynemi wydatkami było tysiąc sześćset franków, płacone za mieszkanie, zasługi służącej, i kilka sous na dzień, jakie z trudem od niego wydzierała na swe utrzymanie. Doszedł już do cyfry ośmiu tysięcy franków pensyi a wydawał z niej niezawodnie zaledwie połowę. Gdzie podziewały się ogromne oszczędności, których nie chciał używać na swoje potrzeby? W jaką zakopywał je ukrytą norę? Na jaką tajoną wydawał je namiętność, na jakie złudzenie uczuć szalonych? I był bardzo łagodny, czyściuteńki zawsze, z brodą starannie przystrzyżoną, teraz już całkiem białą a do biura przychodził z uśmieszkiem tak uprzejmym dla wszystkich, że nic nie zwiastowało w tym człowieku, tak metodycznym i regularnym, zwaliska wszystkich uczuć jego duszy, klęski całego życia, po której pozostały tylko popioły i zgliszcza niedogasłe.
Zwolna, po trochu między Konstancyą a Morangem nawiązał się pewien ścisły stosunek. Kiedy po śmierci córki zobaczyła go przychodzącego znów do fabryki z twarzą, gdzie wypisało się spustoszenie okropne, poczuła dla niego litość głęboką, w której niemałą rolę odgrywał głuchy niepokój osobisty. Jej Maurycy miał żyć pięć lat jeszcze, ale ją wciąż już ogarniał lęk jakiś nieokreślony i nigdy nie mogła spotkać Morange’a, żeby ją nie przeszedł lekki dreszcz lodowaty: to ten, co stracił jedyne swe dziecko! Wielki Boże! więc takie nieszczęście było możliwem?... Potem kiedy i ją dotknął cios okropny, poznała sama tę rozpacz straszliwą, nagle otwierającą się ranę nieuleczalną i zbliżyła się do tego brata w boleści, obchodząc się z nim dobrotliwiej niż z kimbądź innym.
Czasami zapraszała go, żeby przyszedł spędzić u niej wieczór i oboje gawędzili, czasem nawet nie mówili nic z sobą, czuli tylko, że jednoczą swoją boleść w tem milczeniu. Później skorzystała ona z tych nawiązanych serdecznych stosunków, aby, dzięki niemu, znać dokładnie wszystkie interesa w fabryce, w których przedmiocie mąż unikał z nią rozmowy.
Odtąd zwłaszcza jak podejrzewała tego ostatniego, że źle zawiaduje ich majątkiem, odkąd podejrzewała go o różne pomyłki, o długi, starała się uczynić rachmistrza swym powiernikiem, szpiegiem nawet, który dopomagał jej wglądać o ile możności i nadzorować kierunek zarządu, wymykającego się, jak to czuła, z jej ręki.
I dla tego to teraz tak pilno jej było zajść do fabryki, że chwytała sposobność rozmówienia się sam na sam z Morange’em, pewna, że go znagli do zwierzeń w nieobecności szefa.
Zaledwie zdołała tylko ściągnąć rękawiczki i zdjąć kapelusz, pobiegła do niego. Zastała go w ciasnem biurze, siedzącego na zwykłem swem miejscu nieporuszenie, pochylonego nad wieczystym regestrem, w rozwartej przed nim księdze.
— Ach, patrzcie! — zawołał zdziwiony — więc to już skończone, ten chrzest?
Coprędzej opowiedziała mu wszystko co tam było i to w taki sposób, aby z tego przejść zaraz na temat, który ją zajmował.
— Ależ tak. To jest ja powróciłam już, bo miałam szalony ból głowy. Inni pozostali tam jeszcze... A zatem skoro jesteśmy tu sami teraz, pomyślałam sobie, że lepiej mi będzie, skoro sobie pomówię z panem cokolwiek, mój przyjacielu. Wiesz pan jak bardzo cię cenię.. Ach! nie jestem ja szczęśliwa, nie jestem!
Rzuciła się na krzesło z wybuchem łez które powstrzymywała już tak długo wobec szczęścia innych. Pomieszany, że ją widzi w takim stanie, sam bezsilny, chciał przywołać pannę służącą, w obawie czy może nie jest chora. Ale ona przeszkodziła temu.
— Nikogo nie mam już życzliwego na świecie prócz pana, mój przyjacielu... Wszyscy mnie opuszczają, wszyscy są przeciw mnie. Czuję to dobrze, że rujnują mnie, pracują nad moją zgubą jak gdybym już i tak w życiu nie straciła wszystkiego, tracąc moje dziecko... A ponieważ pan mi sam jeden tylko pozostajesz, pan, co pojmujesz moją męczarnię, pan, co utraciłeś także córkę, trzymaj ze mną, błagam cię! powiedz mi prawdę. Przynajmniej będę mogła się bronić.
Słysząc, że wspomniała mu córkę, począł razem z nią płakać. I teraz mogła już rozpytywać go o co zechce; będzie jej odpowiadał, powie wszystko, pogrążony już w tej wspólnej boleści, na którą ona się powołała.
Zawiadomił ją więc, że w samej rzeczy miał być zawartym akt pewien między Błażejem a Beauchênem; ale nie była to właściwa spółka, ponieważ Beauchêne zaciągnął już na kasę fabryczną znaczne sumy na wydatki, do których przyznać się nie było można. Był to kompletny szantaż, jak mówiono: matka jakiejś dziewczynki, która groziła sądem przysięgłych, podobno zwierzyła się Błażejowi, jako pomocnikowi czynnemu, który prowadził interesa firmy, żądając od niego aby się jej wystarał o pożyczkę; wtedy to młody człowiek sam pożyczył pieniędzy, bez wątpienia pieniędzy, które dawał ojciec jego, Mateusz Froment, rad że może je umieścić w fabryce na imię syna. Dzisiaj, nie mogąc zregulować sytuacyi, postanowiono po prostu podzielić własność na sześć części, aby odstąpić Błażejowi jeden z tych udziałów, jako spłatę zaciągniętego długu. Tenże zostaje więc właścicielem szóstej części, jeśli oczywiście Beauchêne nie odkupi tego udziału w pewnym określonym terminie. Największe niebezpieczeństwo leży w tem, aby zamiast wyzwolić się z tej zależności, nie uległ czasem pokusie sprzedawania kolejno po jednemu tych udziałów, teraz kiedy staczał się po pochyłości marnotrawstwa i szaleństw wszelkiego rodzaju.
Konstancya słuchała drżąca, wybladła.
— To podpisane już?
— Nie jeszcze. Ale akty są już gotowe i podpisane zostaną w tych dniach. Zresztą, to jedynie rozsądne rozwiązanie kwestyi, które narzuca się w tej sprawie samo z siebie.
Ona jednak widocznie nie była tego samego zdania, szukając wszystkiemi siłami przeszkody, możności wymyślenia czegoś nie dającego się usunąć, byle przeszkodzić tej jej ruinie, jej hańbie.
— Mój Boże! co tu robić? jak postąpić?
Potem uniesiona wściekłością, że nic wynaleźć nie może, że jest bezsilną wobec tych układów, zawołała:
— Ach! ten nikczemny Błażej!
Okrzyk ten przejął do głębi poczciwego Morange’a oburzeniem. Nie pojął go jeszcze całkowicie. To też usiłował z całym spokojem pohamować jej wzburzenie, tłomacząc jej, że Błażej był zacnem sercem, że w tej okoliczności postąpił bez zarzutu, że okazał się nawet całkiem bezinteresownym. A kiedy powstała, zadowolona, że wie już to, o co jej chodziło, pragnąc aby jej tu nie zastali trzej powracający pieszo mężczyźni, rachmistrz podniósł się także, przeprowadził ją przez galeryę, którędy miała przejść, udając się do swego mieszkania.
— Słowo honoru daję pani, że ten młody człowiek nie miał żadnej brudnej spekulacji na względzie... Każdy papier przechodzi przez moje ręce, nikt nie jest lepiej poinformowany odemnie... A gdybym był miał jakiekolwiek wątpliwości, podejrzewał jakieś machinacye, byłbym miał dość odwagi i w uznaniu dobroci pani dla mnie był bym ją uprzedził.
Nie słuchała go już, starała się go pozbyć jak najprędzej. W tej chwili gwałtowna ulewa, grożąca tak długo, spadła siekąc szyby zaciekle. Niebo zaćmiło się tak czarnemi chmurami, że zapanowała noc niemal, jakkolwiek była czwarta po południu dopiero. I przyszło jej na myśl: trzej mężczyźni zaskoczeni taką straszną ulewą wezmą dorożkę. Nie chce się z niemi spotkać. Przyśpieszyła zatem kroku; za nią wciąż postępował rachmistrz.
— Dam pani przykład! — ciągnął dalej. — Kiedy chodziło o zredagowanie kontraktu...
Wtem przerwał nagle rozpoczęte zdanie, chrypliwy okrzyk wydarł mu się z piersi, powstrzymał ją oburącz, odrzucił w tył z gestem przerażenia.
— Uważaj pani!
Tuż u stóp ich otwierała się przepaść. Była tam w końcu galeryi, przed kurytarzem, który łączył fabrykę z pałacem, wielka winda ciężarowa ogromnej siły, przeznaczona do spuszczania znacznego kalibru maszyn do warsztatu opakunkowego. Zresztą nie używało się jej jak w pewne dni określone. Zazwyczaj szeroka usuwana tafla bywała zamknięta; kiedy zaś aparat funkcjonował, jeden z robotników, specyalnie wyznaczony do pilnowania, stał przy nim, nadzorując robotę.
— Ostrożnie! ostrożnie! — powtarzał Morange zlodowaciały, nieprzytomny.
Winda z całą taflą podłogi była spuszczona na dół, olbrzymi otwór rozwierał się u stóp ich, czarny próżnią. Żadnej barjery, nic, coby ostrzegało, coby przeszkodzić mogło straszliwemu skokowi. Deszcz wciąż z pluskiem bił o szyby, ciemność stawała się tak kompletną w galeryi, że szli przez nią na oślep tylko, nie widząc nic przed sobą. Krok jeden więcej a byliby spadli w przepaść. Cudem tylko prawdziwym rachmistrza zaniepokoił większy nieco na podłodze cień tej przepaści, którą przeczuł raczej, niż dostrzegł, świadomy jej istnienia.
Konstancya wszakże nie rozumiejąc jeszcze o co mu chodzi, chciała się uwolnić z rąk Morange’a, trzymających ją silnie jak w kleszczach.
— Ale patrzże pani! — krzyczał.
I pochylając się, zmusił ją również, aby się nachyliła nad otchłanią. Zagłębiało się to aż do suteren, przez całe trzy piętra, niby głęboka studnia ciemności. Chłodny powiew piwniczny ztąd się wydobywał i zaledwie można było rozróżnić niewyraźne zarysy grubych kół unoszących łańcuchy. Na samym dole tylko wyłącznie płonęła latarnia, światełko gdzieś dalekie, jakby na to, aby ukazać tem lepiej głębię i grozę otchłani.
Cofnęli się oboje, blednąc.
Teraz Morange wybuchnął gniewem.
— Co za idyotyzm! co oni wyrabiają? dlaczego nie są posłuszni regulaminowi?.. Zazwyczaj stoi tu jeden z ludzi, robotnik odkomenderowany umyślnie, któremu nie wolno opuścić posterunku, dopóki winda nie powróci na górę... Gdzież on jest? gdzie tego znów licho poniosło?
Powrócił ku otworowi i ztamtąd huknął z całej piersi gniewnie.
— Bonnard!
Żadnej odpowiedzi, otwór pozostawał bezdenny, czarny i pusty. Ta cisza przywodziła go do wściekłości.
— Bonnard! Bonnard!
I wciąż nic, najmniejszego hałasu, wilgotny powiew cieniów tylko dolata z dołu, niby ciężka cisza grobu.
Wówczas chwycił się stanowczego środka.
— Ja zejdę na dół, trzeba odszukać Bonnarda... Mogliśmy teraz leżeć już tam w głębi!.. Nie, nie! tego tolerować nie można. Trzeba, żeby przecież albo zamknął windę, albo stał tu na swym posterunku i ztąd nie odchodził... Co on wyprawia? Gdzie być może?
I już skierował się ku małym krętym schodkom, idącym przez wszystkie piętra tuż obok windy, kiedy z tych schodków jeszcze zawołał, głosem już oddalającym się zwolna:
— Proszę pani, racz zaczekać na mnie, pozostań pani tam gdzie stoisz, aby ostrzedz każdego, coby chciał przejść tędy.
Konstancya pozostała sama. Głuchy łoskot ulewy wciąż wstrząsał szybami, ale już nieco bladawego światła niósł z sobą wicher, rozpędzający chmury.
I nagle na tle tego bladego brzasku, ukazał się Błażej w głębi galeryi. Powrócił był i pozostawił na chwilę dwu innych, chcąc zajść do warsztatów, celem zasięgnięcia jakichś potrzebnych im informacyi. Zamyślony, cały zajęty sprawami, do których powracał, szedł z głową nieco pochyloną, krokiem pewnym, spokojnym.
Ona, kiedy go zobaczyła, w sercu jej zawrzała tylko uraza, gniew, podniecony jeszcze tem wszystkiem, czego się dowiedziała, owym układem, który miano podpisać jutro i który wydrze jej część majątku. Był to wróg, u niej, w jej domu, wróg stający przeciw niej, którego wzburzona do głębi jej istota pragnęłaby zagładzić, wygnać ztąd jako uzurpatora, co podstępem i kłamstwem przeciw niej walczy.
Szedł wciąż. Ona stała w głębokim cieniu, tuż pod ścianą, tak że jej nie mógł widzieć. Ale w miarę jak się zbliżał powoli, ona widziała go dziwnie wyraźnie, oblanego szarawym blaskiem. Nigdy nie odczuła jeszcze do tego stopnia potęgi jego czoła, rozumnego oczu spojrzenia, woli nieugiętej tych ust. I nagle uderzył ją ten fakt z jasną pewnością: od idzie wprost ku otworowi, nie widząc jej, bez wątpienia wpadnie tam, chyba że ona go powstrzyma po drodze.
Przed chwilą, tak jak on i ona tam przyszła nad ten brzeg przepaści i ona byłaby tam wpadła, gdyby ręka przyjazna nie była jej wczas powstrzymała; i dotąd jeszcze czuje ten okropny dreszcz w swoich żyłach, widzi wciąż jeszcze wilgotną, chłodną, czarną otchłań, z małą latarką mdłą w głębi, na dnie. Straszliwa ta rzecz staje przed jej oczyma, występuje wyraźnie; naraz brakuje mu gruntu pod nogami, potem upadek w przepaść z straszliwym okrzykiem, zdruzgotanie...
On szedł wciąż. To niemożliwe z pewnością; toż ona przecież mu przeszkodzi, nie dopuści skoro jeden tylko ruch jej ręki ma wystarczyć. Kiedy stanie tu już, przed nią, alboż nie będzie miała jeszcze dość czasu wyciągnąć rękę? Jednakże z ukrytego jakiegoś zakątka duszy głos bardzo wyraźny, bardzo zimny, podnosi się i wymawia słów kilka zwięzłych, które ona słyszy dokładnie jak gdyby trąby wydzwaniały je w jej ucho. Jeśli on umrze, wszystko będzie skończone, nigdy już nie posiądzie fabryki. Ona, co tak pamiętnie rozpaczała, że nie może wymyślić żadnej przeszkody, może teraz tylko pozwolić działać usłużnemu przypadkowi. I glos ten mówi jej to wciąż, powtarza z natarczywością uporną, nie dodając nic innego. I cóż zresztą: jeden człowiek tylko zostanie zmiażdżony, jeden ubędzie ze świata, pozostanie tylko otwór krwią obryzgany, nic więcej. Już nie widziała nic, nic nie przewidywała, nie zastanawiała się nad niczem. A co stanie się jutro? nie chciała nic o tem wiedzieć; jutra niema zupełnie. A głos nakazujący domagał się tylko faktu brutalnego, natychmiastowego. Jeśli on umrze, wszystko będzie skończone, nie posiądzie nigdy fabryki.
On szedł wciąż naprzód. W niej nagle poczęła się toczyć walka straszliwa. Jak długo to trwało? dni całe, lata? Zapewne kilka sekund zaledwie. Wciąż zamierzała zatrzymać go w przechodzie, pewna, że zwalczy tę myśl dziką skoro przyjdzie chwila stanowczego gestu. Ale niemniej myśl ta przyoblekła się w ciało, ogarniała ją wszechpotężnie niby fizyczna potrzeba jak głód lub pragnienie.
Łaknęła tego, sprawiało jej to fizyczne cierpienie, zdjęta jedną z tych zachcianek, pod wpływem których spełnia się zbrodnie, obdziera przechodnia, zagłusza go gdzieś na rogu ulicy. Wydawało jej się, że jeśli nie będzie mogła nasycić tego pragnienia, przypłaci to własnem życiem. Paląca namiętność, żądza szalona zgładzenia tego człowieka ogarniały ją w miarę jak on nadchodził. Widziała go dokładniej teraz i to ją podniecało więcej jeszcze. Jego czoło, oczy, usta udręczały ją, przejmowały wstrętem. Jeszcze krok jeden, jeszcze jeden, potem jeden jeszcze tylko i stanie już przed nią. Jeszcze jeden krok a ona wyciągnie wtedy rękę, gotowa powstrzymać go skoro ją mijać będzie.
On zbliżał się. Co to się stało, wielki Boże? Kiedy się otarł o nią w przechodzie tak zamyślony, że jej nie spostrzegł nawet zupełnie, ona skamieniała, rzekłbyś. Ręka jej stężała jak lód, nie mogła się podnieść, tak jej ciężyła u ramienia. Straszny dreszcz chłodu wstrząsnął nią pośród palącej ciągle gorączki, unieruchomił ją, pogrążył w odrętwienie, kiedy tymczasem krzyk jakiś w głębi niej samej ogłuszył ją zupełnie. Wszelki namysł gdzieś zniknął, tylko potrzeba tej śmierci stała się pochłaniającą, niepokonaną pod wpływem tego nakazującego, upartego głosu wewnętrznego, który paraliżował jej wolę i czyny. Jeśli umrze nie posiądzie fabryki. I sztywna, przyciśnięta do ściany, bez tchu zupełnie — nie powstrzymała go. Słyszała lekki jego oddech, widziała profil jego, potem kark. Przeszedł. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden. Gdybyż przecie krzyknęła, mogła jeszcze w tej ostatniej sekundzie zmienić los jego. Zdawało jej się, że ma ten zamiar, ale zaciskała zęby z taką siłą, jakby się miały połamać. I jeszcze krok jeden tego spokojnego, ufnego pochodu po dobrze znanym sobie gruncie, bez jednego spojrzenia nawet, wśród zamyślenia o podjętej pracy.
I wtem zabrakło ziemi pod stopą, rozległ się krzyk wielki, straszliwy, wicher szybkiego upadku, głuchy łoskot roztrącającego się, miażdżącego ciała tam w głębi, w ciemnościach.
Konstancya nie poruszyła się i teraz. Przez chwilę stała jak skamieniała, słuchała wciąż, czekała jeszcze. Ale nic nie dochodziło z otchłani prócz ciszy głębokiej. Słyszała tylko deszcz siekący szyby z ponowioną znów wściekłością. Wówczas uciekła, wpadła na korytarz, ztąd do swego salonu. Tu dopiero odnalazła samą siebie i zadała sobie pytanie. Czyż ona chciała rzeczywiście tej strasznej rzeczy? Nie, jej wola nie miała tu żadnego udziału. Niewątpliwie jej wola była jakby sparaliżowaną, coś przeszkadzało jej działać. Jeżeli to, co się stało, stać się mogło — to odbyło się to absolutnie po za nią, bo ona w danej chwili była nieobecną. Te słowa, potęga słów tych uspokoiła ją. Uczepiła się ich, powtarzała sobie. Tak to jest niezawodnie, tak, tak! ona była nieobecną.
Całe jej życie stanęło przed nią wolne od wszelkiego błędu, wolne od jednego bodaj złego uczynku. Nigdy nie zgrzeszyła, nigdy żadna złośliwość, coby przynosiła szkodę innym nie ciążyła do dnia tego na jej sumieniu. Żona uczciwa, pozostała godną tego miana pośród rozpasania męża. Matka namiętnie kochająca, wstępowała teraz od czasu śmierci syna na Golgotę boleści. I to wspomnienie Maurycego jedynie wyrwało ją na chwilę z oschłości dotychczasowej; poczuła, że ją dławią łzy, jak gdyby tu się poczynał jej szał, tu było wytłomaczenie zbrodni, którego szukała nadaremnie.
Zawrót głowy ją ogarnął: syn jej nie żyje, tamten drugi zajmuje jego miejsce, zostaje panem, ferment tej zwyrodniałej namiętności posiadania jednego tylko syna, tego książątka, dziś wydziedziczonego, zatruwał jej duszę jadem wściekłości, rozprzęgał jej władze, doprowadził do szału morderstwa. Czyliż może ten chwast potworny wyrósł w niej tak, że aż mózg ogarnął?
Fala krwi napływającej do głowy wystarczyła, by zaćmić sumienie. Ale ona upierała się przy tem, że była nieobecną, stłumiła łzy, pozostała lodowatą. Niedoznawała żadnego wyrzutu sumienia. Trudno: stało się a stało dobrze. Tak stać się musiało. Ona go nie popchnęła, spadł sam. Gdyby jej tam nie było, spadłby był tak samo. Zatem skoro jej tam nie było, skoro mózg jej, jej serce były tam nieobecne, cóż ją to może obchodzić? I wciąż jak echo wracały jej te słowa, rozgrzeszając ją, śpiewając hymn zwycięztwa: on umarł, nie posiądzie fabryki.
Mimo tych myśli jednak pośrodku salonu Konstancya z uchem natężonem nasłuchiwała. Dlaczego dotąd nic nie słyszy? Dlaczego tak długo go nie podnoszą? Niepokój jej rósł w miarę oczekiwania na ten zgiełk spodziewany, który ma się rozledz od strony fabryki, na ten popłoch, ciężkie kroki, wrzawę głosów; powstrzymywała oddech, drżała za najlżejszym dochodzącym ją szmerem. Ale spokój nie miał końca, dobiegało ją ztamtąd tylko milczenie. Minuty przechodziły, czuła się szczęśliwą w tej ciszy ciepłej swego salonu. Była to jakby spokojna przystań uczciwej mieszczanki, pełna godności i zbytku, w której czuła się osłoniętą przed niebezpieczeństwem, ocaloną. Przedmioty dobrze znane codziennego użytku: flakon kieszonkowy, przyozdobiony opalem, nóż do przecinania papieru z palonego srebra, pozostawiony w jakiejś książce, wszystko to uspokoiło ją do reszty. Zastawała je na swojem miejscu, wzruszało ją, że je widzi znowu, jakby nabrały dla niej nowego znaczenia. Potem przeszedł ją dreszcz, spostrzegła, że ma ręce jak lód zimne. Zlekka potarła je, chcąc rozgrzać cokolwiek. Dlaczego teraz właśnie doświadcza takiego niezmiernego znużenia? Zdawało jej się, że powraca z jakiejś bardzo dalekiej przechadzki pieszo, że wyszła z jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, że ją ktoś obił kijem i poranił. Obok tego napadała ją dziwna jakaś senność, taka jak po zbyt obfitem najedzeniu się, kiedy się długo głód cierpiało. Czasami widywała w takim właśnie stanie męża, kiedy powracał z wieczorów spędzonych na rozpuście, do tego stopnia przesycony fizycznie, że zasypiał stojący, zaspokojony wreszcie, bez pragnień, ni żalu. I ona tak samo nie pragnęła już nic w tem znużeniu, które ją wprawiało w odrętwiałość senną, zdziwiona tylko czemś, z czego sobie nie umiała zdać sprawy, zachowując osłupiałość przedmiotów.
Mimowiednie wszakże poczęła znów nadsłuchiwać, powtarzając sobie, że jeśli przerażająca ta cisza dalej trwać będzie, ona usiądzie chyba, zamknie oczy i zaśnie. I gdzieś, z bardzo jeszcze daleka, wydało się jej, że ją dochodzi szmer jakiś lekki, tchnienie zaledwie.
Co to było? Nie, nic jeszcze. Może to tylko śnił jej się ten sen okropny, ten człowiek idący kurytarzem, ta przepaść, ten rozgłośny krzyk straszliwy. Może nic z tego wszystkiego się nie stało, skoro teraz nic nie słyszy. Z dołu przecież słychaćby było zgiełk jakiś nabrzmiewający z każdą chwilą, posłyszałaby ludzi pędzących w szalonym pośpiechu po schodach, coby jej przynieśli tą nowinę. Teraz znów ucha jej doszedł lekki szmer, bardzo daleki a jednak zbliżający się ciągle. Nie był to przecież tłum bynajmniej, ale pojedyncze tylko kroki zaledwie, może poprostu tylko jakiegoś samotnego przechodnia na trotuarze pod oknami. Ale nie, to od strony fabryki, bardzo wyraźnie teraz z początku po schodach, potem wzdłuż kurytarza. I kroki te stawały się coraz śpieszniejsze a wraz z niemi słychać było oddech zdyszany, tak tragiczny, że odczuła zaraz, iż teraz nadejdzie owa rzecz tak dla niej straszna. Drzwi otwarty się gwałtownie.
W progu ukazał się Morange. Był sam, wzburzony, z twarzą śmiertelnie bladą a słowa z ciężkością wydzierały mu się z krtani:
— Oddycha jeszcze, ale roztrzaskał sobie czaszkę, skończone z nim.
— Co to? co panu jest? — spytała. — Co się stało?
Otwarł usta i wpatrzył się w nią osłupiały. Wbiegł tu na górę pędem, aby od niej żądać wytłomaczenia, tak mąciło mu się w nieszczęsnej głowie wobec tej katastrofy, co pomieszała mu wszystkie myśli. Pozorna nieświadomość, spokojność jej do reszty go w błąd wprowadziły.
— Ależ — krzyczał — ja panią zostawiłem przy windzie.
— Przy windzie, tak. Pan zeszedłeś a ja poszłam wprost do mieszkania.
— Zanim zeszedłem przecież — podjął z gwałtownością rozpaczy — zanim zeszedłem, prosiłem, żebyś pani tam czekała na mnie i pilnowała otworu, aby tam kto nie wpadł przypadkiem.
— Ach! cóż znowu! nic mi pan nie mówiłeś, nic nie słyszałam, nie zrozumiałam zupełnie.
Przerażony wciąż patrzał jej w oczy. Kłamała oczywiście. Daremnie siliła się na spokój zupełny, ucho jego odczuło wyraźnie, że głos jej drży. A wreszcie to było widoczne, musiała tam wówczas znajdować się z pewnością, boć nie miała nawet czasu jeszcze zejść do siebie. Nagle przypomniał sobie ich rozmowę, pytania stawiane przez nią, jej wybuch namiętnej nienawiści względem tego, którego podniesiono okrwawionego w głębi przepaści. Nieszczęsny człowiek, pod powiewem zgrozy, co go przejmowała dreszczem, te tylko znalazł słowa:
— A więc, pani, po za twemi plecami tuż po tobie nadszedł ten nieszczęśliwy Błażej i roztrzaskał sobie czaszkę.
— Mój Boże! mój Boże! co za okropne nieszczęście!
Ale w tej chwili zgiełk wzrastać począł w całym domu. Drzwi salonu pozostały otworem i słychać było zbliżające się głosy, ciężkie kroki, tłum coraz to bliższy już i szemrzący. Słychać było po schodach wydawane rozkazy, głuche dźwigania, piersi nabierające tchu, całe to zbliżanie się ciężaru jakiegoś, niesionego z trudem i ostrożnie.
— Jakto, przynoszą mi go tutaj! — wymówiła Konstancya, blednąc, z tym okrzykiem mimowolnym, który do reszty mógł przekonać rachmistrza o jej winie. — Przynoszą mi go tutaj!
Już nic Morange odpowiedział jej na ten raz oszołomiony, jakby otrzymał cios siekierą w głowę. Nagle ukazał się Beauchène, poprzedzający ciało, wybladły, również zmieniony do niepoznania, tak te niespodziewane odwiedziny śmierci przejmowały trwogą tę naturę, dla której potrzebą było życie wesołe.
— Moja kochana, Morange powiedział ci już o strasznym wypadku... Na szczęście ze względu na odpowiedzialność przed rodziną, Dyonizy był tu obecnym... I to Dyonizy właśnie, kiedyśmy chcieli nieszczęśliwego nieść do jego mieszkania, w pawilonie, oparł się temu, wołając, że zabilibyśmy jego żonę, gdyby tak niespodziewanie teraz, kiedy jest brzemienną, przyniesiono jej umierającego męża... Nie pozostawało nic innego, nieprawdaż? jak wnieść go tutaj.
Opuścił ją, łamiąc ręce, wpół nieprzytomny, wybiegł napowrót do sieni, zkąd słychać było głos drżący:
— Ostrożnie, ostrożnie, powoli... Uważnie koło barjery schodów..
Orszak posępny wszedł do salonu. Wniesiono Błażeja zgruchotanego na noszach, podesłanych materacem. Dyonizy biały jak płótno szedł za nim, podtrzymując poduszkę, na której spoczywała głowa brata z zamkniętemi oczyma i sznurkiem krwi ściekającym ze skroni; czterech zaś ludzi, czterech robotników z fabryki unosiło drągi noszy. Grube buty deptały dywan, roztrącano lekkie mebelki, aby utorować przejście temu pochodowi, niosącemu z sobą grozę i przestrach.
Beauckênowi, który wciąż komenderował pochodem, przyszła nagła myśl do głowy.
— Nie, nie, nie pozostawiajcie go tutaj... Tam w tym pokoju obok jest łóżko... Uniesiemy go delikatnie z materacem i złożymy na tem łóżku.
Był to pokój Maurycego, było to łóżko, na którem umarł Maurycy i Konstancja przez pietyzm macierzyński zachowała go nietkniętym, poświęcając ten pokój pamięci syna takim, jakim on go opuścił. Ale co tu powiedzieć? jak przeszkodzić, aby ten Błażej nie umarł na łożu jej syna z kolei, on, przez nią zabity?
Groza tej myśli, jej okropność, ten los mściciel, co dopuszczał do takiego świętokradztwa, wszystko to obudziło w niej bunt taki, że stanęła wyprostowana, sztywna, jakby pod chłostą; czułą równocześnie, że posadzka usuwa jej się z pod nóg i zawrót głowy ją ogarnia. I okazała, że jest w niej nadzwyczajna jakaś siła, wola i harda, bezczelna niemal odwaga. Kiedy przenoszono obok niej rannego, drobne jej chude ciało wyprężyło się, zdało się, że urasta. Popatrzała na niego, wyżółkła twarz jej żadnej nie uległa zmianie, prócz lekkiego mrugania powiek i drgania nerwowego, mimowolnego w lewym kąciku ust, które przeciągnęło je w lekki grymas. I to było wszystko; a po chwili napowrót znów była spokojną zupełnie, panowała nad każdym ruchem, nad głosem, czyniąc i mówiąc to tylko co było potrzebnem, bez wylewów i wyrzekań, ale z miną osoby przejętej tylko do głębi niespodziewaną katastrofą.
W pokoju tymczasem ułożono konającego i tragarze, wzburzeni, oddalali się. Natychmiast skoro na dole spostrzeżono wypadek, powiedziano staremu Moineaud, aby wziął powóz, jechał po Boutana i przywiózł go wraz z chirurgiem, jeśliby zdołał znaleźć jakiego po drodze.
— Wolę, że tu jest niż tam w suterenach — powtarzał machinalnie Beauchêne u łóżka. — Oddycha wciąż, patrzcie! w tej chwili doskonale słyszeć można... Kto wie? Boutau może go jeszcze ocali.
Ale Dyonizy nie łudził się bynajmniej. Ujął w swe dłonie jedną z bezwładnych i zimnych rąk brata i czuł dokładnie jak z każdą chwilą staje się ona coraz bardziej już tylko martwym przedmiotem, jakby i ona była zgruchotaną, wyrwaną z pośród życia w owym upadku. Chwilę jeszcze pozostał tam oparty o to żałobne łoże, z szaloną nadzieją, że w gorącym uścisku odda umierającemu trochę krwi własnego serca. Czyliż ta krew nie była wspólną ich własnością? czyliż braterstwo ich bliźniacze nie czerpało jej u tego samego źródła? Ten, co miał umrzeć wszakże to połowa własnej jego istoty. Tam na dole, po straszliwym krzyku rozpaczy, nie powiedział już więcej ani słowa. Nagle teraz dopiero począł mówić.
— Trzeba pójść do Ambrożego, uprzedzić matkę i ojca. Ponieważ oddycha jeszcze, przybędą może na czas, aby go ucałować raz ostatni.
— Czy chcesz, żebym pobiegł po nich? ofiarował się uprzejmie Beauchêne.
— Nie, nie, dziękuję; z początku chciałem pana prosić o tę przysługę, ale zastanowiłem się, ja sam tylko mogę tę rzecz okropną oznajmić mamie... Nie dawajcie państwo także znać i Karolinie. Zobaczym zaraz jak to zrobić, za moim powrotem... I niechaj śmierć zechce poczekać cierpliwie, abym zastać mógł jeszcze biednego mego brata!
Pochylił się, ucałował nieruchomego Błażeja, co z zamkniętemi oczyma oddychał wciąż słabo. Potem, bez pamięci, długo całował rękę jego i wybiegł.
Konstancya krzątała się, przywołała pannę służącą, żądając ciepłej wody, aby obmyć zakrwawionę czoło konającego. Nie można było myśleć o tem, aby mu zdjąć tużurek, starano się tylko uporządkować go o ile możności w oczekiwaniu lekarza. I podczas tych przygotowań Beauchêne powrócił do szczegółów okropnego wypadku, omawiając je znowu, ciągle napastowany znać tą wizyą, nawpół nieprzytomny.
— Czy to do pojęcia! są chyba fatalności jakieś wprost głupie, niedorzeczne!... Na dole pas transmisyjny obsuwa się, nie dozwala mechanikowi podnieść napowrót w górę windy. Na górze Bonnard irytuje się, woła, wreszcie decyduje się zejść na dół, wściekły, że na wszystkie swoje wołania nie otrzymuje odpowiedzi. Potem nadchodzi Morange, gniewa się również, irytuje, schodzi z kolei tak samo rozdrażniony, że daremnie wołał Bonnarda i nie odbierał żadnej odpowiedzi. I wtedy to Błażej nadchodzi, wpada... Ten biedny Bonnard! szlocha tam, teraz chciał się zabić, kiedy zobaczył co przez swoją nieostrożność uczynił.
Naraz przerwał sobie aby spytać Konstancyę:
— Powiedz mi a i ty przecież tam byłaś?... Morange powiedział mi, że zostawił cię tam, na górze przy otworze windy.
Ona stała przed nim właśnie w pełni światła, które padało na nią z okna. Nic, prócz mrugania powiek i nerwowego lekkiego drgania u lewego kącika ust, nie zmieniło jej twarzy.
— Ja, ależ ja zaraz przeszłam kurytarzem i natychmiast powróciłam do siebie... Morange wie to przecież dobrze.
Od chwili już Morange, pod którym uginały się nogi, złamany, znicestwiony upadł był na krzesło. Niezdolny dopomódz w niczem, milczał, czekał końca tego wszystkiego. Kiedy posłyszał z jakim spokojem kłamie Konstancya, popatrzał jej wprost w oczy. Więc to ona była zabójczynią, nie wątpił już teraz. I przez jedną sekundę czuł potrzebę wypowiedzenia tego głośno, rzucenia jej tego w oczy.
— Patrzaj! — podjął znów Beauchêne — jemu zdawało się, że cię prosił, żebyś się nie oddalała, żebyś pozostała tam na straży.
— W każdym razie ja nie słyszałam ani słowa — odpowiedziała sucho. — Gdyby mnie był poprosił o to, alboż byłabym się ruszyła.
I zwracając się ku rachmistrzowi, ośmieliła się, ona teraz z kolei, spojrzeć mu wprost w oczy swemi wyblakłemi źrenicami.
— Przypomnij pan sobie, panie Morange.. Pan zbiegłeś jak szalony, nie powiedziałeś mi nic... a ja poszłam dalej moją drogą.
Pod spojrzeniem bladych jej źrenic, które wdzierało się w jego oczy z twardością stali, przejął go lęk prawdziwy. Cała słabość jego wracała, cała tchórzliwość delikatnego i uległego serca. Mógłże oskarżyć ją o zbrodnię tak ohydną? Widział następstwa okropne podobnego oskarżenia. A wreszcie i on sam nie był już pewnym jak to było, mąciło mu się w tej biednej głowie maniaka, pomięszało wszystko. Wybąknął:
— Bardzo być może, iż mi się zdaje tylko, że mówiłem... Zapewne, że to tak, skoro nie może być inaczej...
I znowu pogrążył się w milczeniu z gestem niezmiernego znużenia. Było to dobrowolne spólnictwo — narzucone i przyjęte. Przez chwilę miał ochotę powstać i pójść zobaczyć, czy Błażej oddycha jeszcze. Potem i tego już nie śmiał uczynić. Niezmierna cisza zaległa pokój.
Ach! co za udręczenie, jaka męczarnia dla Mateusza i Maryanny, kiedy powiadomieni przez Dyonizego, dążyli fiakrem! Z początku wspomniał im tylko o wypadku, jako o spadnięciu dość poważnem. Ale w miarę jak powóz zbliżał się do celu, on sam nie mógł już zapanować nad swą boleścią, rozpłakał się, wyznał wszystko nacierany rozpaczliwemi ich pytaniami.
A kiedy przybyli nakoniec do fabryki, nie mieli już wątpliwości żadnej, że dziecko ich umarło. Zawieszono tam teraz pracę; przywiodło im to na pamięć odwiedziny ich nazajutrz po śmierci Maurycego. W takiejże samej nieruchomości zastali wówczas fabrykę, taż sama panowała w niej grobowa cisza. Całe jej gorączkowe, hałaśliwe życie ustało naraz, zmilkły wychłodłe i ociemniałe maszyny, zagasły warsztaty opuszczone. Ani jednego dźwięku, żywej duszy nigdzie, nigdzie gwizdu pary, co była oddechem tego grodu pracy. Szef jej umarł i ona zamarła.
Przerażenie ich wzrosło jeszcze kiedy z fabryki przeszli do pałacu, pośród tego zupełnego opustoszenia, przez tę galeryę drzemiącą, po schodach drżących, zda się, pod ich krokami; wszystkie drzwi stały na górze otworem, jak w domu niezamieszkałym zdawna, oddawna już opuszczonym przez ludzi. W przedpokoju nie zastali nikogo ze służby. I powtarzał się dla nich słowo w słowo ten sam dramat śmierci nagłej, niespodzianej; tylko, że na ten raz własnego syna zastaną w tym samym pokoju, na temże samem łóżku, zmartwiałego, bladego bez czucia, bez życia.
Błażej konał już. Boutan stał u wezgłowia łoża, trzymając go jeszcze za rękę bezwładną, gdzie ostatnie pulsacye krwi dogasały. A kiedy zobaczył Mateusza i Maryannę, którzy instynktem wiedzeni, rzucili się przez salon pogrążony w nieładzie ku pokojowi, zkąd dolatywała ich znana im woń śmierci, nie mógł powstrzymać się od łez, co grubemi kroplami zaćmiły mu oczy i szepnął.
— Biedni moi przyjaciele, ucałujcie go, otrzymacie jeszcze ostatnie jego tchnienie.
Lekki oddech dopiero co ustał i biedny ojciec, nieszczęsna matka rzucili się całować te usta, na których drgało jeszcze ostatnie tchnienie życia, ze szlochem, z krzykiem rozpaczy. Ich Błażej umarł. Umarł jak Róża, w rok po niej zaledwie, umarł nagle, w dzień rodzinnej uroczystości. Rana ich serc niezabliźniona jeszcze, otwierała się na nowo tragicznem rozdarciem. W długiem ich szczęściu było to drugie już ostrzeżenie straszliwe, przypominające niestałość losu i całą marność ludzkiego życia, drugi cios topora, co spadał na rodzinę, rozwijającą się w pełni sił, zdrowia i szczęścia. I przerażenie ich wzrastało: czyliż tym haraczem opłacą się już niedoli? będzież to koniec przynajmniej spłaty tego długu, zaciągnionego u losów? — czy też może ten cios po ciosie jest początkiem powolnej zagłady, na którą ród ich jest skazany? Już wtedy kiedy odchodziła od nich Róża na pościeli kwiecia, ulękli się tego przerwania dotychczasowej pomyślności, płodności stałej, bali się, że mogą się one skończyć zupełnie teraz, kiedy wyłom już był otwarty. I przez ten krwawiący się wyłom teraz znów odchodzi od nich Błażej, odchodzi tak okropnie, jakby zmiażdżony w proch zazdrosnym gniewem losów. A jutro znów któreż inne z ich dzieci zostanie im wydarte, by z kolei stać się okupem za dotychczasową ich radość, za dotychczasową pomyślność?
Długo Mateusz i Maryanna łkali, upadłszy na kolana u łoża. Konstancya stała o kilka kroków za nimi, drżąca w postawie współczującego smutku. Od chwili już Beauchêne, jakby dla pokonania tej obawy śmierci, co go przejmowała zawsze dreszczem, zasiadł przy dawnem biurku Maurycego, pozostałem w salonie jako pobożna pamiątka po zmarłem dziecku i usiłował zredagować zawiadomienie dla robotników, donoszące im, że fabryka pozostanie zamkniętą aż do dnia następnego po pogrzebie. Daremnie szukał właśnie słów, kiedy spostrzegł Dyonizego, co wychodził z pokoju, wypłakawszy tam łzy wszystkie i całe serce oddawszy bratu w ostatnim pocałunku. Przywołał go do siebie i w zamiarze oderwania jego myśli od smutnej rzeczywistości, zażądał jego pomocy.
— Chodź, siadajno tu, dokończ za mnie.
Konstancya wchodząca w tej samej chwili, posłyszała również te słowa. Były to słowa też same właśnie, jakie mąż jej wymawiał sadzając przy biurku Maurycego niegdyś Błażeja, w dniu w którym oddał mu dawne miejsce swego nieszczęsnego syna, kiedy ciało jego leżało jeszcze w sąsiednim pokoju. I myśl jej cofnęła się wstecz w przeszłość, przejął ją przestrach na widok Dyonizego, siadającego do tego biurka. Nie byłże to Błażej zmartwychwstały? Tak jak tegoż samego popołudnia jeszcze, wychodząc z wesołego śniadania od Ambrożowstwa wzięła Dyonizego za Błażeja, tak i teraz wydał się jej on nowem wcieleniem zmarłego; podobni bo też byli obaj do siebie tak bardzo, że rodzice nawet długo nie mogli ich od siebie odróżnić inaczej, jak po kolorze oczu. To Błażej powracał, zajmował napowrót swe miejsce, Błażej pozyska fabrykę; daremnie go zatem zabiła. Pomyliła się więc: umarł, ale i tak mieć będzie fabrykę. Zabiła jednego z tych Fromentów, wnet jednak odradzał się nowy. Jeśli który z niech umiera, drugi staje natychmiast na wyłomie. I w tej chwili popełniona zbrodnia wydała się jej tak bezużyteczną, tak głupią, że poczuła jak włosy stają jej na głowie, pot śmiertelny strachu wystąpił na czoło i cofnęła się przed nim jak przed widmem.
— To zawiadomienie do robotników — powtarzał Beauchêne. — Każemy je przybić na bramie.
Chciała okazać odwagę, podeszła więc do męża i rzekła mu:
— Zróbże to sam. Dlaczegóż w takiej chwili trudzisz Błażeja.
Przez omyłkę powiedziała: Błażeja; dreszcz trwogi znów ją przejął. Mimowoli posłyszała głos własny, jak w przedpokoju mówi: „Błażeju podaj mi, proszę, moje boa.“ I jak je przynosi jej Dyonizy. Po cóż było zabijać Błażeja, skoro istnieje Dyonizy? Kiedy śmierć skosi jednego z tych żołnierzy życia, znajdzie się zawsze drugi, co zajmie opróżnione w walce miejsce.
Ale czekała ją ostatnia jeszcze porażka. Marjanna i Mateusz przeszli do salonu, Moraonge zaś, przejęty snać potrzebą ruchu, począł przechadzać się drobnym kroczkiem z osłupiałym wyrazem twarzy w tym zamęcie dzikiego, rwącego cierpienia, jaki sprawiały mu te wszystkie, nie dające się wypowiedzieć rzeczy, które do reszty rozprzęgały wszystkie władze biednej jego ciasnej głowy.
— Zejdę — wybąknęła Maryanna — usiłując otrzeć oczy i siląc się utrzymać na nogach. Pójdę zobaczyć się z Karoliną, przysposobić ją do tego strasznego nieszczęścia... Ja jedna tylko będę umiała znaleźć takie słowa, które jej nie zabiją wraz z tem biednem maleństwem, które nosi pod sercem.
Pełen niepokoju w swem pomieszaniu Mateusz powstrzymywał ją, pragnąc oszczędzić jej tego nowego doświadczenia.
— Nie, proszę cię. Dyonizy zejdzie, albo też ja sam pójdę do niej.
Z łagodnym uporem dążyła wciąż ku schodom.
— Ja tylko jedna mogę jej to oznajmić, zapewniam cię. Będę mieć tyle siły.
I nagle zrobiło jej się słabo, zachwiała się, mdlejąca. Trzeba było ją położyć na kanapie w salonie. Potem, kiedy poczęła nieco przychodzić do siebie, kredowo blada, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną, porwały ją okropne wymioty, atak, którego gwałtowność rozdzierała jej wnętrzności.
Wtedy widząc, jak Konstancya z życzliwem zaniepokojeniem krzątała się, dzwoniąc na pannę służącą, aby jej przyniosła podręczną apteczkę, Mateusz przyznał się do prawdy, której małżonkowie oboje dotąd nie wyznali nikomu jeszcze.
— Biedaczka jest w odmiennym stanie, tak! od czterech już miesięcy, równocześnie z Karoliną. W tym wieku, bo ma przecież lat czterdzieści trzy, trochę ją to żenuje i dlatego nic o tem nie mówiliśmy... Ach! biedna, kochana żona, taka mężna, chciała oszczędzić synowej zbyt gwałtownego ciosu a daj Boże, aby sama nie upadła pod jego ciężarem!
W odmiennym stanie, wielki Boże! Dla Konstancji ta wiadomość była uderzeniem maczugi w głowę, co dobija ostatecznie. Więc gdyby teraz dopuściła, aby się zabił Dyonizy, nowy Froment wyrósłby znowu jak z ziemi i zastąpiłby tego? I wciąż tak znowu świeży, wciąż nowy, do nieskończoności! Było to rozmnażanie się siły, życia niewyczerpanego, przeciw któremu wszelka walka stawała się niemożliwą. I uczuła się nędzną w tem osłupieniu, w jakie wprawiało ją natychmiastowe zapełnienie uczynionego wyłomu, nędzną w swej bezpłodności nicestwa, w nieszczęsnej swej bezsilności. I czuła, że jest pokonaną, zdjęła ją święta jakaś trwoga, jakby i ją uniósł z sobą zwycięzki wicher tej płodności bez końca.




V.

W czternaście miesięcy potem obchodzono wielką uroczystość w Chantebled. Dyonizy, który zajął w spuściźnie miejsce Błażeja w fabryce, zaślubiał Martę Desvigne. Pośród tak bolesnej żałoby domu był to pierwszy uśmiech, jak pierwszy promień ciepłego, wiosennego słońca po ciężkiej zimie. Mateusz i Maryanna dotąd zbolali, okryci żałobą, rozpromienili się dzisiaj rzewnem wzruszeniem wobec tego wieczystego powrotu życia, poczynającego się wciąż na nowo. Matka zapragnęła tego dnia przywdziać suknię mniej ciemną, ojciec poddał się konieczności nie opóźniania już dłużej małżeństwa postanowionego oddawna, do którego nagliły wszystkie okoliczności.
Od dwóch lat przeszło Róża zasypiała na wiejskim cmentarzu w Janville, minął rok już jak Błażej przybył tam z nią się połączyć, pod całunem wiecznie świeżego kwiecia. Wspomnienie tych dwojga drogich umarłych, zawsze odwiedzanych przez całą rodzinę, w której sercach pozostali żywymi dotąd, miało towarzyszyć rodzinnej uroczystości, jak gdyby oni sami wraz z rodzicami zdecydowali, że przyszedł czas już na weselne gody, by dłużej pamięć żałoby nie tamowała uciechy życia, tworzenia i rozmnażania się.
Ta instalacya Dyonizego w fabryce odbyła się całkiem naturalnym sposobem. Jeśli do niej nie wstąpił zaraz po ukończeniu studyów w szkole specyalnej, gdzie przebył trzy lata, to dlatego tylko, że pozycyę tę podówczas zajmował brat jego. Całe jego wykształcenie techniczne z góry już czyniło go odpowiednim na to miejsce: od rana do wieczora był on tu na właściwem sobie stanowisku, zajął więc tylko dawny pawilonik, z którego uciekła Karolina z dzieckiem w pierwszym zaraz popłochu straszliwej katastrofy, chroniąc się do Chantebled. Prócz tego wstąpienie to Dyonizego do fabryki załatwiało wielką sprawę pożyczonych Beauchêne’owi pieniędzy, których spłatą miała być własność szóstej części fabryki. Ponieważ pieniądze te były dobrem rodziny, brat więc poprostu tylko zajął miejsce brata i podpisał układ, który byłby podpisał tamten; przez delikatność wszakże uczciwego człowieka zażądał, aby wyznaczoną została pensya dla Karoliny, wdowy po poprzedniku.
Rzeczy załatwiły się w przeciągu tygodnia, bez wszelkiej dyskusyi, samą logiką faktów. Oszołomiona, przybita, Konstancya nie mogła nawet podjąć walki, skazana na milczenie przez męża, który jej wciąż powtarzał: „Cóż chcesz żebym zrobił? trzeba mi przecież koniecznie pomocnika a Dyonizy czy obcy jaki człowiek, toć wszystko jedno; wreszcie ja mu spłacę tę cześć zanim rok minie a wtedy usunę go z fabryki jeśli mi będzie niedogodnym!“ I milkła, aby mu znów nie rzucić w twarz całej jego sromoty, w rozpaczy, że czuje jak mury domu walą się na jej głowę kawałek po kawałku.
Wtedy to Dyonizy pomyślał, że nadszedł czas urzeczywistnienia dawnego projektu małżeństwa z Martą Desvigne. Ta młodsza siostra Karoliny, ta nierozłączna przyjaciółka Róży czekała już na niego od trzech lat blisko z jasnym uśmiechem i wyrazem tkliwej rozwagi na twarzy. Znali się dziećmi jeszcze, przysięgali sobie nieraz miłość na wszystkich pustych ścieżynach Janville; ale powiedzieli sobie, że przyśpieszać nie będą połączenia, że szczęście całego życia warte jest tego, aby poczekać aż będzie się miało odpowiednie siły i wiek do poważnego założenia rodzinnego ogniska.
Dziwiono się bardzo, że chłopiec mający przed sobą tak wielką przyszłość, dziś już w dwudziestu sześciu latach zajmujący świetną pozycyę, obstawał gwałtem przy małżeństwie z dziewczyną, która nie wnosiła mu ani grosza. Mateusz i Maryanna śmieli się i zezwalali, wiedząc, że syna ich skłaniały do tego ważne pobudki. Nie chciał wziąć żony bogatej, która kosztowałaby go drożej może niż posag, jakiby mu wniosła; rad był, że znalazł kobietę ładną, zdrową, nadzwyczaj rozsądną, taktowną, rozważną, która dlań będzie wierną towarzyszką, pomocą i pociechą każdej chwili.
Z nią nie obawiał się żadnych niespodzianek losu, zbadał ją dokładnie: była wcieleniem wdzięku, rozsądku, dobroci, jedynego prawdziwego szczęścia w pożycia małżeńskiem. I on również był nadzwyczaj dobrym, bardzo rozsądnym, zbyt rozsądnym, jak mówiono; ona wiedziała o tem i z ufnością też wspierała się na jego ramieniu, szczęśliwa, spokojna i pewna, że iść będą razem w życie aż do końca pod przezroczem jasnem i boskiem słońcem rozsądnej miłości.
W wigilię małżeństwa robiono znaczne przygotowania w Chantebled. Uroczystość jednak miała tylko pozostać ściśle rodzinną z powodu świeżej żałoby. Oprócz rodziny zaproszono wyłącznie Sêguinów i Beauchênów; a i ci ostatni jeszcze byli także krewnymi. Ogółem miało być zaledwie coś około dwudziestu osób i podjąć ich miano tylko śniadaniem. Ale chciano aby wszystko to odbyło się jak najserdeczniej i najpiękniej a każdy starał się wynaleźć jakiś nowy pomysł do uświetnienia tej uroczystości, która miała zacieśnić jeszcze ściślej węzeł serc.
To też zajmowano się zastawą stołu, rozmyślano, gdzie go ustawić, w jaki sposób przystroić. Te pierwsze dni lipca tak były słoneczne, tak gorące, że zdecydowano się odrazu umieścić stół na dworze pod drzewami.
Był tam placyk doskonały przed dawnym pawilonem myśliwskim owym prymitywnym budynkiem, zamieszkanym niegdyś przez rodziców, kiedy przybyli do Janville. Było to niby gniazdo, zkąd wyszła cała rodzina, ognisko, z którego rozeszły się jej promienie na całą sąsiednią okolicę. Ten pawilon, który zrujnował się już do reszty, odnowionym został i rozprzestrzenionym teraz przez Mateusza w tej myśli, że z czasem przeniosą się tu z Maryanną oboje, zachowując przy sobie Karolinę z dziećmi, kiedy już zdadzą folwark na swego syna Gerwazego; Mateusz cieszył się tą myślą, że będzie wcześnie już mógł żyć sobie spokojnie jak patryarcha, jak król, co abdykował a który mimo to jeszcze zostaje doradcą całej rodziny i cieszy się posłuszeństwem ogólnem, przez wzgląd na swą wielką mądrość.
W miejsce dawnego zdziczałego ogrodu dziś rozciągał się tu trawnik szeroki, kwadratowy świeżą trawą porosły, który wspaniałe drzewa, wiązy i graby, otaczały niby lud potężnych i życzliwych przyjaciół. Drzewa te on zasadził, widział jak wzrosły, stały się one niemal częścią własnego jego ciała. Najukochańszem wszakże jego dzieckiem, najmilszem sercu ich obojga był dąb rosnący pośrodku trawnika, duży już, rozłożysty, bez mała dwadzieścia lat liczący, którego wątłą gałązkę zasadził niegdyś w ziemię razem z Maryanną, która wówczas podtrzymywała flancę kiedy on okopywał rydlem ziemię, w ów dzień pamiętny, gdy to położyli pierwsze podwaliny do obecnej swej włości Chantebled.
Ich dzieło wzrosło i rozprzestrzeniło się wraz z gałęźmi tego dębu, jak gdyby krew ich wysiłków żarliwych wracała weń falą soków żywotnych, wyrastając wraz z każdą nową wiosną. I była tam także w pobliżu tego dębu, co należał poniekąd do niespożytej ich rodziny, fontanna żywej, bijącej ze źródła wody, zasilana strumieniami wyżyn przez nich ujarzmionych, której szmer krystaliczny wieczyście rozweselał to ustronie.
W wigilię małżeństwa zebrała się tam rada rodzinna. Mateusz i Maryanna przyszli pierwsi, zobaczyć jakie należy poczynić przygotowania; zastali tu już Karolinę z albumem rozłożonym na kolanach, która kończyła szkic pośpieszny wielkiego dębu.
— Co to, jakaś niespodzianka?
Uśmiechała się zażenowana, zakłopotana cokolwiek.
— Tak, tak, niespodzianka, zobaczycie.
Potem przyznała się im, że od dwóch tygodni malowała akwarelą „menu“ śniadania weselnego. Pomysł jej szczęśliwy polegał na tem, że umieściła same tylko główki dziecięce, całe ich grupy, całą generacyę dziecięcą rodziny, o ile zebrać mogła podobieństwa z różnych dawnych fotografij. Szkic wielkiego dębu służyć miał za tło dwu najmłodszym Beniaminkowi i Wilhelmowi.
Mateusz i Maryanna unosili się zachwyceni, rozrzewnieni tym całym szeregiem defilujących różowych buziaków, które poznawali dokładnie. Byli tam dwaj bliźnięta w kolebce jeszcze, obejmujący się obaj uściskiem; była Róża, nawet, droga zmarła, w koszulce; był Ambroży, był Gerwazy, nadzy, kąpiący się w słońcu oddani zapasom na trawie; był Grzegórz, był Mikołaj w pośród szkółki drzewek, wybierający sroki z gniazda; była Klara, były trzy pozostałe dziewczynki, Ludwika, Magdalena, Małgorzata upędzające na oklep konno. Co wszakże najwięcej rozrzewniło Maryannę to wizerunek najmłodszego chłopczyka, Beniaminka, liczącego w tej chwili właśnie dziewięć miesięcy wieku, którego Karolina umieściła pod dębem w tym samym wózku co swego chłopczyka, Wilhelma, będącego w zupełnie jednym z nim wieku, który o tydzień tylko później przyszedł na świat.
— Stryj i synowiec — ozwał się Mateusz żartem. Bądź co bądź przecież stryj jest przodkiem bo jest o cały tydzień starszym.
Oczy Maryanny zaszły łzami radości, na ustach rozkwitł uśmiech. Akwarela drżała nieco w jej rękach rozradowanych.
— Drogie moje skarby! mój syn kochany, mój drogi wnuczek! i wśród tych ukochanych istot raz jeszcze znowu jestem matką i babką!... Ach! tych dwu to najwyższa moja pociecha, zagoili oni naszą ranę, im zawdzięczamy, że napowrót nabraliśmy nadziei i odwagi do życia.
A była to prawda rzeczywiście. Jakaż to była ciężka żałoba, jaki smutek bezmierny, kiedy Karolina, opuściwszy fabrykę schroniła się na folwark! W czwartym miesiącu ciąży tak samo jak Maryanna, omal nie przypłaciła życiem tragicznego wypadku, którego ofiarą stał się Błażej. Pierwszą pociechą dla niej był fakt, że córeczka jej Berta, cokolwiek wątła w Paryżu, odzyskała rumieńce w zdrowem wiejskiem powietrzu Chantebled. Zresztą nakreśliła sobie program przyszłego życia: zestarzeje się tu wśród spokoju tego domu, co jej dał przytułek, oddawszy się w zupełności wychowaniu swych dzieci; całą pociechą dla niej będzie ta babka, ten dziadek tacy serdeczni, dobrzy oboje, którzy jej będą dopomagać i popierać ją w tem zadaniu.
Zawsze cokolwiek okazywała się daleką od powszedniego życia, pełna marzycielskiego jakiegoś uroku, przejęta potrzebą tylko kochania i odbierania wzajem miłości. Powoli wracała do cichego życia, kiedy już osiadła z rodzicami zmarłego męża w dawnym pawilonie, który Mateusz urządził i zagospodarował dla nich trojga. Zabrała się nawet napowrót do pracy, chciała zająć się czemś, coby jej dawało utrzymanie; nie licząc na swe dochody z fabryki, malowała miniatury, które zakupował od niej jeden z kupców paryzkich Po odbytym połogu wszakże i rekonwalescencyi największem jej uzdrowieniem po tylu przejściach bolesnych był mały Wilhelm, dar ostatni umierającego męża, dziecię w którem zmartwychpowstawał ojciec, które darzyło kochającą żonę żywym jego obrazem.
I tak samo było z Maryanną, odkąd przyszedł na świat jej Beniamin, jeszcze jeden syn, co jej zastąpił syna utraconego, duch tamtego, co zajął w jej sercu odrazu opróżnione miejsce.
To też dwie te kobiety, dwie matki znajdowały radość nieskończoną w karmieniu razem dwóch swych aniołów pocieszycieli. Zatapiały się w nich całe, zapominały o sobie, patrzały jak wzrastają obaj, tuż obok siebie, dawały im o tych samych godzinach zawsze piersi, jakby na to, aby ich nie rozłączać z sobą ani na chwilę, też same żywiąc dla nich pragnienia, aby się stali bardzo pięknymi, bardzo silnymi, bardzo dobrymi obadwaj. Chociaż jedna z nich była dwa razy starszą od drugiej, czuły się obie siostrami zarówno boleści jak radości, bo tenże sam zdrój odżywczy płynął z ich piersi żyznych. I żałoba obu tych kobiet rozjaśniała się zwolna, łagodniała, dochodziły do tego czasami, że śmiały się patrząc na uśmiech swych aniołków i nie było chyba nic weselszego, nic wzruszającego bardziej nad tę świekrę i tę synowę, co jedną tylko miały wspólną kołyskę w tym wieczystym, nieskończonym wykwicie macierzyństwa.
— Bądź ostrożną, pochowaj twe akwarele — mówił Mateusz. Gerwazy i Klarka nadchodzą przygotowywać stół.
Gerwazy choć miał dopiero lat dziewiętnaście był prawdziwym olbrzymem, najwyższym i najtęższym z całej rodziny, o włosach czarnych, zlekka przystrzyżonych i zwijających się w pukle, wielkich jasnych oczach, pełnej twarzy i śmiało niby w rozmachu naszkicowanych rysach. Mateusz żartem nazywał go „synem Cybeli,“ co wywoływało uśmiech na lica Maryanny, przywodziło jej na myśl bowiem noc jego poczęcia pośród dreszczu ziarn rzuconych w ziemię, kiedy całe Chantebled drzemało jeszcze w wigilię swych narodzin.
Pozostał on ulubieńcem ojca, synem urodzajnej gleby, tym, którego wychowywał w miłości dla dziedzin pozyskanych, w namiętnem ukochaniu rozumnej uprawy ziemi, aby mógł zczasem prowadzić dalej dzieło rozpoczęte przez niego.
I teraz już niejedno zdawał Mateusz na syna, jemu oddał część prac swych, czekając tylko na jego ożenienie, aby mu w zupełności oddać kierunek całego folwarku. I rad byłby dodać mu do pomocy Klarę, gdyby taż zaślubiła zczasem jakiegoś dzielnego, zacnego chłopca, który podjąłby tu część pewną pracy. Dwóch ludzi, coby się pojmowali wzajemnie, to nie byłoby za wiele w pracy umiejętnego wyzyskania warunków niemi, wzrastającej z dniem każdym. Odkąd matką karmiła znowu, Klarka zastępowała ją, dzielna już gospodyni w siedemnastu latach, niepiękna, ale tryskająca zdrowiem. Zajmowała się głównie kuchnią i gospodarstwem kobiecem, oraz utrzymywała w porządku rachunki; była to dziewczyna z głową, ściśle oszczędna, za co wyśmiewali ją rozrzutnicy z pośród rodzeństwa.
— A więc to tu ustawi się stół — ozwał się Gerwazy. Trzeba będzie skosić trawnik.
Ze swej strony Klara kłopotała się liczbą współbiesiadników, nakryć, które należało kazać położyć u stołu. A ponieważ Gerwazy przyzwał Fryderyka aby mu dopomógł skosić kawałek tarasu, wszyscy troje naradzali się pilnie nad rozporządzeniami, jakie należało poczynić.
Po śmierci Róży, narzeczony jej Fryderyk, nie mogąc porzucić folwarku, w dalszym ciągu pracował na nim wraz z Gerwazym, którego stał się towarzyszem, pomocnikiem najdzielniejszym i najinteligentniejszym zarazem.
Od kilku miesięcy Mateusz i Maryanna zauważyli, że młody chłopak kręci się koło Klary, jak gdyby w braku starszej zamierzał wziąć za żonę młodszą, mniej piękną, ale poważną, rozsądną i dobrą gospodynię. Zrazu przejęło ich to smutkiem: możnaż było zapomnieć ich dziecka? Potem rozrzewnili się na myśl, że węzły rodzinne zacisną się silniej jeszcze, że serce tego młodzieńca nie pójdzie gdzieindziej szukać miłości i zostanie pozyskanem dla nich, stając się im podwójnie drogiem. I przymykali oczy, uśmiechali się, znajdując we Fryderyku owego marzonego szwagra-spólnika, tak potrzebnego Gerwazemu, czekając tylko, by Klarka doszła do wieku, w którym można ją będzie już wydać za mąż.
Skoro jednak załatwiono się z kwestyą stołu, na trawnik, zarosły bujną trawą, wpadł istny najazd spódniczek powiewnych i rozpuszczonych włosów, migocących w słońcu.
— O! — krzyczała Ludwika — róż niema nigdzie!
— Nie! — powtarzała Magdalena — ani jednej białej róży!
— A przecież — potwierdzała Małgorzata — obeszłyśmy wszystkie krzaki różane. Ani jednej białej, same różowe!
Lat trzynaście, jedenaście i dziewięć. Ludwika rozrosła, tęga i wesoła wyglądała już na małą kobietkę, Magdalena wątła, szczupła, ładna, spędzała całe godziny przy fortepianie z oczyma, co tonęły gdzieś w marzeniu. Małgorzata z nosem zbyt wydatnym, z szerokiemi ustami, z cudowną falą złocistych włosów, podnosiła z ziemi zimą nawpół przemarzłe ptaki i ogrzewała je w ciepłych swych dłoniach. A wszystkie trzy obiegłszy ogród warzywny, w którym kwiaty pomieszane były z jarzynami, wpadały teraz przejęte rozpaczą z powodu daremnych swych poszukiwań. Nigdzie białych róż na wesele, to już koniec wszystkiego chyba! Cóż ofiarują pannie młodej? co się postawi na stole?
Za trzema dziewczątkami w ślad ukazał się Grzegórz, piętnastoletni i straszliwie złośliwy wyrostek, z miną zawadyacką i rękami w kieszeniach. Był on swawolnikiem, duchem niepokoju i przekory w rodzinie, wiecznie pełen jakichś pomysłów dyabelskich. Nos jego ostro zakończony, wargi cienkie, zwiastowały awanturniczość usposobienia, silną wole i zręczność w pokonywaniu trudności. Teraz ubawiony niepowodzeniem trzech sióstr swoich, zapomniał się i zawołał, żeby je podrażnić jeszcze:
— Ja już wiem, gdzie są białe róże i to piękne!
— Gdzież to? — spytał Mateusz.
— Ależ w młynie, w małym sadzie zagrodzonym przy drodze. Trzy duże krzewy różane aż białe od kwiecia. Róże wielkie jak głowy kapusty.
Powiedziawszy to zarumienił się, zmieszany, kiedy ojciec popatrzał nań surowo i rzekł:
— Jakto! Ty i teraz jeszcze włóczysz się koło młyna. Zabroniłem ci tego wyraźnie... A skoro wiesz, że po za ogrodzeniem są białe róże, musiałeś widocznie tam wchodzić?
— Nie, zajrzałem tylko przez mur.
— Wchodziłeś na mur, tego brak było jeszcze. Więc chcesz ściągnąć na mnie przykrości ze strony Lepalleurów, którzy są stanowczo głupimi i złymi ludźmi?.. Doprawdy, mój chłopcze, w ciebie chyba jakieś złe wstąpiło.
Czego wszakże nie dopowiadał Grzegórz, to że zachodził tam często i w tym sadzie widywał się z Terenią, młynareczką jasnowłosą z różowym buziakiem tak zabawnie umączonym; ta dziewczyna w trzynastym teraz roku odznaczała się również okropnie awanturniczem usposobieniem. Bawili się zresztą z sobą dotychczas jeszcze jak dzieci, zupełnie niewinnie. W głębi sadu jednak pod jabłoniami był kącik uroczy, gdzie tak dobrze było pobawić się, pośmiać i pogawędzić z sobą.
— Słyszysz! — powtórzył Mateusz — nie życzę sobie tego, żebyś tam chodził bawić się z Teresą. Miłe z niej, grzeczne dziecko, to prawda. Ale do tego domu nie wolno ci zaglądać... Zdaje się, że tam już teraz i do bójek przychodzi.
Było tak w istocie. Kiedy Antoni sądził, że już się wyleczył z wstrętnej choroby, co tyle tematu do plotek dostarczała kumoszkom w Janvilie, począł go dręczyć żal za Paryżem i robił wszystko co mógł, byle tam powrócić i rozpocząć na nowo życie próżniactwa i rozpusty. Zrazu Lepailleur, zły, że go nadużywał tak długo i wyprowadził w pole, opierał się temu gwałtownie. Ale co robić na wsi z tym drągalem, którego sam wychowywał w pogardzie dla ziemi i prac około niej, w lekceważeniu dla młynarstwa i starego młyna nawpół zmurszałego? Miał prócz tego zresztą przeciw sobie matkę, pełną podziwu dla uczoności swego chłopca, uporczywie w niego wierzącą, pewną, że na ten raz zdoła już osiągnąć jakie dobre dla siebie miejsce. Rad nierad przeto ojciec musiał ustąpić; Antoni powrócił do Paryża i został tam oficyalistą w biurze bandlowem przy ulicy Mail.
W domu jednak niezgoda zaostrzała się ciągle, zwłaszcza też kiedy Lepailleur począł posądzać żonę, że go okrada, by posyłać wciąż pieniądze temu próżniakowi synowi. Z mostu na Yeusie nieraz słychać było klątwy, kłótnie i rozgłośne policzki w domu młynarza. I tu więc była rodzina zniweczona, siła i szczęście otrącone.
Mateusz mówił dalej uniesiony szczerym gniewem.
— Ludzie, co mieli wszystkie warunki potrzebne do szczęścia! Trudno uwierzyć, aby można być głupim do tego stopnia i dążyć do własnej niedoli z takim uporem... Ten ich pomysł posiadania syna jedynaka, aby dla własnej chluby uczynić z niego „pana“, świetnie im się udał, doprawdy, mogą dziś z niego być zadowoleni!... To zupełnie tak samo jak ta jego pogarda dla ziemi, uprawiania jej podług dawnej rutyny, upór pozostawiania odłogiem gruntów, których mi nie chce sprzedać, zapewne dlatego, aby były żywym protestem przeciw powodzeniu naszego karczowania, czy można sobie wyobrazić coś nikczemniej idyotycznego!... To tak zupełnie jak ten jego młyn, któremu dozwala przez próżniactwo i głupotę rozsypywać się w gruzy. Dawniej miał przynajmniej jakąś racyę, mówił, że okolica wyrzekła się niemal zupełnie uprawy zboża, że wieśniacy nie przywożą mu już zboża do mlewa zupełnie i młyn stać musi zawsze. Ale dzisiaj kiedy, dzięki nam, zboża jest co niemiara, czy nie powinien był wyrzucić do licha stare koło i zastąpić je porządną maszyną parową?... Ach! gdybym ja był na jego miejscu, stałby tam już młyn całkiem nowy, odbudowany z gruntu, rozprzestrzeniony, spożytkowujący wody Yeuse’y, połączony z dworcem w Janville podjazdową kolejką, której założenie nie kosztowałoby tak wiele!
Grzegórz słuchał, szczęśliwy, że burza w innym poszła kierunku, Maryanna widząc, że trzy dziewczynki zrozpaczone są, iż nie znalazły róż białych, poczęła je pocieszać.
— Na stół narwiecie jutro jaknajbledszych różowych, zupełnie bladych i tak będzie dobrze, zobaczycie.
Słysząc to Mateusz uspokoił się i zakończył debaty wesoło:
— Narwijcie jaknajczerwieńszych róż. Nic to nie szkodzi, to przecież symbol krwi życia.
Maryanna i Karolina naradzały się wciąż jeszcze nad przygotowaniami do jutrzejszej uczty, kiedy drobne nóżki pędem wbiegły znów na trawnik. Mikołaj, dumny ze skończonych lat siedmiu, prowadził za rękę synowicę swą Bertę, sporą już dzieweczkę sześcioletnią. Doskonale godzili się oni z sobą. Tego dnia pozostali oboje w domu przy kołysce Beniaminka i Wilhelma, bawiąc się w małżeństwo i utrzymując, że dwoje niemowląt, to ich dzieci. Na nieszczęście jednak dzieci się rozbudziły, krzykiem zwiastując, że są głodne. Wtedy Mikołaj i Berta, wylęknięci, przybiegli tu co tchu po obie matki.
— Mamo! — wołał Mikołaj — Beniamin cię woła. Pić mu się chce.
— Mamo, mamo! — powtarzała Berta — Wilhelm jest spragniony. Przybądź prędko, czemprędzej.
Maryanna i Karolina ożywiły się rozweselone. Prawda, że dla tego jutrzejszego małżeństwa zapomniały o swoich ukochanych maleństwach! I podążyły obie coprędzej, bo nadchodziła już zwykła pora karmienia.
A nazajutrz miały miejsce owe szczęśliwe weselne gody; ileż w ich obchodzie było serdeczności, ile szczerego uczucia. U stołu zasiadło zaledwie dwadzieścia jeden osób pod wielkim dębem, pośrodku trawnika ujętego w ramy wiązów i grabów przyjaznych; była to istna tajemnicza sala zieleni. Cała rodzina tam się zebrała: naprzód ci z folwarku, potem Dyonizy, pan młody, który tu rzadko zaglądał, przykuty stale do fabryki, dalej Ambroży i żona jego Andrea, którzy przywieźli z sobą małego swego Leonka i ci nie bywali tu częstymi gośćmi, tak trzymało ich na uwięzi ruchliwe życie Paryża. Jakąż radością był każdy taki powrót do gniazdka rodzinnego tych ptasząt, co już zeń odleciały, każda taka możność zebrania się w pełnym komplecie, wbrew ciągłemu rozpraszaniu się, którego domagało się od nich istnienie. Z postronnych byli tylko zaproszeni powinowaci: Beauchêne i Konstancya, Séguin i Walentyna, nie licząc oczywiście pani Dervigne, matki panny młodej, Marty.
Do stołu zasiadło ogółem dwadzieścia jeden osób, ale były tam prócz tego jeszcze trzy inne, te najmniejsze: Leonek, którego dopiero co odstawiono od piersi, piętnastomiesięczny, Beniamin i Wilhelm, przy piersi jeszcze; chcąc zaś, żeby i oni brali udział w uroczystości, przysunięto ich wózki i tym sposobem mieli u stołu swe miejsca. Z nimi więc było dwadzieścia cztery osób, liczba okrągła dwóch tuzinów.
Stół ukwiecony różami rozlewał woń dokoła wśród chłodu cienistego pod deszczem promieni letniego słońca, osypującego ich złotemi pyłkami po przez gąszcz liścia. Tryumfalne lipcowa niebo rozpięło od końca do końca widnokręgu po nad nimi przecudny namiot błękitny. I biała suknia Marty, jasne sukienki dziewcząt dużych i małych, te wesołe barwy, ta młodość zdrowiem tryskająca zdały się być samymże wykwitem tego zieleniejącego skrawka szczęścia.
Śniadanie odbyło się wesoło, trącano wiejskim obyczajem w kielichy, życzono wszelkiego powodzenia młodemu małżeństwu, oraz wszystkim obecnym po kolei.
Wreszcie kiedy służba sprzątała nakrycie, Séguin, który udawał, że go zajmuje hodowla, zażądał aby Mateusz pokazał mu swe obory i stajnie. Podczas śniadania nie mówił o niczem innem jak tylko o koniach, chciał więc przedewszystkiem obejrzeć wielkie konie robocze, których dzielność i wytrwałość nadzwyczajną zachwalał mu gospodarz. Skłonił nawet i Beauchêna, żeby im towarzyszył w tych oględzinach. Kiedy zaś trzej mężczyźni poczęli się wybierać, Walentynie i Konstancyi, nie mającym co robić a ciekawym tego folwarku, którego rozrost nadzwyczajny a tak szybki przejmował je zdumieniem, przyszła chęć udania się za nimi, pozostawiając pod cieniem drzew resztę rodziny wśród spokoju radosnego tego pięknego uroczystego popołudnia.
Obory i stajnie znajdowały się po prawej stronie od dworu. Żeby się do nich dostać wszakże, trzeba było przejść obszerny dziedziniec, zkąd widać było całą włość niemal. Tu zatrzymali się wszyscy, zdjęci podziwem, tak cała wielkość tego dokonanego dzieła promieniała teraz w słońcu. Znali tę ziemię zarosłą krzakami, wyschłą, bezpłodna, teraz widzieli ją toczącą morze kłosów, pokrytą plonem, którego fala urastała ciągle. Tam w górze, na dawnem wzgórzu bagnistem taką była żyzność ziemi przesiąkłej, nagromadzonej przez wieki, że dotąd nie potrzebowały te grunta nawet nawozu. Dalej na prawo, na lewo stoki niegdyś piaszczyste ciągnęły się zieleniejące, użyźnione dziś rozprowadzoną tu wodą źródeł. A nawet lasy w oddali, zagospodarowane racyonalnie, przetrzebione tu i owdzie obszernemi polanami, przewiane, rozrosły się, jak gdyby całe to życie dokoła w dziesięćkroć wzmożone i w nie nową tchnęło siłę, wzmogło w nich soków żywotnych potęgę. Ta to siła żywotna, ta potęga wielka wiała, rzekłbyś, od włości całej, od tego dzieła życia poczętego, stworzonego, tej pracy człowieka, zapładniającego nieurodzajną ziemię, zmuszającego ją do wydawania bogactw niezmiernych na pożytek i wyżywienie wciąż rozradzającej się ludzkości, co świat cały ujarzmi.
Nastała długa cisza. Wreszcie Séguin suchym swym głosem z szyderczym śmiechem, którego gorycz zaostrzała jeszcze osobista jego ruina, wyrzekł:
— Zrobiłeś pan dobry interes, niema co mówić. Nigdy nie byłbym przypuścił tego nawet.
Potem puścili się dalej w pochód. W stajniach wszakże w oborach, w krowiarni, owczarni, chlewach, kurnikach, wzrosło jeszcze tylko to wrażenie siły i potęgi. Dzieło stwarzania wciąż tu szło dalej tak samo jak tam wśród pól z tą tylko różnicą, że tu to dzieło stwarzania stawało się żywem; krowy, owce, kury, króliki, wszystko to urastało w nowe, coraz bardziej rozszerzające się plony. Z każdym rokiem więcej napełniała się arka, stawała się już zbyt ciasną, z każdym rokiem okazywała się potrzeba coraz to nowego ogrodzenia, coraz to nowych budynków.
Życie, rodziło życie; szło się tu wśród ludności bezustannie rodzącej, wszędy dokoła, coraz to nowe plemiona, coraz to nowe stada piskląt, trzód młodych, kiedy równocześnie tak samo po za obrębem tych budynków mnożyły się ziarna i znowu poczynało w dalszym ciągu toż samo dzieło twórcze, bezprzestannie zwiększające się, nabrzmiewające falą rozlaną daleko, falą niewyczerpanej płodności.
W stajniach Séguin zachwycał się ogromnie doskonale dobranemi parami koni roboczych wielkich, silnych i zachwyt swój wyrażał słowami konesera. Ztąd przeszedł na kwestyę hodowli i przytoczył jednego ze swych przyjaciół, który za pomocą systematycznego krzyżowania pewnych gatunków, otrzymywał rezultaty znakomite. A powracając do dawnych teoryi dodał w rodzaju objaśnienia:
— O! jeśli chodzi o zwierzęta, godzę się z całego serca na owo biblijne: „rośnijcie i rozmnażajcie się“, zwłaszcza też jeśli my hodowcy z potrzeby czy przez ciekawość ułatwiamy im zaloty.
Zaśmiał się szyderczo. Potem kiedy Walentyna i Konstancya, milczące, cokolwiek zrażone tą wonią fermentu życia, zawróciły zwolna dążąc do pozostawionego towarzystwa, począł piorunować na wiek obecny i rozwijać dawne swe teorye, bez żadnego wstępu lub przejścia nawet. Być może, że głucha uraza zazdrosna popychała go do protestowania przeciw zwycięstwu życia, którem rozbrzmiewał folwark cały.
— Wyludnienie, ach! to pewna, nie postępuje dość szybko! Ten Paryż, co chciał umrzeć, doprawdy niemało na to potrzebuje czasu! W każdym razie stwierdzić można już niektóre pomyślne symptomata, boć bankructwo coraz poważniejsze przybiera rozmiary wszędzie: w nauce, polityce, literaturze i sztuce nawet. Wolność skonała już. Demokracya drażniąc instynkta ambicyi, rozkiełznawszy walkę wzajemną klas o władzę, dochodzi do szybkiego już rozkładu socyalnego. Dotąd motłoch jeszcze tylko, ci maluczcy, pokorni, płodzili dzieci przez głupotę, na swych gnojowiskach ciemnoty i nędzy. Co do wybranej części społeczeństwa: inteligencyi, bogaczy, ci coraz to mniej wydawali na świat potomków, co pozwalało spodziewać się, że przed szczęśliwą zagładą ostateczną nastanie okres cywilizacyi znośnej, kiedy się zostanie między sobą tylko, w nader małej liczbie, nieco mężczyzn tylko i nieco kobiet, doszłych do najwyższego szczytu wyrafinowania, żywiących się tylko woniami, upajających się powiewami.
Ale, mówił dalej, on rozczarował się już zupełnie, pewien dzisiaj, że nie doczeka tej epoki, zbyt wolno nadchodzącej.
I prawił w dalszym ciągu:
— Jeszcze gdybyż chrystyanizm, powracając do pierwotnej wiary, potępił kobietę jako istotę nieczystą, szatańską, opłakanej pamięci, szedłby człowiek na pustynię żyć życiem świętych a świat prędzejby się skończył. Co wszakże doprowadza mnie do wściekłości to ten katolicyzm polityczny, który dlatego, aby sobie samemu zapewnić dalsze istnienie, urządza i toleruje sromotę małżeństwa, pokrywając tym sposobem plugastwo i zbrodnię wydawania na świat dzieci... Chwała Bogu! ja, jeżelim sam zgrzeszył, jeśli przysporzyłem światu większą ilość nieszczęśliwych, pocieszam się tylko tą wiarą, że oni okupią błąd mój, sami pozostając bezpłodnymi. Gaston powiada, że się nigdy nie ożeni, że oficer nie powinien mieć innej żony nad swą szablę; a co do Łucyi spokojny już o nią jestem od dnia, w którym złożyła śluby zakonne u urszulanek... Rasa moja zamiera i to jest dla mnie pociechą.
Mateusz słuchał z uśmiechem. Znał on ten pesymizm literacki. Niegdyś przerażały go takie argumenty, owa walka cywilizacyi z prawami przyrody, owa głoszona względna bezpłodność inteligentniejszych, silniejszych. Ale od chwili jak stanął do walki za prawa miłości, sama już radość działania stała się dlań wiarą, pewnością że czyni dobrze. To też poprzestał tylko na tej nieco złośliwej odpowiedzi:
— A cóż pańska Andrea ze swoim Leonkiem?
— O! Andrea! — odpowiedział Séguin z gestem, który odtrącał tę, którą wspomniano, jakby nie uznawał jej za swoją.
Walentyna przystanęła, podniosła oczy i wpatrzyła się weń nieruchomie. Odkąd prowadzili życie każde na swoją rękę, nie mając z sobą nic wspólnego, nie tolerowała ona już jego brutalstwa szalonego, dawnych jego wybuchów zazdrości, przypominających napady obłąkania. W pośród ruiny co pochłaniała ich majątek, trzymała go ona na wodzy także tą obawą, że może domagać się zregulowania pewnych rachunków.
— Tak — przyznał — jest Andrea. Ale córki nie wchodzą w rachubę.
Całe towarzystwo szło dalej, kiedy Beauchêne, który dotąd sapał tylko i żuł cygaro powstrzymując się od zabierania głosu w kwestyi tak ściśle związanej z osobistym okropnym jego rodzinnym dramatem, nie mógł już milczeć dłużej, zawsze pewny siebie, wyższy, zwycięzki mimo wszystko. Począł mówić pyszałkowato a bardzo głośno:
— Nie należę ja tam do szkoły Séguina, ale swoją drogą przyznać muszę, że w tem co on mówi dużo jest prawdy... Ta kwestya zbytecznego przyrostu ludności, trudno wam powiedzieć, jak mnie ona dotychczas roznamiętnia. Mogę się poszczycić tem, żem ją zbadał do głębi. No i mojem zdaniem, widocznem jest, że Maltus miał rację, niema się prawa przecież wylęgać dzieci, do nieskończoności, nie troszcząc się o to, czy się wie z góry, jak je można będzie wyżywić... Jeśli biedacy zdychają z głodu, to własna ich wina, nie nasza przecież, boć to nie my z pewnością idziem zapładniać ich żony.
Wybuchnął rozgłośnym śmiechem. I mówił dalej w tonie rozprawy, którą zazwyczaj miewał na ten temat i wygłaszał przy każdej sposobności. Jedne tyko klasy rządzące były pod tym względem rozsądne, ograniczając się w tych rzeczach. Kraj pojedynczy nie może produkować więcej nad pewną ilość oznaczoną stanowisk dających utrzymanie; tak, że przez to samo już samą siłą faktów skazany jest na ściśle określoną również ilość ludności. Ztąd wypływa owa nędza, ilekroć biedacy zapominają się i pozwalają sobie zbytnich zabawek na swych barłogach. Ludzie sarkają na zły podział bogactw; ależ to szaleństwo marzyć o jakiemś państwie utopijnem, gdzie już nie będzie kapitalistów, ani posiadaczy, ani chlebodawców, ale tylko sami bracia, pracownicy równi sobie, dzielący się jak weselnym kołaczem szczęściem powszechnem. Zatem wina cała leży w nieprzezorności nędzarzy, jakkolwiek, przyznaje z otwartością brutalną, potrzebę, w której chlebodawca znaglonym jest spożytkować ten nadmiar dzieci, aby skłonić robotników koniecznych dlań do zniżki.
I upajając się własną argumentacyą, zapominając o własnych wspomnieniach w głupiej zarozumiałości, upartej i pełnej próżności swych poglądów, nagle doszedł do wniosków osobistych.
— Mówią nam, że nie jesteśmy patryotami dlatego, że nie mamy po za sobą całego szeregu bębnów. To niedorzeczne, każdy służy ojczyźnie jak może. Jeśli biedacy dają jej żołnierzy, my dajemy jej nasze kapitały, wysiłki naszego przemysłu i naszego handlu... Wreszcie, nieprawdaż? Każdy z nas dostatecznie zna swoje interesa. Bardzo, rzeczywiście, przysłużym się ojczyźnie, jeśli zostaniemy zrujnowani, wydając dla niej natomiast na świat dzieci, które podetną nam nogi i będą przeszkodą do wzbogacenia się, zburzą wszystko, co myśmy stworzyli, dzieląc rezultat naszej pracy między siebie! Wobec naszych praw, naszych obyczajów niema innego sposobu pozostawienia trwałego majątku nad pozostawienie go dla jedynego syna... I Boże mój! to wyjście narzuca się przecież samo z siebie; taki syn jedynak to mądrość jedyna, jedyne możliwe szczęście.
Ta rozprawa z tych ust miała w sobie coś tak dziwnie bolesnego i przykrego, że wszystkich przejęło pewne zakłopotanie i zamilkli zażenowani. On tryumfował, wyobrażając sobie, że ich przekonał całkowicie.
— Tak naprzykład, ja...
Konstaacya przerwała mu. Szła przodem z głową spuszczoną, jakby zgnębiona tym gradem słów, które ją przytłaczały do ziemi, zawstydzały, wystawiając na jaw całą jej straszną klęskę; teraz podniosła twarz, po której spływały dwie wielkie łzy.
— Aleksandrze!
— Cóż znowu, moja droga?
Nie pojmował nic jeszcze. Potem widząc łzy na jej twarzy zmieszał się nagle i cała jego pewność dotychczasowa zachwianą została. Spojrzał po reszcie towarzystwa i chcąc snać mieć ostatnie słowo, rzekł jeszcze:
— Ach, tak, nieszczęśliwe nasze dziecko... Ależ pojedynczy wypadek nie dowodzi niczego bynajmniej jeszcze i nie może być argumentem przeciw teoryi; idea pozostaje zawsze ideą.
Nastąpiła głęboka cisza; zresztą i tak już dochodzili do trawnika, gdzie pozostała cała rodzina. Od chwili już Mateusz myślał o Morange’u, którego zaprosił był na tę uroczystość a który wymówił się delikatnie, przejęty trwogą na samą myśl, że przyszłoby mu patrzeć na radość innych, zaniepokojony także taką podróżą, nieobecnością, podczas której obawiał się wszelkiego rodzaju zamachów na tajemnicze sanktuarium swego kultu. Czy i on tak samo upierał się przy swoich dawnych przekonaniach? czy broniłby jeszcze tak samo teoryi jedynego dziecka, wstrętnego obrachowania ambicyi, które opłacił życiem żony i córki? I migała mu w oczach twarz jego pomieszana, blada pod wpływem burzy, zbyt gwałtownej na jego czaszkę ograniczonego człowieka; widział go jak postępował tak drobnym kroczkiem maniaka, dążąc do jakiegoś zagadkowego konia, u którego czatowało nań obłąkanie. Ale ponura ta wizya wnet zniknęła, a przed oczyma jego stanął znów taras, oblany rozkosznym blaskiem słonecznym, przedstawiający taki obraz tryumfującej piękności zdrowego szczęścia, w ramie drzew rozłożystych, że Mateusz przerwał tę żałobną ciszę i wykrzyknął mimowolnie niemal:
— Przypatrzcie się, przypatrzcie! czyż to nie wesołe te kochane żony, te drogie dzieci na tle tej zieleni! Wartoby to odmalować doprawdy, aby wykazać ludziom jak to jest zdrowo, jak pięknie żyć pełnem życiem.
Na tarasie tymczasem nie tracono czasu odkąd Séguinowie i Beauchênowie poszli zwiedzić obory i stajnie. Naprzód rozdzielono na pamiątkę karty „menu”, malowane przez Karolinę akwarelą. Ta niespodzianka przy śniadaniu już zachwyciła wszystkich, śmiano się, cieszono powszechnie tą gromadą główek dziecięcych, tak liczną, że można było nią zdobić serwisy całego nakrycia stołu.
Potem kiedy służba sprzątała od stołu, Grzegórz zyskał sobie poklask ogólny, ofiarując pannie młodej bukiet przecudnych róż białych, który dotąd ukrywał w sąsiednim krzaku, w oczekiwaniu zapewne na nieobecność ojca. Były to oczywiście róże z młyna i niezawodnie przy pomocy Tereni musiał on tam obrabować wszystkie krzaki przydrożnego ogródka. Maryanna, przeczuwając to nowe nieposłuszeństwo, chciała go złajać. Ale za to jakież to były piękne róże, ogromne, prawdziwe głowy kapusty, jak to zapowiedział! I miał racyę, mógł tryumfować, jego róże były jedynemi białemi różami a pozyskał je tak jak zyskuje chłopiec pełen rycerskości, gotów do przesadzania murów, przeskakiwania przez parkany, buntowania dziewczątek, byle tylko uwieńczyć pannę młodą w białe kwiecie.
— Zbyt są piękne — oświadczył z całem przeświadczeniem — pewien jestem, że mi i ojciec nawet nic nie powie za to.
Wszyscy zaczęli śmiać się. W tej chwili jednak Beniaminek i Wilhelm zbudzili się ze snu, dopominając o pokarm krzykiem. Nadeszła kolej na nich teraz, jak zauważono wesoło. Ponieważ starsi zjedli z takim apetytem śniadanie, słuszna przeto, aby i im podano je z kolei. A ponieważ prócz rodzinnego grona nie było nikogo więcej, załatwiono przeto rzecz całą bez wielkiego zachodu. Maryanna zasiadłszy w cieniu dębu, wzięła na kolana Beniaminka, odpięła stanik i podała mu pierś z poważnie uśmiechnioną twarzą; tuż obok niej po prawej ręce usiadła Karolina, z tąż samą pogodą czyniąc toż samo; po lewej przyszła usiąść Andrea, wziąwszy na ręce małego swego Leonka, który acz już nie ssał od tygodnia, niemniej przeto żądny był pieszczot, szczęśliwy, że może choć przytulić się do tej ciepłej piersi, u której dotąd spędzał życie.
Rozmowa toczyła się o kwestyi karmienia. Ambroży opowiadał jak żona jego Andrea przekonaną była z początku, że nie będzie mogła karmić dziecka, że nie będzie miała wcale pokarmu, tak mocno, że gdyby nie on, nie byłaby spróbowała nawet; skoro jednak raz zaczęła, pokarm przyszedł sam z siebie i karmiła potem doskonale. W tej mierze niezawodnie dość jest chcieć.
— To prawda co mąż opowiada — odrzekła z uśmiechem Andrea. — Bałam się okropnie karmienia, wszystkie przyjaciółki odradzały mi, mówiły, że niepodobieństwem jest karmić. Zrazu wydawało mi się to przykrem a teraz taka jestem szczęśliwa!
Ucałowała serdecznie małego Leonka. Wówczas pannie młodej wydarł się mimowolnie z serca okrzyk, który wzmógł jeszcze wesołość powszechną.
— Słyszysz, mamo! Nie jestem ja tak tęga jak siostra moja Karolka, która karmi już trzecie dziecko z rzędu. Ale to nic nie szkodzi i ja karmić będę.
Na tę to chwilę, wśród śmiechów, których wybuchy zdwajał jeszcze rumieniec Marty, nadeszli właśnie Beauchênowie i Séguinowie z Mateuszem. Zatrzymali się mimowolnie przejęci urokiem tego ponętnego, potężnego obrazu. W ramach drzew rozłożystych, pod tym patryarchalnym dębem, niby wyrosła z tejże samej żyznej ziemi, wśród trawy gęstej rozsiadła się cała rodzina tak liczna i pełna siły w jednej grupie tryumfalnej, tryskającej radością, siłą i urodą. Gerwazy i Klara zawsze czynni, zajęci byli wraz z Fryderykiem pilnowaniem służby, uprzątającej nakrycie i przynoszącej na stół kawę. Trzy dziewczynki, którym dopomagał rycerski Grzegórz, obmyślały nową dekoracyę stołu, zanurzeni wszyscy czworo w ogromnym stosie kwiatów, róż herbacianych, róż blado-różowych, róż ponsowych. O kilka kroków dalej nowożeńcy, Dyonizy i Marta, rozmawiali półgłosem, kiedy tymczasem matka, pani Desvigne, przysłuchiwała się rozmowie ich w milczeniu, z uśmiechem pobłażliwym na twarzy, pełnej nieskończonej słodyczy. W samym środku tego sielskiego obrazka Maryanna, rozpromieniona, karmiła dwunaste swe dziecko, z odkrytem łonem białem jeszcze i świeżem, dotąd piękna pogodą siły, zdrową swą wolą, uśmiechająca się do Beniaminka, pozwalająca na drugie kolano równocześnie wdrapywać się Mikołajowi, przedostatniemu z rzędu, co zazdrościł najmłodszemu tego uprzywilejowanego miejsca. Obok niej te dwie synowe wydawały się dalszem tylko przedłużeniem jej istnienia, Andrea po lewej stronie, do której przyłączył się teraz Ambroży, drażniący się z Leonkiem, Karolina po prawej z dwojgiem dzieci, Wilhelmem u piersi i Bertą u kolan. Tu na tem miejscu z ziarna wyrosła wiara ich w życie i rozrosła się w pomyślność, w bogactwo pomnażające się ciągle, w ten wykwit wszechpotężny szczęśliwej płodności.
Séguin zwracając się do Maryanny, zagadnął żartobliwie:
— Więc ten panicz jest czternastym już, którego pani karmisz?
Wesoło poczęła śmiać się z tego sama.
— Nie, kłamać nie trzeba... Byłoby to rzeczywiście czternaste moje dziecko, gdybym nie była poroniła dwa razy. Ścisła cyfra wykarmionych będzie dwanaścioro.
Beauchêne, który odzyskał już napuszoną pewność siebie, nie mógł powstrzymać się od wtrącenia.
— No, nareszcie doszliście do tuzina. To już istne szaleństwo!
— I ja jestem tego zdania — ozwał się z kolei Mateusz, sam rozweselony. Jeśli to nie szaleństwo, to przynajmniej niepowściągliwego... Kiedy jesteśmy sami, żona moja i ja przyznajemy, że zeszliśmy cokolwiek za daleko. Zresztą nie żądamy, aby inni mieli iść za naszym przykładem, o! nie!... Ale dość tego! w naszych czasach można bez obawy przekroczyć miarę. Zbyt wiele, to zaledwie dosyć. Jeżeli przesadziliśmy cokolwiek dając przykład, naszemu biednemu krajowi wyszłoby na dobre, gdyby to szaleństwo stało się zaraźliwem... I jednego tylko obawiać się można, tego, aby ów rozsądek rozważny nie wziął raczej góry.
Maryanna słuchała wciąż uśmiechnięta, choć na przekór uśmiechowi, łzami zaszły jej oczy. Smutek rzewny ją przejął, krwawiąca dotąd jeszcze rana serca otwarła się napowrót pośród tej uciechy, jaką sprawiało jej tak nieczęste zebranie się wszystkich dzieci razem w domu, tych dzieci zrodzonych z jej ciała, wykarmionych jéj mlekiem.
— Tak — wyszepnęła głosem drżącym — miałabym ich dwanaścioro, ale dziś mam ich dziesięcioro tylko. Dwoje tam już zasypia w ziemi, gdzie na nas oczekują.
I to wspomnienie wywołane przez samąż matkę, owego wiejskiego cmentarzyka w Janville, owego rodzinnego grobu, gdzie obok siebie spoczywało dwoje jej dzieci, tak dziwnie było spokojne, tak nie trwożyło nikogo, że nabrało ono raczej znaczenia jakiejś obietnicy słodkiej, pośród tych godów weselnych. Drogie wspomnienie dwojga utraconych pozostało żywem dotąd i wszystkich przejęło ono tylko poważnem rozrzewnieniem, nawet w chwili ogólnej radości dziś, kiedy czas zabliźnił ranę. Alboż może istnieć życie bez śmierci? Każdy przychodzi spełnić zadanie swe na ziemi, potem odchodzi, skoro dzień jego się skończy, do starszych, w sen wieczny, gdzie urzeczywistnia się wielkie braterstwo ludzkości.
Wobec tego Beauchêne’a i tego Séguina jednak, co żartowali sobie z nich teraz, cała fala słów cisnęła się Mateuszowi na usta; radby był im odpowiedzieć, odnieść tryumf nad kłamliwemi ich teoryami, przy których upierali się jeszcze i teraz na przekór odniesionej w życiu porażce. Ta obawa przeludnienia ziemi, ten lęk, że nadmiar życia sprowadzić może głód, nie byłoż to niedorzecznością? Dość było czynić tak jak on uczynił, starać się o potrzebne środki utrzymania, ilekroć nowe daje się światu dziecko; i radby był ukazać im to Chantebled, dzieło swoje, te łany zbóż, co wyrastały w miarę jak przybywali ludzie. Z pewnością nikt nie obwini jego dzieci, że przychodząc na świat, wydarły innym ich cząstkę, skoro każde z nich, rodząc się, przynosiło z sobą nowy kawałek chleba dla siebie.
Miliony nowych istot mogły się rodzić spokojnie, ziemia jest przecież wielką, przeszło dwie trzecie jej części stoją dotąd odłogiem, należało je obsiać tylko, uprawić a stanie chleba dla ludzkości bez granic.
A potem czyż wszelka cywilizacya, postęp wszelaki nie wytworzyły się li pod wpływem znacznej liczby, wspólnemi, wielkiemi siłami? Wszakże taż sama nieopatrzność nędzarzy popchnęła tłumy rewolucyjne na podbój prawdy, sprawiedliwości, szczęścia. Co dnia jeszcze fala ludzka znaglać będzie świat do większej dobroci, większej sprawiedliwości, do logicznej poprawy rozdziału bogactw przez słuszne prawa, regulujące pracę powszechną.
A jeśli prawdą jest, że cywilizacya jest wędzidłem na zbytni rozrost ludzkości, to przejaw ten właśnie pozwala liczyć na równowagę końcową, kiedy ziemia, zaludniona całkowicie, stanie się rozumną o tyle, że będzie mogła żyć w iście boskiej nieruchomości. Było to jednak tylko czysto abstrakcyjne przypuszczenie wobec potrzeb obecnej chwili, narodów, które trzeba było zorganizować, rozprzestrzeniać bezustanku, w oczekiwaniu wielkiej federacyi ludzkiej. Więc przykład, jaki dawała Maryanna i on, był dobrym, był potrzebnym dla odmiany obyczajów, dla idei moralności i idei piękna.
Już Mateusz otwierał usta. Nagle przecież poczuł bezpożyteczność wszelkiej dyskusyi wobec uroczego obrazu tej matki otoczonej takim rozkwitem zdrowych, silnych dzieci, z jednem jeszcze u piersi pod wielkim dębem zasadzonym własną jej ręką. Dzielnie spełniała ona swe zadanie stwarzania bez końca. Była pięknością najwyższą!...
I nie znalazł nic pożyteczniejszego, ani dostateczniejszego, nad ucałowanie jej serdeczne wobec wszystkich gości weselnych.
— Tak, droga żono! tyś najpiękniejszą i tyś najlepszą ze wszystkich. Niechaj wszystkie tak jak ty czynią!
Wtedy Maryanna ucałowała go tak samo demonstracyjnie, co wywołało burzę okrzyków i śmiechów rozgłośnych.
Oboje byli bohaterami, których życie pobiegło bohaterskiemi szlaki, dzięki wierze ich w życie, dzięki energicznej woli czynu, dzięki potędze ukochania. I Konstancya odczuła to nakoniec, pojmując teraz całą siłę zdobywczą płodności, widząc dziś już Fromentów panami fabryki przez Dyonizego, panami pałacu Séguinów przez Ambrożego, panami całej okolicy przez inne swe dzieci. Była to liczba, było przeto i zwycięztwo. I złamana, strawiona uczuciem, którego nie mogła już zadowolnić, pojąc się goryczą swej klęski, równocześnie jednak spodziewając się jakiegoś okropnego odwetu ze strony losu, odwróciła się, aby ukryć dwie łzy gorące, co paliły twarz jej wyschłą, oczy co nie płakały nigdy.
Beniaminek i Wilhelm wciąż ssali jeszcze, jak łakomcy, którym nic nie zdoła przerwać uczty. Maryanna wzięła dziecko do drugiej piersi. Karolina pilnowała drugie, aby jej nie gryzło zbyt mocno. Gdyby nie śmiano się tak głośno, możnaby było słyszeć szmer potoku soków żywotnych, co podnosi łono ziemi, co dreszczem przejmuje wielkie drzewa w potężnem słońcu lipcowem. Ze wszech stron życie płodne niosło nasiona, stwarzało, rodziło, karmiło. I dla wieczystego dzieła wszechbytu płynął strumień mleka wieczysty po przez świat cały.

KONIEC KSIĘGI PIĄTEJ.

KSIĘGA SZÓSTA.

I.

Pewnej niedzieli rano Norinę i Cecylię, które mimo dnia świątecznego pracowały po oba stronach wspólnego stołu, ze względu na pospieszną robotę w kartonażowym przemyśle, ożywionym zazwyczaj w porze nadchodzącej gwiazdki, spotkały odwiedziny, na widok których pobladły obie z trwogi i zdumienia.
Dotychczas życie ich, odsunięte od ludzi, ukryte, płynęło spokojnie; nie znały innych walk nad związanie końców każdego tygodnia i rozmyślań, jakby odłożyć pieniądze na kwartalne komorne. Od ośmiu lat jak zamieszkiwały razem przy ulicy de la Fédération, w pobliżu Pól Marsowych, obszerny pokój o dwóch jasnych wesołych oknach, którego zalotny porządek napełniał je dumą, dziecko Noriny wyrosło na tęgiego chłopczyka między dwoma matkami jednako namiętnie je kochającemi i jednako tkliwemi; w końcu bowiem chłopiec nie umiał już odróżnić która z nich obu jest rzeczywistą jego matką; dla niego była mama Norina, była mama Cecylia, na pewno jednak nie umiałby twierdzić która jest istotnie jego rodzicielką. Obie tak samo żyły tylko dla niego i dla niego wyłącznie pracowały, jedna bardzo przystojna jeszcze mimo lat czterdziestu, wyswobodzona od mężczyzn przez macierzyństwo spóźnione, druga istny podlotek w latach trzydziestu już bez mała, która zlała na to dziecko całe namiętne przywiązanie kochanki i żony, wiedząc, że niemi nie będzie już nigdy.
Otóż tej niedzieli około dziesiątej ktoś zapukał silnie po dwakroć do nich. Następnie drzwi się otwarły i ukazał się w nich chłopak przysadkowaty lat osiemnastu może, który wszedł do pokoju. Włosy miał ciemne, twarz kwadratową, szczękę kościstą, występującą, oczy blado szare. Na sobie miał kurtkę, rozpadającą się w strzępy, kaszkiet z czarnego sukna, wyrudziały już od długiego używania.
— Przepraszam — zapytał — wszak to tutaj panie Moineud, pracujące w fabryce kartonaży?
Norina powstała, przypatrywała mu się, przejęta nagle dziwnem jakiemś zakłopotaniem. Serce jej się ścisnęło, jakby czuła zawisłą w powietrzu nieokreśloną jakąś groźbą. Niezawodnie gdzieś już, kiedyś widziała tę twarz, ale w pamięci coś majaczyło jej tylko jak dawne jakieś, odległe niebezpieczeństwo, które powracało teraz wzmożone po to, aby zatruć może jej istnienie.
— Tak, to tutaj — odpowiedziała.
Bez pośpiechu młody chłopak powiódł oczami dokoła pokoju. Musiał widocznie spodziewać się zastać tu większy dostatek, bo zlekka wydął wargi. Następnie wzrok jego zatrzymał się na dziecku, które zabawiając się czytaniem, jako grzeczny chłopiec, podniosło było głowę, przypatrując się nowoprzybyłemu. I zakończył wreszcie swój egzamin szybkiem spojrzeniem na drugą z obecnych tu kobiet, tak szczupłą, cienką i wątłą, z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, wobec tych odwiedzin nieznanego jakiegoś człowieka.
— Powiedziano mi, że na czwartem piętrze, drzwi na prawo — podjął znów przybyły. — Ale bałem się czym się nie pomylił, bo to co mam do powiedzenia, nie mogę powiedzieć każdemu... To rzecz niełatwa do powiedzenia i z pewnością zanim tu przyszedłem zastanowiłem się dobrze.
Przeciągał zwolna wyrazy, nie spuszczał już z oka Noriny, wpatrując się w nią blademi swemi oczyma, upewniwszy się poprzednio jeszcze, że owa druga kobieta zbyt była młodą na tę, której poszukiwał. Drżenie jej, trwoga, widoczną praca pamięci, żeby sobie twarz jego przypomnieć, wszystko to wskazywało mu, do kogo ma się zwrócić. Milczał przez chwilę. Nakoniec zdecydował się.
— Jestem owem dzieckiem, które oddanem zostało w mamki do Rougemont, na imię mi Aleksander Honoryusz.
Zaledwie wymówił te słowa, Norina poczęła drżeć całem biednem swem ciałem, ręce jej splotły się, załamały a twarz wzburzona pobladła. Wielki Boże! Beauehóne! Przecież on podobny do Beauchêne’al! i to tak uderzająco: z temi oczyma drapieżnemi, z tą wybitną, wystającą szczęką zmysłowca, co spadł do niskich namiętności, że dziwiła się teraz jak mogła od pierwszego rzutu oka nie zawołać nań po imieniu. Nogi zachwiały się pod nią, musiała aż usiąść.
— A więc to pani — rzekł tylko Aleksander.
Ponieważ wciąż drżała, przyznając, że tak jest, choć nie mogła wymówić ani słowa, tak rozpacz i obawa ścisnęły ją za gardło, poczuł potrzebę uspokojenia jej cokolwiek, jeśli nie chce by od razu zamknęły się przed nim te drzwi, które sobie teraz otworzył.
— Nie trzeba znów przejmować się do tego stopnia. Nie ma się czego obawiać z mojej strony, nie mam bynajmniej zamiaru robić pani przykrości. Tylko, nieprawdaż? skorom dowiedział się, gdzie pani jesteś, zapragnąłem cię poznać, to rzecz naturalna. A nawet powiedziałem sobie, że i pani może rada będzie mnie zobaczyć... Zresztą, prawdę mówiąc, jestem w kłopotach. Trzy lata już oto jak popełniłem to głupstwo, żem powrócił do Paryża, gdzie niemogę dojść do niczego a tylko zdycham z głodu. W takie dnie, gdzie człowiek nie jadł śniadania, przychodzi mu ochota, nieprawdaż? odszukać rodziców, co go wyrzucili jak szczeniaka na ulicę, ale którzy niemniej jednak nie mieliby chyba do tego stopnia złego serca, aby mu odmówić talerza zupy.
Norinie łzy nabiegły do oczu. Ten powrót opuszczonego tego nędzarza był dopełnieniem już miary wszystkiego dla niej; taki zuch dorosły, co ją przychodzi oskarżać i woła, że jest głodny, niemały wnosi z sobą niepokój. On, zły, że z niej nic wydobyć nie może prócz drżeń i łkania, zwrócił się do Cecylii.
— Wiem, pani jesteś jej siostrą... Powiedzże jej przecie, że to głupstwo, tak sobie psuć krew. Przecież ją nie zamorduję, z pewnością. To zabawne, że jej mój widok taką sprawia przyjemność... Przecież nie wyrabiam hałasów, nie powiedziałem nawet na dole nic odźwiernej, przysięgam.
Wreszcie, kiedy i Cecylia, nie odpowiadając mu nic, podążyła Norinie na ratunek, zwrócił znów teraz z kolei uwagę na dziecko, wylękłe również, które pobladło bardzo, zobaczywszy, że obie jego mamy są czegoś zmartwione.
— Więc ten malec, to zapewnie brat mój?
Nagle przecież Norina zerwała się i wyprostowana, stanęła między nim a dzieckiem. Przyszła jej szalona myśl do głowy, że jej dziecku grozi jakieś niebezpieczeństwo, że tu zajść może coś takiego, co ich wszystkich zgnębi. Chciała nie okazać się złą dla niego, chciała nawet zdobyć się na jakie serdeczniejsze słowa. Ale straciła formalnie głowę, odchodziła od przytomności, pod wpływem buntu wewnętrznego, urazy gorzkiej i wrogiego dlań usposobienia.
— Przyszedłeś, rozumiem to... Tylko to tak bolesne, co ja tu mogę poradzić? Po tylu latach rozdziału ludzie nie znają się, nie mają sobie nic do powiedzenia.. A zresztą widzisz, że i ja nie jestem bogata.
Aleksander bystrem spojrzeniem obiegł powtórnie pokój dokoła.
— Widzę to dobrze... A ojciec mój? czy nie mogłabyś pani powiedzieć mi jego nazwiska?
Ją przyjęło gwałtowne wzruszenie, pobladła jeszcze mocniej, on zaś ciągnął dalej:
— Bo jeśliby ojciec mój miał grosze, umiałbym go już zmusić, żeby się niemi ze mną podzielił. Nie wyrzuca się przecież tak dzieci na rozstajne drogi.
Nagle przed jej oczyma stanęła przeszłość: Beauchêne, fabryka, ojciec Moineaud, który ją niedawno opuścił chory, zniedołężniały, pozostawiając w niej syna Wiktora. I poczuła nieufność instynktowną na myśl, że jeśli wyda mu nazwisko Beauchêne’a, kto wie, czy całe jej spokojne dotychczasowe życie nie zostanie zakłóconem okropnemi komplikacjami, jakieby ztąd wyniknąć mogły. I obawa przed tym podejrzanym wyrostkiem, który zdał się przesiąkły próżniactwem i rozpustą, natchnęła ją w tej chwili.
— Twój ojciec umarł już oddawna.
Widocznie nie wiedział nic pod tym względem, niczego się nie dowiedział w tym kierunku, bo nie objawił zgoła powątpiewania, tak stanowczem i energicznem było jej twierdzenie. Brutalnym gestem tylko wyraził gniew, jakim go przejął ten zawód żarłocznych nadziei.
— Trzeba więc zdychać z głodu!
Norina wzburzona jedną tylko odczuwała bolesną potrzebę, potrzebę tego, aby go tu już nie było, żeby ją nie męczył dłużej swą obecnością, tak biedne zakrwawione jej serce pełnem było równocześnie zgryzoty, wyrzutów sumienia, litości, przestrachu i zgrozy. Otwarła szufladę komody, wyjęła z niej dziesięć franków, owoc oszczędności trzymiesięcznej, które przeznaczała na gwiazdkę dla swego dziecka i podając je Aleksandrowi:
— Słuchaj, nie mogę nic uczynić dla ciebie. Mieszkamy we troje w tym pokoiku, mamy na chleb zaledwie... Bardzo mi przykro dowiedzieć się, żeś nieszczęśliwy. Ale na mnie liczyć nie trzeba... Rób, jak my, pracuj.
Wsunął do kieszeni dziesięciofrankówkę, stał jeszcze przez chwilę, kołysząc się z nogi na nogę, twierdził, że przecież nie po to tu przychodzi, że rozumie całkowicie położenie. On przecież umie dobrze postępować z ludźmi, skoro ci ludzie dobrze się z nim obchodzą. I powtarzał, że nie miał zamiaru bynajmniej wyrabiać skandalów, tembardziej teraz, kiedy się okazuje dla niego tak uprzejmą. Matka, dzieląca się z synem spełnia zawsze swój obowiązek, chociażby dawała kilka groszy zaledwie.
Nakoniec kiedy już wreszcie zabierał się odejść, wymówił;
— Czy nie zechce mnie pani pocałować?
Pocałowała go zimnemi usty, z sercem zamarłem a dwa hałaśliwe, ostentacyjne jego pocałunki pozostawiły jej na twarzy dreszcz lekki.
— I do widzenia, nieprawdaż? Trudno, ludzie są ubodzy, nie mogą mieszkać razem a jednak przyjemnie jest wiedzieć teraz przynajmniej, że się ma kogoś na świecie. I będę mógł, od czasu do czasu chociaż, zajść tu przechodząc, powiedzieć: dzień dobry.
Kiedy znikł, długa cisza zapanowała w tem nieskończonem zmartwieniu, jakie pozostawiała za sobą jego bytność. Norina upadła na krzesło, jakby spadł na nią jakiś ciężar gniotący. Naprzeciw niej Cecylia, zgnębiona tak samo, musiała również aż usiąść. I ona to pierwsza pośród tej żałoby obszernego pokoju, co dzisiejszego ranka jeszcze mieścił ich szczęście, zabrała głos, żeby wyrazić swe zdziwienie, zaprotestować.
— Aleś ty go przecie nie zapytała o nic, nic o nim nie wiemy... Zkąd on przychodzi, co robi, czego chce od nas? A zwłaszcza jakim sposobem trafił do ciebie, jak mógł cię odkryć?... Toć były przecież rzeczy, które jedynie mogłyby nas obchodzić.
— Ach! co chcesz? — odpowiedziała jej Norina — kiedy mi powiedział swe imię, zdrętwiałam zupełnie, uczułam się zgnębioną! Och! to on z pewnością, on, nie kto inny, tyś przecież także poznała w nim ojca, nieprawdaż?... I masz słuszność, nie wiemy nic o nim, teraz żyć wciąż będziemy pod tą groźbą, w bezustannej obawie, że nam dom zawali się nad głową.
Poczęła szlochać znów, bez sił, bez odwagi, wśród łez tylko szepcząc:
— Taki wyrostek osiemnastoletni, który nam spada na kark najniespodziewaniej!... I to prawda także, że nie mam do niego najmniejszego przywiązania, boć go też i nie znam nawet wcale... Kiedy mnie całował tutaj przed chwilą, nie czułam nic, tylko przejęło mnie zimno lodowate, jak gdyby mi serce zlodowaciało w piersiach... Mój Boże! jakaż ja nieszczęśliwa! jakie to wszystko szkaradne i brudne i pełne okrucieństwa!
A kiedy dziecko, widząc ją płaczącą, przybiegło do niej i rzuciło się jej na szyję, wystraszone, rozpłakane również, przycisnęła je z szaloną czułością do piersi.
— Mój biedny malcze! mój biedny maleńki! byleś ty tylko na tem nie ucierpiał, byle na ciebie tylko nie spadła moja wina!... Ach! to byłoby zbyt ciężką karą; najlepiej stanowczo jest prowadzić się porządnie, jeśli się nie chce później mieć przykrości!
Wieczorem obie siostry, uspokoiwszy się cokolwiek, zadecydowały, że należy im napisać do Mateusza. Norina przypomniała sobie jak to wówczas przybiegł on do niej przed kilku laty spytać, czy nie odwiedził jej czasem Aleksander. On sam tylko znał dokładnie całą sprawę, wiedział gdzie trzeba było się poinformować. I skoro też tylko otrzymał zawiadomienie listowne, Mateusz coprędzej przybiegł na ulicę de la Fédération, zaniepokojony odbiciem się takiej awantury na fabryce, zwłaszcza też wobec sytuacyi Beauchêna, pogarszającej się z dniem każdym. Rozpytawszy szczegółowo o wszystko Norinę, domyślił się, że Aleksander musiał odkryć adres tejże przez la Couteau, jakkolwiek dokładnie nie pojmował jeszcze całego logicznego związku faktów, tyle w tem wszystkiem było luk i braków.
Nakoniec po długim miesiącu ostrożnych poszukiwań, rozmów z panią Menoux, z Celestyną, z samą la Couteau nawet, zdołał wreszcie pochwycić wątek rzeczy. Uwagę niezawodnie wzbudziły najprzód poszukiwania, jakie polecił robić faktorce w Rougemont, kiedy to udawała się ona do wioski Saint-Pierre, aby zebrać informacye o dziecku, które miało być w nauce u kołodzieja Montoir. Widocznie mówiła zawiele, zanadto się rozgadała, zwłaszcza do owego drugiego terminatora, do Ryszarda, dziecka od podrzutków pełnego złych instynktów, tak dalece, że i on również w siedem miesięcy później uciekł, tak samo jak Aleksander okradłszy swego pryncypała.
W tem miejscu ślad ich ginął; lata całe przechodziły. Z wszelką pewnością jednak później spotkali się z sobą obaj nicponie na bruku paryzkim i wówcza3 to rudy wyrostek opowiadał całą historyą małemu brunecikowi, w jaki sposób poszukiwali go rodzice a może nawet powiedział mu nazwisko matki, dodawszy do tego jeszcze mnóstwo bajek własnej inwencyi.
Tylko to wszystko nie wystarczało jeszcze, aby zrozumieć jakim sposobem chłopak doszedł do posiadania adresu i Mateusz musiał przypuścić, że otrzymał go od la Couteau, świadomej wielu rzeczy przez Celestynę; dowód prawdziwości tego domysłu miał on w kantorze Broquette’a gdzie mu powiedziano, że jakiś młody człowiek krępy z wybitnie, wysuniętą dolną szczęką przychodził dwukrotnie pomówić z faktorką. Bezwątpienia wiele faktów pozostawało tu niewyjaśnionych, cała ta sprawa obracała się w tragicznych ciemnościach najniższych warstw paryzkich, których błota lepiej jest nie poruszać. Wreszcie wystarczyło mu, że zdał sobie sumarycznie sprawę z całej tej historyi, zdjęty trwogą wobec długiej już listy przewinień dwóch bandytów, rzuconych na bruk wielkiego miasta, żyjących z tego co im da przypadek i wlokących istnienie próżniacze i występne. I jedną tylko miał tu pocieszającą pewność, że jeśli matka jest mu znaną, nazwiska i sytuacyi ojca z pewnością nikt nie domyśla się nawet.
Kiedy Mateusz powtórnie zobaczył się z Noriną, przeraził ją temi kilku szczegółami, jakie udało mu się zebrać.
— Och! błagam pana, błagam, niech on tu tylko nie przychodzi! Znajdź pan jaki sposób, przeszkodź, by tu nie powrócił... Zbyt wielka to dla mnie przykrość widzieć go tutaj.
Oczywiście, Mateusz nie miał na to rady. Całe jego usiłowanie ograniczyło się teraz do tego wyłącznie, aby Aleksander nie zdołał odkryć Beauchêne’a. To, co się dowiedział o chłopcu, było tak strasznem, tak ciężko bolesnem, że chciał uchronić samą choćby Konstancyę od tak okropnego skandalu, od tak grubego szantażu. Widział jak musiałaby blednąć na widok nikczemności tego dziecka, którego pragnęła tak namiętnie, tak gorąco poszukiwała w zawiedzionych swych uczuciach i wstydził się za nią; uznał, że trzeba koniecznie, że litość sama domaga się tego, aby pogrzebać tajemnicę w milczeniu grobowem.
Nie odbyło się to jednak bez długiej walki, bo zdawało mu się bądź co bądź, że to okropnie bezlitośnie porzucać tak tego nędzarza na bruku. Może jednak jeszcze możebnem dlań jest jaki ratunek! nie wierzył weń wprawdzie — kto wie jednak?... A zresztą któż zechce, ktoby umiał przeprowadzić, aż do zupełnego uzdrowienia taką metamorfozę zamienienia łotra w uczciwego człowieka za pomocą pracy? Jedna istota więcej znowu rzucona na morze, w burze świata; i serce krwawiło mu się na myśl, że to on musi go potępić i skazać na tę niedolę, jakkolwiek powątpiewał z góry, by istniał dlań sposób jakikolwiek wybawienia.
— Mojem zdaniem — rzekł do Noryny — należy w tej chwili ukrywać przed nim nazwisko ojca. Później zobaczymy. Teraz obawiałbym się, aby ztąd nie wyniknęły dla wszystkich wielkie przykrości.
Ona przytwierdziła żywo.
— O! tego niech się pan nie obawia. Powiedziałam mu już, że ojciec jego umarł oddawna. Wszystko to spadłoby mi znów na głowę a ja tak pragnę, żeby mnie zostawiono w spokoju w tym kąciku, z moim malcem!
Z twarzą zasmuconą Mateusz zastanawiał się jeszcze, nie mogąc ostatecznie zdecydować się na zupełne porzucenie tego nieszczęśliwego.
— Ja znalazłbym dla niego jakąś pracę, przecież, gdyby tylko chciał pracować. Później nieco wziąłbym go nawet do siebie na folwark, skoro już nie będę potrzebował się obawiać, że mi wniesie zgorszenie między mój ludek... Zobaczę, znam jednego kołodzieja, który znajdzie z pewnością u siebie dla niego zajęcie i napiszę ci co mi odpowie na propozycję, abyś mu powiedzieć mogła gdzie ma iść się przedstawić, skoro znów przyjdzie was tu odwiedzić.
— Jakto, skoro przyjdzie! — krzyknęła zrozpaczona samą to myślą — więc pan sądzisz, że on tu powróci? O! mój Boże, mój Boże! więc już nigdy nie będę szczęśliwą, nigdy nie będę mieć spokoju!
Powrócił w samej rzeczy. Skoro jednak dała mu adres kołodzieja, wzruszył ramionami i począł śmiać się szyderczo. Kołodzieje w Paryżu, znał ich wszystkich, to wyzyskiwacze, próżniaki, co wyciskają do ostatka biednego pracownika, każąc mu pracować na siebie. Wreszcie on nie ukończył swego terminatorstwa, na cóż więc przydać się może; będą go używać chyba na posyłki; chciałby otrzymać miejsce w jakim dużym magazynie, to już całkiem co innego.
A kiedy Mateusz postarał mu się o takie miejsce, nie zabawił tam dłużej nad dwa tygodnie i zniknął pewnego pięknego wieczora wraz z pakunkami towarów, które miał do odniesienia.
Kolejno rozpoczynał naukę u piekarza, godził się do mularzy, najmował w balach, ale nigdy nigdzie nie zagrzał miejsca, zniechęcając coraz więcej tylko swego protektora i pozostawiając po za sobą rachunki, które trzeba było regulować a które były zawsze wynikiem brudnych sprawek wszelkiego rodzaju.
Należało wyrzec się wszelkiej myśli ratowania go. Trzeba było ograniczyć się po prostu do dawania mu trochę pieniędzy na ubranie i chleb, ilekroć się pojawił znów w łachmanach i zgłodniały.
Norina od tego czasu żyła tylko w śmiertelnym niepokoju ciągle. Przez całe tygodnie często zdawało się, że Aleksander gdzieś już przepadł, umarł. Ale i wtedy drżała ciągle z obawy za każdym szmerem u drzwi, za najmniejszym hałasem w sieni. Bezustannie czuła go gdzieś w pobliżu a kiedy zapukał niespodzianie, poznawała już odrazu uderzenie jego pięści i trzęsła się, jak gdyby przychodził ją bić.
Wprędce spostrzegł jakie wywiera na niej wrażenie, jak ją teroryzuje samem już swem zjawieniem się i skorzystał z tego, aby wyciągać z nieszczęśliwej kobiety wszystko, co ukrywała przed nim w głębi szuflad. Kiedy mu oddawała pięciofrankówkę, jałmużnę, którą pozostawiał tu dla niego dyskretnie Mateusz, nie zadawalniał się nią nigdy, chciał sam przeszukiwać sprzęty. Czasami wpadał do niej wystraszony, pomieszany, opowiadał, że tego wieczora niezawodnie zabiorą go do więzienia, jeśli nie będzie miał dziesięciu franków, grożąc, że wszystko w pokoju połamie, potłucze, że zabierze im zegar aby go sprzedać, bo pieniądze mieć musi. I trzeba było wówczas, aby Cecylia wmieszała się w to i wyrzuciła go za drzwi, bo ona jeszcze tylko jedna miała dość odwagi choć tak szczupła, drobna i słaba.
Odchodził i znowu w kilka dni później powracał z nowemi żądaniami, grożąc, że krzyczeć będzie na schodach, opowie głośno całą swoją historyę, jeśli mu nie dadzą żądanych dziesięciu franków.
Pewnego dnia, kiedy matka płakała, że niema ani grosza, chciał rozpruć materac, twierdząc, że tam z pewnością chowa przed nim pieniądze. Ubogie gospodarstwo dwóch sióstr zamieniło się w formalne piekło.
Najokropniejszym wszakże było to, że Aleksander na ulicy Fedération zaznajomił się z Alfredem. najmłodszym bratem Noriny, ostatnim z rzędu Moineaudem. Miał on podówczas lat dwadzieścia, był więc o dwa lata starszym zaledwie od swego „ przypadkowego siostrzeńca“, jak żartobliwie nazwał Aleksandra, od pierwszego z nim spotkania. A nie było chyba gorszego włóczęgi trotuarowego nad tego wybladłego wymoczka o twarzy bez zarostu, bez brwi i rzęsów, z mrugającemi oczyma, z wykrzywionemu ustami; istny zły chwast rynsztoka, wyrosły swobodnie na śmietniku paryzkim.
Mając lat siedem zaledwie okradał siostry, bił Cecylię co sobota, aby wydrzeć tygodniowy zarobek z jej rączyn słabych. Ponieważ matka Moineaud, złamana nadmierną pracą, nie miała nigdy sił ani czasu na nadzorowanie tego chłopaka, nie zdołała też nigdy znaglić go do uczęszczania do szkoły, ani potem do utrzymania w jakimkolwiek, terminie; nicpoń drażnił ją tak okropnie i rozjątrzał, że wreszcie sama wyrzucała go na ulicę, byle tylko mieć trochę spokoju. Dorośli bracia poszturgiwali go tylko od czasu do czasu, ojciec był zajęty pracą od rana do wieczora; chłopiec opuszczony moralnie wyrastał po za domem i dojrzewał do występku i zbrodni pomiędzy gromadą rozbestwionych wyrostków i dziewcząt swego wieku, którzy żyli w zgniliźnie pospału, psując się wzajem, jak jabłka, co przedwcześnie spadną z drzewa. I wzrastał tak w zepsuciu, był owym naddatkiem ubogiej rodziny, poświęconym na zagładę, tym nadmiarem, co spływa do ścieków, zepsutym owocem, co zgnilizną zaraża inne.
Zresztą tak samo jak Aleksander i on już teraz żył tylko na łasce przypadku tak, że nie wiedziano nawet, gdzie nocuje, odkąd zwłaszcza matka Moineaud umarła w szpitala, wyczerpana zbyt częstem rodzeniem w nędzy i nadmiernych trudach ciężkiej pracy gospodarskiej. Miała zaledwie lat sześćdziesiąt a chodziła tak zgarbiona, tak była zniedołężniałą i osłabioną, że robiła wrażenie stuletniej staruszki.
Starszy od niej o dwa lata, ojciec Moineaud, przygarbiony jak ona, z nogami podciętemi przez paraliż, opłakana ruina pięćdziesięcioletniej niesprawiedliwej pracy, zmuszony został właśnie do opuszczenia fabryki; opróżnił się więc dom; trochę nędznych gratów domowych rozproszyło się na cztery wiatry. On sam na szczęście otrzymał małą pensyjkę, rodzaj emerytury, którą zawdzięczał litościwemu Dyonizemu. Ale popadał coraz bardziej w zdziecinniałość, stępione miał władze umysłowe przez długą, nadmierną pracę konia w kieracie; przepijał otrzymywane kilka groszy, nie mógł wysiedzieć bowiem sam jeden, z nogami niedołężnemi, z rękoma tak trzęsącemi się, że chcąc zapalić sobie fajkę nie mógł trafić do niej z zapałką; w takim stanie przyszedł wreszcie oprzeć się u dwóch córek, Noriny i Cecylii, jedynych z całej rodziny, co jeszcze miały tyle serca, że chciały go przyjąć do siebie. Wynajęły mu mały gabinecik nad swoim pokojem, na piątem piętrze, miały o nim staranie i wydawały szczupłą ojca pensyjkę na jego utrzymanie, niemało jeszcze dokładając z własnego. Odtąd już, jak mówiły z wesołą odwagą, mają dwoje dzieci, jedno małe a drugie stare; ciężar to był niemały dla dwu kobiet, zarabiających pięć franków dziennie klejeniem pudełek od rana do wieczora.
A dziwną ironią losu było to, że ojciec Moineaud nie znalazł innego przytułku jak właśnie u Noriny, tej córki niegdyś przez niego wygnanej z domu, przeklinanej za złe prowadzenie, tej dziewczyny do niczego, tej łajdaczki, co mu wstyd przynosiła tylko a której dziś całował ręce, kiedy ma dopomagała do zapalenia fajki, z obawy, aby sobie nie opalił końca nosa. Ale stare gniazdo Moineaudów niemniej przeto zostało zburzone doszczętnie, cała rodzina zeń uleciała, rozproszyła się, podupadła. Jedna tylko Irma, dzięki świetnemu małżeństwu z urzędnikiem żyła szczęśliwa, grała rolę damy, tak próżna, że nie widywała się już teraz ani z siostrami, ani z braćmi. Wiktor rozpoczynał w fabryce toż samo życie, jakie przeszedł stary Moineaud, obracając znów tak samo kierat, który obracał jego ojciec z tym samym ślepym i upartym wysiłkiem. Ożenił się, miał już sześcioro dzieci, trzech chłopców i trzy dziewczęta, choć nie miał jeszcze spełna lat trzydziestu sześciu gotując dla swej żony los matki Moineaud: noce nieopatrznych uciech po dniach bez chleba i bezustanne połogi, utrudniające ciężką i bez tego już pracę gospodarską; oboje też skończą tak samo ochwaceni a ich dzieci znowu rozpoczną to samo życie z kolei, ani wiedząc dokąd dążą; zwykłe rozmnażanie się przeklętej rasy głodomorów.
U Eufrazyi nieunikniony los był tragiczniejszym jeszcze. Nieszczęsną zoperowaną nie spotkało nawet to szczęście najpożądańsze dla niej, by przynajmniej umrzeć mogła. Zstąpiwszy do zupełnego nicestwa, odkąd przestała być kobietą, zwolna już nie mogła nawet poruszyć się z łóżka, niezdolna do najmniejszego choćby gestu a przecież jeszcze żywa, mogąca słyszeć, widzieć, rozumieć wszystko. I z tego rozwartego grobu przez całe miesiące przypatrywała się ruinie tego wszystkiego, co pozostało jeszcze z jej gospodarstwa. Stała się rzeczą, którą mąż znieważał, którą Józefowa, zostawszy tu panią udręczała, pozostawiając po dniach całych bez kropli wody, rzucając jej zeschłe kromki chleba jak choremu zwierzęciu, któremu nawet nie zmienia się słomy legowiska. O ile to dotyczyło jej osoby, godziła się z tem wszystkiem, przejęta trwogą i upokorzona w swym upadku. Najgorszem jednak było, te troje dzieci, dwie bliźniaczki i chłopiec staczały się w błoto plugawe, spadały na ulicę.
Bénard, mąż jej począł pić z panią Józefową, ręce miał coraz już mniej zdolne do pracy, głowę zawróconą i zaprzątniętą rozprzęgnięciem się domowego ogniska.
Potem poczęły się między nimi bójki, łamali wszystko w mieszkaniu, rozbijali, wypędzali z domu dzieci, które powracały w poszarpanem ubraniu, obłocone, z pełnemi kieszeniami pokradzionych rzeczy.
Dwa razy Bénard znikał na jaki tydzień. Za trzecim razem już nie powrócił. Kiedy trzeba było płacić komorne, zniknęła i pani Józefowa z kolei, zabrana przez innego mężczyznę. Był to już koniec. Eufrazyę wzięto do Salpétriêre a dzieci, pozbawione dachu nad głową, zepchnięte zostały do rynsztoka. Chłopiec nie pojawił się już więcej, pochłonięty przez jaką zapewne kałużę błota. Jedna z bliźniaczek, podniesiona z bruku, umarła następnej zimy w szpitalu. Druga, Antosia, wychudły dziewczak, okropny pod wątłą swą postacią, blondynka z oczami i zębami wilczycy, żyła pod mostami, w głębi kamieniołomów, zamieszkiwała komórki, prostytutka już w latach dziesięciu, zestarzała w szesnastu pośród łupiestwa i kradzieży.
Była to taż sama historyą, co Alfreda, tylko w gorszym stopniu jeszcze: dziewczyna, opuszczona, moralnie zaniedbana zupełnie, zatruta przez ulicę, gdzie na nią czyha zbrodnia.
Otóż wuj ów i siostrzenica, spotkawszy się, zawiązali się w stadło, choć nikt nie wiedział na pewno, gdzie sypiali, może w okolicy Moulineaux, gdzie były piece do wypalania gipsu.
Pewnego dnia zatem zdarzyło się, że Aleksander, wszedłszy do Noriny, zastał tu Alfreda, który czasami zachodził tam również, czy mu się nie uda wyłudzić z 10 sous chociaż od ojca Moineaud. Obaj młodzi rabusie wyszli razem, porozmawiali i porozumieli się z sobą doskonale. Ztąd zrodziło się formalne już stowarzyszenie. Aleksander trzymał się dotąd z Ryszardem, Alfred przyprowadził im Antosię. Było ich teraz czworo; otóż stało się, że chuda Antosia roznamiętniła się do Ryszarda, olbrzyma, któremu Alfred łaskawie, po koleżeńsku ją odstąpił. Odtąd co wieczora bywała policzkowaną przez nowego pana, ilekroć nie przyniosła mu pięciu franków. Ale jej się to podobało, jej, która za byle szczątek była gotową poorać twarz ludziom, jak rozwścieklona kotka. I tu rozpoczęły się wspólne ich dzieje: naprzód żebractwo, dziewczyna młoda, jeszcze, którą trzech włóczęgów wypychało do wyciągania ręki, czatując i znaglając spóźnionych przechodniów w ciemnych zaułkach wieczorem, do dawania jej jałmużny; potem prostytucja, kiedy dziewczyna podrosła i poczęła uprowadzać z sobą mężczyzn po za parkany, wydając tam w ręce przyjaciół tych, co nie chcieli płacić; nastąpiły kradzieże, na początek drobne, rabunek tego wszystkiego, co gdzie było wystawione przez przekupniów, potem trudniejsze już sprawki, wyprawy obmyślone, wystudyowane, jak prawdziwe plany wojenne. Banda ta sypiała gdzie się dało, to w podejrzanych pokojach meblowanych, to na pustych placach. Latem były to włóczęgi bez końca po lasach okolicy podmiejskiej w oczekiwaniu nocy, która im wyda na łup Paryż. Spotykali się znów następnie w halach targowych, wśród tłumu na bulwarach, w podejrzanych szynkach, w opustoszałych alejach, wszędzie, gdzie tylko węszyli jakąś szansę dla siebie, gdzie można było znaleść chleb próżniactwa, uciechę zabrania czegoś innym.
Był to istny klan dzikich wypuszczony w sam środek świata cywilizacyi, żyjący po za obrębem prawa: cały pomiot młodych drapieżnych zwierząt, upędzających wśród gąszczu lasów, zwierzoczłowiek, powrócony do stanu pierwotnego barbarzyństwa, opuszczony od dzieciństwa, wydany na łup prastarym złym instynktom rabunku i rozboju.
I jak złe chwasty wyrastali oni raźno, uzuchwaleni z dniem każdym bardziej, domagający się coraz większego okupu od tych głupców, co pracowali, rozszerzając coraz więcej zakres swych kradzieży, dążąc wciąż prostą drogą do morderstwa.
Na los trafu, w chwili rozpusty padł ludzki posiew, dziecko zeń wyrosło, nikt się o nie nie troszczył, kształtowało się jak chciało, wreszcie porzucono je na chodniku ulicy, bez nadzoru, bez podpory. Tam gniło ono, stawało się straszliwym fermentem społecznego rozkładu. Wszystkie te malce porzucone u ścieku rynsztoka, tak samo jak się rzuca do kanału nadmiar kociaków, wszyscy ci opuszczeni, te włóczęgi, błądzące po bruku, co żebrzą, co się prostytuują, co kradną — to śmietnik wśród którego kiełkuje i lęgnie się zbrodnia. Te dzieci-nędzarze podsycają ognisko przerażającej zarazy wszelkiego rodzaju wśród tragicznych cieniów dolnych warstw paryzkich. Posiew, tak nieopatrznie rzucony na ulicę, urastał w żniwo rozboju, w straszliwe żniwo złego, od którego trzeszczała rozsadzana cała budowa społeczna.
Kiedy Norina domyśliła się tych wypraw bandy z różnych fanfaronad Aleksandra i Alfreda, którzy znajdowali szczególniejsze upodobanie w wywoływaniu jej zdumienia, zdjęła ją taka trwoga, że kazała przybić mocny rygiel u drzwi u siebie. I skoro tylko noc zapadła nie otwierała już nikomu, dopóki nie powiedział swego nazwiska.
Straszna ta jej męczarnia trwała już bez mała dwa lata: drżała wciąż w oczekiwaniu możliwych odwiedzin Aleksandra. Miał teraz lat dwadzieścia, przemawiał jak władca, groził jej okropną zemstą ilekroć miał odejść z próżnemi rękoma. Pewnego dnia rzucił się na szafę tak, że Cecylia nie mogła sprzeciwić się temu, zabrał z niej całą pakę bielizny, chustek, serwet, prześcieradeł, aby je sprzedać. A obie siostry nie odważyły się nawet pogonić za nim na schody, odchodząc niemal od przytomności, wylękłe, we łzach upadłszy na krzesła bezwładnie.
Zima była okropnie ciężka tego roku. Smutny dom dwóch biednych wyrobnic okupujący się tak ciągle, byłby chyba umarł z zimna i głodu wraz z tem kochanem dzieckiem, które mimo wszystko pieściły i psuły obie na wyścigi, gdyby nie zasiłki, jakie im przynosiła zawsze regularnie dawna ich protektorka, pani Angelin. Była ona dotąd jeszcze delegatką w dobroczynności i nadzorowała tak samo jak dawniej dzieci dziewczyn w tej okropnej dzielnicy Grenelle, którą pożera nędza. Ale oddawna już nie mogła nic wykołatać dla Noriny w administracyi. Jeżeli zaś co miesiąc przynosiła jej dwudziestofrankówkę, to tylko z funduszów jałmużny, jakie powierzały jej litościwe osoby, wiedzące, że zawsze znajdzie nieszczęśliwych, między których rozdzieli je z pożytkiem, wśród tego straszliwego piekła, gdzie musiała przebywać z swego urzędu. Ostatnią jej radością, wielką pociechą życia, odartego z wszelkich klasków, pozbawionego dzieci, było to rozdawanie zasiłków biednym matkom, których dzieciaki śmiały się do niej radośnie, jak tylko ujrzały ją w progu, obładowaną różnemi dobremi rzeczami.
Pewnego dnia wśród okropnej pogody, deszczu i wichru pani Angelin cokolwiek dłużej zasiedziała się u Noriny. Była zaledwie druga po południu, rozpoczynała dopiero swą wędrówkę zwykłą, trzymając na kolanach spory woreczek skórzany, wypchany złotem i srebrem, które miała rozdzielić między ubogich. Był tu i ojciec Moineaud, siedzący naprzeciw niej, zwisły bezwładnie na krześle i palący fajkę; ona zaś właśnie nim była zajęta, tłomacząc, że pragnęłaby dla niego otrzymać wsparcie miesięczne.
— Ale — dodała — gdybyście wiedziały jaka nędza wszędzie wśród ubogich ludzi w tych zimowych miesiącach! Zarzucają nas prośbami, nie możemy nastarczyć bo nie mamy dość funduszów. Wy jeszcze należycie do szczęśliwych. Widuję co dnia ludzi, co sypiają na gołej podłodze jak psy, co nie mają kawałka węgla na rozgrzanie się, ani kartofla choćby na pokarm. A te biedne dzieci wśród tej nędzy, mój Boże! dzieci leżące na kupie wśród robactwa, bez trzewików, bez odzienia, wzrastające dla więzień, dla szubienicy, jeśli ich pierwej nie zabiją suchoty!
Zadrżała, przymknęła oczy, aby spłoszyć to widmo nędzy, hańby, zbrodni, które stanęło przed niemi a o które ocierała się codziennie w swych ciągłych wędrówkach po tem piekle ubogiego macierzyństwa, prostytucyi i głodu. Z wędrówek tych powracała blada, milcząca, nie śmiejąc opowiadać wszystkiego co tam widziała, dotknąwszy się głębin ludzkiej ohydy. Czasami przychodziła ztamtąd cała drżąca, patrzała w niebo zadając sobie pytanie: jaki mściwy kataklizm zatopi wreszcie ten gród przeklęty.
— Ach! — szepnęła jeszcze — biedacy cierpią tak strasznie, że chyba winy ich zostaną im przebaczone!
Zobojętniały stary Moineaud przysłuchiwał się temu, co mówiła z taką miną jak gdyby nie rozumiał niczego. Wyjął z trudem fajkę z ust bo ruch ten wymagał niemałego wysiłku; dla niego, co przez lat pięćdziesiąt porał się z żelazem w kleszczach i na kowadle.
— Niema to jak uczciwość — bąknął głucho. — Kto pracuje, w pracy samej ma już nagrodę.
Ale kiedy chciał napowrót do ust włożyć fajkę, nie mógł tego dokonać. Ręka obezwładniona w stawach przez długie dźwiganie narzędzi zbyt mocno drżała. I trzeba było, aby mu Norina podniosła fajkę i pomogła ją ująć w wargi.
— Biedne ojczysko! — wymówiła Cecylia, która nie przerywała sobie roboty, wycinając wciąż tekturę na pudełka. — Coby się z nim stało, gdybyśmy go nie były podjęły. Irma z pewnością ze swemi kapeluszami i jedwabnemi sukniami, nie chciałaby go mieć u siebie.
Malec Noriny jednak odkąd tylko pani Angelin weszła tutaj, ustawił się przed nią, wiedział dobrze bowiem, że w te dnie kiedy ta miła pani pojawia się u nich, zawsze wieczorem jest deser przy obiedzie. Uśmiechał się z oczyma rozpromienionemi pośród ładnej jasnowłosej twarzyczki o słonecznej najeżonej czuprynie.
— Chodźże tu pocałować mnie, kochanku.
Najsłodszą to było dla niej nagrodą ten pocałunek dziecięcy w ubogich domach, w które wnosiła cokolwiek pociechy. Oczy jej nabiegły łzami kiedy malec wskoczył zuchowato na jej kolana, uczepił się szyi i powtarzała, zwracając się do matki.
— Nie, nie, nie skarżcie się, są na świecie jeszcze ludzie daleko nieszczęśliwsi od was... Znam taką kobietę, która dla tego tylko aby mieć tego milutkiego chłopczynę dla siebie, całkiem dla siebie, przyjęłaby z ochotą waszą biedę i to klejenie pudełek od rana do wieczora i to życie wasze zamknięte w jedynym pokoju, który on wypełnia blaskami słońca... Ach! Boże! gdybyście zechciały, gdybyśmy mogły zamienić się na dolę!...
Zamilkła na chwilę, obawiając się wybuchnąć łkaniem. Była w jej sercu rana wiecznie otwarta: owo dziecko, z początku odkładane na później, potem tak upragnione gorąco, które nie pojawiło się wśród nich nigdy. Małżonkowie starzeli się teraz w gorzkiem osamotnieniu, zajmując trzy ciasne pokoiki wychodzące na dziedziniec przy ulicy de Lille, żyjąc skromnie w odosobnieniu, dzięki pensyi delegatki w Towarzystwie dobroczynności, którą pobierała żona, dodanej do tego, co im się udało jeszcze ocalić z dawnego majątku.
Zupełnie ociemniały były malarz wachlarzy, tak dumny dawniej, dziś stał się przedmiotem tylko, rzeczą, biedną, bolesną rzeczą, którą żona co rana sadzać musiała w fotelu i którą co wieczora zastawała na tem samem miejscu, kiedy powracała z bezustannych swych wędrówek pośród nędz najokropniejszych tych matek występnych i tych męczeńskich dzieci. Nie mógł ani jeść, ani położyć się do łóżka bez niej, nie miał już nic prócz niej na świecie, był jej dzieckiem, jak mawiał sam z ironią rozpaczy, która doprowadzała do łez ich oboje. Dziecko? miała je więc nakoniec i to on niem był! Stare dziecko, złamane, zniedołężniałe, które choć nie miało jeszcze lat pięćdziesięciu, wyglądało na osiemdziesięcioletniego starca, marzącego o słońcu podczas długich godzin wieczystej nocy, które spędzał sam bez niej.
I zazdrościła nietylko owego małego chłopczyny tej biednej wyrobnicy, zazdrościła jej także tego starca palącego fajkę, tego inwalidy pracy, który przynajmniej widział wszystko dokoła, żył jeszcze.
— Nie męcz panią — powiedziała do syna swego Norina, zaniepokojona na widok jej pomieszania. — Idź, pobaw się dziecino.
Znane jej były przez Mateusza cokolwiek dzieje tej kobiety. Miała dla swej dobrodziejki wielką wdzięczność, rodzaj namiętnej czci, która ją onieśmielała, czyniła dziwnie względną ilekroć zachodziła tu do nich wysoka, pełna dystynkcyi, zawsze ubrana czarno, z resztkami piękności zburzonej przez łzy już w czterdziestu sześciu latach. Dla niej była to jakby zdetronizowana jakaś królowa, na którą, spadły okropne a niezasłużone nieszczęścia.
— Idź, idź pobawić się, kochanku. Męczysz panią.
— Męczy mnie, o! nie — wołała pani Angelin — przezwyciężając wzruszenie. — Przeciwnie, sprawia mi przyjemność... Pocałuj mnie, pocałuj jeszcze, moja śliczna dziecino.
Potem podniosła się nieco i jakby opamiętawszy się nagle, wymówiła:
— Ależ ja się opóźniam a tyle mnie jeszcze czeka chodzenia przed wieczorem. Oto co dziś mogę zrobić dla was.
Ale w chwili kiedy nareszcie wyciągała z woreczka sztukę złota, rozległo cię uderzenie pięścią w drzwi. Norina pobladła okropnie: poznała natychmiast to uderzenie pięścią Aleksandra. Co tu robić? Jeśli nie otworzy, rabuś walić będzie dalej, zrobi się skandal. — Trzeba było otworzyć i rzeczy wbrew jej obawie odbyły się całkiem spokojnie. Zdziwiony, że tu zastaje tę panią, Aleksander nie otwarł nawet ust, wsunął się cicho i stał oparty o mur plecami. Inspektorka podniosła oczy, potem odwróciła je zaraz, pojmując, że ten chłopak tak przyjmowany był jakimś znajomym lub krewnym. I mówiła dalej swobodnie, nie kryjąc się z niczem:
— Macie tu dwadzieścia franków, nie mogę niestety zrobić dla was nic więcej... Tylko przyrzekam wam, że na przyszły miesiąc postaram się zdwoić tę sumę. To pierwszy miesiąc kwartału, czas komornego i wszędzie już porobiłam starania, aby uzyskać większe składki, dadzą mi o ile będą mogli najwięcej... Ale czy tylko mieć będę dosyć: tyle próźb już do mnie wniesiono...
Na jej kolanach pozostał, otwarty woreczek; i błyskającemi oczami wpatrzył się weń Aleksander, taksując w myśli ten skarb ubogich, złoto, srebro, miedziaki nawet, rozpychające skórę. Wciąż milczący patrzał jak go zamykała, wkładała sobie na rękę jego łańcuszek a potem wstała z krzesła.
— Więc do widzenia, moje kochane, do przyszłego miesiąca — dodała jeszcze. — Przyjdę tu piątego z pewnością. I niezawodnie od was rozpocznę znów moje odwiedziny. Tylko bardzo możebnem jest, że przyjdę już dość późno w ciągu dnia, bo to właśnie dzień imienin mego biednego męża... No, więc odwagi, niech wam się tu wiedzie praca.
Norina i Cecylia powstały również, aby ją odprowadzić do drzwi. I tu jeszcze raz powtórzyły się nieskończone podziękowania a dziecko znowu ucałowało serdecznie twarz pani, z całego serduszka. Obie siostry, przestraszone pojawieniem się Aleksandra, odetchnęły. Cała historyą zakończyła się nawet dosyć dobrze, bo nie był jakoś wymagającym dnia tego i kiedy Cecylia poszła zmienić pieniądze, zadowolnił się pięciofrankówką, jedną z czterech, które przyniosła. Nie dręczył je długo jak zazwyczaj, zabrał natychmiast pieniądze i wyszedł pogwizdując jakąś myśliwską piosenkę.
Następnego miesiąca, piątego, w sobotę był dzień jeden z najbardziej dżdżystych i najciemniejszych smutnej tej zimy. Już począwszy od trzeciej poczęło się ciemnić tak nagle, że niebawem stała się noc zupełna. W tym głuchym zakątku ulicy de la Fédération był plac pusty, plac przeznaczony na budowę, który od lat wielu ogrodzony był parkanem, nadgniłym już w części od wilgoci. Tu i owdzie brak było desek, w jednym z jego rogów utworzył się spory wyłom. Przez całe popołudnie tego dnia chuda dziewczynina stała tam mimo ciągłej ulewy, owinięta w kawałek starego szala, który ją osłaniał aż po oczy, zapewne by ją uchronić od zimna...
Niewątpliwie czekała tu na jaki szczęśliwy przypadek, może jałmużnę jakiego litościwego przechodnia lub rozpustę niezbyt wybrednego jakiego włóczęgi, w niepokoju widocznym, bo odbiegała co chwila od desek parkanu, do których się przytuliła tak jak zwierzę na czatach, wysuwając tylko wązką swą głowę kuny, wciąż wpatrzona w stronę Pól Marsowych.
Godziny przechodziły, wybiła trzecia a chmury tak ciemne poczęły się toczyć po szarem niebie, że dziewczyna zdała się sama zatopiona niby łupina wyrzucona w ciemności. Czasami podnosiła głowę, patrzała błyszczącemi oczyma w czerniejące niebo, jakby dziękowała mu, że rzuca tyle cienia w ten opustoszały kąt, gdzie ona stała na czatach. Wtedy to, w chwili właśnie kiedy rozpoczął się nowy potop ulewy, nadeszła ulicą pani jakaś, ubrana całkiem czarno, pod otwartym parasolem. Szła szybko, unikając kałuż, jak osoba, której śpieszno gdzieś i która nawykła do długich kursów pieszo, by sobie oszczędzić wydatku na powóz.
Zdaleka widocznie poznała ją już Antosia, po jakimś charakterystycznym opisie. Była to pani Angelin, spiesznie idąca z ulicy Lille do swoich ubogich, z łańcuszkiem woreczka okręconym u dłoni. Kiedy dziewczyna dojrzała połysk stali tego łańcuszka, nie wątpiła już; gwizdnęła zlekka. Natychmiast z przeciwnej strony parkanu, z jednego rogu pustego, ciemnego teraz placu podniosły się krzyki, jęki głośne, ona sama zaś poczęła narzekać donośnym głosem, wzywając płaczliwie ratunku.
Zdziwiona, zaniepokojona pani Angelin zatrzymała się.
— Co ci jest, moje dziecko?
— Och! proszę pani, brat mój, tam, spadł i złamał sobie nogę.
— Jakto, spadł? zkąd spadł?
— O! tak, proszę pani, jest tam szopa, gdzie nocowaliśmy, bo nie mamy za co wynająć pokoju i wziął starą drabinę, żeby pozatykać dziury w dachu, bo tak okropnie deszcz nam padał do środka w te przeklęte zimna.
Przez ten czas krzyki i jęki bolesne wzmagały się coraz więcej w głębi pustego placu.
Przejęta litością, pani Angelin mimo to jednak zawahała się czegoś nieufnie.
— Trzeba biedź po doktora, moje biedne dziecko. Ja ci nic w tem dopomódz nie mogę.
— O! proszę, możesz pani, chodź tylko... Ja nie wiem gdzie to trzeba szukać doktora... Chodź pani, podniesiemy go, bo ja sama rady dać nie mogę i wniesiemy przynajmniej do szopy, żeby nie leżał na deszczu.
Na ten raz uległa prośbom, tak ton głosu wydał się jej szczerym, pełnym prawdy. Bezustanne odwiedziny w norach, kędy się lęgnie występek na śmietniku nędzy, wyrobiły w niej odwagę. Musiała zamknąć parasol, kiedy przez otwór w parkanie prześlizgiwała się za dziewczyną, postępującą przed nią w łachmanie szala, z głową odsłoniętą, zwinna, smukła i cienka jak kotka.
— Proszę, niech mi pani poda rękę... Ostrożnie, bo tu są rowy... To tam, w głębi. Słyszy pani jak on jęczy, cierpi okropnie mój brat biedny!... O! już jesteśmy.
W tej chwili z szybkością piorunu trzej rabusie, Aleksander, Ryszard i Alfred, zaczajeni w cieniu jednym skokiem rzucili się na panią Augelin takiem uderzeniem nagłem żarłocznych wilków, że została obaloną na ziemię. Alfred jednak, tchórz z natury, pozostawił ją dwu innym, pobiegł do otworu w parkanie czatować tam z Antosią. Aleksander, który miał już w pogotowiu chustkę zwiniętą w kłębek wepchnął ją w usta kobiety, aby stłumić jej krzyk.
Mieli zamiar tylko ogłuszyć ją a potem uciec z woreczkiem. Ale chustka widocznie obsunęła się i zaskoczona tak znienacka wydała krzyk okropny, rozgłośny; w tej samej chwili dwójka, stojąca u wyłomu parkanu gwizdnęła na znak niebezpieczeństwa, bez wątpienia zbliżali się przechodnie. Trzeba było skończyć z tem. Aleksander okręcił chustką jej szyję a Ryszard równocześnie pięścią wtłaczał jej krzyk w gardło. Szał krwi owiał ich w jednem mgnieniu oka, oba poczęli skręcać chustkę, zaciskać coraz mocniej, wlec kobietę w błoto placu, dopóki nie przestała się już poruszać.
Potem, ponieważ gwizd się ponowił, wzięli woreczek, pozostawili ciało z chustką okręconą na szyi i poczęli pędzić galopem wszyscy czworo aż do mostu Grenelle, zkąd wrzucili woreczek do Sekwany, napchawszy wprzód kieszenie miedziakami, srebrem i złotem.
Kiedy Mateusz przeczytał w dziennikach szczegóły zbrodni, przejął go przestrach, i pobiegł na ulicę Fédération. Ponieważ tożsamość pani Angelin wprędce została stwierdzona morderstwo popełnione na tym pustym placu o sto metrów zaledwie od domu, gdzie zamieszkiwały dwie siostry, przejęło go strasznem przeczuciem.
I natychmiast poczuł, że obawy jego muszą mieć rzeczywistą podstawę, kiedy zmuszony był pukać trzykrotnie, zanim wreszcie Cecylia wylękła i drżąca odsunęła rygiel, skoro go poznała i wprowadziła do pokoju. Norina leżała w łóżku, chora, blada jak płótno. Zaczęła szlochać, opowiedziała mu drżąc cała jak to odbyło się wszystko: odwiedziny pani Angelin, nagłe wejście podczas tychże Aleksandra, który zobaczył woreczek, słyszał jej obietnicę pomocy na miesiąc następny, datę i godzinę przybycia.
A zresztą nie mogła mieć żadnej wątpliwości, chustka, znaleziona na szyi ofiary była jej własną, jedną z tych, jakie Aleksander jej ukradł; w rogu była wyhaftowana cyfra jej imienia, jedna z tych tanich elegancyi, jakie się sprzedają tysiącami w wielkich magazynach. Była to jedyna wskazówka, tak nieznaczna, tak wątpliwa, że policya wciąż szukała, błąkając się po kilka tropach i nie mając żadnej nadziei trafienia na ślad złoczyńców.
Mateusz siedząc przy łóżku, lodowaciał z przestrachu. Boże! Ta nieszczęśliwa pani Angelin! Widział ją jeszcze młodą, wesołą, promienną, tam w Janville odbywającą długie przechadzki po lasach z mężem, błądzącą po wszystkich opustoszałych ścieżkach, zapóźniającą się w cieniu wierzb Yeuse’y wśród takiego święta miłości, że między gałęziami drzew dźwięczały ich pocałunki, niby śpiew ptaków.
Widział ją później już, zbyt ciężko ukaraną za tę epokę nieopatrzną szalonych uczuć, zrozpaczoną, że nie może mieć tego dziecka, którego urodzenie zbyt długo odkładała na później, zgnębioną powolnie nadchodzącem kalectwem męża, którego ślepota spadała na nią ciężarem, zaciemniając jej resztę jeszcze tego szczęścia, co im pozostało z życia.
I nagle stanął przed jego oczyma ten nieszczęsny opłakany ślepiec, kiedy w ów wieczór musiał oczekiwać powrotu żony, aby mu dała jeść i położyła na spoczynek; widział to stare dziecko, dziś pozbawione matki, opuszczone, samo już na zawsze w tych ciemnościach, wlokące życie wśród nich z widmem krwawem tylko zamordowanej. Takie na początku obietnice życia promiennego a taki los, śmierć taka!
— Mieliśmy słuszność — szepnął Mateusz — któremu przyszła na myśl Konstancya, że ukrywaliśmy przed tym nędznikiem nazwisko jego ojca. Co za okropności... Trzeba nam zagrzebać tę tajemnicę, jak najgłębiej.
Norina napowrót poczęła drżeć całem ciałem.
— Och! nie lękaj się pan, raczej umarłabym niż powiedziała cokolwiek.
Miesiące, lata minęły a nigdy nie odkryto morderców delegatki dobroczynności. Przez całe lata też Norina drżała, ilekroć kto zbyt mocno zapukał do jej drzwi. Ale Aleksander nie pojawił się już tu nigdy, obawiając się niezawodnie tego zakątka ulicy de la Fédération, zatonął zda się, w oceanie Paryża, pełnym ciemnych przepaści niezgłębionych.




II.

I w ciągu lat dziesięciu, które upłynęły, rozrost Fromentów wciąż postępował niby zdrowa wegetacya radości i siły wśród bezprzestannie wzbogacających się ziem Chantebled. W miarę jak synowie i córki dorastali, zawierały się małżeństwa, rodziły nowe dzieci, całe rozmnażanie się do nieskończoności zdobywczej rasy.
Naprzód więc Gerwazy zaślubił Karolinę Boucher, córkę jednego z wielkich fermarów okolicznych, wesołą i tęgą blondynkę o pięknych rysach, kobietę stworzoną do rządów i rozkazywania całemu ludkowi podwładnych. Była ona tak rozsądną, że skończywszy nauki w pensyonacie paryzkim nie powstydziła się ziemi, powróciła do niej z ukochaniem i z niej zapragnęła wyciągnąć dla siebie trwałe szczęście życia.
Wniosła w wianie Fromentom łąki od strony Lillebonne, rozszerzające folwark o jakie trzydzieści hektarów. A co ważniejsza wnosiła doskonały humor, zdrowie silne, odwagę rannego wstawania, prowadzenia dzielnie podwórzowego gospodarstwa, obór, jako czynna, energiczna gospodyni, wiecznie na nogach, kładąca się ostatnia na spoczynek.
Potem z kolei wyszła za mąż Klara, której małżeństwo z Fryderykiem Berthaud, oddawna przewidziane, doszło wreszcie do skutku. Były tam i łzy rozrzewnienia; wspomnienie Róży, którą tak kochał, którą miał zaślubić, zamąciło radość serc w dniu ślubu; kiedy przechodzono koło cmentarzyka wiejskiego w Janville, wracając z merostwa. Nie byłże to jednak jeden węzeł więcej ta miłość dawna, to długie przywiązanie tego młodzieńca, co się przeniosło na młodszą siostrę? Majątku nie miał on wprawdzie i nie wnosił nic więcej prócz tej wypróbowanej, wytrwałej wierności w pracy wspólnej od lat tylu na folwarku, prócz braterstwa, które się zawiązało między nim a Gerwazym przez cały ten szereg lat, kiedy obok siebie uprawiali ziemię, niby dwa niestrudzone woły robocze, zaprzężone do jednego pługa. Było to serce, na którem nie można było się zawieść, pomocnik, co się stał nieodzownym, ten mąż córki, z którym zawsze porozumienie będzie łatwem, który zapewni szczęście stałe.
Odtąd kierunek folwarku był już ustalonym. Mateusz mając zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, złożył swą władzę królewską w ręce Gerwazego, dziecięcia ziemi, jak go nazywał zawsze ze śmiechem, tego co pierwszy tutaj wyrósł na tych łanach, nigdy ich nie opuścił, był jego ramieniem, mózgiem jego, jego sercem w każdej chwili. A teraz z kolei Fryderyk będzie myślą i siłą Gerwazego, zastępcą oddanym całą duszą wspólnej pracy. We dwóch odtąd prowadzić będą dalej dzieło ojca, udoskonalając sposoby uprawy, sprowadzając nowe maszyny ulepszone z fabryki Beauchêne’a, kierowanej przez Dyonizego wyciągając z ziemi wzmożony wysiłkami plon największy, na jaki stać ją tylko.
Tak samo dwie kobiety miały się między sobą podzielić władzą. Klara odstąpiła Karolinie, silniejszej, ruchliwszej dozór czynny nad gospodarstwem kobiecem, sama zaś zajęła się rachunkami, znacznemi obrotami pieniężnemi, wszystkiemi wydatkami, jakie należało poczynić i wpływami z gospodarstwa. Patrząc na nie należało przyznać, że to dwie gospodynie, jakby umyślnie do siebie dobrane umiejętnie tak, aby sumę pracy uczynić o ile można najwyższą, bez obawy najmniejszego kiedykolwiek konfliktu. I w rzeczy samej była to gmina komunalna doskonała: jedyna wola, wprowadzona w czyn coraz to dokładniej, wesołość i bogactwo Chantebled, coraz bardziej wzrastające, pod dobroczynnem, życzliwem słońcem.
Jeśli wszakże Mateusz abdykował z władzy faktycznej, niemniej przeto pozostał zawsze bóstwem twórczem, wyrocznią zapytywaną w każdej sprawie, której zlecenia spełniano posłusznie. W dawnym pawiloniku myśliwskim, przerobionym powiększonym, zamienionym na obszerny, dostatni i wygodny dom mieszkalny, żył on z Maryanną, niby dwoje fundatorów dynastyi, co w pełni chwały wycofali się z pola pracy, nie mając już innej radości nad przypatrywanie się rozrostowi swego potomstwa w nieprzeliczony szereg dzieci ich dzieci.
Prócz Klary i Gerwazego, jeszcze tylko jedni Dyonizy i Ambroży dopiero opuścili gniazdo rodzinne, dorabiając się w Paryżu majątku. W szczęśliwym domu z rodzicami pozostały dotąd trzy córki: Ludwika, Magdalena i Małgorzata, dorastające już, które niebawem trzeba będzie wydać za mąż, nie licząc trzech najmłodszych chłopców! Grzegorza, zawsze nieokiełznanego, Mikołaja, uparcie stojącego przy swej woli, Beniamina z marzycielskiem dzieciństwie. Cały ten mały światek wciąż dorastał na skraju gniazdka, zanim każde z nich odleci po kolei w świat szeroki.
Była tam z nimi także i Karolina, wdowa po Błażeju z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Wilhelmem, którzy we troje zajmowali górne piętro, gdzie matka założyła sobie pracownię malarską. Dochodziła ona do majątku, odkąd jej drobny udział w dochodach fabryki, zastrzeżony przez Dyonizego, wzrastał z roku na rok; ale mimo to pracowała zawsze dla swego paryzkiego kupca, zarabiając na kieszonkowe pieniądze dla siebie, jak mawiała wesoło, z których kiedyś miała zrobić podarek dzieciom w dniu ich ślubu.
A już myślano o ślubie Berty. Miała to być pierwsza wnuczka Mateusza i Maryanny, która wyjdzie za mąż; i oboje cieszyli się naprzód już tą myślą, że wkrótce zostaną pradziadkiem i prababką.
W cztery lata później Grzegórz pierwszy odleciał z gniazdka. A odlotowi temu towarzyszył cały dramat, który coprawda rodzice już czuli od pewnego czasu w powietrzu. Grzegórz nie należał do rozsądnych. Zawsze był pędziwiatrem, niepokojem w rodzinie; zsiadły w sobie, krępy, silny choć nizki, z twarzą drwiącą, w której świeciły oczy pełne blasku. Dzieciństwo przeszło mu wśród szkółek drzew w Janville a następnie przeszedł okropnie nędznie nauki w Paryżu, zkąd powrócił wesoły, zdrów, ale nie chcący się zdecydować na jakiekolwiek rzemiosło lub jakibądź zawód.
Miał już lat dwadzieścia a nie umiał nic więcej jak polować, łowić na wędkę, upędzać po okolicy na koniu, ani głupszy, ani mniej czynny niż inni, uparty, rad żyć tylko wedle własnej głowy i własnego upodobania. A co najgorsza, że całe Janville opowiadało sobie od kilku miesięcy, iż zawiązał napowrót dawne koleżeńskie stosunki dziecinne z Teresą Lepailleur, córką młynarzy i że spotykano ich wieczorami po wszystkich ciemnych dziurach pod wierzbami Yeuse’y.
Pewnego rana Mateusz zabrał Grzegorza z sobą, chcąc obejrzyć, czy liczne były młode stada kuropatw od strony Mareuil. Potem, skoro już znaleźli się sami wśród pól równiny, zagadnął syna:
— Wiesz, mój chłopcze, powiem ci, żem niekontent z ciebie... Nie wspomnę tu o tem próżniactwie, w jakiem żyjesz wśród nas wszystkich, co pracujemy. Czekam października, skoro przyrzekłeś mi uroczyście, że w tym czasie zdecydujesz się stanowczo na obranie jakiej drogi, która odpowiadać najlepiej ci będzie... Ale wytłomacz mi, proszę, co to za historye obiegają o tobie? ludzie mówią coś o jakichś schadzkach twoich z córką Lepaiileurów. Chcesz więc znowu narazić nas na największe przykrości?
Z całym spokojem Grzegórz począł się śmiać.
— Och! ojcze, nie zechcesz przecie łajać jednego z twych synów za to, że szuka towarzystwa ładnej dziewczyny... Pamiętasz przecie, ojcze, że to ja pierwszy uczyłem ją jazdy na rowerze już przeszło dziesięć lat temu. A nie pamiętasz, ojcze, tych pięknych róż białych, które mi pomagała wykradać z sadu we młynie na wesele Dyonizego? Przecież to stare łączą nas wspomnienia.
Poweselał, ożywił się jeszcze bardziej na myśl tych miłostek dziecięcych, dawnych wypraw we dwójkę nad brzegi rzeki, uczt jakie sprawiali sobie z owoców dzikiej morwy w głębi lasu, w tajnych niewytropionych kryjówkach. I zdawało się, że dawna ich serdeczność powróciła, daleko gorętsza, płonąca teraz, wybuchająca w pożogę, co pochłania, tak zarumienił się, tak mu błyszczały oczy, kiedy mówił o tych odległych dziejach.
— Ta biedna Terenia, z którą gniewaliśmy się śmiertelnie przez lat kilka dla tego, że któregoś wieczora wracając z uroczystości w Vieux Bourg popchnęłem ją w kałużę, gdzie zawalała sobie sukienkę... To prawda, że tej wiosny pogodziliśmy się z sobą znowu spotkawszy się niespodziewanie oko w oko tam w lasku Monval. Ależ powiedz, mój ojcze, czy to zbrodnia, jeśli czasami przyjemnie nam jest pogawędzić z sobą, kiedy się spotkamy?
Zaniepokojony gorącą obroną syna, Mateusz chciał postawić rzeczy jasno.
— Zbrodnią to nie jest z pewnością jeśli powiecie sobie wzajem: dzień dobry lub dobry wieczór. Tylko, widzisz, ludzie opowiadają sobie, że was widują o zmroku, w nocy, obejmujących się wpół a ktoś nawet utrzymywał, że widział was leżących w trawie czy w sitowiu nad Yense’ą, wpatrzonych w gwiazdy.
Potem kiedy syn zaśmiał się głośniej jeszcze, tym pięknym, szczerym śmiechem młodości, nic nie odpowiadając, ojciec ciągnął dalej poważnie:
— Słuchaj, mój chłopcze, nie mam ja bynajmniej ochoty odgrywać roli policyanta wobec moich synów i śledzić co robią... Czego wszakże nie życzę sobie, to tego, abyś na nas ściągnął jakąś nieprzyjemną awanturę ze strony Lepailleurów. Znasz dobrze sytuacyę, to byłaby woda na ich młyn, gdyby mogli nam jaką przykrość wyrządzić. Nie dawaj że im powodu do uskarżania się na nas; daj pokój ich córce.
— O! ja jestem ostrożny — zawołał młodzieniec, w nagłem wyznaniu. — Biedna dziewczyna! dostała i tak sporo szturchańców, bo ktoś poszedł już opowiedzieć ojcu, że mnie z nią spotkano a stary zarzekł się, że raczej niż mnie ją oddać, gotów utopić ją w rzece.
— Więc widzisz sam — zakonkludował Mateusz. — To umówione między nami, nieprawdaż? liczę na twój rozsądek.
Szli polami aż do drogi ku Mareuil. Na prawo i na lewo stada młodych kuropatw podlatywały z łopotem skrzydeł, niepewne jeszcze. Śliczne będzie tego roku polowanie. Kiedy wracali tak zwolnionym krokiem, nastała długa cisza. Obadwaj zastanawiali się.
— Nie chciałbym aby między nami zaszło jakieś nieporozumienie, mój chłopcze — rozpoczął nagle znów Mateusz. — Nie wyobrażaj sobie czasem, że kiedykolwiek mógłbym przeszkadzać ci w ożenieniu się wedle twej skłonności i że wymagałbym dla ciebie jakiej bogatej dziedziczki za żonę. Nasz biedny Błażej ożenił się z dziewczyną bez posagu. Toż samo zrobił Dyonizy, nie mówiąc już o siostrze twojej, Klarce, którą oddałem Fryderykowi, prostemu robotnikowi na naszym folwarku... Więc też bądź pewny, że nie gardzę Teresą. Przeciwnie, w moich oczach jest ona uroczą, milutką dziewczyną, jedną z najładniejszych dziewcząt w okolicy; niezbyt wysoka wprawdzie, ale żywa, pełna decyzyi, z tym różowym buziakiem pod kaskadą złocistych loczków, wygląda doprawdy jak osypana wszystką mąką ojcowskiego młyna.
— Nieprawdaż, ojcze? — przerwał namiętnie Grzegórz. — A gdybyś ją znał jeszcze, takie to poczciwe, takie serdeczne, takie dzielne! Stanie ona za mężczyznę, stawi czoło choćby dyabłu nawet... Źle robią w domu, że ją biją, bo ona i tak nigdy nie zgodzi się na to, czego oni chcą od niej. Jeśli chce jakiejś rzeczy, przeprowadzi ją z pewnością i ja nawet nie mógłbym jej w takim razie przeszkodzić.
Zamyślony, zatopiony w swoim pomyśle, Mateusz zaledwie słyszał co mówił tamten.
— Nie, nie! — podjął — ja bynajmniej nie gardzę ich młynem. Trzeba całego niedorzecznego uporu tego Lepailleura, aby dziś już z tego młyna nie umieć wyciągnąć majątku. Odkąd uprawa zboża napowrót nabrała w okolicy znaczenia, dzięki odniesionemu przez nas zwycięztwa byłby oddawna już mógł zebrać piękny kawał grosza, gdyby poprostu tylko zmienił stary mechanizm swego koła, któremu pozwala gnić i mchem porastać... A nawet wolałbym tam zastosować maszynę parową z kawałkiem dojazdowej kolejki, która łączyłaby młyn ze stacyą w Janville. Mówił tak dalej, rozwijając swój pomysł a Grzegórz słuchał go, rozweselony znów, biorąc rzecz całą za żart.
— W takim razie, ojcze, ty, co chcesz koniecznie, abym obrał sobie jaki zawód, uważaj to za postanowione. Jeśli zaślubię Teresę, zostaję młynarzem.
Zdumiony, Mateusz począł protestować.
— Nie, nie! mówię ot tak sobie tylko... Przyrzekłeś mi, mój chłopcze, że będziesz rozsądnym. Jeszcze raz dla spokoju nas wszystkich proszę cię, daj pokój Teresie, bo od Lepailleurów nie możem spodziewać się nic innego prócz udręczeń.
Dochodzili już do folwarku, rozmowa ustała. Wieczorem ojciec powtórzył wyznanie Grzegorza matce, co jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, bo i ona także nierada była temu obrotowi rzeczy. Mimo to jednak minął miesiąc jeszcze bez żadnego ważniejszego wypadku.
Nagle wszakże pewnego poranka Maryanna zdumioną została zastawszy pokój Grzegorza pusty. Zazwyczaj przychodził rano ucałować ją na dzień dobry. Może wstał bardzo wcześnie i puścił się na jaką wycieczkę po okolicy. Lekki dreszcz przeszedł ją jednak, kiedy przypomniała sobie z jakiem wzruszeniem po dwakroć wczoraj ściskał ją niby żartem, odchodząc na spoczynek.
A kiedy poczęła rozglądać się dokoła, spostrzegła na kominku list pod swoim adresem, list serdeczny, w którym chłopiec przepraszając, że jej sprawia tak wielką przykrość, prosi, by go wytłumaczyła przed ojcem, nie dając zresztą żadnych szczegółów prócz tego jedynie, że znaglony jest na czas niejaki ich opuścić.
Dla małżonków był to cios bardzo bolesny taka rozterka w rodzinie tak pełnej dotąd serdecznej łączności, ten czyn niepiękny ze strony najbardziej pieszczonego z ich dzieci; pierwszy, co zrywał w nagłym napadzie szału węzeł rodzinny. Największą trwogą przejmowała ich myśl, że niezawodnie nie sam jeden opuścił te strony. Poczęły się domysły, zaczęto zestawiać z sobą różne okoliczności całego tego zdarzenia. Karolina przypomniała sobie, że słyszała wieczorem, jak Grzegórz niemal zaraz schodził na dół napowrót, zanim jeszcze służące pozamykały drzwi od sieni. Niezawodnie pobiegł spotkać się z Teresą, ukrytą gdzie w krzakach i oboje podążyli śpiesznie pieszo do Vieux Bourg, zkąd pociąg ostatni do Paryża odchodził o dwadzieścia pięć minut po północy.
I rzeczywiście tak było, w południe już dowiedzieli się, że Lepailieur wyprawiał najokropniejsze skandale z powodu ucieczki Teresy; zaraz udał się on do żandarmów, domagając się aby sprowadzono winną, razem z uwodzicielem, zakutych w kajdany. I on także znalazł list w pokoju córki, list odważnie, prosto napisany, w którym oświadczała stanowczo, że po otrzymanych znowu w wigilią dnia tego policzkach, ma już tego postępowania dosyć, że opuszcza z własnej woli dom rodziców i że to ona zabiera z sobą Grzegorza a że ma już lat dwadzieścia dwa, wie zatem dobrze co robi.
Wściekły gniew Lepailleura wynikał najwięcej z tego listu, którego nie śmiał pokazać nikomu, tem więcej, że stara Lepailleurowa wciąż tocząca z nim wojnę o starszego syna Antoniego, napadała zaciekle na Teresę, natrząsała się z niego, twierdząc, że tak musiało stać się w końcu, że to on sam był przyczyną rozpusty tej włóczęgi. Bili się z sobą i przez tydzień przynajmniej w całej okolicy nie mówiono o niczem tylko o ucieczce jednego z synów właściciela Chantebled z córką młynarzy, ku wielkiej rozpaczy Mateusza i Maryanny, których serca zakrwawiła okropnie tak brzydka historya.
W pięć dni później, w niedzielę, rzeczy zaszły jeszcze dalej. Ponieważ wszelkie poszukiwania pozostały bezskutecznemi, Lepailleur, oszalały z gniewu, przyszedł aż na folwark i z pośrodka drogi, nie wchodząc nawet na dziedziniec, wylewał całe potoki obelg i najbrudniejszych wymysłów. Mateusza podówczas nie było w domu, Maryanna z niemałym trudem zaledwie zdołała powstrzymać Gerwazego, oraz Fryderyka, którzy chcieli koniecznie wtłoczyć mu napowrót w gardło ta grubiaństwa. Kiedy wieczorem powrócił Mateusz, zmartwił się wszystkiem tem bardzo.
— Niepodobieństwem jest, aby taki stan rzeczy trwał dłużej — powiedział do żony, kładąc się spać. — Wygląda to tak, jak gdybyśmy kryli się przed nimi, jak gdybyśmy temu byli winni. Jutro pójdę zobaczyć się z tym człowiekiem... Jedno tu tylko jest wyjście nader proste, pożenić te dzieci nieszczęśliwe. My chyba zezwolimy na to, nieprawdaż? Dla niego zaś przypada, jak mi się zdaje, cała korzyść z tego układu... Jutro trzeba to będzie zakończyć.
O drugiej po południu w ów poniedziałek, skierował się więc Mateusz ku młynowi. Ale oczekiwała go tam nieprzewidziana całkiem nowa komplikacya, dramat najniespodziewańszy.
Od długich lat już głucha toczyła się walka między Lepailleurem a jego żoną z powodu syna, walka, wzrastająca bezustannie. Kiedy ojca rozjątrzało coraz bardziej próżniactwo i życie najniższej rozpusty, jakie Antoni prowadził na paryzkim bruku, matka z uporem niewykształconej kobiety, żywiącej ślepą wiarę w mądrość swego dziecka przekonana, że jeśli nie dochodzi do niczego, to dla tego tylko, że mu odmawiają potrzebnych na ten cel pieniędzy, stawała po stronie syna. Mimo brudnego skąpstwa, które leżało w jej naturze, bezprzestannie darła się do ostatniego, okradała nawet gospodarstwo, z zębami gotowemi gryźć i wysuniętemi do bójki pazurami, ilekroć pochwycona na gorącym uczynku wysyłania dwudziestu, frankówek dla syna, musiała stawać w jego obronie. Za każdy raz walka rozżarta rozpoczynała się na nowo, rzekłbyś, że stary młyn rozpadnie się chyba i zawali nad ich głowami.
Nakoniec Antoni, stoczony rozpustą i dawną chorobą, mając lat trzydzieści sześć, zapadł w nią powtórnie. Zrazu Lepailleur oświadczył, że jeśli syn powróci do nich ze swoją wstrętną chorobą, strąci go chyba od razu w rzekę. Antoni zresztą nie pragnął bynajmniej tu powrócić, nabrał obrzydzenia do wsi i pól, bał się, że ojciec będzie go trzymał na uwięzi i krępował na każdym kroku, jak psa na łańcuchu. To też matka oddała go do domu prywatnego na stół i stancyę w okolicy Batignollów, do jakichś ludzi, gdzie go doglądał lekarz tej dzielnicy. Trwało to już od trzech miesięcy; jeździła do niego co dwa tygodnie regularnie.
Tak samo była u niego w czwartek miniony, kiedy w niedzielę wieczorem niespodziewanie odebrała telegram wzywający ją znowu. I w poniedziałek rano, tego samego dnia kiedy Mateusz przyszedł do nich, odjechała była do Paryża, po zaciekłej kłótni z ojcem, który pytał, kiedy wreszcie ten nicpoń syn ich przestanie sobie z nich drwić i obdzierać ich z każdego grosza, nie mając nawet odwagi odwrócenia bodaj jednej skiby w polu.
Sam tego ranka Lepailleur we młynie nie mógł się wciąż uspokoić. Omal młotem nie rozbił pługa, rad był rzucić się na stare koło młyńskie z siekierą, oszalały z nienawiści, chcąc pomścić swe nieszczęścia. Skoro zobaczył Mateusza, sądził, że przychodzi mu urągać i poczuł jak go złość dławi literalnie.
— No, mój sąsiedzie — przemówił serdecznie właściciel Chantebled — postarajmy się załatwić wszystko rozsądnie obaj... Oddaję ci wizytę, skoro byliście u mnie wczoraj podobno. Tylko uważam, że wszelkie kłótnie i spory nie doprowadziły nigdy do niczego dobrego i że skoro, widzicie, stało się już nieszczęście, najlepiej byłoby postarać się je naprawić a to jak można najprędzej... Kiedyż chcesz, sąsiedzie, abyśmy pożenili te niedobre dzieci?
Zaskoczony spokojną dobrodusznością tego bezpośredniego wprost ataku, Lepailleur nie zaraz odpowiedział. Wrzeszczał przecież po wszystkich dachach, że nie chce słyszeć nawet o małżeństwie, że się domaga procesu, żeby wszystkich Fromentów posłać do więzienia. Syn bogatego kolonisty jednak po głębszem zastanowieniu nie był bynajmniej zięciem do pogardzenia.
— Pożenić ich, pożenić — bąknął — a tak! to to samo, co przywiązać im kamień do szyi i rzucić w wodę... Ach! niegodziwcy, zedrę z nich skórę, tak z niej jak z niego!
Jednakowoż począł się uspakajać, nawet już począł skłaniać się do pomówienia spokojnie o całej sprawie, kiedy mały jakiś chłopiec z Janville pędem przebiegł nagle podwórze.
— Co tu chcesz, ty?
— Panie Lepailleur, telegram.
— Dobrze! dawaj.
I chłopiec uradowany napiwkiem już pobiegł od chwili a młynarz wciąż jeszcze przypatrywał się telegramowi, nie otwierając go, z tym wyrazem nieufności ludzi, którzy telegramów nie odbierają zazwyczaj.
Trzeba jednak było zdecydować się wreszcie. Depesza zawierała te trzy słowa tylko: „Twój syn umarł“. W tej lakoniczności brutalnej, w tem uderzeniu maczugi, wymierzonem bez przygotowania, czuć było chłodną wściekłość matki, potrzebę zgnębienia od razu mężczyzny, tego ojca, którego oskarżała o śmierć syna, jak go czyniła odpowiedzialnym za ucieczkę córki. On odczuł to dokładnie, zachwiał się pod tym ciosem, osłupiały, oszołomiony wobec tego małego błękitnego papierka, odczytując go wciąż, aż wreszcie pojął treść jego. I ręce poczęły mu drżeć, klął z początku okropnie.
— Do stu piorunów! oto co nas znów spotyka? Teraz kiedy chłopiec umarł, wszystko już rozpada się do licha!
Potem serce wezbrało mu żalem, łzy pojawiły się. Padł na krzesło, jakby mu podcięto nogi i odczytywał uporczywie telegram: „Twój syn umarł.. Twój syn umarł...“ szukając tam reszty wyjaśnień, tych wszystkich rzeczy, których tam nie było. Może umarł już zanim przyjechała matka. A może przyjechała jeszcze na chwilę jego śmierci. Komentował to wszystko, jąkając się, powtarzając po dwadzieścia razy, że wyjechała pociągiem o jedenastej minut dziesięć, że około wpół do pierwszej mogła być na Batignollach; a skoro telegram wysłała o pierwszej minut dwadzieścia, to prawdopodobnie zastała go już umarłego.
— Cóż u Boga! cóż u Boga! taki telegram to ci nie mówi nic a to cię zarzyna żywcem. Mogła była przecież lepiej przysłać mi tu kogo... Trzeba będzie tam jechać. Ach! tego brak było tylko jeszcze! Teraz to już zupełne wszystko! Zawiele to nieszczęść na jednego człowieka!
Lepailleur wybuchnął tym okrzykiem w takim gniewie szalonym rozpaczy, że Mateusz, zdjęty litością, odważył się wmięszać. Przejęty nagłem wstrząśnieniem tego dramatu, oczekiwał w milczeniu; teraz ofiarował mu swą pomoc, zaproponował, że towarzyszyć mu będzie do Paryża. Ale zmuszony był aż cofnąć się, młynarz podniósł się znów, rozjątrzony do szaleństwa, że go widzi dotąd jeszcze w swym domu.
— Ach! to prawda, pan tu przyszedłeś. I co to mi pan mówiłeś?.. że ich trzeba pożenić tych łotrów... Tak, widzisz pan, jak raz wybieram się na wesele! Mój chłopiec umarł, dobrześ sobie pan dzień wybrał.. Wynoś się ztąd, idź ztąd jeśli nie chcesz, żeby się stało jakie nieszczęście!
Podnosił pięści, obecność Mateusza doprowadzała go do wściekłości w tej chwili klęski całego życia. Bo też to było okropne, żeby właśnie ten mieszczuch, co się dorobił majątku na tem, że się przedzierzgnął w wieśniaka, musiał być obecnym u niego właśnie wtedy, kiedy jak piorun spadła nań wieść o śmierci jego Antoniego, tego syna, z którego chciał uczynić „pana“, zniechęcając go do ziemi, wysyłając do Paryża, by tam ginął stoczony próżniactwem i rozpustą. Wściekał się na myśl o tem, że się pomylił, że dziś widzi jak ta wzgardzona, zohydzana przezeń ziemia, ta ziemia, którą on uważał za bezpłodną już, wyczerpaną, umie być czułą, młodą i tak urodzajną dla człowieka, co umiał ją ukochać. I dokoła niego były teraz tylko zwaliska, w głupim obrachunku ograniczenia rodziny czegóż dokonał? syn jego umiera haniebnie, córka ucieka z jednym z synów zwycięzkiego folwarku, on pozostaje sam jeden w tej godzinie płaczący, wijący się z bólu pośród tego opustoszałego młyna, pogardzonego przezeń również, który dziś rozsypuje się tak samo w gruzy ze starości.
— Słyszysz, choćby mi Teresa włóczyła się tu u nóg moich, ja jej nie oddam nigdy temu złodziejowi twemu synowi, słyszysz, nigdy!.. Czy dlatego, żeby drwiono sobie ze mnie w całej okolicy, czy dlatego, żebyście mnie tak samo zjedli, jak zjedliście wszystkich innych!
Bez wątpienia coś takiego ukazać mu się musiało niejasno z dala, niby nagła groźba. Skoro Antoni umarł, Grzegorz więc teraz weźmie młyn jeśli poślubi Teresę... I weźmie również ziemię, ten dział cały, leżący odłogiem, zatrzymywany przez niego z taką dziką radością, tak namiętnie zaś upragniony przez właścicieli folwarku a który on odstąpiłby im niezawodnie, jak skoro tylko, zostałby tu panem.
Ta myśl, że Chantebled mogłoby zaokrąglić się jeszcze jego polami, do reszty doprowadziła młynarza do szaleństwa.
— Twego syna ja poślę na galery a ciebie, jeśli sobie ztąd nie pójdziesz zaraz, ciebie wyrzucę za drzwi... Idź mi ztąd, idź precz natychmiast!
Bardzo blady, Mateusz cofał się zwolna drobnemi krokami przed tym waryatem rozszalałym i wyszedł, mówiąc spokojnym głosem:
— Jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. Przebaczam ci, bo w tej chwili ciężkie spotkało cię zmartwienie. Zresztą jestem spokojny zupełnie, to co rozsądne koniec końcem zawsze spełnić się musi.
Ponownie minął miesiąc. Potem pewnego dżdżystego ranka w październiku, znaleziono starą Lepailleurową powieszoną w stajni młyna. Byli w Janviile ludzie, którzy opowiadali sobie, że to sam Lepailleur ją tam obwiesił. Prawdą było, że od śmierci Antoniego, pojawiły się u niej widoczne oznaki melancholii. Z drugiej strony pożycie małżeństwa stało się nie do zniesienia, mąż i żona codziennie czynili sobie wyrzuty, jedno na drugiego zwalało winę śmierci syna i ucieczki córki, wściekli wzajem na siebie jak dwoje zwierząt dzikich, osamotnionych, posadzonych w jednej klatce. Dziwiono się tylko, że kobieta tak twarda, tak skąpa mogła chcieć porzucić życie, nie zabierając z sobą swego mienia.
Jak tylko dowiedziała się o śmierci matki, Teresa conajśpieszniej podążyła i zajęła napowrót przy ojcu swe miejsce, skruszona, pełna żalu, nie chcąc, by został osamotnionym tak okropnie w tej podwójnej swojej żałobie.
Pierwsze chwile straszne były dla niej w towarzystwie tego brutala, rozjątrzonego tem, co nazywał swoim brakiem szczęścia. Ale była to dziwnie odważna dziewczyna, odważna, szybko się decydująca i stanowcza. To też w kilka tygodni później skłoniła go już, że zezwolił na jej małżeństwo z Grzegorzem, to jedynie rozsądne rozwiązanie całej sprawy, jak mówił Mateusz.
rzesztyt ten był niemałą ulgą dla folwarku, gdzie syn marnotrawny nie śmiał się dotąd pokazać. Chodziły wieści, że młoda para żyła gdzieś na odległem przedmieścia Paryża, podejrzewano nawet wolnomyślnego Ambrożego, że im dopomagał po bratersku z własnej kieszeni. A jeśli Lepailleur niechętny i niespokojny, skłonił się do tego małżeństwa, z miną okradzionego człowieka, jedynie pod wpływem samolubnej obawy, że mógłby pozostać zupełnie osamotnionym, Mateusz i Maryanna natomiast uszczęśliwieni znów byli tym obrotem rzeczy, który kładł koniec sytuacyi dwuznacznej, jaka im tyle przyczyniła cierpienia i zakrwawiła serca buntem jednego z ich dzieci.
Otóż stało się, że po zawarciu małżeństwa, Grzegorz zainstalowany we młynie, wedle życzenia żony swej Teresy, godził się z teściem daleko lepiej, niżby można się było tego spodziewać. A stało się to przedewszystkiem na skutek pewnej sceny, kiedy Lepailleur pragnął zmusić go, aby mu poprzysiągł, że i po jego śmierci nawet nigdy nie odstąpi gruntów, dotąd leżących odłogiem, tym ludziom z folwarku. Grzegorz nie przysiągł wprawdzie, ale oświadczył wesoło, że nie był tak głupim, aby miał obdzierać swą żonę z najlepszej części jej dziedzictwa, zamierzał bowiem uprawić te grunta i zanim minie dwa lub trzy lata, zrobić z nich najurodzajniejsze pola w całej okolicy. To, co należało do niego nie będzie niczyją własnością; zobaczą, czy on nie będzie umiał obronić swego państewka.
I tak samo rzecz była z młynem; początkowo zadowolnił się tylko naprawieniem dawnego jego mechanizmu, nie chcąc odrazu występować zbyt ostro przeciw starej rutynie młynarza, odkładając na później dopiero maszynę parową, kolejkę dojazdową do dworca w Janville, wszystkie te pomysły Mateusza, które odtąd fermentowały w młodym jego śmiałym i rzutkim umyśle.
Dawny Grzegorz tym sposobem zmienił się do niepoznania, ten niegdyś niesforny młodzieniec dziś nabył rozumu i z całej swej szalonej młodości zachował tylko śmiałość i ryzykowność przedsiębiorstw szczęśliwych, popierany zresztą w tem dzielnie przez energiczną, jasnowłosą Teresę; oboje tymczasem uszczęśliwieni byli tem, że się mogą uwielbiać i kochać w starym romantycznym młynie, oplecionym girlandami bluszczu, zanim wreszcie będą mogli go zwalić, aby na jego miejsce postawić obszerny biały budynek o olbrzymich żarnach całkiem nowych, o jakim marzyła zdobywcza ich ambicya.
Tak w ciągu lat następnych Mateusz i Maryanna patrzyli jeszcze i na inne odloty z rodzinnego gniazda. Przyszła teraz kolej na trzy dziewczęta: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę. Wszystkie trzy wyszły za mąż w okolicy. Ludwika, która była wcieleniem wesela i zdrowia, tęga brunetka, o grubych ciężkich splotach włosów, o wielkich oczach śmiejących, zaślubiła notaryusza Mazaud z Janville, nizkiego, drobnego człowieka, spokojnego, pełnego zastanowienia, którego rzadki tylko uśmiech milczący, był wyrazem głębokiego a doskonałego zadowolenia z tego, że sobie wybrał na towarzyszkę życia osobę tak pełną życia, tak wesołą.
Po niej Magdalena, szatynka ze złotawym odcieniem włosów, nieco wątła, o rodzaju piękności marzycielskim, wysubtelniona gustami wysoko muzykalnej istoty, wyszła za mąż z miłości a był to romans kompletny, za architekta Herbette, sławnego już, pięknego, eleganckiego, który posiadał w pobliżu Monval kawał parku, gdzie przyjeżdżał odpoczywać po wielkich nużących pracach Paryża.
W końcu opuściła dom rodziców Małgorzata, najmniej ładna z trzech sióstr, brzydka prawie, ale pełna uroku nieskończonej dobroci; tę wybrał sobie doktór Chambouvet, tęgi zuch, jowialny i pełen tkliwości, osiadły w Vieux Bourg, gdzie odziedziczył po swym ojca praktykę i dom biały obszerny, który odtąd stał się domem ubogich.
A kiedy wszystkie trzy córki wyszły za mąż, z Mateuszem i Maryanną w dawnem gniazdku, opróżniającem się powoli, pozostali już tylko dwaj ostatni chłopcy: Mikołaj i Benjamin.
W miarę jednak jak drogie pisklęta odlatywały z gniazda, inne natomiast wyrastały z ich małżeństw, mnożyła się rodzina, rozszerzała a z nią mnożyły się coraz nowe znów małżeństwa. W fabryce, Dyonizy, który tam panował, w ciągu lat ośmiu doszedł do trojga dzieci, dwóch chłopców: Lucynna i Pawła i jednej córki: Hortensyi.
Wśród podboju szerokich niw wielkiego handlu, Ambroży znalazł sobie tyle czasu jeszcze, że swemu Leonkowi dał drugiego jeszcze braciszka Karolka i dwie siostrzyczki maleńkie: Paulinę i Zofię.
Gerwazy na folwarku liczył już dwóch synów: Leona i Henryka, Klara zaś pilniejsza w pracy, chociaż od niego młodsza, miała już troje dzieci, chłopca Józefa, dwie córki: Lucyllę i Anielę.
W młynie także Grzegorz mógł pochwalić się tęgim chłopakiem, Robertem. A wreszcie trzy ostatnie małżeństwa nie pozostały również w tyle; Ludwika miała dwuletnią córeczkę: Kolettę, Magdalena półrocznego chłopca: Hilarego, wreszcie Małgorzata spodziewała się także lada dzień już połogu, tak że mającemu przybyć na świat z góry już naznaczono imię; jeśli to będzie chłopiec, nazwą go Sebastyanem, jeśli dziewczyna — Krystyną.
Ze wszech stron wielki dąb rodzinny wydłużał swe gałęzie, pień rozszczepiał się naokół, rozmnażał się, drobne gałązki wyrastały z jego konarów wraz z każdą nową wiosną; Mateusz nie miał jeszcze lat sześdziesięciu, Maryanna zaś czterdziestu siedmiu skończonych, pełni byli oboje wesołości, zdrowia, siły dotąd kwitnącej pośród bezprzestannej uciechy oglądania jak ten skrawek ludzkości, co z nich wyszedł na świat, wzrasta bez końca, zagarnia grunt dokoła, niby las wyrosły z jednego drzewa.
Największem świętem rodzinnem tej epoki było urodzenie w dziewięć miesięcy po ślubie Berty, córki jej Anżeliny, pierwszej prawnuczki Mateusza i Maryanny. W różowej tej dziewczynce, rzekłbyś, odżył Błażej nieodżałowany dotąd przez wszystkich; dziecko tak nadzwyczajnie doń było podobne od pierwszej chwili urodzenia, że Karolina, babka już w trzydziestu ośmiu latach, zalała się na jej widok łzami. Pani Desvigne umarła na pół roku przedtem, odeszła cicho niepostrzeżenie niemal, jak żyła cicho dokonawszy swego zadania, które polegało, zda się, tylko na wychowaniu i wydaniu za mąż dwu córek, mimo ruiny materyalnej, w jaką pogrążyła ją śmierć męża. Ona to jednak jeszcze, zanim zniknęła znalazła dla swej wnuczki oczekiwanego męża, Filipa Hevard, młodego inżyniera, którego właśnie mianowano wicedyrektorem w jednej z fabryk państwowych, w pobliżu Mareuil.
Połóg Berty odbył się w Chantebled a cała rodzina w dzień podniesienia się z łóżka położnicy, zebrała się raz jeszcze, aby obchodzić uroczyście nową godność pradziadka i prababki.
— Patrzcie! — mówiła wesoło Maryanna — jeśli nam jedne pisklęta odlatują, inne znów się rodzą, gniazdo nigdy więc nie zostanie pustem!
— Nigdy, nigdy! — powtórzył Mateusz rozrzewniony, dumny tem bezprzestannem zwycięztwem nad samotnością i śmiercią. — Nie pozostaniemy nigdy sami!
Nastąpił przecież nowy odlot, który ich kosztował łez niemało. Mikołaj, syn przedostatni, doszedł lat dwudziestu, nie mogąc zdecydować się dotąd na drogę, jaką mu obrać należy na tym rozstajnym punkcie istnienia. Był to chłopiec dobrze zbudowany, silny brunet, z twarzą otwartą i śmiejącą. Dzieckiem jeszcze przepadał za opisami podróży, znajdował szczególne upodobanie w opowiadaniach o dalekich gdzieś przygodach, takiej odwagi i wytrwałości już jako wyrostek, że zachwycony powracał z nieskończonych, odległych przechadzek i choć całe nogi okryte miał po nich pęcherzami, nie uskarżał się nigdy.
A obok tego miał on niezwykły zmysł porządku i zachowawczości; układał zawsze, klasyfikował drobne swe posiadłości w szufladach, wzgardliwie zapatrując się na kapryśność sióstr w tej mierze. Później, wyrastając, często popadał w zamyślenie, jak gdyby daremnie szukał dokoła siebie możności spożytkowania tej podwójnej potrzeby: odkrycia jakiejś nowej ziemi i zorganizowania na niej na trwałych podstawach swego życia.
Jeden z ostatnio zrodzonych wśród rodziny licznej, nie znajdował dla siebie dosyć swobodnej przestrzeni, aby na niej rozwinąć bujność i siłę swej woli. Bracia i siostry, zanim na niego jeszcze przyszła kolej, zagarnęli już wszystkie ziemie okoliczne do tego stopnia, że brak mu tu było oddechu, dławił się, zagrożony głodem, szukając dla siebie owego rozległego pola wymarzonego, które uprawiałby i zkąd mógłby zbierać plony. Im więcej będzie przestrzeni, tem więcej będzie chleba; i z początku nie wiedział dokądby iść, macał wszędy, próbował, wahał się przez całe miesiące. Dźwięczny śmiech jego rozgłośny wciąż dalej rozweselał dom rodziców; nie męczył jednak ani ojca, ani matki troskaniem się dlań o los przyszły, bo sam już wiedział jaki dział dla siebie weźmie.
Na folwarku nie było już kątka dla Mikołaja, skoro Gerwazy i Klara tu byli, zająwszy w nim całe miejsce. W fabryce wystarczał Dyonizy, dzierżył w niej ster rządów jako pracownik sumienny, tak, że nic nie uprawniało młodszego do żądania podziału. We młynie Grzegórz dopiero co poczynał się osiedlać, w państewku dotąd tak maleńkiem jeszcze, że nie mógł odstąpić z niego żadną miarą połowy. Pozostawał więc tylko Ambroży, którego uprzejmą ofiarę przyjął w końcu i wstąpił doń w charakterze prostej próby, wyłącznie aby się obznajmić z polem wielkiego handlu. Majątek Ambrożego stawał się bajecznym niemal, odkąd stary dziadek Du Hordel umarł, pozostawiając mu swój dom komisowy, którego działalność rozszerzał nowy właściciel z każdym rokiem, zawiązując stosunki handlowe z wszystkiemi krajami kuli ziemskiej. Był on w toku — dzięki swej szczęśliwej zawsze rzutkości i odwadze, swym szerokim międzynarodowym poglądom, znoszącym wszelkie granice — wzbogacania się łupami wydartemi światu.
A jeżeli Mikołaj i tutaj znowu dusił się w obszernych magazynach Ambrożego, gdzie leżały nagromadzone bogactwa odległych krain, zdobytych pod najróżnorodniejszemi niebami, to przynajmniej tu posłyszał on nakoniec głos swego powołania, głos, co go nagle przyzywał z daleka, tam, z tych niezmierzonych ziem nieznanych, bezpłodnych jeszcze, niezaludnionych, nieuprawnych, które należało wykarczować, uprawić i obsiać pod przyszłe plony. Przez dwa miesiące Mikołaj nie wspomniał nic o postanowieniu, które w nim dojrzewało teraz. Był to olbrzym dyskretny, zamknięty w sobie, jak wogóle każdy olbrzym energiczny, co się zastanawia zazwyczaj, zanim przystąpi do dzieła. Wyjechać ztąd trzeba było, skoro u rodzinnej kolebki nie było już ani miejsca, ani słońca; ale wyjechać samemu, nie byłoż to odjechać niezupełnym, bezpłodnym, niedojrzałym do bohaterskiego zadania wykarczowania i zaludnienia nowej ziemi?
Znał on w Janville młodą dziewczynę dziewiętnastoletnią, Elżbietę Moreau, silną, tęgą, wysoką, do której zdrowie jej tryskające i czynność jej poważna pociągały go zdawna. Jak jego i ją dławił ten ciasny kącik, w którego obrębie los ją zamknął, jak on wzdychała ona do szerszej jakiejś areny, do szerokiego powietrza gdzieś daleko. Sierota, którą narzucono ciotce, drobnej kramikarce wioskowej, zamykała dotąd swą młodość w ciasnym sklepiku ciemnym, przez przywiązanie do niej. Teraz jednak ciotka ta umarła, pozostawiając jej coś około dziesięciu tysięcy franków. I marzeniem jej było sprzedać to wszystko, wyjechać, rozpocząć żyć naprawdę nareszcie.
Między Mikołajem zatem a Elżbietą wprędce nastąpiło porozumienie pewnego październikowego wieczora, kiedy jedno drugiemu wyznało to, o czem dotąd nie wspomnieli oboje przed nikim. Podali sobie dłonie odważnie, przyrzekli związać się z sobą na życie, na ciężką walkę wśród nowego świata i zamysł ugruntowania nowego rodu gdzieś na ziemi szerokiej, w odległych stronach, o których dotąd nie mieli jeszcze jasnego pojęcia. I były to przepiękne zaręczyny odwagi z wiarą.
Wtedy dopiero kiedy ułożono wszystko, Mikołaj przemówił, oznajmił zamiar wyjazdu ojcu i matce. Wieczór zapadał, wieczór jesienny, łagodny jeszcze, ale już przejęty pierwszemi posiewami zimy. Wielka boleść ścisnęła serce Mateusza i Marjanny, jak tylko pojęli o jaki to odjazd chodzi. Na ten raz nie było to tylko pisklę co odlatuje z rodzinnego gniazdka po to, aby sobie własne usłać z kolei na jakiemś sąsiedniem drzewie wspólnego lasu; był to odlot po przez morza na zawsze, wydarcie się z łona rodziny bez nadziei powrotu. Inne dzieci od czasu do czasu jeszcze wciąż oglądać będą, ten żegna się z nimi na zawsze.
Przyzwolenie będzie dla nich tą cząstką okrutnej ofiary, którą każdemu trzeba ponieść w życiu, tą dziesięciną, którą życie zabiera z uczuć, z krwi ludzkiej. Na rzecz zwycięztwa życia wiecznego podboju potrzeba było ofiary tego strzępka ich ciała, tego naddatku licznej rodziny, co wylewał się przez brzegi czary, rozlewał szeroko, rozprzestrzeniał, świat kolonizował. Cóż tu odpowiedzieć, jakże odmówić? Syn, co nie został zaopatrzony, oddalał się — nic nad to logiczniejszego, nic mędrszego.
Zdala, po za granicami ojczyzny, są obszerne kontynenty niezamieszkałe jeszcze a siew, który niosą z sobą powiewy niebios, nie wie co to granice. Po za rasami jest ludzkość, rozprzestrzenianie się bez końca, lud jedyny i braterski owych przyszłych czasów, kiedy ziemia cała będzie jednym tylko wielkim grodem prawdy i sprawiedliwości.
Zresztą po za tym wielkim, pięknym snem poetów, tych jasnowidzących, Mikołaj wesoło wyłuszczał skłaniające go do tego postępku przyczyny, jak człowiek praktyczny nawet w swym zapale. Nie chciał być pasorzytem, szedł na podbój innej ziemi, na której dlań chleb wyrośnie, skoro ojczyzna zbyt już stała się ciasną i nie ma dlań pola. Wreszcie tę ojczyznę on zabiera z sobą żywą, ją to chciał on powiększyć tam, w oddali, nieograniczonem wzmaganiem się jej bogactwa i siły.
Starożytna Afryka tajemnicza, dziś odkryta, przebita już tu i owdzie, pociągała go ku sobie. Naprzód uda się do Senegalu, potem niezawodnie dotrze do Sudanu, do samego serca ziem dziewiczych, kędy w marzeniu widział teraz już nową Francyę, to niezmierne państwo kolonialne, które odmłodziłoby rasę przestarzałą, oddając jej część swej ziemi.
Tam to zamierzał on rozległemi karczunkami wykroić dla siebie królestwo, założyć razem z Elżbietą nową dynastyę Fromentów, nowe Chantebled w dziesięćkroć powiększone pod palącemi promieniami afrykańskiego słońca, zaludnione dziećmi jego dzieci. A mówił o tem wszystkiem z tak promienną odwagą, że Mateusz i Maryanna w końcu już uśmiechali się pośród łez, mimo, że im się szarpały serca.
— Idź, dziecko moje, my cię powstrzymywać nie możemy. Idź, gdzie cię powołuje życie, gdzie je przeżyjesz zdrowiej, radośniej, wśród sił, co z nas wyrosły i z których my będziem dumni... Masz racyę, płakać nie trzeba, trzeba by odjazd twój był raczej uroczystością, bo rodzina nie rozłącza się, ona rozszerza się tylko, zagarnia i zdobywa świat.
Jednakże mimo to, po weselu Mikołaja i Elżbiety, w dzień pożegnania w Chantebled nastała chwila głębokiego wzruszenia. Rodzina po raz ostatni zebrała się u stołu przy uczcie a kiedy młode awanturnicze małżeństwo musiało już oderwać się od łona starej macierzystej ziemi, szloch rozległ się dokoła, choć przyrzekali sobie wszyscy, że będą odważni.
Odjeżdżali lekcy w pakunki podróżne, ale za to z ogromnemi zasobami nadziei, zabierając z sobą wyłącznie oprócz dziesięciu tysięcy franków posagu Elżbiety, drugie jeszcze dziesięć tysięcy aby mieć czem dać sobie radę na początek. Odwaga i praca tylko miały być wytrwałymi robotnikami w tym podboju.
Najwięcej jednak przejął wyjazd, ten do głębi najmłodszego syna, Beniamina. Nie miał on wówczas jeszcze lat dwunastu, był dzieckiem ładnem i delikatnem, pieszczonem i psutem przez rodziców, którzy go uważali za słabowitego. Tego zdecydowani byli zatrzymać na zawsze przy sobie, dla siebie; takim był im miłym z temi oczyma jasnemi łagodnemi, z pięknemi falowanemi w pukle włosami. I wyrastał powoli, rozmarzony i uwielbiany, bezczynnie u kolan matki, niby okup uroczy całej tej rodziny tak silnej i tak pracowitej, niby dań od niej złożona na rzecz rodziców.
— Czekaj, niech cię uścisnę raz jeszcze, mój drogi Mikołaju... Kiedy powrócisz?
— Nigdy, mój Beniaminku.
Dziecko zadrżało.
— Nigdy, nigdy... O! to za długo! Powróć, powróć tu kiedy, żebym cię mógł znów ucałować.
— Nigdy — powtórzył Mikołaj, sam przy tem słowie blednąc. — Nigdy, nigdy.
I podniósł w ramionach malca, któremu łzy ściekały teraz po twarzy strumieniem.
Dla wszystkich tak samo chwila ta była chwilą wielkiej boleści, straszną minutą cięcia siekiery na wieczną rozłąkę.
— Żegnaj, braciszku!... Żegnajcie, żegnajcie wszyscy!
Kiedy Mateusz odprowadzał przyszłych zdobywców z ostatniemi jeszcze życzeniami zwycięztwa, Beniamin rozpącznie schronił się w spódnice matki, zalany łzami. Ona pochwyciła go w uścisk namiętny, jakby nagle przejęta obawą, że i ten odejść od niej może. Nie pozostawał im już nikt, prócz niego w gniazdku rodzinnem.




III.

W fabryce, w zbytkownym swym pałacu, wychodzącym na bulwary, gdzie panowała nieograniczenie. Konstancya oczekiwała na jakąś zmianę losu, od lat dwunastu już surowa i upornie wierząca w jakiś zwrot niespodziewany, pośród ciągłego zawalania się wszystkich nadziei, wśród zwalisk jej życia.
Przez te lat dwanaście Beauchêne osuwał się w-ciąż po pochyłości fatalnej i staczał coraz niżej. Był już teraz na samym dnie tej przepaści w najniższem upodleniu. Rozpoczął od prostych uciech męża, co szuka rozrywki po za domem, wyparty z małżeńskiej sypialni, zeszedł na uliczce spotkania, doszedł, pod wpływem nawyknień wiecznie zadawalanych zachcianek, do tego, że nie wracał już niemal zupełnie do domu, żyjąc u dziewcząt publicznych, które go zabierały do siebie z trotuaru.
W końcu nad inne upodobawszy sobie dwie tego rodzaju kobiety, ciotkę i siostrzenicę, jak mówiły o sobie przynajmniej, osiadł z niemi obu i dokonywał się w ich rękach, żarłoczny jeszcze w wieka lat sześćdziesięciu pięciu, nędzny, budzący litość łachman człowieczy, na którego czatowała śmierć haniebna w ostatnim kurczu rozkoszy.
I na ten cel, aby dojść do tej potwornej ruiny, wielki majątek jego zaledwie wystarczył; trwonił pieniądze, wyrzucał je coraz bardziej szczodrą dłonią w miarę im bardziej się starzał; tonęły olbrzymie sumy w podejrzanych przygodach, których skandale trzeba było zagłuszać i pokrywać. Był dziś już biednym, pobierał zaledwie drobną cząstkę z dochodów fabryki zwiększających się coraz więcej.
W tem właśnie leżała najcięższa klęska, nad którą bolała nieuleczona duma Konstancyi.
Odkąd utracił syna, Beauchêne opuścił się jeszcze więcej, ulegając egoistycznej potrzebie uciech; dom, fabryka przestały go zajmować zupełnie, gonił tylko za przyjemnościami, schodził na żebraka. Bo i po co bronić tego dziedzictwa, po co strzedz fabryki, kiedy nie stało dla niej dziedzica, coby ją podniósł, rozszerzył, ubogacił?
I tak to wydał ją szmat po szmacie w ręce Dyonizego, swego wspólnika, któremu pozwalał zwolna stawać się absolutnym jej właścicielem.
Dyonizy wstępując do fabryki miał zaledwie udział jeden z tych sześciu, które reprezentowały całość własności fabryki, wedle ich obustronnego układu: a jeszcze Beauchêne zarezerwował sobie prawo odkupu tej części w pewnym oznaczonym terminie. W epoce wszakże owego terminu nietylko, że był dalekim od możności odkupienia, ale przeciwnie musiał ustąpić nową część młodemu człowiekowi, aby się oswobodzić od długów, do których przyznać się nie było można. Potem stało się to zwyczajem niemal, że cesyę podobną robił co dwa lata; trzecia część naprzód poszła drogą dwóch pierwszych, potem przyszła kolej na czwartą, piątą, tak że dziś na skutek ostatecznego układu, nie zachował nawet jednego całkowitego udziału, ale zaledwie resztki szóstej części, ledwie jakieś sto tysięcy franków.
A i to było raczej prostą fikcyą tylko, bo Dyonizy dlatego tylko przyznał mu tę sumę, aby mieć pretekst do wypłacania mu renty, którą dzielił zresztą i której połowę co miesiąc wręczał Konstancyi.
Ta zatem znała całkowicie całą sytuacyę. Wiedziała, że fabryka faktycznie należeć będzie do tego syna znienawidzonych Fromentów w dniu, w którym zechce z niej wygnać dawnego właściciela, którego nawet nie widywano nigdy już w warsztatach. Była tam wprawdzie klauzula w tym kontrakcie, dopuszczająca, o ile on nie zostanie zerwany, odkupienia od jednego razu wszystkich udziałów. Byłaż to ta nadzieja szalona, ta wiara w cud jakiś, w jakiegoś zbawcę, co spadnie z nieba, co ją trzymała dotąd jedna- ko surową, upartą, niezgnębioną, oczekującą na spełnienie się przeznaczeń?
Te lat dwanaście daremnego wyczekiwania, zawiedzionych kolejno wszystkich nadziei zdawało się, że nie zachwiały nawet ani trochę pewności w jakiej żyła, że mimo wszystko nadejdzie dla niej godzina tryumfu.
W Chantebled, wobec zwycięztwa Mateusza i Maryanny, łzy jej mogły płynąć; ale przyszła napowrót do równowagi, żyła odtąd w nadziei, że fakt jakiś wciąż oczekiwany, nakoniec usprawiedliwi jej bezpłodność. Nie umiałaby określić stanowczo czego właściwie pragnęła, upierała się po prostu tylko przy tem, by nie umrzeć zanim nieszczęście nie dosięgnie nadmiernie liczną rodzinę, aby dla niej znalazła się wymówka za jej syna w grobie, za jej męża, zeszłe go do rynsztoku, za całą tę obrzydliwość teraźniejszą, do której przyczyniła się sama a która dziś ją dobija.
Mimo, że serce jej krwawiło się, próżność jej, próżność uczciwej mieszczanki, podnosiła w niej bunt szalony, zaciekły, nie dopuszczając uznać, że się pomyliła. I tak to oczekiwała ona tego odwetu losu w wspaniałym, zbytkownym pałacu, zbyt obszernym dla niej teraz, kiedy go zajmowała sama jedna. Musiała ograniczyć w nim cały tryb życia, zamieszkując tylko pokoje pierwszego piętra, zamknięta po dniach całych ze starą służącą, jedyną, co pozostała dziś do jej usług. Ubrana w czerni, jak gdyby nosiła wieczystą żałobę po Maurycym, zawsze na nogach, sztywna w milczeniu wyniosłem, nie skarżyła się nigdy, jakkolwiek na skutek tego głuchego rozdrażnienia w jakiem żyła, chora na serce, częstokroć dusiła się w okropnych atakach, które ukrywała przed wszystkimi starannie.
Kiedy pewnego dnia stara służąca pozwoliła sobie pobiedz po doktora Boutana, omal ją nie odprawiła ze służby; i na pytania egzaminujące go ją lekarza nie chciała odpowiadać zupełnie, nie chciała zgodzić się na kuracyę żadną, pewna że i tak nie umrze dopóki trwa jej nadzieja.
Ale jakiż przejmował ją niepokój straszny kiedy w ataku choroby sercowej poczęła dusić się nagle, sama jedna w pustym domu, bez syna, bez męża, nie przyzywając nikogo, wiedząc zresztą, że niktby nie przybył! Skoro zaś atak przeszedł jaki niepokonany niczem upór, by powstać znów na nogi i powtarzać sobie, że sama jej obecność nie dopuszcza Dyonizemu zostać tu panem nie ograniczonym, władać bez podziału i że w każdym razie nie będzie miał pałacu, nie osiądzie w nim jako zwycięzca, dopóki ona nie umrze, zasypana ostatniemi gruzami walących się stropów.
Tego zamkniętego, klasztornego istnienia Konstaccya nie używała już na nie innego, owładnięta jedną wyłączną myślą, nadzorowała dzień za dniem tylko, śledziła w każdej chwili co się dzieje w fabryce. Poczciwy Morange, którego zrobiła swym powiernikiem, bez żadnej złej myśli, powiadamiał ją o tem co się tam dzieje co wieczora, kiedy wychodząc z biura zachodził do niej na chwilę pogawędki. Wszystkiego dowie działa się z jego ust; o udziałach sprzedawanych po kolei, o tem że Dyonizy zwolna zostawał nabywcą całej własności, że Beauchêne i ona żyli odtąd tylko z hojności norcego pana.
I zorganizowała sobie takie szpiegostwo, że używała starego rachmistrza do tego, iż zapoznawał ją, bezświadomie, z życiem prywatnem Dyonizego, żony jego Marty, dzieci Lucyana, Pawła i Hortensyi; wiedziała wszystko, co się tam działo, wszystko, co mówiono w skromnym pawilonie, gdzie młode małżeństwo, mimo pozyskanego majątku wciąż mieszkało, żyjąc wesoło, nie okazując bynajmniej ambicyi, — ani pośpiechu w przeniesieniu swej siedziby do wspaniałego pałacu.
Zdawało się, że nie spostrzegają nawet ciasnoty obecnego mieszkania, gdzie ich pełno było kiedy ona tymczasem sama jedna zajmowała pałac tak obszerny, tak smutny jej żałobą, w którym gubiła się formalnie.
I do wściekłości doprowadzała ją ta ich obojętność, ten spokój, z jakim oczekiwali jej końca; doznała bowiem tej najwyższej dla niej porażki, że nie udało jej się rozgniewać ich na siebie a natomiast sama znagloną była zawdzię- czać im swą egzystencję spokojną, całować ich dzieci, ilekroć przychodziły przynosić jej kwiaty.
Tak biegły miesiące, lata całe i Morange co wieczora niemal, kiedy przychodził spędzić chwilę u Konstancji, zastawał ją w tym samym cichym saloniku, ubraną w tęż samą czarną suknię zesztywniałą w tej samej pozycyi upartego oczekiwania.
Z owego odwetu losu, z tego nieszczęścia drugich, tak cierpliwie wyczekiwanego, nie nie przychodziło jednak dotąd, choć ona ani na chwilę nie zwątpiła o swem zwycięztwie. Przeciwnie, im więcej zgnębiały ją wypadki, tem dumniej podnosiła głowę, tem mniej wagi przywiązywała do dnia dzisiejszego, podtrzymywana tą pewnością, że los zczasem stanie po jej stronie. I wciąż pozostawała niewzruszoną, niezdolną do znużenia się tem wyczekiwaniem bez końca, licząc na cud jakiś.
To też każdego wieczora, przez lat dwanaście, skoro Morange przychodził wieczorem, tak samo rozpoczynała się ich rozmowa.
— Nie nowego od wczoraj, droga pani?
— Nic, kochany przyjacielu.
— No, kiedy człowiek zdrów przynajmniej, to już rzecz najważniejsza. Można wtedy oczekiwać nadejścia lepszych czasów.
— O! któżby był zdrów bezwarunkowo a przecież oczekuje się czegoś lepszego mimo to zawsze.
I otóż pewnego dnia, pod koniec dwunastego roku, Moraoge wchodząc zauważył, że jakieś odmienne zapanowało w małym saloniku powietrze; drżała w niem jakby radość jakaś pośród wieczystej jego ciszy.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Owszem, kochany przyjacielu, jest coś nowego.
— A czy dobrego przynajmniej, jak się spodziewam, coś szczęśliwego, czego pani oczekiwałaś?
— Coś, czego oczekiwałam, tak! Na co umiemy czekać cierpliwie, to przychodzi zawsze.
Patrzał na nią zdziwiony, zaniepokojony niemal, że ją dziś widzi tak odmienną, z oczyma błyszczącemi, z pełnemi życia ruchami. Po tylu dniach, w których wydawała się zakrzepłą w swej żałobie, jakież to pragnienie, spełnione nakoniec, zdołało ją zbudzić z martwych do tego stopnia? Uśmiechała się, oddychała pełną piersią, wyswobodzona, rzekłbyś, od niezmiernego ciężaru, co ją przygniatał, zakuwał tak długo.
A kiedy począł ją wypytywać o przyczynę tego wielkiego szczęścia, odpowiedziała mu tylko:
— Drogi przyjacielu, nie chcę ci nic odpowiadać jeszcze. Może niesłusznie się cieszę, bo wszystko to jeszcze pozostaje bardzo niejasnem, bardzo niepewnem dotąd. Ktoś dzisiejszego rana oznajmił mi o pewnych faktach i trzeba dopiero abym się upewniła o rzeczy a nadewszyst- ko abym się zastanowiła nad tem... Potem zwierzę się panu, pan wiesz dobrze, że ci zawsze mówię o wszystkiemi, tem więcej, że na tan raz jeszcze niewątpliwie potrzebować będę twej pomocy. Czekaj zatem cierpliwie. Którego z tych dni przyjdziesz, proszę, na obiad do mnie wieczorem, będziemy mogli cały wieczór pomówić z sobą swobodnie... Ach! mój Boże! gdyby to było prawdą, gdyby to był ów cud oczekiwany!
Blisko trzy tygodnie upłynęły a Morange nie dowiedział się nic jeszcze z owych zwierzeń przyrzeczonych. Widział ją tylko niezmiernie czemś zajętą, rozgorączkowaną, nie dopytywał się nawet, sam zresztą żyjąc w odosobnieniu zupełnem, życiem samotnem, w niem zamknięty i po za niem nie nie wiedzący.
Miał teraz lat sześćdziesiąt dziewięć; mijało już lat trzydzieści jak umarła żona jego, Walerya, przeszło zaś dwadzieścia odkąd za nią poszła Regina. On zaś wciąż tak samo pędził życie metodyczne, systematyczne, zawsze jednakowo akuratny w biurze, mimo całego zawalenia się w gruzy tego wszystkiego, co dlań stanowiło racyę bytu.
Mało kto może przecierpiał tyle, mało kto przeszedł przez takie straszliwe dramaty i zniósł takie wyrzuty sumienia — a on przychodził i odchodził zawsze tym samym miarowym kroczkiem, trwał wiecznie w swej mierności umysłowej, ni- by rzecz zapomniana przez wszystkich, zgubiona, którą boleść zakonserwowała.
Wewnątrz jednak zajść w nim musiały niepokojące zmiany. Popadł w manje najdziwaczniejsze. Zajmując wciąż po dawnemu mieszkanie zbyt dlań obszerne, które niegdyś zajmował jeszcze za życia żony i córki, zamieszkiwał je już dziś sam jeden absolutnie, odprawiwszy nawet w końcu służącę; sam sobie robił na mieście zakupy, sam gotował dla siebie, sam sobie posługiwał; i nikt już od lat dziesięciu nie wszedł do tego mieszkania, przypuszczano, że tam panuje nieporządek potworny, do tego stopnia, iż gospodarzowi domu, który wciąż daremnie mówił o nieodzownych reparacjach, nie udało się przestąpić tego progu.
Zresztą, jakkolwiek po dawnemu zawsze drobiazgowej czystości, stary rachmistrz, teraz jak śnieg już bieluteńki z długą, spływającą brodą, nosił surdut w tak opłakanym znajdujący się stanie, że niezawodnie całe. wieczory musiał spędzać na cerowaniu go i zacieraniu śladów jego zniszczenia.
Obłęd jego sknerstwa dochodził do tego stopnia, że nie pozwalał sobie na najmniejszy wydatek prócz wielkiego bochenka zwykłego najtańszego chleba, który kupował co cztery dni i jadł zczerstwiały, aby go zjadać jaknajmniej. Ten sposób żywienia się intrygował wszystkich mieszkańców domu niemało, nie było bowiem tego dnia, by żona odźwiernego nie wyrażała wobec nich swego podziwu: taki porządny, spokojny pan, który grosza nie wydaje nigdy, co też on może robić z pieniędzmi? Obliczano nawet sumę, jaką gdzieś zgromadził zapewne w jakim kącie i przebąkiwano coś o setkach tysięcy franków.
A i poważniejsze jeszcze zboczenie umysłowe niebawem poczęło się u niego objawiać, dwukrotnie ocalono go od niewątpliwej śmierci. Jednego dnia Dyonizy powracając przez most Grenelle, spostrzegł go przechylonego tak przez parapet, wpatrzonego w wodę płynącą, gotowego zda się rzucić głową na dół w nurty, gdyby go nie powstrzymał był w czas jeszcze za połę surduta. Uśmiechnął się wówczas tylko z łagodnym jak zwykle wyrazem twarzy, mówiąc coś o nagłym zawrocie głowy. Potem znów innym razem w fabryce Wiktor Moineaud pochwycił go i odsunął od maszyny wprawionej w ruch, w sam czas jeszcze w chwili kiedy z miną zahypuotyzowanego podsunął się już tak blisko, że go omal nie pochwyciło zębate koło. I na ten raz uśmiechnął się tylko, przyznając się, że zbłądził zbyt nieostrożnie przechodząc obok maszyny. To też pilnowano go, sądząc, że miewa chwile bez przytomności.
Jeżeli Dyonizy zatrzymywał go jako naczelnika biura buchalteryjnego, to czynił to najprzód przez wdzięczność za długą jego służbę, ale głó- wnie dlatego, że, co rzecz dziwna, nigdy lepiej nie spełniał swej pracy, z upartą skrupulatnością doszukując się wszędzie każdego zaginionego centyma, z doskonałą ja3uością przy najzawilszem zestawianiu rachunków. A twarz spokojną miał, pogodną, wypoczętą, jak gdyby nigdy żadna burza nie wstrząsnęła dotąd jego sercem; żył dalej życiem machinalnem, ciasnem, jak manjak utajony, furyat może, choć to było dla wszystkich tajemnicą.
Od kilku lat wszakże w istnieniu Morange’a zaszło ważne zdarzenie. Jakkolwiek był on powiernikiem Konstaucyi, jakkolwiek uczyniła go swym sługą mocą tytańskiej siły swej woli, zwolna przywiązał się on namiętnie do Hortensyi, córeczki Dyonizego. W miarę jak ją widział wzrastającą w jego oczach, wyobraził sobie, że odnajduje w niej Reginę, tak bardzo opłakiwaną córkę.
Miała ona teraz dziewięć lat a ilekroć ją spotkał, zawsze doznawał wielkiego wzruszenia, zawsze zachwycał się nią jednako; rozrzewniającym był ten zachwyt i to przywiązanie biedaka, tem więcej, że całe owo podobieństwo było poprostu tylko złudzeniem, dwoje tych dzieci bowiem w niczem nie były podobne do siebie; jedna była niegdyś brunetką, druga natomiast niemal blondynką.
Mimo okropnego swego skąpstwa obsypywał Hortensyę lalkami, cukierkami, przy wszystkich możliwych sposobnościach. I uczucie to zwolna tak: zawładnęło nim całkowicie, że aż Konstancja zaczęła się na to boczyć niechętnie. Dała mu to do zrozumienia: kto nie był z nią całkowicie, ten był przeciw niej. Udał, że jej ulega, czatował teraz na dziecko, żeby je ucałować pokryjomu i tem więcej przez to jeszcze stało mu się ono drogiem, im więcej przywiązaniu temu stawiano przeszkód. W stosunkach jego codziennych niemal z Konstancyą, w pozornej jego wierności dla dawnej właścicielki fabryki była już teraz tylko uległość dla silnej dłoni, którą naginała go i dawniej zawsze do swojej woli. Istniał między nimi układ dawny a niemy, ta rzecz potworna, o której oni tylko wiedzieli sami jedni, to wspólnictwo, o którem nie wspominali nigdy, ale które skuwało ich z sobą nierozdzielnie. On, słaby i uczuciowy, został niem przygnębiony, przyswojony jak lękliwe zwierzę. Po tym dniu straszliwym dowiedział się on zresztą i innych jeszcze rzeczy o tym domu; dziś nic mu tu już nie było tajnem.
Tyle lat przeżył tutaj, tyle lat przechadzał się cichym, dyskretnym, drobnym kroczkiem manjaka, słysząc wszystko, widząc, podpatrując mimowoli niejedno! A ten waryat, wiedzący wszystkie domu tego tajemnice, milczący, rzucony w jego dramat ciemny, dochodził jednak do głuchego jakiegoś buntu, odkąd przyszło mu kryć się z tem, że całuje swoją małą przyjaciółeczkę; z wzburzonem sercem, gotów był wybuchnąć gniewem gdyby śmiano dotknąć tej jego namiętności.
Nagle, pewnego wieczoru Konstancya zatrzymała go u siebie na obiad. Domyślił się, że wybiła godzina przyrzeczonych zwierzeń, zobaczywszy drżącą, wyprostowaną drobną jej figurkę, w pozie wojowniczej, pewną już dziś widocznie zwycięztwa.
U stołu jednak nie dotknęła ani słowem ważnego przedmiotu, jakkolwiek służąca pozostawiła ich samych, odrazu zastawiwszy na stole cały skromny obiad. Mówiła o fabryce, wreszcie doszła do Dyonizego i żony jego Marty, którą poczęła krytykować; popełniła ten wielki błąd nawet, że wyraziła się źle o Hortensyi, twierdząc, iż była źle wychowaną, brzydką i pozbawioną zupełnie wdzięku.
Rachmistrz nikczemnie słuchał w milczeniu, nie mając odwagi przeczyć, jakkolwiek cała jego istota burzyła się, rozdrażniona.
— Wszystko to zobaczym wtedy dopiero — zakończyła wreszcie — kiedy każdy znajdzie się na właściwem sobie miejscu.
Czekała dopóki nie powrócą do saloniku, chciała mówić o tem wszystkiem wówczas dopiero, skoro drzwi zostaną zamknięte i zasiądą oboje przed ogniem kominka, wśród wielkiej ciszy tego zimowego wieczoru.
— Mój kochany panie, jak ci to już wspom- niałam kiedyś, o ile mi się zdaje, będę potrzebować twojej pomocy... Trzeba będzie, abyś pan postarał się o to, żeby znaleźć w fabryce miejsce dla pewnego młodego człowieka, którym ja się zajmuję. Zechcesz pan nawet umieścić go w swojem biurze, jeśli chcesz mnie zobowiązać dla siebie.
Siedząc po drugiej stronie kominka, naprzeciw niej, Morange popatrzał na nią zdziwiony.
— Ależ ja nie jestem szefem, niech się pani lepiej zwróci do pana Dyonizego, on z pewnością zrobi wszystko, czego pani zażąda.
— Nie, zależy mi na tem, abym nie nie zawdzięczała Dyonizemu... Zresztą, to zgoła nie jest zgodne z moim programem. To pan właśnie przedstawić musisz mojego protegowanego, pan weźmiesz go do swego biura, jako swego pomocnika, pan go zainstalujesz tam, obznajmisz ze wszystkiem... No, przecież masz chyla tyle władzy, byś zażądał jednego urzędnika więcej? Zresztą, ja tak chcę.
Przemawiała jak władczyni, on zgarbił się tylko, schylił kark, nawykły z dawien dawna do posłuszeństwa: z początku żonie, potem córce, teraz tej starej zdetronizowanej królowej, która terroryzowała go, mimo głuchego buntu, wzrastającego zwolna od niejakiego czasu w jego duszy. Ośmielił się tylko spytać:
— Bezwątpienia, wziąść go mogę... Ale któż to taki ten młody człowiek?
Nie odpowiedziała mu odrazu. Pochyliła się tu płomieniowi kominka, jak gdyby poprawiała tam jakąś głownię, w rzeczywistości zaś chcąc tym sposobem zyskać na czasie, aby módz się zastanowić jeszcze. Po co zaraz wtajemniczać go we wszystko? Trzeba to będzie zczasem; kiedyś zmuszoną będzie przecież powiedzieć mu wszystko, jeżeli chce, aby w całej tej sprawie stanął całkowicie po jej stronie i mógł jej służyć dobrze. Ale dziś, nic to pilnego jeszcze, nic nie nagli i zdawało jej się, że postępuje nad zwyczaj zręcznie, przyspasabiając grunt tylko po prostu.
To pewien młody człowiek, którego los wzruszył mnie szczerze z powoda dawnych wspomnień... Przypominasz pan sobie może dziewczynę, która tu pracowała kiedyś, och! bardzo już dawno, ze trzydzieści lat temu przynajmniej, Noryuę Moiueaud, jedną z córek starego Moineanda?
Podniósł żywo głowę, patrzał na nią szeroko rozwartemi oczyma, jakby nagły błysk jakiś rozswiecił jego pamięć. I zanim nawet rozważył doniosłość słów swoich, zdradził się w tym okrzyku zdziwienia.
— Aleksander-Honoryusz, syn Noryny, dziecko wychowane w Rougemont!
Tak zaskoczona upuściła szczypce, oczyma szukając jego oczu i przeglądając go do dna duszy badawczem spojrzeniem.
— Ach! pan wiesz o tem... I co pan wiesz? Trzeba mi powiedzieć wszystko, nic nie ukrywać; mów pan, mów, żądam tego!
Co on wiedział, mój Boże! wiedział wszystko. Począł mówić powoli, długo, jak we śnie. Wiedział wszystko, wszystkiego się dowiedział: o ciąży Noryny, o pieniądzach, które jej dał Beauchêne, aby odbyła połóg u akuszerki Bourdieu, o dziecku, które oddano do podrzutków, potem na mamki w Rougemont, zkąd później uciekł, ukradłszy trzysta franków. I wiedział nawet, że młody ladaco na bruku paryzkim wiódł najhaniebniejsze życie.
— Ale kto panu wszystko to powiedział? Zkąd pan wiesz o tem wszystkiem? — krzyknęła wściekła, przejęta niepokojem.
W odpowiedzi zakreślił tylko koło, szerokim ruchem ręki, jak gdyby wskazywał otaczające go powietrze, dom cały. One wiedziały o tem wszystkiem, były to rzeczy otaczające go do koła, które mu powtarzano, które odgadł. A nawet dziś już nie mógłby przypomnieć sobie, kto mu je mówił pierwszy. Wiedział tylko.
— Pojmie to pani, że skoro się jest gdzieś przeszło lat trzydzieści, wszystkie takie rzeczy w końcu wejść muszą człowiekowi do głowy... Wiem wszystko, wiem wszystko.
Kobieta zadrżała, nastała wielka cisza. On, z oczyma utkwionemi w głownię, zapadł w zamyślenie o przeszłości opłakanej, którą nosił w duszy skrycie, nie okazując nikomu, że był jej świadomym. Ona zastanawiała się, dochodziła do przekonania, że może tak jest lepiej, że tak przynajmniej sytuacya staje się jasną zupełnie. Skoro wie już wszystko, może go teraz użyć jak posłusznego narzędzia, posłużyć się nim wedle woli, zupełnie śmiało.
— Alaksander-Honoryusz, dziecko z Rougemont, tak! — tego to właśnie chłopca znalazłam nareszcie... A czy wiesz pan także o krokach, jakie poczyniłam w tym celu przed dwunastu laty, zrozpaczona, że nie wiem gdzie go odszukać, do tego stopnia, że przypuściłam już, iż umarł?
Wstrząsnął głową z ruchem potwierdzającym, ona zaś ciągnęła dalej, jak od dawna już wyrzekła się dawnych swych zamiarów, kiedy nagle los jej go odkrył.
— Wyobraź pan sobie, spadło to na mnie jak grom... Było to rankiem tego dnia, kiedyś pan zastał mnie tak wzruszoną. Siostra mego męża, Serafina, która zaledwie jakie cztery razy do roku do mnie zagląda, wpadła tu wówczas już o dziesiątej rano, ku wielkiemu memu zdziwieniu. Strasznie dziwna stała się ona teraz, jak panu wiadomo i z początku nie słuchałam nawet wszystkich historyi, jakie mi zaczęła opowiadać; mówiła coś o jakimś młodym człowieku, z którym zapoznała ją jakaś pani... nieszczęśliwym młodzieńcu, zgubionym skutkiem tego, że wpadł w złe towarzystwo i którego ocalićby można, gdyby mu się przyszło z pomocą. Potem, wyobraź sobie, przyjacielu, jakie wrażenie dla mnie, kiedy poczęła mówić jasno, zwierzając mi się, że przypadek pozwolił jej odkryć... Powiadam panu, że to przeznaczenie zbudziło się i przychodzi wreszcie, karzące!
W samej rzeczy szalona to była historyą. Serafina od lat już wielu coraz bardziej popadała w zniedołężnienie, oddana rozpaczy z powodu przedwczesnej swej zgrzybiałości, w jaką pogrążyła ją nieszczęsna operacya, po której spodzie wała się cudów. Wciąż uganiając się jeszcze za utraconemi wrażeniami zmysłowemi, poczęła znowu włóczyć się jak dawniej po mieście, szukając ich wciąż i coraz bardziej schodząc do najniższych ścieków społecznych, próbując wszelakich potworności. Chodziły o niej wieści najdziwaczniejszych awantur.
Tak to przez jakąś litościwą osobę, przyszła jej osobliwsza myśl do głowy, aby przystąpić do stowarzyszenia, zajmującego się pomocą i umoralnianiem młodych przestępców, opuszczających więzienia. Miała dla nich nawet rodzaj przytułku w głębi tajemniczego swego parterowego mieszkania przy ulicy Marignan; przetrzymywała ich tam, karmiła, nocowała, obcowała z nimi jak waryatka przy drzwiach i oknach zamkniętych. Zdarzyło się, że pewnego wieczora jeden z nich przyprowadził jej swego przyjaciela Aleksandra, tęgiego zucha lat jut trzydziestu dwóch, wypusz- czonego w wigilię dnia tego z więzienia, w którem odsiadywał sześć lat.
Przez miesiąc już panował on w jej domu; potem kiedy któregoś poranka czynił jej różne zwierzenia, spowiadając się ze swoich dziejów, kiedy wspomniał, że wychował się w Rougemont, że matką jego była Noryna, że daremnie starał się odszukać ojca, człowieka niezmiernie bogatego podobno, zrozumiała wszystko odrazu i wytłumaczyła sobie to wrażenie, jakie na niej zrobił w pierwszej zaraz chwili, wrażenie jak gdyby twarz tę gdzieś już widywała dawniej; jego dziwne podobieństwo z Beauchênem do reszty dało jej pewność oczywistą i przypadkowe to spotkanie, to znalezienie się w objęciach bratanka z lewej ręki, ten związek zmysłowy, któremu nie brak było fatalności tragicznej, zabawił ją i któregoś dnia wyrwał wstrząsając silniej, wreszcie, cokolwiek ze zwykłego zobojętnienia.
Biedny chłopiec! nie mogła go zatrzymać u siebie, nie powiedziała mu nie nawet o swem zdumiewającem odkryciu z obawy jakich niepotrzebnych przykrości. Przyszła tylko opowiedzieć Konstancyi całe to zdarzenie, znużona już, napowrót wtrącona w piekło żądz niezaspokojonych, nie zyskując już większej sumy zadowolenia tak samo od tego potworu, jak od każdegobądź innego ulicznego przechodnia.
— Dotąd zatem nic on nie wie jeszcze — kończyła opowiadać Konstancya. — Kuzynka moja przyśle go tylko do mnie jako do jednej z pań swych znajomych, która ma się dlań postarać o dobre miejsce... Nie marzy on teraz, jak się zdaje, o niczem innem, prócz o możności zabrania się do pracy. Jeżeli błądził ten nieszczęśliwy, ma on rzeczywiście niemało przecież na swoją obronę! A zresztą skoro tylko dostanie się w moje ręce, podejmuję się wpłynąć na niego tak, że będzie robił to tylko czego ja żądać będę.
Jakkolwiek Serafina pokryła milczeniem osobistą swoją przygodę, Konstancya znała ją dostatecznie, aby domyśleć się przez jaką otchłań przyprowadza ona do niej Aleksandra. Od niej dowiedziała się wyłącznie tylko historyi, którą on sam ukuł o sobie, dotyczącej owych sześciu lat przebytych w więzieniu, kary, na jaką skazany został przez kobietę, istotnie i jedynie winną, kochankę swoją, której nie chciał przez rycerskość wydać w toku śledztwa. Ale to były jedynie wiadome lata z owych dwunastu, co ubiegły od czasu, jak zniknął z horyzontu i można było obawiać się wszystkiego, można było przypuszczać Bóg wie jakie potworności, Bóg wie jakie występki nieznane w tajemnicy przerażającej owych lat, w których nie wiadomo co się z nim działo.
Więzienie nawet zdawało się dla niego być epoką pożądanego wypoczynku, wyszedł zeń daleko spokojniejszy, ulepszony, zdecydowany, że nie będzie już dalej marnować życia. A ogar- nięty cokolwiek, przystrojony, wytresowany przez Serafinę, stał się niemal młodym człowiekiem prezentującym się wcale przyzwoicie.
Morange podniósł wielkie ciężkie swe oczy od płonących głowni, w które dotąd wpatrywał się uporczywie, nieruchomo.
— Koniec końcem cóż pani chcesz z niego zrobić? Czy on umie coś przynajmniej? Czy ma choć pismo możliwe?
— Tak, pisze wcale dobrze... Bez wątpienia wiele on tam umieć nie musi. Dlatego to właśnie powierzam go panu. Pan mi go okrzeszesz cokolwiek, obznajmisz ze wszystkiem... W ciągu roku lub dwóch chciałabym, żeby zapoznał się z fabryką tak jak właściciel znać ją winien.
Wówczas, na to ostatnie słowo, które go oświecało, w rachmistrzu nagle zbudził się zdrowy rozsądek. Człowiek ściśle rachunkowy, jakim pozostał zawsze pośród dziwacznych manii, które przyćmiewały jego umysł, zdobył się na protest.
— Ależ, kochana pani, skoro żądasz odemnie pomocy, zechciej zwierzyć mi się już całkowicie, bez zastrzeżeń, powiedz mi do jakiej roboty użyjemy tu tego chłopca... Nie sądzę przecież abyś pani spodziewała się za jego pomocą odzyskać fabrykę, to jest chciałem powiedzieć odkupić pojedyncze jej udziały, stać się napowrót właścicielką i absolutną jej panią?
I z zupełną jasnością, z doskonałą logiką wykazał jej szaleństwo takich marzeń, dowodząc cyframi, wykazując ogół sum, jakie byłyby potrzebne, aby spłacić Dyonizego, który dziś był tu już faktycznie właścicielem.
— Zresztą nie pojmuję, kochana pani, dlaczego miałabyś wybrać tego chłopca więcej niż każdego innego... Niema on żadnych praw cywilnych, przecież pani zdajesz sobie chyba z tego sprawę, nieprawdaż? Byłby on tu zupełnie obcym tylko, jak każdy inny a w takim razie wolałbym przecież mieć do czynienia z człowiekiem inteligentnym, wykształconym, uczciwym, znającym się na tym zawodzie.
Konstancja poczęła znowu rozrzucać głownie na kominku, rozbijając je szczypcami. Kiedy ukończywszy to zajęcie podniosła wreszcie głowę, wymówiła głosem przyciszonym i gwałtownym wprost w twarz Morange’a:
— Aleksander jest synem mego męża, jest tu dziedzicem. Obcym tu nie on jest, ale tamten drugi, ten Dyonizy, ten syn Fromentów, który nam ukradł nasz majatek... Rozdzierasz mi serce, mój przyjacielu i cała krew moja spływa z tem, do wypowiedzenia czego mnie tu zmuszasz.
U niej był to poryw idei mieszczańskiej, uznającej, że dziedzictwo daleko słuszniej należy się bękartowi choćby, niż obcemu. Bez wątpienia, jak przyznawała sama, kobieta w niej, małżonka, matka, była zranioną; ale wszystkie te uczucia składała ona w ofierze na ołtarzu zemsty, wy- gnałaby ztąd obcego, choćby jej przyszło zgubić siebie samą. Wreszcie ten syn jej męża, czyż nie był potroszę i jej dzieckiem, skoro był krwią jego, tego mężczyzny, z którym ona miała także syna, starszego, co umarł? Nakoniec ona uczyni swoim tego bękarta, pokieruje nim, zmusi do tego, aby postępował tak, jak ona zapragnie, żeby wszystko miał przez nią, żył dla niej.
— Chcesz pan wiedzieć do czego go użyję w tym domu? Ja tego sama niewiem jeszcze... Oczywiście, że nie dziś ani jutro znajdę te setki tysięcy franków, które tu są potrzebne. Cyfry pańskie są dokładne, rzecz bardzo możliwa, że nigdy nie zdobędziemy może dość pieniędzy do odkupienia fabryki. Ale swoją drogą dlaczegożby nie spróbować walki?... A wreszcie przypuszczam, że zostaniemy pokonani, tem gorzej wówczas dla tamtego! bo to przyrzekam ci, mój przyjacielu, że jeśli ten chłopiec będzie mi posłusznym, stanie się on wówczas ręką karzącą, burzycielem, mścicielem, wprowadzonym do fabryki, który ją wysadzi w powietrze.
Gestem wymownym kończyła wypowiadać ohydną swą nadzieję. Pośród niejasnych jeszcze jej projektów, którym za podstawę służyła zemsta, była to niezawodnie ostatnia wymarzona walka, w razie gdyby miała przegrać wszystkie inne? użyje tego nędznika Aleksandra jako siły destruktywnej, której spustoszenia przyniosłyby jej niejaką ulgę. Doszła do tego szaleństwa w bezgranicznej rozpaczy w jaką pogrążyła ją utrata jedynego syna, co wypaliła w jej sercu wszystkie uczucia, których już nie mogła zaspokoić, co ją wtrąciła w szał zatrutego macierzyństwa, popychała do zbrodni.
Morange’a przeszedł dreszcz zimny, kiedy zakończyła z upartą surowością:
— Od lat dwunastu czekam na ten zwrot losu i oto nadszedł wreszcie!... Raczej umrzeć niż nie skorzystać ze wszystkich szans, jakie mi on przynosił!
Więc była to zaprzysiężona Dyonizemu zguba, postanowiona już, jeśli tylko los dopuści. I przed oczyma starego rachmistrza stanęła wizya ruiny dzieci, niewinnie skaranych w ojcu, cała jakaś straszna katastrofa, która w poczciwem jego, uczuciowem sercu budziła bunt gwałtowny. Czyliż dopuści do spełnienia nowej tej zbrodni, nie wypowiedziawszy głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wie. Bez wątpienia owa to zbrodnia, ta pierwsza, ta potworna rzecz, pogrzebana na zawsze, musiała napełnić oczy jego takim pomieszaniem w tej okropnej chwili, że ją samą na widok jego twarzy przejął dreszcz i utkwiwszy swe surowe, bystre spojrzenie w jego licach próbowała ujarzmić go wzroku tego siłą.
Przez chwilę tak oko w oko przeżyli znowu oboje ową chwilę tam, u windy morderczej, przejęci lodowatym powiewem chłodu przepaści. I na ten raz jeszcze, on został pokonanym tak samo nie przemówił nic; zwykła walka słabego mężczyzny, zgnębionego przez wolę kobiety.
— Zatem, mój przyjacielu, rzecz umówiona — podjęła łagodnie — liczę na ciebie najpierwej, że przyjmiesz Aleksandra jako urzędnika do swego biura... Zobaczysz go tutaj w tym pokoju, którego z tych dni o piątej wieczorem, kiedy zmrok zapadnie, bo chciałabym, żeby z początku nikt nie wiedział, że to ja się nim zajmuję. Może zechcesz naprzykład pojutrze wieczór?
— Pojutrze wieczór, kochana pani, jak się pani podobać będzie.
Nazajutrz Morange okazywał się tak wzburzonym, że odźwierna w jego domu, która rozciągała nad nim swą opiekę, wyraziła mężowi swe obawy co do niego: z pewnością nasz lokator będzie miał jaki atak, bo zapomniał włożyć kamaszy, kiedy dziś rano schodził sobie po wodę a i twarz miał jakąś zmienioną, mówił ciągle półgłosem coś do siebie.
I stała się dnia tego rzecz niesłychana: po śniadaniu zasiedział się w domu tak, że blizko o godzinę spóźnił się do biura; bezprzykładna to była z jego strony nieakuratność, której podobanej w fabryce nikt nie mógłby przytoczyć.
Jak gdyby burza jakaś w nim szalała, szedł na oślep prosto przed siebie i znalazł się na moście Grenelle gdzie go raz już Dyonizy ocalił od pociągającej go ku sobie wody. Tu jakaś siła przywiodła go na toż samo miejsce, przechylił się tak samo przez balustradę, tak samo wpatrzył w ruchomą taflę wody w dole. Od wczoraj na ustach jego ciągle powtarzały się też ramę słowa, bąkane półgłosem, dręczyły go one, prześladowały: „Miałżebym dopuścić do tej nowej zbrodni, nie wypowiedziawszy nawet głośno tego, co sam jeden wiem tylko?“
Od słów tych nie mógł się uwolnić, przez nie z rana zapomniał włożyć kamaszy, one to teraz tak samo przeszkodziły mu wejść do fabryki, jak gdyby nie poznał w swem zamyśleniu jej bramy. A jeśli teraz stał pochylony nad tą wodą, czyliż nie popychała go tam może bezświadoma potrzeba, instynktowna nadzieja, że w niej zatopi owe uparcie dręczące go słowa?
Tam, w głębi słowa te zamilkną nareszcie, nie będzie ich już powtarzał, nie będzie słyszał jak go zmuszają do czynu woli, na który niema sił się zdobyć.
A woda przyzywała go tak słodko, tak łagodnie i tak dobrze będzie raz skończyć tę walkę, poddać się przeznaczeniu, kiedy się jest biednym człowiekiem, kiedy się ma słabe i wrażliwe serce, co i tak żyło już zbyt długo.
Morange pochylał się coraz więcej, czuł już huk toczącej się dołem fali, kiedy niespodzianie głos młody i wesoły po za nim wymówił jego nazwisko.
— Czemu to pan tak się przygląda, panie Morange? Czy tam pływają wielkie ryby?
Była to Hortensja, duża już jak na lat dziesięć, pełna wdzięku, którą panna służąca odprowadzała do jednej z jej małych przyjaciółek do Auteuil. A kiedy rachmistrz, oszołomiony, odwrócił się szybko, przez chwilę stał jeszcze z drżącemi rękoma, ze łzami w oczach wobec tego zjawiska, tego drogiego anioła, co go odwoływał z tak daleka.
— Jakto, to ty, moja pieezczoszko!... Nie, nie, tam niema ryb. Zdaje mi się, że się pokryły gdzieś na dno, bo woda za chłodną jest w zimie... A ty idziesz na wizytę gdzieś, jakaś ty dziś śliczna, jak ci ładnie w tym płaszczyku z futerkiem!
Dziecko zaczęło śmiać się, zadowolone, że mu pochlebiają, że je kochają, tyle bo było drżącego zachwytu w głosie starego jej przyjaciela.
— Tak, tak, bardzo jestem dziś szczęśliwa, bo tam, gdzie idę, będziemy grać komedyjkę... O! jakie to zabawne być szczęśliwą! Wypowiedziała to zupełnie tak, jak niegdyś powiedziałaby jego Regina i omal nie ukląkł przed nią całować drobne jej rączki, jak przed bożyszczem.
— Ale trzeba abyś zawsze była szczęśliwą... Zanadto jesteś piękną, to ci się należy; chciałbym cię ucałować.
— Owszem, pocałuj mnie, panie Morange. A wiesz pan, ta lalka, którą dostałam od pana, nazywa się Małgosia i nie masz pan pojęcia jak jest grzeczna... Przyjdź pan do nas zobaczyć ją kiedy.
Ucałował ją, patrzał jak się oddalała w biadam świetle dnia zimowego, z sercem płonącem, gotowem na męczeństwo.
To byłoby za nikczemnem, ta dziecina musi zawsze być szczęśliwą...
Powoli opuścił most a słowa, co go prześladowały od wczoraj znów powracały i dźwięczały mu w uszach tak wyraźnie, tak jasno, że domagały się gwałtem odpowiedzi: „Czyliż dopuści do spełnienia tej nowej zbrodni i nie wypowie nawet głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wiedział?“ Nie, nie! to niepodobna, przemówi, zdobędzie się na czyn.
Wszystko to przecież mglistem było w nim jeszcze, niewyraźnem: jak powie, jak postąpi? Potem, skoro tylko powrócił do biura, na domiar jeszcze dziwacznych postępków dnia tego, jakby zrywał z nawyknieniami lat czterdziestu, zasiadł do pisania długiego listu, zamiast zabrać się natychmiast do nieskończonych szeregów swych cyfr.
List ten, który zaadresował do opowiadał całe zdarzenie: zmartwychwstanie niespodziane Aleksandra, zamiary Konstancyi, przysługę, którą on sam zgodził się jej oddać. Zresztą wszystko to rzucone było na papier pośpiesznie, jednym tchem, jak spowiedź, którą chciał ulżyć swemu serca, bez wdawania się w sądy, jak gdyby nie brał na siebie zbyt ciężkiego dlań obowiązku wydania wyroku. Skoro teraz zawiadomionym zostanie Mateusz, we dwóch będą mogli łatwiej już powziąć jakąś decyzyę stanowczą. I kończył prosząc go po prostu tylko, aby przybył jutro, nie przed szóstą jednak, ponieważ chciałby poznać pierwej Aleksandra, wiedzieć już jak się odbędzie to spotkanie i czego Konstancya będzie od niego wymagać.
Noc następna i dzień jutrzejszy musiały dlań być okropne. Odźwierna opowiadała później, że lokatorzy czwartego piętra przez całą noc słyszeli pod sobą kroki Morange’a. Drzwi zamykały się u niego bezustannie, to otwierały znowu, przesuwał meble, jak gdyby zamierzał się wyprowadzać. Zdawało im się nawet, że posłyszeli kilkakrotnie jakieś krzyki, łkania, monolog waryata, zwracającego się do widm jakichś, jakieś modlitwy, ceremonie religijne pobożnego, co odprawia modły do jakichś zmarłych.
I za dnia w fabryce wszystkim podpadły objawy jakiegoś okropnego rozstroju rachmistrza; widocznem było, że umysł jego zaćmiewał się ostatecznie, wzrok miał zmącony, nieprzytomny; staczała się w nim widocznie ciężka jakaś wewnętrzna walka; po dziesięć razy bez najmniejszej potrzeby schodził na dół do fabryki, zatrzymywał się długo przed puszczonemi w ruch maszynami, powracał znowu do rachunków z twarzą bez- przytomną, pomieszaną, jak gdyby zrozpaczony, że nie może znaleźć czegoś, czego szuka tak mozolnie.
Kiedy zmrok zapadł, około czwartej w ten ciemny dzień zimowy, dwaj urzędnicy, który z nim razem pracowali w tem samem biurze, zauważyli, że przestał zupełnie zajmować się swą pracą. Od tej chwili począł oczekiwać na coś z oczyma utkwionemi we wskazówki zegara. A kiedy wybiła piąta, po raz ostatni zapewnił się, że suma ogólna długiego szeregu cyfr była dokładną, wstał i wyszedł, pozostawiając wielką regestrową księgę otwartą, jak gdyby miał powrócić sprawdzać następną kolumnę cyfr.
Morange puścił się galeryą, na którą wychodził kurytarz łączący warsztaty z sąsiadującym pałacem. O tej godzinie cała fabryka była oświetloną, lampy elektryczne oświecały ją światłem dzienem niemal a huk pracujących i maszyn w ruchu dochodził tutaj, wstrząsając mury.
I zanim doszedł do korytarza, nagle tuż przed sobą spostrzegł wiodę ciężarową, ten utwór okropny, otchłań morderczą, gdzie to zdruzgotanym został Błażej przed czternastu dziś już laty.
Po tej katastrofie, aby na przyszłość uniknąć podobnego wypadku, otoczono otwór windy balustradą, zamykaną na drzwi mocne, tak że spadnięcie stawało się niemożliwem, chyba że ktoś umyślnie otworzyłby te drzwi, dobrowolnie narażając się na upadek.
Winda była właśnie spuszczoną w tej chwili, drzwi starannie zamknięte; on przybliżył się do nich, ulegając jakiejś przemożnej sile, pochylił się nad przepaścią, przejęty chłodnym dreszczem. Cała scena, co tu niegdyś miała miejsce, stanęła przed jego oczyma jak żywa: tu, w głębi tej przepaści przerażającej widział zdruzgotane ciało, czuł jak go przejmuje ten sam powiew grozy wobec tego morderstwa ponurego, akceptowanego i ukrywanego. Skoro tak cierpiał, skoro nie mógł już odtąd usnąć, skoro przyrzekł dwu swym drogim umarłym, że połączy się nareszcie z niemi, dlaczegóż nie miałby już raz skończyć z tem wreszcie?...
Przedwczoraj jeszcze, oparty o balustradę mostu, tak pragnął tego przecież, tak nie mógł się obronić tej chęci. Jedna chwila tylko, dość mu na tę jedną chwilę stracić równowagę a będzie oswobodzony, złożą go nakoniec w ziemi, znajdzie tam spokój, obok dwu swych drogich kobiet.
I nagle jakby rozwiązanie wszystkiego poszepnęła mu ta otchłań straszliwa, jakby w szale niepewnym jeszcze, szukającym dotąd, który udręczał go od dwu dni, zdało mu się, że posłyszał głos przyzywający go tam z dołu głos Błażeja, wołający nań: „Przyjdź tu, przyjdź tu z tamtym drugimi przyjdź z tamtym drugim!“
Przeciągły dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem, wyprostował się, postanowienie upartej, nieodstępującej go myśli uderzyło weń jak gromem.
Z tego szału obłąkania było to jedyne rozsądne wyjście, jedyne rozwiązanie rozumne, logiczne, matematyczne, które kładło kres wszystkiemu. Wydało mu się tak prostem, że zadziwił się, iż go mógł szukać tak długo. I od tej chwili biedny ten człowiek, tak słaby i wrażliwy, ten nieszczęsny mózg rozprzęgający się wykazał żelazną siłę woli, heroizm najwyższy, któremu przyszło w pomoc jasne rozumowanie i najsubtelniejszy podstęp.
Najpierw przysposobił wszystko, przykręcił śrubę hamulca, aby w jego nieobecności nie podniesiono windy, upewnił się również, że drzwi balustrady odmykają się i zamykają dowolnie. Chodził, powracał lekkim krokiem, powietrznym niemal, przybyło mu zda się sił wraz z nabytą pewnością: oko błyszczało mu żywo, wciąż na czatach, pragnąc by go nikt nie posłyszał i nie podpatrzył.
Potem zgasił trzy lampy elektryczne, pogrążył galeryę w najzupełniejszej ciemności. Z dołu przez otwarty otwór windy wciąż dochodził łoskot maszyn fabrycznych, sapanie pary. I wtedy to dopiero, kiedy już wszystko było przygotowane, puścił się kurytarzem, aby wreszcie stawić się w saloniku pałacowym.
Tu czekała nań już Konstancja z Aleksandrem. Kazała przyjść temu ostatniemu o pół godziny wcześniej, chciała pierwej wybadać go cokolwiek, nie odkrywając przed nim nic jeszcze z istotnej sytuacyi, jaką dlań przeznaczała w tym domu. Ponieważ uważała, że niepotrzebnie byłoby od razu czynić się zależną od niego, po prostu tylko okazała chęć przychylenia się do prośby baronowej de Lovicz, swej krewnej, która go proteguje i postarania się dlań o jakieś miejsce.
Ale z jaką namiętnością badała go, studyowała przez cały czas tej rozmowy, uszczęśliwiona, że go znajduje tak silnym, tak dobrze zbudowanym, stanowczym widocznie, z twarzą pełną decyzyi, nieugiętą, oświeconą straszliwemi okrutnemi oczyma, które jej obiecywały, że znalazła nakoniec mściciela! Okrzesze go do reszty jeszcze, będzie się prezentował bardzo dobrze z czasem.
On, nie pojmując dokładnie, węszył coś już przecież, czuł, że tu ważą się jego losy, spodziewał się pewnego łupu, jak młody wilk, co się skłania, by go przyswojono, aby następnie mógł tem swobodniej za to pożreć całą owczarnię.
Morange wchodząc jedno dojrzał tylko: nadzwyczajne podobieństwo Aleksandra z Beauchênem, to podobieństwo tak uderzające, które do głębi wzburzyło przed chwilą Konstancyę, krwawiąc jej serce a które i jego przejęło teraz dreszczem, wydało mu się bowiem, jak gdyby wydał wyrok śmierci na dawnego swego szefa.
— Czekałam na ciebie, mój przyjacielu, spóźniłeś sie cokolwiek, pan, co jesteś zawsze tak punktualny.
— A tak, było tam dość pilne zajęcie, które chciałem skończyć jeszcze.
Ale ona żartowała, była uszczęśliwioną. I natychmiast przystąpiła do umowy.
— A to jest pan, o którym mówiłam właśnie! Zechcesz pan na początek zabrać go z sobą, aby go obznajmić ze sprawami fabryki, chociażby pierwiastkowo przyszło panu używać mego protegowanego na posyłki tylko... To umówione, nieprawdaż?
— Oczywiście, kochana pani. Biorę go już na siebie. Licz pani na mnie.
Potem kiedy odprawiała Aleksandra, zawiadamiając go, że od jutrzejszego rana może wstąpić już do służby, Morange uprzejmie ofiarował się przeprowadzić go przez swoje biura i przez warsztaty, otwarte jeszcze.
— To mu pozwoli zapoznać się cokolwiek już z fabryką, jutro przyjdzie już wprost do mnie.
Ponownie zaśmiała się, tak ta uprzejmość rachmistrza upewniała ją, że wszystko stanie się po jej myśli.
— Dobra myśl, mój przyjacielu, serdeczne dzięki... A panu: do widzenia, zajmiemy się twoją przyszłością, jeśli się będziesz dobrze sprawował.
W tej chwili jednak drobny niedorzeczny fakcik przestraszył ją okropnie. Morange. który puścił był przed sobą przodem Aleksandra z drzwi salonu, obrócił się ku niej raz jeszcze: naraz twarz wykrzywiła mu się dziwnym jakimś grymasem waryata, jak gdyby nagle zamęt powstały w jego mózgu ujawnił się na niej straszną zmianą rysów. I nachyliwszy się ku Konstancji w samą twarz wyszeptał jej głosem ściszonym, poufałym jakimś i naigrawającym tonem:
— Ha, ha, Błażej tam... w głębi otworu! mówi,... przemówił do mnie!... Ha! ha! ten skok w przepaść! tyś go chciała, tyś żądała tego skoku!.. Mieć go będziesz raz jeszcze, ten sam skok!
I zniknął wraz z Aleksandrem. Słuchała go odurzona formalnie, zdumiona. Było to tak niespodziane, tak szalone jakieś, że zrazu nie zrozumiała zupełnie co to znaczyć miało. Następnie przecież nagle jak błyskawica rozświeciło się jej w umyśle! Co on to mówił? o tem morderstwie tam, wszakże nigdy o tem nie wspomniał dotąd; była to owa rzecz potworna, którą pogrzebali oboje gdzieś głęboko, przez całe te lat czternaście, którą czasami tylko ich spojrzenia wyznawały przed sobą i którą nagle rzucił jej w twarz teraz w konwulsyjnym kurczu waryata. Co ma znaczyć ten bunt szatański biedaka, ta niewyjaśniona groźba, którą odczuła niby powiew chłodnej przepaści?
Pobladła okropnie, naszło ją głuche jakieś przeczucie straszliwe pomsty losu, tego losu, który jak sądziła przed chwilą jeszcze, stanął po jej stronie. Tak to, tak niezawodnie! I myślą cofnęła się o lat czternaście wstecz, zobaczyła się w tym samym saloniku: stała w nim teraz tak samo drżąca, zlodowaciała, przysłuchując się szmerom, dochodzącym z fabryki, czekając na okropny trzask upadku jak w ów dzień odległy tak dzisiaj, kiedy słuchała tak samo i posłyszała upadek ciała tamtego.
Morange tymczasem drobnym swym cichym kroczkiem uprowadzał z sobą Aleksandra, rozmawiając z nim głosem spokojnym, życzliwie.
— Przepraszam pana, że idę przodem, ale muszę wskazać panu drogę... O! to bardzo skomplikowana rzecz w takich fabrykach jak nasza, schodów, kurytarzy, zakrętów tu bez końca!... Jak pan widzisz, kurytarz skręca tu teraz na lewo.
Potem kiedy weszli w galeryę, gdzie panowała noc zupełna, począł się gniewać głosem całkiem naturalnym.
— No patrzcie, dobryś! zawsze coś niedorzecznego muszą zrobić: nie pozapalali świateł a klamka u drzwi na tamtym końcu... Szczęściem wiem, jak tu iść trzeba, od lat czterdziestu tędy chodzę... Ostrożnie, idź pan tylko tuż za mną.
I od tej chwili ostrzegał go za każdym krokiem co ma robić, kierował go z całą uprzej- mością a głos jego nie zmienił przytem, ani na chwilę intonacyi zupełnej swobody i spokoju.
— Nie opuszczaj mnie pan, zwróć się teraz na lewo... Teraz trzeba nam iść już całkiem prosto... Tylko, czekaj pan, galerya przedzielona jest barjerą i są w niej drzwi. No, jesteśmy już... Słyszy pan, otwieram drzwi... Idź pan tuż za mną, za mną, przechodzę pierwszy.
Spokojnie Morange postawił nogę wśród ciemności w próżnię. I bez okrzyku spadł w przepaść... Tuż za jego plecami Aleksander, który w tym pochodzie wciąż dotykał go niemal, aby go nie zgubić, odczuł wprawdzie coś jak próżnię otchłani, jakby powiew sprawiony upadkiem, w nagłej grozie tego brakującego im pod nogami gruntu. Ale raz już w ruch puszczony siłą rozmachu stąpił tak samo z kolei, ryknął, przeważył się i spadł również w przepaść. Oba ciała zdruzgotały się zabite od razu. Aleksander rozciągnięty leżał z roztrzaskaną czaszką, wyciekającym mózgiem na tem samem miejscu, gdzie niegdyś podniesiono Błażeja.
Zdumienie było straszne, kiedy znaleziono tych dwóch trupów, nie mogąc sobie wytłumaczyć przyczyn katastrofy. Morange zabrał z sobą tajemnicę, spełnienie srogiego wyroku, którego dokonał na los szczęścia w chwili obłędu, może dlatego, by ukarać Konstaucyę, może aby naprawić dawną winę, wynagrodzić pokrzywdzonego niegdyś w bracie Dyonizego, wynagradzając go obecnie w jego dziecku, Hortensyi, która odtąd żyć będzie szczęśliwie ze swoją Małgosią, lalką tak ładną i tak grzeczną. Usuwając narzędzie zbrodnicze, usuwał wraz z niem, możliwość nowej zbrodni.
On sam, pod wpływem owej „ideé fixe“ warjata, nie wyrozumował tej sprawiedliwości wyroku wyższej siły, która przeszła z niewzruszonem okrucieństwem uraganu, kosząc tycia ludzkie. Nie rozumował, nie wiedział co robi — działał tylko. Ale w fabryce był jeden głos powszechny: z pewnością zwarjował, on sam był przyczyną wypadku, tem więcej, że nikt nie mógł pojąć tych lamp zgaszonych, drzwi baryery otwartych na oścież, skoku w otwartą taflę windy, o której wiedział przecież dobrze, gdzie za nim stąpił nieszczęsny młody człowiek, który mu towarzyszył.
Zresztą w ciągu następnych dni nikt nie wątpił już o obłąkaniu rachmistrza kiedy odźwierna z jego domu opowiedziała ostatnich jego dziwactwach a zwłaszcza kiedy komisarz policyi przyszedł zrewidować jego mieszkanie. Był waryatem, którego należało zamknąć! Naprzód trudno było mieć pojęcie o mieszkaniu tego rodzaje: kuchnia była zamieniona w istną stajnię, salon opuszczony, zaniedbany ze swem umeblowaniem w stylu Ludwika XIV, szary aż od kurzu; pokój jadalny w nieładzie, stare meble dębowe zagradzające okno, tak że nie dochodziło przez nie światło, nie wiadomo w jakim celu. Jedynie pokój Reginy utrzymany był w największym porządku, z nabożną czystością sanktuarium, meble w nim błyszczały, wycierane starannie co dnia.
Gdzie wszakże najwięcej ujawniało się wyraźne już szaleństwo, to w sypialnym pokoju, zamienionym w muzeum pamiątek; mury pokryte tu były fotografiami żony jego i córki. Naprzeciw okna, po nad stolikiem był tam urządzony rodzaj kapliczki, którą kiedyś pokazywał był Mateuszowi, portrety Waleryi i Reginy w tym samym wieku lat dwudziestu, na których wyglądały istnie jak dwie siostry bliźnięta, zawieszone były w samym środku, otoczone symetrycznie dokoła niezmierną ilością innych portretów jeszcze Waleryi, to znowu Reginy, z czasów dzieciństwa, to jako podlotków, to kobiet już dorosłych, we wszelkich pozycyach, we wszelkich tualetach.
Na stoliku zaś, jak na ołtarzu ofiarnym świątyni, znaleziono przeszło sto tysięcy franków w złocie, srebrze, w miedziakach nawet; wielki stos pieniędzy, które on zaoszczędzał od lat tylu żywiąc się wyłącznie zczerstwiałym chlebem, jak nędzarz. Nakoniec dowiedziano się, gdzie się podziewały oszczędności biedaka: oddawał je dwóm swoim drogim kobietom, które pozostały na zawsze jego wolą, jego namiętnością, jego ambicyą.
Prześladowany wyrzutami sumienia, że je zabił, pragnąc uczynić je bogatemi, zachowywał dla nich te pieniądze, których one tak bardzo pragnęły, które byłyby wydawały z taką uciechą. Do ostatka zarabiał je dla nich tylko, im je przynosił, zasypywał je niemi, nie ujmując z nich ani odrobiny na jakąś przyjemność egoistyczną, udręczany widać wizyami, chcąc tym sposobem ułagodzić, rozweselić ich cienie.
I cała dzielnica poczęła teraz Komentować bez końca historyę starego jegomości, waryata, który sam umierał w nędzy, mając pod ręką skarb prawdziwy, nagromadzony grosz po groszu na stoliku, i składany od lat dwudziestu przed portretami żony i córki, jak kwiaty na ofiarę.
Około szóstej, kiedy Mateusz przybył do fabryki, przeraził się okropnie, zdumiony niespodziewaną katastrofą. Od samego rana list Morange’a zaniepokoił go już bardzo, tak go zadziwiła i przejęła obawą dziwna historyą Aleksandra odnalezionego i przyjmowanego przez Konstancyę, wprowadzonego przez nią do fabryki; a jakkolwiek list był bardzo jasny, niemniej przeto był w nim szczególny jakiś czasami brak związku, jakieś niezrozumiałe przeskoki, które do reszty ściskały mu serce.
Odczytywał go trzy razy, za każdym razem nowe czyniąc przypuszczenia, coraz to straszniejsze, tak cała sprawa wydała mu się pełną gróżb niejasnych. Potem kiedy przybył na oznaczoną godzinę, naraz znalazł się wobec tych dwu trupów zakrwawionych, które Wiktor Moineaud podjął był przed chwilą i ułożył tuż obok siebie!
Oniemiały, zlodowaciały wysłuchał bezładnego opowiadania swego syna Dyonizego, który nadbiegł był posłyszawszy, że maszyny stanęłybwobec dreszczu śmierci, o niepojętem nieszcześciu, o tych dwóch ofiarach, które znaleziono zdruzgotane, leżące jedna na drugiej, starym rachmistrzu, maniaku i jakimś młodym człowieku, co spadł zkądsiś tu jak z nieba, którego nikt nie znał nawet.
Mateusz wszakże odrazu poznał Aleksandra a jeśli milczał przerażony, osłupiały, pobladły, to dlatego tylko, że nie chciał nikogo przypuszczać do tajemnicy, nawet swego syna, wobec domysłów dopiero, co do których nie nabył jeszcze zupełnej pewności, domysłów przerażających, jakie w nim powstawały z pośród tylu ciemności.
Słuchał z wzrastającym niepokojem opowiadania tych kilku faktów pewnych, stwierdzających jego domniemania: o lampach pogaszonych, drzwiach baryery zawsze zamykanych, które wtajemniczony tylko mógł otworzyć, odsunąwszy zamykający je rygiel, unieruchomiony za pomocą ukrytej sprężyny.
I nagle, kiedy Wiktor Moineaud zwrócił jego uwagę, że stary rachmistrz z pewnością spadł pierwszy, ponieważ jedna noga młodego leżała na jego brzuchu, myśl jego przeniosła się o czter- naście lat wstecz, przypomniał sobie starego Moineaud, zobaczył jak ojciec podnosi Błażeja w tem samem miejscu, gdzie syn przyszedł podnieść Morange’a i Aleksandra. Błażeja! nagłe światło rozświeciło ciemności, okropne podejrzenie olśniło jego oczy w tych straszliwych mrokach, gdzie zwątpienie wiodło go dotąd na oślep tylko; pozostawiając zatem Dyonizego na dole, postanowił zajść na górę do Konstancyi.
Na górze przecież, kiedy Mateusz zamierzał już zwrócić się w kurytarz, łączący fabrykę z pałacem, raz jeszcze zatrzymał się mimowolnie przy windzie.
Tutaj to właśnie przed czternastu laty Morange, zastawszy windę spuszczoną, zeszedł na dół uprzedzić ludzi, kiedy Konstancy a tymczasem, jak mówiła, spokojnie poszła do siebie, w tej samej chwili gdy Błażej, nadchodząc z głębi ciemnej galeryi, upadł w otchłań rozwartą.
I opowiadanie to, któremu podówczas wszyscy uwierzyli w końcu, poczuł w tej chwili jak było kłamliwem; przypomniał sobie spojrzenia, słowa, chwile ciszy — i nagle nabrał pewności, na którą złożyło się wszystko to, czego nie zrozumiał był wówczas, wszystko, co w tej chwili nabierało okropnego znaczenia.
Tak, to było pewne, jakkolwiek tonęło wszystko w potwornej pomroce utajonych, nikczemnych, zbrodni, gdzie pozostaje zawsze cień przeklętej jakiejś tajemnicy. To zresztą było wyjaśnieniem owych dwa trupów, leżących teraz na dole, o tyle o ile logiczne rozumowanie może wyjaśnić czyn waryata, z tem wszystkiem, co on zabiera do grobu z sobą na wieki. A jednak usiłował wątpić jeszcze; chciał się zobaczyć z Konstancyą.
W pośrodku saloniku Konstancya stała wciąż nieporuszenie, jak wosk blada. Oczekiwanie z przed lat czternastu rozpoczynało się ponownie dla niej, przedłużało w takim niepokoju, że stała bez tchu, aby módz słyszeć lepiej. Nic jeszcze dotąd nie dochodziło do jej ucha i fabryki, żaden hałas, żaden odgłos kroków. Co tam się działo w tej chwili? może ta rzecz okropna, ta rzecz będąca dla niej postrachem jest tylko marą, próżnem urojeniem? A jednak Morange z urągliwym śmiechem rzucił jej w twarz tę groźbę... zrozumiała ją dobrze.
Czyliż nie posłyszała teraz jakiegoś wycia a po nim trzasku? A w tej chwili wszakże nie słyszy już łoskotu maszyn, sapania pary... więc te śmierć, stygnące ogniska fabryki, straconej już dla niej.
Nagle serce bić jej przestało kiedy posłyszała odgłos dalekich kroków, zbliżających się coraz wyraźniej. Wszedł Mateusz.
Ona cofnęła się, sino-blada, przed tem widmem. On... wielki Boże! Dlaczego on? Zkąd on się tu znalazł? Ze wszystkich posłów nieszczęścia on chyba był tym, którego się najmniej spodziewała. Gdyby syn zmarły stanął w tej chwili przed nią, nie ulękłaby się go więcej, niż tego zjawiania się ojca.
Nie wymówiła nic, on rzekł tylko:
— Skoczyli obaj w czeluść windy, obaj umarli, umarli jak Błażej.
Ona i wtedy nie odezwała się ani słowem, patrzała tylko wciąż na niego; przez chwilę stali tak oko w oko. I z jej spojrzenia wiedział już teraz wszystko: morderstwo rozpoczęło się, rozwinęło, dokonało. Tam druzgotały się ciała jedne po drugich.
— Nieszczęsna, w jakież potworne popadłaś obłąkanie, ileż krwi ciąży na tobie!
Wysiłkiem woli zdołała odnaleźć ostatni jeszcze poryw dumy, wyprostowała się, rzekłbyś urosła, chcąc odnieść jeszcze raz zwycięztwo, wołać na głos cały, że to ona była zabójczynią, że miała i mieć będzie słuszność zawsze. Ale już zgnębił ją do reszty ostatnią rewelacyą:
— Więc pani nie wiesz, że ten nędznik Aleksander, był jednym z morderców twej przyjaciółki, pani Angelin, nieszczęśliwej kobiety, okradzionej i zaduszonej pewnego zimowego wieczora... Ukrywałem to przed panią przez litość. I byłby on na galerach, gdybym zechciał był tylko mówić. A gdybym dziś przemówił, poszłabyś pani teraz z nim się tam połączyć!
Było to cięcie siekierą. Nie wymówiła ani słowa, runęła na dywan odrazu, jak drzewo , odcięte u korzenia. Na ten raz dobija ją peorażka, los, od którego spodziewała się dla siebie wszystkiego, zwracał się przeciw niej i powalił ją. Jedna matka więcej, którą miłość macierzyńska, umieszczona na jedynem dziecku zgaangrenowała, zepsuła, uczyniła przewrotną, matka oszukana w swem uczuciu, odarta, zaciekła, która doszła do mordu w szale niepocieszonego macierzyństwa. I leżała teraz jak długa, rozciągnięta, chuda i wyschła, zatruta uczuciem, którego nie mogła nasycić.
Mateusz zaniepokoił się. Stara służąca przybiegła i z jej pomocą przeniesiono chorą na łóżko, potem rozebrano. Przez ten czas, ponieważ zdawała się umarłą w jednym z ataków sercowych, jakie pojawiały się u niej od dłuższego już czasu, częstokroć pozostawiając ją bez oddechu, sam pobiegł na poszukiwanie Boutana, dziś już starca lat siedemdziesięciu dwóch, który zupełnie zarzucił praktykę i dokonywał życia w spokoju i pogodnej wesołości człowieka, co miał głęboką wiarę w życie a jeśli odwiedzał kiedy jeszcze chorych, to tylko bardzo dawnych pacyentów, przyjaciół.
I tu nie odmówił, wybadał chorą a zbadawszy, gestem zrozpaczonym tylko a wymownym, dał do poznania Mateuszowi, coraz niespokojniejszemu, że już niema ratunku. Pomyśleć trzeba było teraz o odszukaniu Beauchêne’a, aby przynajmniej mógł być obecnym przy śmierci żony. Stara słu- żąca, skoro ją począł rozpytywać, naprzód podniosła ku niebu ręce: ona nie wie, gdzie się pan obraca, pan nigdy nie dawał swego adresu. Nakoniec, przejęła również przestrachem, zdecydowała się, pobiegła do swych pań, ciotki i siostrzenicy, których mieszkanie znanem jej było doskonale, ponieważ pani w nagłych wypadkach posyłała ją tam dawniej po męża; tam wszakże powiedziano jej, że wczoraj właśnie te panie wyjechały na tydzień do Nicei razem z panem; nie chcąc więc wracać bez nikogo z rodziny, powzięła dobry pomysł wstąpienia za powrotem do baronowej de Lowicz, którą przywiozła przemocą niemal, w swej dorożce.
Daremnie Boutan uorganizował naprędce pomoc. Kiedy Konstancya, po długich staraniach otwarła wreszcie oczy, wlepiła weń wzrok nieruchomy, poznała go niewątpliwie, potem zamknęła napowrót powieki. I od tej chwili zupełnie nie chciała już odpowiadać, z zaciętym uporem. Musiała słyszeć, nie mogła nie wiedzieć o otaczających ją dokoła i ratujących, ale uparcie chciała już uchodzić za umarłą, nie chciała dać najmniejszego znaku życia. Nie rozwarła już ani ust, ani powiek, jak gdyby opuściła świat, w niemej agonii ostatniej swej porażki.
Tego wieczoru Serafina nadzwyczaj była jakaś dziwaczna. Pochłaniała całe masy eteru, piła i teraz eter. Kiedy się dowiedziała o obu wypadkach nieszczęśliwych, śmierci Morange’a i Ale- ksandra, które spowodowały atak sercowy Konstancyi, mimowolnym jakimś, nawpół nieprzytomnym wybuchła śmiechem, mówiąc:
— No, no! to zabawne!
Mimo to jednak, zajęła miejsce w fotelu przy łóżku chorej, nie zdejmując wszakże ani rękawiczek, ani kapelusza. Czuwała z oczyma rozwartemi, temi oczyma brunatnemi, posianemi w złote iskierki, dwoma jedynie jeszcze żywemi płomieniami, które przetrwały przerażającą ruinę dawnej jej pięknści. Mając dziś lat sześćdziesiąt dwa, czyniła wrażenie zgrzybiałej, stuletniej staruszki, twarz jej wyzywająca, jakby poorana burzami, włosy słoneczne, przygaszone pod ulewą popiołów.
I około północy wciąż tam siedziała tak samo, wśród tego dreszczem przejętego pokoju, w zapomnieniu, zda się, jakby nie wiedząc już po co ją tu sprowadzano.
Ani Mateusz, ani Boutan nie chcieli odejść, zdecydowani na spędzenie tu nocy, by nie pozostawiać Konstancyi samej ze starą służącą, kiedy pan bawił w Nicei w towarzystwie dwu dam wesołych, ciotki i siostrzenicy. Około północy, kiedy rozmawiali obaj przyciszonym głosem, zdumieni zostali, posłyszawszy Serafinę jak po trzygodzinnem milczeniu przemówiła nagle:
— Czy wiecie, że on umarł.
Któż to umarł? Zrozumieli nakoniec, że mówiła o doktorze Gaude. W samej rzeczy, znaleziono w tych dniach sławnego chirurga, leżącego w swym gabinecie na otomanie, rażonego gromem nagłej śmierci, której przyczyny nie znano dokładnie.
Najszczególniejsze wieści krążyły pod tym względem w mieście, niektóre nawet wprost niedorzeczne a tragiczne. Mając lat sześćdziesiąt osiem, Gaudę, niepoprawny kawaler, zakonserwował się był, jak mówiono, wspaniale, nie wyrzekał się jeszcze zabawić nieraz z wdzięcznemi młodemi klientkami zoperowanemi, jeśli której z nich przyszła fantazya, zadokumentowania swej wdzięczności.
I Mateuszowi przyszło na myśl dziwaczne a okrutne marzenie Serafiny, kiedy pewnego dnia w swej wściekłości, do której doprowadzała ją utrata płci, rozwijała wobec niego to urojenie. „A! gdybyśmy poszły do niego którego wieczora, my wszystkie przez niego skastrowane i gdybyśmy teraz z kolei jego skastrowały!“ Było ich tysiące, całe tysiące, widziała je wszystkie idące wraz z nią wielkim orszakiem, za nią, gromadą całą, armię, lud istny, wojsko stutysięczne bezpłodnych, od którego trzeszczałyby chyba ściany konsultacyjnego gabinetu, gdyby wybuchnęły dzikością zemsty.
Co największe uczyniło na Mateuszu wrażanie i przejmowało go mimowolnie niepokojem, to jedna z tych wersyj osobliwych, które krążyły w przedmiocie nagłej śmierci Gaude’a; opowiadano sobie, eż znaleziono go na otomanie rozebra- nego całkiem, okaleczonego, wytrzebionego, ociekłego krwią. A kiedy Serafina spostrzegła, że się jej przypatruje, niby w jakiejś wizyi wśród tego czuwania przy konającej, roześmiała się znowu kurczowym śmieszkiem jakby obłąkania:
— Umarł, umarł, my byłyśmy tam wszystkie.
Było to coś tak waryackiego, nieprawdopodobnego i niemożliwego nawet; mimo to jednak, zadawał sobie pytanie, czy jest w tem co prawdy? i przeszedł go długi dreszcz zimny, przejmujący trwogą, to zimno tajemnicy, rzeczy nieznanej, której nie dowiemy się nigdy.
Boutan pochylił się zlekka do ucha Mateusza.
— Przed upływem tygodnia, zobaczysz, że zwaryuje i że trzeba ją będzie zamknąć w domu obłąkanych.
I w rzeczy samej, w tydzień później baronowa de Lowicz nosiła już na plecach kaftan waryatów. Skastrowanie oddziałało na jej mózg, pustosząca żądza, której zadowolnić już nie mogła, zamąciła rozum. Trzeba ją było odosobnić, nie można było nawet nikogo wpuszczać do niej, bo mówiła najohydniejsze, najplugawsze rzeczy, lub wstrętne wyprawiała gesty w godzinach sprośnych ataków.
Mateusz i Boutan, czuwali przy Konstancyi do rana. Nie otwarła już ust zaciśniętych kurczowo, nie podniosła powiek. A kiedy poczęło wschodzić słońce, odwróciła się do ściany i umarła.




IV.

I znowu zbiegły lata i Mateusz miał już ich teraz sześćdziesiąt osiem a Maryanna sześćdziesiąt pięć, kiedy wśród wzrastającego wciąż majątku, który zawdzięczali głębokiej swej wierze w życie, długiej odwadze i wytrwaniu w nadziei, ostatnia walka, najboleśniejsza z całego życia, omal ich nie powaliła, nie wpędziła do grobu zrozpaczonych, niepocieszonych.
Maryanna pewnego wieczora położyła się do łóżka z dreszczem, nieprzytomna niemal. W rodzinie nastąpiła rozterka, coraz to pogarszająca się więcej. Groźna kłótnia, zwolna zaostrzająca się, rozjątrzyła młyn, w którym panował Grzegórz, przeciw folwarkowi, którym zawiadowali Gerwazy i Klara; Ambroży zaś powołany na rozjemcę ze swego kantoru w Paryżu, rozdmuchał jeszcze ten płomień, rozsądziwszy poprostu z całą stanowczością wielkiego negocyanta, nie oglądając się bynajmniej na podniecone już namiętności.
Dziś to właśnie po nieudałej potajemnej próbie pojednania, w macierzyńskiem pragnieniu pokoju, biedna Maryanna aż musiała położyć się do łóżka, dotknięta do żywego uporem dzieci, lękająca się o przyszłość. Grzegorz przyjął ją niemal brutalnie, powracała przejęta obawą o krew swą własną, rozżalona na niewdzięcznych swych synów, którzy szarpali się wzajem kłótniami. To też nie podniosła się już z łóżka, błagając Mateusza tylko aby o jej chorobie nie nie wspominał nikomu, tłomacząc mu, że lekarz był tu niepotrzebnym zupełnie, zaklinając się, że nic ją nie boli, że nie czuje się chorą bynajmniej.
I gasła tak, czuł to dobrze, że z każdym dniem opuszcza ich coraz więcej, że ją porywa mu ten ciężki smutek. Byłoż to możebne? wszystkie te dzieci tak kochające ich, tak przez nich kochane, co wyrosły na ich ręku, wśród ich pieszczot, co się stały ich pociechą, radością, dumą ze zwycięztwa, wszystkie te dzieci, urodzone z ich miłości, połączone z sobą ich wiernością, ta gromadka braterska i święta, cisnąca się dokoła nich, miałaby teraz rozpierzchnąć się, rozbić, miałaby spierać się po to, aby wzajem się pożerać?
Więc słusznie mówiono, że im bardziej wzmaga się liczebnie rodzina, tem większe jest żniwo niewdzięczności i jaką mają słuszność ci co twierdzą, że nie można chwalić dnia przed zachodem, że do dnia śmierci nie można nic powiedzieć o szczęściu lub nieszczęściu jakiegoś życia!
— Ach! — mówił Mateusz, siedzący przy łóżku, trzymając rozgorączkowaną rękę Maryanny w swoich dłoniach — walczyć tak wytrwale, przenieść tyle, mieć tyle tryumfów i rozbić się w końcu o tę boleść najwyższą, tę co nas najwięcej właśnie rani! Stanowczo aż do ostatniego tchnienia trzeba toczyć bój i szczęście osiąga się tylko wśród cierpień i łez... Należy nam jeszcze mieć nadzieję, należy jeszcze walczyć i odnosić tryumf i żyć!
Maryanna była zniechęconą, jakby zgnębioną już odtąd zupełnie.
— Nie, ja już nie mam energii, jestem zwyciężoną... Rany otrzymane zzewnątrz umiałam zawsze zagoić; Ale tę ranę zadała mi krew moja własna i we mnie krew płynie gdzieś w głębi i dławi mnie, dusi... Całe dzieło nasze zostało zburzone. W ostatnim dniu życia cała radość nasza, nasza siła, zdrowie — wszystko to okazało się kłamstwem.
I Mateusz, przejęty bolesną obawą grożącej mu straty, wyszedł wypłakać się do sąsiedniego pokoju, w myśli już widząc śmierć jej i swoje osamotnienie.
Rzecz prosta o łany Lepailleurów, o tę połać co rozcinała posiadłości Chantebled i o nie właśnie wybuchnęla kłótnia między młynem a folwarkiem.
Od lat już wielu stary młyn romantyczny, tonący w bluszczach, ze starożytnem kołem omszałem, przestał istnieć. Grzegórz urzeczywistniając wreszcie pomysł dawny ojca, zwalił go po to, aby na jego miejscu wystawić wielki młyn parowy z obszernemi budowlami, który kolejka podjazdowa połączyła ze stacyą w Janville. On sam stał się teraz poważnym, rozsądnym człowiekiem, odkąd był na drodze dorabiania się majątku, dzięki zwożonemu doń z całej okolicy zbożu; rozrósł się, utył, dochodząc teraz blizko do czterdziestki, z całego dawnego warcholstwa tylko pozostały mu nagłe uniesienia gniewu, którego wybuchy jedynie umiała poskramiać żona jego Teresa, kobieta o sercu czułem a stałem.
Ze dwadzieścia razy już omal nie zerwał zupełnie z swym teściem, który nadużywał względem niego przywilejów, jakie nadawały mu lat jego siedemdziesiąt. Dawny młynarz, nie mogąc przeszkodzić budowie nowego młyna, prorokował ciągle, że z tych inowacyi nic dobrego wypaść nie może, że tu niezawodną jest przyszła ich ruina a kiedy proroctwa jego się nie sprawdzały, szydził wciąż mimo to, wymyślał na nowe urządzenia obszernych budynków, wściekły, że znów się pomylił. Po raz drugi spotykała go porażka: nietylko cudowne niemal żniwa w Chantebled rok rocznie zadawały kłam jego twierdzeniom o bankructwie ziemi, tej nędznicy ziemi, gdzie, jak utrzymywał, nic się jut rodzić nie chciało, ale jeszcze ot młyn jego, ten młyn, którym zawsze pogardzał, uważany przezeń za grat bezpożyteczny, te- raz odrodził się, zolbrzymiał i w rękach zięcia stawał się narzędziem wielkiego bogactwa.
A co najgorsza, że uporczywie żył wciąż, jakgdyby po to, aby naocznie przekonywać się o swej porażce bezustannej, nie chcąc nigdy jednak uznać się za pokonanego.
Jedyna pozostawała mu pociecha, owo słowo, dane mu niegdyś przez Grzegorza i dotrzymywane przezeń sumiennie, że nie odstąpi pól swych folwarkowi. Wymógł na nim nawet, że pola te i nadal leżeć będą odłogiem. Widok tych pól nieuprawnych, przecinających pasem iście pustynnym piękny zieleniejący folwark, cieszył go, był zadośćuczynieniem dla tej urazy, jaką czuł do losu a zarazem protestem przeciw urodzajności ziem sąsiednich.
Widywano go często przechadzającego się po tych polach, niby starego króla pni i kamieni, zadowolonego z tej nędzy gruntu, prostującego dumnie wychudłą swą postać; a niezawodnie czyhał on tutaj tylko na jakąkolwiek sposobność kłótni, bo on to właśnie podczas jednej z takich przechadzek prowokacyjnych spostrzegł, że folwark worał się nieco w ich grunta i fakt ten wydął do takich rozmiarów, że długotrwałe szczęście Fromentów zburzył na chwilę.
Grzegórz, w sprawach odnoszących się do interesów, był twardy jak każdy sangwinik, upierający się zazwyczaj przy najdrobniejszem swem prawie i obstający przy niem upornie. Kiedy teść przyszedł go zawiadomić, że folwark bezkarnie wykarczował blizko trzy hektary jego gruntów, bezwątpienia z zamiarem prowadzenia dalej tych miłych zaborów złodziejskich, jeśli się im nie położy tamy, chciał natychmiast obejrzeć wszystko i niedopuścić, aby miano w ten sposób go obdzierać. Na nieszczęście, nie umiano napewno oznaczyć granic. To też folwark mógł utrzymywać, że pomyłka popełnioną została w dobrej wierze, albo nawet, że nie przekroczył przysługujących mu praw. Lepailleur jednak wściekle obstawał przy wprost przeciwnem zdaniu, oznaczał, zakreślał kijem linią graniczną, klnąc się, że była ściśle taką, Tak poczęły rzeczy psuć się coraz bardziej, zwłaszcza też kiedy przyszło do wyjaśnień między dwoma braćmi, Gerwazym i Grzegorzem, w trakcie których to wyjaśnień ten ostatni uniósł się i wypowiedział słowa, jakich się nie przebacza.
Nazajutrz zerwał wszelkie stosunki, wytoczył proces. Natychmiast Gerwazy znów odpowiedział mu groźbą, że ani jednego ziarnka odtąd nie pośle do jego młyna a to zerwanie było poważną już dla Grzegorza stratą, klientela Chantebled bowiem wytworzyła rzeczywiście powodzenie nowego młyna.
Od tej chwili położenie pogorszało się z dniem każdym, wszelkie pojednanie stało się niebawem niemożliwem tem więcej, że obarczony misyą wynalezienia jakiegoś sposobu wyjścia, Ambroży zkolei roznamiętnił się także i ostatecznie naraził sobie i jedną i dragą stronę.
Spór bratobójczy szerzył się coraz to więcej, coraz większe przybierał rozmiary, trzech już braci teraz brało w nim udział, szarpiąc się wzajem a kto wie czy całą rodzinę nie ogarniał w końca ten powiew szału i nienawiści, po tylu latach zgody, serdeczności i zdrowego rodzinnego stosunku.
Mateusz oczywiście starał się doprowadzić do zgody powaśnionych. Ale od pierwszych słów zaraz poczuł, że gdyby usiłowania te mu się nie udały, gdyby miano nie uszanować ojcowskiej jego władzy, rozterka stanie się już nie do naprawienia. To też zamierzał poczekać jeszcze ze swoją interwencyą, nie zrzekając się bynajmniej ze swej strony walki a oczekując tylko na szczęśliwą sposobność. Każdy dzień trwania tej niezgody tylko wzmagał jego niepokój. Przecież tu zagrożonem było jego dzieło własne: ten cały ludek, z niego poczęty, to małe przezeń ufundowane królestwo. Dzieło wszelakie istnieć może tylko miłością, miłość, co je stworzyła, sama jedna tylko może je uwiecznić, wali się ono w gruzy jak skoro tylko zrywa się spójnia solidarności braterskiej. Zamiast pozostawić na ziemi to swoje dzieło kwitnącem dobrocią, radością i siłą, zobaczy je przed odejściem, obalonem, poćwiartowanem, skalanem, umarłem, nim jeszcze on umrze.
A jakże żyznem, jak płodnem było to dzieło dotychczas, ten folwark Chantebled, którego żyzność wzrastała od żniwa do żniwa, ten młyn nawet rozszerzony, zolbrzymiały, tak kwitnący, który zrodził się z jego geniuszu, nie mówiąc już o innych wyrosłych majątkach, nabytych w Paryżu, lub w dalekich krajach, pozyskanych przez zdobywczych jego synów. I te to dzieło, stworzone przez wiarę w życie, miał zamach bratobójczy dziś zburzyć!
Pewnego wieczora, o smętnym zmroku ostatnich dni września, Maryanna kazała sobie przysunąć do okna szezlong, na którym zamierała zwolna z tajonego zmartwienia. Doglądała ją sama jedna Karolina, w domu bowiem, zbyt dziś obszernym, owym dawnym myśliwskim pawilonie, pozostał jej z dzień, jeden tylko już Beniamin. Odkąd rodzinę rozdwoiła wojna, zamknęła drzwi tego domu przed resztą dzieci i nie chciała otworzyć już ich inaczej jak dla wszystkich dzieci pogodzonych z sobą, jeżeli zechcą obdarzyć ją tem szczęściem wielkiem i powrócą tutaj ucałować się u niej.
Ale traciła już nadzieję wyzdrowienia przez tę jedyną radość, coby wyłącznie mogła przywrócić jej życie. I w ten właśnie wieczór blady, kiedy Mateusz przyszedł usiąść obok niej, ręka w rękę jak to było ich zwyczajem, z początku nic nie mówili z sobą, spoglądali tylko w dolną roztaczającą się przed nimi płaszczyznę, folwark, którego pola bez końca gubiły się we mgle zmroku, młyn tam w oddali nad brzegiem Yeuse’y z wysokim dymiącym kominem, na dalszym zaś gdzieś planie po za obrębem widnokręgu — Paryż, zkąd unosił się obłok płowy olbrzymiego kuźni ogniska.
Minuty przechodziły, Mateusz w ciągu popołudnia długą odbył przechadzkę ku folwarkom Mareuil i Lillebonne, aby zagłuszyć dręczące go zmartwienie. Wreszcie wyrzekł półgłosem, jakgdyby mówiąc do siebie.
— Nigdy prace około roli nie odbędą się w lepszych jak teraz warunkach. Tam na wyżynie, gatunek ziem zyskał jeszcze przez obecny sposób uprawy, humus dawnych bagien stał się lżejszym pod żelazem pługa; a tak samo i tutaj na stokach grunta piaszczyste znacznie się wzbogaciły na skutek naszego rozdzielenia źródeł, jakie obmyślił Gerwazy. Odkąd folwark jest w jego rękach i rękach Klary, wartość jego wzrosła nieomal podwójnie. Stałe to teraz powodzenie, zwycięztwo pracy nie ma granic.
— Cóź z tego, jeśli niema już miłości? — szepnęła Maryanna.
— Później — mówił dalej Mateusz po chwili milczenia — zaszedłem aż do Yeuse’y i zdaleka widziałem, że Grzegórz dostał jut nową maszynę, którą zbudował dla niego Dyonizy. Właśnie zdejmowano ją z wozów na dziedzińcu. Wprawia ona w ruch żarna, jak się zdaje, ruchem, który oszczędza więcej niż trzecią część siły. Z podobnemi narzędziami ziemia wydawać może całe oce- any zbóż dla niezliczonego Iludu: nikomu nie zbraknie chleba. I nowe jeszcze bogactwo stwarzać będzie ta maszyna w młynie, wielkim swym regularnym oddechem.
— Cóż z tego, kiedy wśród nich wyrosła nienawiść? — powtórzyła Maryanna.
Wówczas umilkł Mateusz. Ale tak jak to postanowił sobie był podczas swej przechadzki, zapowiedział kładąc się spać żonie, że nazajutrz pojedzie spędzić dzień w Paryżu; a widząc jej zdziwienie, wziął za pretekst jakiś interes, dług dawny, uregulowanie rachunku. Nie do zniesienia było już dlań to powolne umieranie Maryanny, która i dla niego samego stawała się konaniem. Zamierzył działać, spróbować ostatecznie pojednania.
Nazajutrz o dziesiątej już zrana, Mateusz stanąwszy w Paryżu, kazał się zawieść wprost z dworca kolei Północnej do fabryki w Grenoblle. Przedewszystkiem chciał się zobaczyć z Dyonizym, który do dziś dnia nie oświadczył się za żadną stroną w sporze rodzeństwa.
Oddawna już, zaraz po śmierci Konstancyi, Dyonizy przeniósł się był do pałacu na Quai z żoną swą Martą i trojgiem dzieci. Było to jakoby formalne już wzięcie w posiadanie całej fabryki, stanowczy podbój wspaniałego pałacu, gdzie królował właściciel.
Beauchêne jednak miał jeszcze żyć lat kilka, tylko nazwizko jego nie figurowało już w spółce, ustąpił ostatniego strzępa swej własności wzamian za dożywotnią rentę, którą mu wypłacano. Pewnego wieczora nakoniec dowiedziano się, że umarł u tych pań — ciotki i siostrzenicy, kiedy wstawał od obfitego śniadania, zabity apoplektycznym atakiem na otomanie i jak się zdawało przed śmiercią doszedł do zupełnego już zdziecinnienia, jadł zbyt wiele, nadużywał zabawy z temi paniami w rzeczach, które przechodziły już możność jego wieku. Była to śmierć samca samolubnego, męża, którego na bruk wypędziła potrzeba oszukiwania natury w domu, ostateczna zagłada całej rasy.
— Proszę! cóż za dobry wiatr przywiał cię nam, ojcze? — zawołał wesoło Dyoaizy, spostrzegłszy Mateusza. Czy przyjechałeś zjeść z nami śniadanie? Zastałeś mnie jeszcze żyjącego po kawalerska dotąd, w poniedziałek bowiem dopiero jadę do Diepp po Martę i moją trójkę, gdzie przebyli zachwycający tego roku wrzesień.
Potem spoważniał naraz, zaniepokoił się nie na żarty, dowiedziawszy się o chorobie matki, grożącej niebezpieczeństwem.
— Mama chora, w niebezpieczeństwie! Co mówisz, ojcze? Ja sądziłem, że to proste znużenie tylko, niedomaganie, nie pociągające za sobą żadnej poważniejszej konsekwencyi... Więc cóż to takiego, ojcze? Taicie się więc przed nami, macie jakieś zmartwienie, czy co?
I wysłuchał nadzwyczaj prostego, ale dokład- nego opowiadania, na jakie Mateusz zmuszonym był się zdecydować. Nadzwyczajnie opowieścią tą został on wzruszony, pojął bowiem, jaka zagraża im katastrofa a wobec tej groźby, życie stawało się dlań niepodobnem. I zawołał uniesiony gniewem:
— Jakto! moi bracia tak pięknie oddają się robocie! jakaż to głupia, niedorzeczna kłótnia! Wiedziałem dobrze, że nie żyją w zgodzie, ale nigdy nie byłbym sądził, że was, mamę i ciebie, obejść to może do tego stopnia, abyście zamknęli się aż u siebie i umierali z tego zmartwienia... Ach! nie, ach! nie, trzeba to przyprowadzić do porządku! Pójdę natychmiast do Ambrożego. Pójdźmy do niego na śniadanie i niech temu wszystkiemu raz już będzie koniec!
Miał jeszcze wydać niektóre rozporządzenia. Mateusz zeszedł poczekać na niego w dziedzińcu fabrycznym. I kiedy tu stał przez dziesięć minut oczekiwania w zamyśleniu, cała daleka przeszłość stanęła mu żywo przed oczyma. Widział się urzędnikiem, przechodzącym każdego rana przez ten dziedziniec, kiedy miewał po półtora franka zaledwie w kieszeni, przeznaczonych na śniadanie. Tak, to był ten sam kącik udzielnego państewka i środkowy budynek, przyozdobiony tym samym wielkim zegarem, te warsztaty, też same szopy, istne małe miasteczko szarych budowli, ponad którem wznosiły się dwa olbrzymie kominy, dymiące bezprzestannie.
Syn jego rozszerzył jeszcze ten gród pracy, nowe budowy zajęły do reszty obszerne place, dochodzące do ulicy de la Fédération i bulwaru Grenelle. A tam w jednym rogu, co wybiega zaostrzonym klinem ku wybrzeżom, widział ten sam pałac z czerwonych cegieł, ujętych w ramę białego kamienia, z którego niegdyś Konstancya była tak dumną, gdzie przyjmowała swoich gości, jak królowa przemysłu, w saloniku o ścianach obitych żółtym jedwabiem.
Ośmiuset robotników pracowało tutaj, ziemia drżała bezustannym łoskotem, fabryka stała się jedną z najważniejszych fabryk paryzkich, wychodziły z niej wielkie maszyny rolnicze, potężne pracownice i pomocnice ziemi. I to syna jego los uczynił księciem bezspornym tego zakątka przemysłowego i jego synowa przyjmuje dziś gości w tym samym saloniku o ścianach z żółtego jedwabiu, z trojgiem dzielnych jego wnucząt! Potem, kiedy Mateusz rozrzewniony przypatrywał się na prawo pawilonowi, który zajmował niegdyś z Maryanną, gdzie jego Gerwazy po raz pierwszy ujrzał światło dzienne, przechodzący tamtędy stary robotnik skłonił się przed nim i pozdrowił;
— Dzień dobry, panie Froment.
Poznał Wiktora Moineaud, dziś już liczącego lat pięćdziesiąt pięć, bardziej postarzałego i bardziej zrujnowanego pracą niż jego ojciec niegdyś, kiedy matka Moineaud przychodziła odda- wać na ofiarę potworowi zbyt młode jeszcze ciała swych chłopców. Wszedłszy tu w latach szesnastu i on już miał dziś po za sobą blizko czterdzieści lat pracy u kowadła. Była to rozpoczęta nanowo taż sama ciężka, przygniatająca dola pracy, spadającej całym ciężarem na bydlę robocze ludzkości, zgniatającej syna po ojcu, zabierającej siły ciała i umysłu w żarnach nędzy i niesprawiedliwości.
— Dzień dobry, Wiktorze. Zdrów jesteś zawsze?
— Och! panie Froment, jużem ja niemłody. Trzeba będzie pomyśleć o jakim dołku gdzieś dla siebie... Byle tylko nie pod kołami omnibusu zmowa!
Robił aluzyę do śmierci ojca Moineaud, którego w końcu wyciągnięto z pod omnibusu, z obu nogami złamanemi i zgniecioną czaszką.
— A zresztą — mówił dalej — umrzeć tak czy inaczej, to wszystko jedno! Nawet to jeszcze lepsze może, bo prędzej się kończy... Ojciec przynajmniej miał szczęście, że znalazł sobie taką Norynę i Cecylię. Gdyby nie to, z pewnością nie omnibus, ale głód byłby mu kark skręcił.
— A jakże tam idzie Norynie i Cecylii? — przerwał Mateusz.
— Dobrze, panie Froment. O tyle przynajmniej o ile mogę widzieć panienki, pojmuje to pan, nie można widywać się często!... Z tej całej naszej gromady już tylko pozostały one i ja, nie liczę bowiem Irmy, która się nas wyparła, odkąd została wielką panią. Eufrazya miała tyle szczęścia przynajmniej, że umarła a ten zbój Alfred zniknął gdzieś bez wieści, co było prawdziwą ulgą dla mnie, tak obawiałem się, że go z czasem zobaczę na galerach... A ile razy dowiem się czegoś nowego o Norynie i Cecylii — jest to dla mnie prawdziwą pociechą. Pan wie, że Noryna starsza jest odemnie, niedługo będzie już mieć sześćdziesiątkę. Ale zawsze była zdrowa, silna i ze swego chłopca prawdziwą ma pociechę... Zresztą obie one pracują zawsze dotąd jeszcze a Cecylia wciąż żyje, ona, mój Boże, która tak była wątłą, że zdawało się dość jednego szczutka, żeby ją zabić. Miłe to te ich gospodarstwo, dwie mamy dorosłego chłopca, którego wyprowadziły na uczciwego człowieka.
Mateusz potakiwał głową. Wreszcie dodał wesoło:
— Ale i ty także, Wiktorze, miałeś przecie dzieci: synów i córki, które z kolei teraz znów pewnie są ojcami i matkami już zapewnie.
Stary robotnik kiwnął ręką.
— Mam ich ośmioro żyjących, o jedno więcej niż mój ojciec... Ale wszystko to rozproszyło się już po świecie, każde ma swoją rodzinę, panie Froment. Ot, z dnia na dzień żyć trzeba. Wśród tej gromadki, niejedno ma twardy kawałek chleba, o, twardy z pewnością! I pomyśleć, że w dniu, kiedy już ręka odmówi mi posłuszeństwa, może nie znajdę dziecka, które wzięłoby mnie do sie- bie, jak ojca naszego przygarnęły Noryna i Cecylia... Ale, co robić, panie? to nieszczęsny posiew, to nie wyrasta bujnie i nie może też wydać nic dobrego.
Umilkł na chwilę — a idąc dalej ku fabryce, ze zgarbionemi plecami, zwisłemi w dół ramionami, pogięty i połamany od pracy, dodał:
— Do widzenia, panie Froment.
— Do widzenia, Wiktorze.
Dyonizy, wydawszy potrzebne rozkazy, zeszedł do oczekującego nań ojca. Zaproponował mu, żeby pieszo przeszli się na ulicę d’Antin i oznajmił, że Ambroży w tej chwili prowadzi życie kawalerskie, żona jego bowiem razem z czworgiem dzieci dotąd jeszcze bawi w Dieppe, gdzie obie bratowe, Andrea i Marta, spędziły razem sezon letni.
W ciągu minionych lat dziecięciu, majątek Ambrożego wzrósł w dziesięcioro; miał zaledwie lat czterdzieści pięć a panował już na rynku Paryża. Śmierć starego wuja Du Hordel, uczyniła go dziedzicem i jedynym panem wielkiego domu komisowego, którego działalność rozprzestrzenił znacznie swym duchem przedsiębiorczym, zamieniając na prawdziwy kantor wszechświatowy. Granice nie istniały dla niego, bogacił się zdobyczami ziemi całej a zwłaszcza też usiłował wyciągnąć z kolonii całe bogactwo zdumiewające, jakie one tylko dać mogły; a czynił to ze śmiałością zwycięską, z taką pewnością bystrego po- glądu w dal sięgającego, że najzuchwalsze jego spekulacye zawsze tylko przynosiły olbrzymie korzyści.
Ten negocyant, którego działalność owocna zdobywała pozycyę za pozycyą, wygrywała każdą bitwę, musiał bezspornie pochłonąć Seguinów bezczynnych, leniwych, bezsilnych i dotkniętych bezpłodnością. To też pośród ich klęski majątkowej, pośród rozsypki ich domu i rodziny, wykroił jeszcze dla siebie część pokaźną, zapragnął pałacu przy Avenue d’Antin, Seguin nie zamieszkiwał go i tak już od lat kilka, powziąwszy myśl dziwaczną pomieszczenia się w swym klubie, gdzie trzymał sobie pokój; a czynił to na skutek zgodnego rozłączenia się wreszcie z żoną.
Dwoje dzieci opuściło dom rodzicielski: Gaston, był dziś komendantem w jakimś garnizonie na zapadłej prowincyi, Łucya zakonnicą, zamkniętą w murach klasztoru urszulanek. To też Walentyna, pozostawszy tu sama, nudziła się niepomiernie a nie mogąc prowadzić życia na stopę odpowiednią, z kolei również wyniosła się z pałacu, wynająwszy sobie małe, ale nadzwyczaj wesołe i eleganckie mieszkanie przy bulwarze Males-herbes, gdzie dokonywała światowego swego żywota, jak stara arystokratka, wielce pobożna i zawsze dobroczynna, prezydując w „Stowarzyszeniu Żłobka“, wyłącznie zajęta dziećmi innych, odkąd nie umiała opiekować się własnemi. I Ambrożemu dość było wziąć w posiadanie spusto- szały pałac, na którym ciążyła moc długów hypotecznych do tego stopnia, że skoro otworzy się spadek po Séguinie, zpewnością spadkobiercy tegoż, Walentyna, Gaston i Łucya, będą mu jeszcze coś winni.
Ale i tu nowe jeszcze czekało Mateusza wspomnienie, kiedy w towarzystwie Dyonizego wszedł do tego królewskiego pałacu przy Avenue d’Antin! Tutaj, tak jak w fabryce, ujrzał się przychodzącego ongi jako ubogi lokator, domagający się naprawy dachu, aby woda nie zalała mu czworga już podówczas dzieci, których ciężar przyjął na siebie w swej grzesznej nieopatrzności.
I był to ten sam pałac z wspaniałą fasadą, w stylu odrodzenia o dwu piętrach, po osiem wysokich okien, wychodzących na Avenue d’Antin; był to tenże sam przedsionek, pełen marmurów i bronzów, zkąd wstępowało się do obszernych salonów parterowych, przedłużonych piękną oranżeryą; był to zwłaszcza tenże sam zajmujący środek pierwszego piętra, dawny gabinet Seguina, olbrzymia komnata, oświetlona starożytnemi kolorowemi oknami. Wywoływał w myśli tę komnatę, taką, jaką ona była niegdyś, s tem zabawnem przeładowaniem starożytnościami, staremi materyami, jubilerszczyzną, fajansami i bogatemi oprawami ksiąg nowoczesnych. Wywoływał ją w pamięci później jeszcze w tem opuszczeniu, w jakie popadła, w zrujnowaniu, poszarzała od kurzu, zwiastującą powolną śmierć domu.
A obecnie znajdował ją znów wspaniałą, pełną szczęścia, zbytku daleko zdrowszego i trwalszego, odświeżoną przez Ambrożego, który na trzy miesiące zwołał tu cały legion mularzy, stolarzy, tapicerów.
Teraz pałac cały odżył, jeszcze zbytkowniejszy niż kiedykolwiek, napełniający się zimą gwarem festynów, rozweselony śmiechem czworga dzieci, blaskiem tego majątku żywego, który odnawiały bezprzestannie coraz nowsze zdobycze, coraz nowe podboje.
I nie było tu już teraz bezczynnego, rozleniwiałego Séguina, co pracował dla nicestwa i głosił nicestwo, był natomiast syn jego własny, Ambroży, wcielona energia twórcza, którego zwycięztwa domagały się snąć same siły życiowe, skoro go postawiły tutaj panem w tym domu zwyciężonego.
Ambroży wyszedł był i miał powrócić dopiero na śniadanie. Mateusz i Dyonizy przeto postanowili zaczekać na niego a kiedy pierwszy przechodził właśnie powtórnie przez przedpokój, chcąc tymczasem rozpatrzyć się dokładnie i zdać sobie sprawę z obecnego urządzenia pałacu, zdziwił się niepomału, że jakaś nieznana mu pani, wyczekująca tutaj cierpliwie, której nie spostrzegł był w pierwszej chwili, zatrzymuje go niespodzianie.
— Widzę, że pan Froment mnie nie poznaje.
Gestem niewyraźnym usprawiedliwiał się. Była to osoba słusznego wzrostu, tęga, tłusta, niezawodnie przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale starannie była ubraną a twarz miała uśmiechniętą, długą i pełną, którą otaczały szanowne włosy białe. Rzekłbyś, jakaś burżuazka z prowincyi w ceremonialnym stroju.
— Celestyna... Celestyna, dawna panna służąca pani Séguin.
Skoro wymieniła swe imię, wówczas dopiero poznał ją doskonale, tając zdumienie, wywołane tak szczęśliwym jej końcem. Sądził, że dawno popadła gdzieś w głąb jakiegoś ścieku. Ona tymczasem ze spokojnem zadowoleniem, wesoło opowiadała mu o swojem szczęściu obecnem.
— Och! jestem nadzwyczaj zadowoloną... Powróciłam do Rceugemont, do moich stron rodzinnych, dokonać tam życia w ciszy a tymczasem w ostatku, wyszłam tam zamąż za byłego marynarza, dymisyonowanego oficera, który ma wcale ładną emeryturę, nie licząc już mająteczku, jaki mu pozostawiła pierwsza żona. A ponieważ ma on dwóch synów dorosłych, pozwoliłam sobie przedstawić młodszego z nich panu Ambrożemu i prosić, aby zechciał go przyjąć do swego domu handlowego, co też był tak dobrym uczynić... Więc też oczywiście, czekałam na pierwszy mój przyjazd do Paryża i przychodzę teraz podziękować mu z całego serca za tę dobroć.
Nie mówiła co prawda, w jaki sposób zaślubiła ex marynarza; weszła ona najpierw do jego domu w charakterze służącej do wszystkiego, potem gospodyni, zarządzającej całem gospodarstwem a wreszcie po śmierci pierwszej jego żony, której przyspieszyła koniec, została prawą małżonką, Obecnie jednak summa summarum, uczyniła go szczęśliwym, obmyśliła nawet karyerę dla synów, z którymi miał dosyć kłopotu i pomieściła obu, dzięki pięknym znajomościom, jakie miała w Paryżu.
I wciąż śmiała się uszczęśliwiona, jak zacna kobieta, którą rozrzewniają wspomnienia przeszłości.
— Kiedym pana zobaczyła przechodzącego tu przed chwilą, panie Froment, nie umiem panu wypowiedzieć, jaką tal to sprawiło przyjemność. Ach! bo też nie wczoraj to miałam zaszczyt zobaczyć tu pana po raz pierwszy!... Czy przypomina pan sobie la Couteau, wie pan, ona, co się tak uskarżała wiecznie, dziś czuje się wreszcie, prawdziwie zadowoloną; żyją sobie na uboczu z mężem oboje w ładnym domu, będącym ich własnością, z oszczędności złożonych, które teraz zjadają sobie w spokoju. Niemłoda ona dziś już coprawda, ale pochowała i pochowa z pewnością wielu jeszcze... Patrz pan! naprzykład ta biedna pani Menoux, niciarka, tu z przeciwka? Otóż jedna z tych, co nie miały zgoła szczęścia! Straciła drugie dziecko, straciła tego uwielbianenego przez siebie męża i po tych wszystkich stratach sama umarła ze zmartwienia w pół roku zaledwie po mężu... Przez chwilę miałam zamiar zabrać ją z sobą do Rougemont, gdzie powietrze jest tak dziwnie zdrowe. U nas znajdziesz pan starców dziewiędziesięcioletnich. Proszę popatrzeć na la Couteau, ta żyć będzie dokąd zechce... O! to okolica tak przyjemna, raj prawdziwy!
I ohydne Rougemont, krwawe Rougemont wystąpiło przed pamięcią Mateusza, wznosząc spokojną wieżyczkę swego kościoła z pośród gładkiej równiny, gdzie leżał cmentarz, brukowany ciałami małych paryżan; to Rougemont, co pod kobiercem polnego kwiecia kryje okropne pobojowisko tylu morderstw.
— Pani nie ma dzieci ze swego małżeństwa? — spytał, chcąc powiedzieć cośkolwiek i nie znajdując na razie w swem zamyśleniu nic innego nad to pytanie.
Roześmiała się serdecznie, rozweselona, ukazując białe jeszcze zęby.
— O! nie, panie Froment, to już nie na mój wiek. A potem wiesz pan przecie, że są rzeczy, których się nie rozpoczyna na nowo... A propos, pani Bourdieu, ta akuszerka, którą pan znałeś, jeśli się nie mylę, umarła w naszych stronach w ładnej posiadłości, gdzie usunąwszy się od praktyki, żyła spokojnie już oddawna. Większe ona miała szczęście niż ta druga, le Rouche, mimo wszystko bardzo poczciwa w grun- cie kobieta, tylko że zbyt usłużna... Musiałeś pan zauważyć proces jej w dziennikach, skazano ją na więzienie razem z lekarzem Saraille za sprawy, doprawdy niezbyt czyste, których się dopuszczali razem.
La Rouche! Saraille! Tak, z pewnością, Mateusz czytał przebieg procesu tych dwojga złoczyńców społecznych. I jakież znowu echa te dwa nazwiska budziły w jego pamięci, wraz z niemi stawały przed nim dwa inne widma przeszłości: widmo Waleryi Morange! Reginy Morange! W dziedzińcu fabryki już przesunęła się była przed jego myślą niewyraźna wizja Morange’a, owego akuratnego rachmistrza, nieśmiałego i uczuciowego, którego wicher nieszczęścia i obłąkania uniósł w krainę ciemności. Nagle, pojawiał się tutaj znów przed nim ten cień błąkający się, ta ofiara całej bezrozumnej ambicji, całego rozpasanego życia pewnej epoki, biedna istota, pozbawiona samoistności, tak strasznie ukarana za zbrodnie innych, że zapewne dotąd jeszcze nie może biedak zasnąć spokojnie w grobie, w który rzucił się okrwawiony, z połamanemi członkami.
A tuż za nim, w tym korowodzie wspomnień, Mateusz ujrzał widmo Serafiny, z twarzą wykrzywioną dziką boleścią żądzy bezpłodnej; niemogącej dla siebie zdobyć zaspokojenia i wstępującej w szranki śmierci.
— Ale przepraszam pana, panie Froment, żem się ośmieliła go zatrzymać... Bardzo się cieszę, bardzo, żem jeszcze zobaczyła pana.
Wciąż się jej przypatrywał i odchodząc rzekł jej za zwykłą swoją wyrozumiałością optymizmu.
— Życzę szczęścia nadal, skoro pani jesteś teraz szczęśliwą. Szczęście musi wiedzieć co robi.
Ale serce Mateusza niemniej zamącił niepokój na myśl o pozornych niesprawiedliwościach niewzruszonej w spokoju swym przyrody. Wspomnienie jego Maryanny, dotkniętej tak ciężkim smutkiem, upadającej pod brzemieniem bezbożnej kłótni synów. A kiedy wreszcie Ambroży powrócił do domu i uścisnął go wesoło, serdecznie, przyjąwszy poprzednio podziękowania Celestyny, zdjął go dziwny niepokój w tej ostatniej chwili, która stanowić miała, wedle niego, o zbawieniu braterskiem rodziny.
Zresztą rzecz poszła szybko. Dyonizy, który zaprosił się sam na śniadanie razem z ojcem, odraza otwarcie przystąpił do sprawy, bez długich zwłóczeń.
— Nie przyszliśmy tu wyłącznie dla przyjemności zjedzenia z tobą śniadania... Mama jest chora, czy wiesz o tem?
— Chora — powtórzył Ambroży — ależ nie chora poważnie?
— Owszem, bardzo chora, w niebezpieczeństwie... A czy wiesz o tem, że chorą jest od owego dnia, kiedy to przysyła pomówić z tobą o kłótni Grzegorza i Gerwazego i kiedy to, jak się zdaje, miałeś się obejść z nią niemal brutalnie?
— Ja? miałem się z mamą obejść brutalnie! Mówiliśmy o interesach, i może jak zawsze odpowiada każdy aferzysta, odpowiedziałem jej cokolwiek szorstko.
Zwrócił się do Mateusza, który czekał w milczeniu, blady, na wynik tej rozmowy.
— Więc to prawda, ojcze, że mama jest cierpiącą i że się o nią obawiasz?
A kiedy ojciec potwierdził długiem, powolnem skinieniem głowy, Ambroży zawołał szczerze wzruszony, tak samo, jak to uczynił poprzednio Dyonizy w fabryce; od pierwszego zaraz słowa:
— Ach, ależ to głupotą już ta cała ich historyą! Według mnie Grzegorz ma racyę a nie Gerwazy. Tylko dla mnie ta rzecz cała nie warta, żeby się nad nią zastanawiać na seryo; trzeba, żeby się pogodzili, uścisnęli, skoro ich zgoda ma oszczędzić tej biednej mamie bodaj jednej minuty cierpienia... Ale też dlaczego zamykaliście się, dla czego nie mówiliście nam nic o waszem zmartwieniu? Bylibyśmy się opamiętali wszyscy, zastanowili i pojęli rzecz dobrze.
I naraz rzucił się całować ojca z tą nagłością decyzyi, która stanowiła wielką siłę w jego zawodzie, ilekroć jasna prawda rozświeciła jego poglądy.
— A wreszcie, tyś przecie z nas wszystkich najmądrzejszy, ty wszystko wiesz zgóry i przewidujesz... Nawet wówczas, jeśli Grzegórz jest w prawie wytoczenia procesu Gerwazemu, byłby niedorzecznym, gdyby to uczynił, bo ponad tym drobnym poszczególnym interesem, jest inny jeszcze interes ważniejszy, obchodzący nas wszystkich, interes rodzinny, to, żeby ona pozostała zawsze w łączności, żeby stanowiła jedną zbitą falangę, której nie możnaby zaatakować ani zwyciężyć, jeśli ona chce pozostać niezwyciężoną. Nasza najwyższa potęga leży w naszej solidarności... Więc to rzecz prosta. Conajprędzej zjemy teraz śniadanie i siadamy zaraz na pociąg, Dyonizy i ja będziem ci, ojcze, towarzyszyć do Chantebled. Trzeba koniecznie, aby dzisiejszego wieczora pokój został zawartym... Ja się tego podejmuję.
Mateusz, śmiejący, szczęśliwy, że odnajduje siebie samego w swych synach, wesoło uścisnął go wzajem.
Zanim podano śniadanie, zeszli wszyscy obejrzeć oranżeryę, którą powiększał obecnie Ambroży, zamierzając zimą wydawać tu bale. Miał on osobliwe upodobanie w przyozdabianiu i wzbogacaniu jeszcze pałacu, gdzie zamierzał w przyszłości panować wśród zbytku iście książęcego.
Potem, przy śniadaniu, usprawiedliwiał się, że ich przyjmuje po kawalersko, mimo, że stół u niego był wytwornym, pozostawił sobie był bowiem, na czas nieobecności Andrei i dzieci, kucharkę, przez wy rozumowaną obawę pozadomowych kuchni.
— O! ja — rzekł Dyonizy — odkąd Marta z całą bandą przebywa w Dieppe, zamknąłem pałac zupełnie, stołuję się w restauracji.
— No, bo też z ciebie mędrzec — odpowiedział Ambroży z miną spokojnej otwartości. — Ja zaś, jak wiesz, wyznaję, że lubię użycie.. A teraz połykajcież coprędzej kawę i chodźmy.
Przybyli do Janvile pociągiem, przychodzącym o drugiej. Z ułożonego planu wypadało udać się najprzód do Chantebled, aby Dyonizy i Ambroży mogli przedewszystkiem pomówić z Gerwazym, wiedzieli bowiem, że on jest daleko łagodniejszym i sądzili też, że tu jest grunt podatniejszy do pojednania. Następnie dopiero pójdą do Grzegorza, wyłają go, narzucą mu warunki pokoju, mogące sprowadzić powszechnie porozumienie.
W miarę wszakże jak zbliżali się do folwarku, występowały coraz jaśniej trudności podjętego zadania, urastały i niepokoiły ich coraz bardziej. Z pewnością nie będzie to rzecz tak łatwa, jak sądzili zrazu. I sposobili się już na najcięższą walkę.
— Gdybyśmy tak najpierw zaszli do mamy — zaproponował Dyonizy. — Ucałowalibyśmy ją i toby dodało nam odwagi.
Ambroży uznał, że to myśl doskonała.
— Tak, chodźmy, tembardziej, że mama była zawsze „panią dobrej rady“. Ona niezawodnie musi też mieć swoje sposoby i poglądy w tej mierze.
Weszli na pierwsze piętro domu mieszkalnego rodziców, do obszernego pokoju, w którym przebywała Maryanna, ściśle zamknięta, leżąc u okna na szezlongu.
Jakiemże jednak było ich zdumienie, kiedy ją zobaczyli teraz siedzącą na szezlongu, przed nią zaś ujmując ją za obie ręce, siedział Grzagórz, z drugiej zaś strony Gerwazy i Klara stali, uśmiechając się łagodnie.
— A to co? — zawołał Ambroży zdumiony — więc cała nasza robota już zrobiona?
— A my, cośmy, zaczęli już powątpiewać, że się to da zrobić! — oświadczył Dyonizy, kompletnie oszołomiony.
Mateusz, zdumiony jak oni obaj, w swym zachwycie wytłomaczył całą sytuacyę, widząc jakie zdziwienie wywołuje niespodziewany przyjazd dwu „dużych“ braci z Paryża.
— Ależ to ja dziś rano pojechałam po nich i przywożę ich po to, aby nas pojednali wszystkich w powszechnym uścisku!
Wówczas wszystko wybuchnęło radosnym śmiechem. Zapóźno, już zapóźno „wielcy bracia“ spóźnili się! Obyło się bez ich mądrości i bez ich dyplomacyi. Ich samych rozweseliło to również, przyniosła ulgę myśl, że odnieśli zwycięztwo bez walki.
Maryanna, z oczyma zwilżonymi, szczęśliwa i rozrzewniona, tak szczęśliwa, że zda się, przybyło jej naraz zdrowia, odpowiedziała Mateuszowi z kolei:
— Jak widzisz, mój drogi, wszystko ułożyło się już dobrze. I sama nawet nie wiem zupełnie jak się to stało... Grzegórz przyszedł, ucałował mnie i prosił, żebym niezwłocznie posłała po Gerwazego i Klarę. Potem sam z siebie powiedział im, że wszystko troje byli szaleńcami, sprawiając mi taką przykrość i że należało im się porozumieć z sobą... No i zkolei uściskali się wszyscy troje. I tak się skończyło całe nieszczęsne nieporozumienie.
Wesoło przerwał jej Grzegórz.
— Słuchajcie, zbyt piękną rolę otrzymałem, sądząc z opowiadania mamy, w całej tej historyi; trzeba wam teraz wyznać prawdę... Nie ja to pierwszy zapragnąłem pojednania, ale moja żona, Teresa. To dzielne serce, ta moja kobiecina z główką upartą jak u muła do tego stopnia, że skoro coś raz postanowiła, ja zawsze w końcu zmuszony jestem to uczynić... Wczoraj wieczorem pokłóciliśmy się, ona bowiem, nie wiem jak i przez kogo, dowiedziała się, że mama rozchorowała się ze zmartwienia i mocno zmartwiła się z tego powodu, usiłowała przeto dowieść mi niedorzeczności całej lej naszej kłótni, na której tylko mogliśmy stracić wszyscy a nie zyskamy nic z pewnością. Dziś rano rozpoczęła to samo kłaść mi znów w głowę; oczywiście, przekonała mnie w? zupełności, tem więcej, że już całą noc oka zmrużyć nie mogłem, dowiedziawszy się, że biedna mama choruje z naszego powodu... Potrzeba jednak było jeszcze przekonać ojca Lepailleura; Teresa podjęła się tego również a nawet wynalazła coś takiego, że stary wyobrażać sobie może, że jest zwycięzcą nad zwycięzcą. Wmówiła w niego, że powinien nakoniec sprzedać wam te okropne grunta za cenę tak szalenie wygórowaną, iż będzie mógł ze wszystkich dachów głosić swe zwycięztwo.
I zwracając się do obojga farmerów, dodał Grzegórz żartobliwie:
— Mój poczciwy Gerwazy, moja dobra Klarko, błagam was, pozwólcie się obedrzeć ze skóry, pozwólcie się okraść! Chodzi tu o spokój mojego domu. Sprawcie tę ostatnią radość memu teściowi, niech sobie wyobraża, że on jeden miał zawsze racyę a że my wszyscy byliśmy zawsze tylko głupcami.
— Och! pieniędzy, ile tylko zażąda — odpowiedział z śmiechem Gerwazy. Zresztą te grunta są prawdziwie hańbą dla całego folwarku, który przecinają jakby blizną kamieni i ugorów. Oddawna już marzymy o nich i pragnęlibyśmy widzieć je raz już obsiane i falujące łanami zbóż. Chantebled może płacić za swoją sławę.
I sprawa została ułożona, młyn zobaczy napowrót całe plony folwarku Cbantebled powracające na jego żarna; folwark rozszerzy się o nowe pole. A mama wyzdrowieje — i ta to siła szczęśliwa życia, ta potrzeba miłości, ta solidarność, nieodzowna, zarówno każdej rodzinie, jak każdemu narodowi, co pragnie zachować dla siebie zwycięztwo — narzucały się same po waśnionemu rodzeństwu, domagały braterstwa synów, którzy przez chwilę dali się unieść szaleństwu i zburzyli własną potęgę rozdzierając się niesnaskami.
Radość z tego zebrania się czterech „dużych“ braci: Dyocizego, Ambrożego, Gerwazego, Grzegorza i Klary, pojednanych teraz wszystkich, zgodnych, wzmogła się jeszcze, kiedy nadeszła Karolina, przyprowadzając z sobą trzy młodsze córki: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę, zamieszkujące w okolicy. Ludwika, dowiedziawszy się o chorobie „mamy“, podążyła po dwie drugie i razem przyjechały dowiedzieć się o jej zdrowie. Jakimż serdecznym wybuchem śmiechu powitano tę wchodzącą procesyę.
— Wszyscy zatem! — zawołał żartobliwie Ambroży. — Rodzina w pełnym komplecie, istne zgromadzenie wielkiej rady królewskiej!... Widzisz przeto, mamo, że trzeba ci koniecznie wyzdrowieć, bo cały dwór jest u nóg twoich z jednogłośnem życzeniem i nie pozwala ci nawet na najlżejszą migrenę.
Ponieważ jednak nadszedł i Benjamin nakoniec, ostatni tuż za trzema siostrami, śmiechy wzmogły się jeszcze.
— No, o Benjaminie zapomnieliśmy wszyscy! — zawołał Mateusz.
— Chodź, mój maleńki, chodź, ucałuj mnie i ty zkolei — szepnęła z uczuciem Maryanna. — Dlatego, żeś ty ostatnim z całego szeregu, ci „wielcy“ żartują z ciebie... Jeśli cię pieszczę zanadto i może trochę psuję, to obchodzi tylko nas oboje, nieprawdaż? Powiedz im, żeś ty spędził ranek dzisiejszy ze mną i że jeśliś teraz wyszedł przejść się, to ja tego żądałam.
Benjamin uśmiechał się łagodnie, cokolwiek smutno.
— Ależ, mamo, ja byłem na dole, widziałem ich wszystkich jak wchodzili na górę jedni po drugich... Czekałem, abyście się uścisnęli tu wszyscy i wtedy dopiero przyszedłem i ja zkolei.
Miał on już lat dwadzieścia jeden, piękny był tą delikatną, nieco wątłą pięknością, z twarzą jasną, pogodną, z wielkiemi brnnatnemi oczyma, z długiemi włosami, sfalowanemi w pukle, lekkim zarostem brody kędzierzawej. Jakkolwiek nie chorował nigdy, matka twierdziła, że jest delikatny, wątły i bacznie czuwała nad nim. Wszyscy zresztą zachwycali się jego wdziękiem dziwnym i tą urodą wytworną, pełną uroku. Wzrósł on jakby w rodzaju snu, pełen pragnień, których nie mógł sformułować, w bezprzestannem poszukiwa- niu czegoś nieznanego, jakiegoś czegoś, czego dotąd nie posiadał.
A rodzice, widząc w nim wstręt do wszelkiego określonego zawodu, widząc jak sama już myśl o małżeństwie wydawała mu się czemś nieznośnem, nie gniewali się o to bynajmniej a przeciwnie, w duszy ułożyli projekt, że zachowują dla siebie wyłącznie tego ostatniozrodzonego, ten spóźniony dar życia, tak pełen dobroci i piękności. Alboż nie oddali światu i życiu wszystkich innych? Któżby nie wybaczył im tego egoizmu miłości, że chcą jednego bodaj zachować wyłącznie dla siebie, całkowicie dla siebie, że ten jeden wybraniec nie ożeni się, nic robić nie będzie, że on przyszedł na świat jedynie w tym celu rozkosznym, aby być przez nich kochanym i ich kochać wzajem?
Było to marzenie ich starości, dział, którego pragnęli od życia w nagrodę za tak długie wydawanie na świat dzieci, jedyne szczęście, które zapragnęli wynieść dla siebie z tego wszystko pochłaniającego bytu, co darzy wszystkiem i wszystko napowrót znów odbiera.
— Słuchajno, Benjaminku — podjął nagle Ambroży — ty, co się tak interesujesz naszym dzielnym Mikołajem, czy nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś nowego o nim? — otrzymałem przedwczoraj właśnie o nim wieści... I słuszna, abym o nim pomówił cokolwiek, bo on jeden z całej rodziny nie może tu wśród nas stanąć dzisiaj.
Benjamin na te słowa zarumienił się i ożywił nagle.
— Doprawdy? pisał do ciebie. Cóż? donosi o sobie? Co tam robi?
Pozostało mu nazawsze wrażenie żywe owego odjazdu Mikołaja do Senegalu. Podówczas nie miał on jeszcze skończonych lat dwunastu a od owego czasu minęło już blizko lat dziewięć; ale scena tego odjazdu zawsze obecną była w jego pamięci z tem pożegnaniem nazawsze, z tym odlotem w nieskończoność czasu i nadziei.
— Wiecie — począł opowiadać Ambroży, — że jestem zawsze w stosunkach handlowych z Mikołajem. O! gdybyśmy mieli w naszych koloniach kilku zuchów z jego inteligencyą i odwagą, szybko zebralibyśmy rozproszone bogactwa tych ziem dziewiczych, w których łonie drzemią one dotąd bezpożytecznie. Co do mnie, jeśli w dziesięćkroć pomnażam mój majątek, to dlatego, że w nich właśnie czerpię... Nasz Mikołaj więc osiedlił się w Senegalu ze swoją Elżbietą, towarzyszką, rzekłbyś umyślnie doń dobraną. Dzięki kilku tysiącom franków, jakie posiadali oboje, założyli sobie kantor, handel ich prosperował. Ale czułem to doskonale, że to dla nich za ciasna jeszcze arena, że to małżeństwo marzy o zdobyciu szerszej, swobodniejszej przestrzeni, że zamierzą wykarczować bardziej nieznane dotąd pola... I otóż naraz Mikołaj donosi mi o swoim wyjeździe do Sudanu, w dolinę Nigru, do której drogę zaledwie od wczoraj otwarto. Zabiera z sobą żonę, czworo dzieci, które już ma obecnie — i idą wszyscy na los szczęścia szukać nowych zdobyczy, niby pionierzy pełni odwagi, dręczeni potrzebą położenia podwalin do nowego całkiem świata... Wyznam, że mnie to wstrząsnęło cokolwiek, bo to już prawdziwe szaleństwo. Ale swoją drogą przyznać muszę, że z naszego Mikołaja dziwnie śmiały, dzielny człowiek i przejęła mnie dlań uwielbieniem ta czynna energia, ta zachwycająca wiara w siebie, w przyszłość mego brata, co rzuca się w świat ziem nieznanych, ze spokojną pewnością, że je podbije i zaludni.
Nastała cisza. Jakiś dech potężny powiał po wszystkich, ów powiew nieskończoności, idący ztamtąd, z tajni płaszczyzn dziewiczych. I rodzina cała biegła myślą za jednem ze swych dzieci poprzez pustynie, śledząc je jak tam niesie dobry posiew ludzki pod niezmierzone, skwarne niebo.
— Ach! — szepnął Beniamin, rozwartemi szeroko pięknemi swojemi oczyma w dal gdzieś zapatrzonym ów odległy snąć kraniec ziemi — ach! jaki on szczęśliwy, że może widzieć inne wody, inne bory, inne słońca! Ale Maryannę wstrząsnął dreszcz silny.
— Nie, nie, maleńki! niema wód innych nań Yeuse’ę, niema innych borów nad nasze lasy Lillebonne, ani słońc innych, jak to słońce, co nam przyświeca w Chantebled... Chodź, ucałuj mnie raz jeszcze, raz jeszcze uściśnijmy się wszyscy a ja wyzdrowieję i nie rozstaniem się już nigdy, nigdy!
Rozpoczęły się znów śmiechy i uściski na przemiany. Był to dzień wielki, uroczysty, data zwycięztwa, najbardziej stanowczego zwycięztwa, jakie odniosła kiedykolwiek rodzina nad samą sobą, nie dopuszczając, by jej siłę zburzyła niezgoda. Odtąd będzie już ona niepokonaną, wszechpotężną.
O zmroku, wieczorem, Mateusz i Maryanna znowu jak w wigilię dnia tego znaleźli się sami, dłoń w dłoni u okna, zkąd widzieli folwark roztaczający się aż po skraj widnokręgu, tego widnokręgu, po za którym Paryż dyszał wielkim swym potężnym oddechem, otoczywszy się mgłą płową dymów olbrzymiej swej kuźni.
Ale jakże ten wieczór pogodny niepodobnym był do wczorajszego i jaka radość, jaka pociecha wzbierała w ich sercach, jaką napełniały się one nadzieją nieskończoną i wiarą głęboką w dobre dzieło, odtąd już stałe i zabezpieczone nazawsze.
— Czy czujesz się teraz lepiej? czy ci wracają już siły i serce bije swobodnie.
— Och! mój drogi, jestem już uzdrowioną, umierałam tylko ze zmartwienia. Jutro już powrócą mi siły całkowicie.
Wtedy Mateusz popadł w głęboką zadumę wobec swej zdobyczy, tego sioła, co rozciągnęło się daleko, bez kresu, gdzieś pod promieniami zachodzącego słońca.
I znowu rój wspomnień wstał przed jego oczyma; przypomniał sobie ów ranek odległy już dziś lat przeszło czterdzieści, gdzie pozostawił w domu Maryannę z czworgiem dzieci i półtora franka całego zasobu, w tym pawiloniku myśliwskim zrujnowanym, na skraju lasu, gdzie zamieszkiwali przez oszczędność.
Mieli wówczas długi, byli oboje wcieleniem wesołej, boskiej nieprzezorności nieopatrznej, z temi czterema usteczkami małemi, zgłodniałemi wiecznie, z tą falą dziewcząt i chłopców, co wypływała swobodnie z ich miłości, z ich wiary niespożytej w życie.
Potem przypominał sobie jeszcze swój powrót wówczas wieczorem, owe trzysta franków pensyi miesięcznej, obrachunki, jakie robił wtedy zdjęty tchórzliwym niepokojem, wzburzony tym egoizmem trującym, którego dreszcze przywoził z sobą z Paryża. Beauchênowie ze swoją fabryką, te swoim Maurycym, jedynym synem, którego wychowywali na udzielnego księcia, przepowiadali mu w przyszłości czarną nędzę, śmierć gdzieś na barłogu i jemu i jego żonie i tej ich gromadce malców. A Séguinowie, ich gospodarze podówczas, roztaczali przed nim swe miliony swój pałac, zbytku i przepychu pełan, zasypany dziwami wszelkiemi, przygniatał: go, drwiąc zeń i litując się nad nim, oni, których mądrość umiała ograniczyć się na jednym chłopcu i jednej dziewczynce. A nawet ci nieszczęśni Morange’owie opowiadali mu, że zamierzają dać jedynej swej córce w przyszłości posag iście królewski, marząc podówczas o posadzie, przynoszącej dwanaście tysięcy franków i wzgardliwie wyrażali się o dobrowolnej nędzy rodzin zbyt licznych. I nie było nikogo aż do owych Lepailleurów, młynarzy, ktoby nie okazywał swej nieufności względem tego mieszczucha, co tak zawinił swą nieopatrznością w ich oczach, że się zadłużył im na dwanaście franków za jaja i mleko, nikogo, ktoby nie zadawał sobie pytania, czy człowiek tracący życie na przysparzaniu swej żonie co dwa lata dzieci, jest w stanie płacić długi?...
Ach! była w tem racya, czuł dobrze swą winę, powtarzał sobie sam to wówczas nieraz, że nie dojdzie nigdy ani do posiadania fabryki, ni pałacu, ni młyna choćby nawet, że nigdy niezawodnie nie osiągnie posady z dwunastu tysiącami rocznej pensyi.
Inni mieli wszystko, on nie miał nic. Inni, bogaci, byli rozsądnymi o tyle, że nie obarczali się rodziną a on, ten biedak, bez zastanowienia gromadził coraz więcej dzieci, coraz więcej nakładał na siebie ciężarów, bez liczby. To było szaleństwem niewątpliwie.
I przyszło mu na myśl urocze znów wspomnienie, ten szał uczucia i nadziei, co po tych wszystkich pięknych rezonowaniach, rzucił go napowrót w objęcia Maryanny, ufnej, odważnej w ten płomień wszechpotężny żądzy, co się domagała nowego znów dziecięcia, jeszcze jednej istoty pośród nieśmiertelnej kreacyi istot.
A potem po latach czterdziestu, okazało się, że jego szaleństwo było mądrością. Odniósł zwycięstwo dzięki tejże właśnie boskiej nieopatrzności; ubogi zwyciężył bogaczy, pilny siewca, rzucający pełną dłonią ziarno posiewu, pewny przyszłości, że w niej zbierze całkowite żniwo. I poczynał się znów dlań dzień nowy, dobry dzień dzisiejszy, który przeżył od dzisiejszego rana; widział go dokładnie z całem tem zwycięztwem, jakie mu on przynosił. Fabrykę Beauchênów on dziś posiadał przez swego syna Dyonizego, miał ją w tej chwili przed oczyma niby wielki gród pracy, z łoskotem jej maszyn potężnych, z nagromadzonemi jej milionami. Ów pałac Séguinów — wszakże dziś on posiadał go także przez swego syna Ambrożego, wspanialszy jeszcze, jeszcze bardziej pełen przepychu i zbytku, wzbogacony zdobyczami handlu ze wszystkiemi częściami ziemskiego globu. Młyn Lepailleurów wszakże również był teraz jego własnością przez syna Grzegorza, wzrosły w dziesięcioro w swej wartości i znaczeniu, otoczony nowem powodzeniem, niby ostatni dar fortuny, która przykłada rękę pomocną do ludzkiej pracy, do usiłowań zwycięzkich.
Kara tragiczna, nadmierna może, uniosła z sobą smutną rodzinę Morange’ów, pośród burzy krwi i szaleństwa. I inne zaszły zmiany straszne wśród otaczającego go społeczeństwa, niejedno padło tam w przepaść: Serafina bezpożyteczne dotknięta w swej rozkoszy; rodzina Moineaud’ów rozproszona, stoczona jadem, zatruta oddechem swego otoczenia. I tylko on jeden, Mateusz, ostał się nietykalny, stał jako zwycięzca ze swą Maryanną wobec tego folwarku Chantebled, zdobytego przez nich na Séguinach, gdzie dziś panowały dzieci Gerwazego i Klary, przedłużając dynastyę ich rasy.
To było ich królestwo: pola rozlegały się jak daleko zasięgniesz okiem, tocząc fale bajecznej żyzności pod blaskiem pożegnalnym słońca, szumiały w dal opowieścią walk, bohaterskiego poczęcia się całego ich istnienia.
Ich obojga dziełem było przecież całe to z nicestwa stworzone dokoła życie, istoty, rzeczy, poczęte w potędze miłości, w energicznej ich woli, wszystko to, co zdziałali tutaj kochając, chcąc, działając, tworząc światek ten cały.
— Patrzajże, patrzaj — szepnął Mateusz szerokim gestem ogarniając cały ten widok — wszystko to z nas się zrodziło i trzeba nam dlatego kochać się dalej, trzeba nam być szczęśliwymi, aby to wszystko żyło nadal.
— A! — odpowiedziała wesoło Maryanna — wszystko to teraz żyć będzie wiecznie, skorośmy wszyscy złączyli się znów uściskiem zwycięztwa.
Zwycięztwo! zwycięstwo naturalne, konieczne licznej rodziny! Dzięki licznej rodzinie, dzięki wzrastaniu bezustannemu liczby, w końca zagarnęli oni wszystko, wszystko posiedli. Płodność była wszechpotężną, nieprzepartą ich siłą zdobywczą. A ten podbój, przyszedł sam z siebie, ani go oni pragnęli, ani doń dążyli, ani go zorganizowali w pogodnej swej lojalności; szli prostą drogą, drogą obowiązku i jej zawdzięczali ten podbój zwycięzki.
I stali teraz dłoń w dłoni wobec swego dzieła, jako godni uwielbienia bohaterzy, chlubiący się tem, że byli dobrymi i silnymi, że wydali na świat cały szereg dzieci, że stworzyli dużo, przysporzyli światu wiele radości, zdrowia, nadziei pośród jego walk wieczystych i łez wieczystych.




V.

I Mateusz i Maryanna żyli jeszcze przeszło lat dwadzieścia a Mateusz miał lat dziewięćdziesiąt, Maryanna osiemdziesiąt siedem, kiedy trzech najstarszych synów: Dyonizy, Ambroży i Gerwazy, zawsze wiernie stojący u ich boku, ułożyli między sobą, aby obchodzić uroczyście dyamentowe gody rodziców, siedemdziesiątą rocznicę ich zaślubin festynem, który zgromadziłby na folwarku Chantebled wszystkich członków rodziny.
Nie była to bynajmniej bagatela... Kiedy zestawiono ścisłą listę, okazało się, te potomków bezpośrednich Mateusza i Maryanny istniało w obecnej chwili sto pięćdziesiąt osiem osób: dzieci, wnuków i prawnuków, nie licząc jut kilkorga maleństw ostatnio narodzonych, z czwartej już generacyi. Dodawszy do tego spowinowaconych, mętów i żony, zzewnątrz przybyłych do rodziny, pokazało się, że uroczystość ta zbierze coś ze trzysta osób. I gdzież tu znaleźć na folwarku taką salę, któraby pomieściła stół odpowiedni do patryarchalnego śniadania, o jakiem marzyli?
Rocznica przypadała na dzień 2 czerwca; wiosna była tego roku nieporównanie łagodna i przepiękna. To też postanowili, że śniadanie odbędzie się na dworze, że stół ustawionym zostanie naprzeciw pawilonu, pośrodku obszernego trawnika, zamkniętego kotarami wspaniałych jaworów, niby olbrzymi salon zieleni.
Będą u siebie, w samemże łonie dobroczynnej, życzliwej tej ziemi, pod dębem środkowym, rozrosłym dziś w olbrzyma a zasadzonym niegdyś dłońmi dwojga protoplastów rodu, którego rozmnażająca się falanga miała obchodzić płodność darzącą szczęściem.
I uroczystość została ułożoną, zorganizowaną w wielkim porywie wesela i miłości. Wszyscy zapalili się do tego, by w niej uczestniczyć, wszyscy przybiegli na tę schadzkę tryumfalną, począwszy od starców o białych jak śnieg włosach aż do dzieciaków, co ssały jeszcze własny palec.
I niebo błękitne, co zawisło szerokim stropem nad nimi i płomienne słońce nawet, chciały również wziąć udział w uroczystości tak samo jak folwark cały, źródła ciekące, kwitnące pola, pełne przyrzeczeń żniw obfitych.
Wspaniała to była ta podkowa rozszerzona, ten stół obszerny, ustawiony pośród traw ze zbytkiem naczyń i olśniewającej bielizny, obsypany poprzez liście iskierkami blasków. Dostojne małżeństwo, ojciec i matka rodu, mieli zasiąść tuż obok siebie w pośrodku, pod dębem. Dalej zdecydowano, że nie będzie się rozdzielać i innych małżeństw, że najpiękniejszem będzie, najbardziej wzruszającem, jeśli wszystkie one zasiądą obok siebie, kolejno, generacyami. Co do młodzieży zaś, dziewcząt i młodzieńców, dzieciaków płci obojej, pozwoli się im rozmieścić dowolnie, gdzie się uda, wedle ich fantazyi i humoru.
Od samego też rana już rozpoczął się zjazd całemi gromadami, powrót do wspólnego gniazda rozproszonej rodziny, zlot jej ze wszystkich czterech stron nieboskłonu.
Niestety jednak, śmierć już niemało kosiła tutaj, wielu niemiało jut przybyć! Goście małego cmentarzyka w Janville, z każdym rokiem liczniejsi zasypiali tam wśród kwiatów i cichej zadumy grobów. Obok Róży, obok Błażeja, co odeszli pierwsi i inni już położyli się na sen wieczny, unosząc z sobą coraz nowy kawałek serca rodziny, czyniąc z tej poświęconej ziemi ziemię nabożeństwa, ziemię wspomnień wieczystych.
Najpierw Karolina, długo cierpiąca, poszła połączyć się z Błażejem, szczęśliwa przy odejściu, że pozostawia na swe miejsce córkę swą Bertę przy Mateuszu i Maryannie, dotkniętych tak głęboko tym ciosem, jakgdyby powtórnie tracili syna.
Za nią poszła córka ich Klara a porzucając ich, pozostawiła folwark swemu mężowi, Fryde- rykowi i Gerwazemu, który również w następnym zaraz roku został wdowcem.
Nieco później utracili syna swego Grzegorza, posiadacza młyna, którego wdowa, Teresa, dalej prowadziła tam zawsze rządy wśród licznego potomstwa.
Następnie odeszła za temi jeszcze jedna z córek, owa tak dobra Małgorzata, żona doktora Chambouvet, zmarła na skutek tego, że przyjęła do siebie dwoje dzieci, biednej wyrobnicy, dotkniętych krupem.
A innych strat już się i nie liczyło; żony, mężowie, co przez małżeństwa weszli w rodzinę, dzieci zwłaszcza; cząstka skazana na zagładę, owa część żniwa ludzkiego, którą odliczyć trzeba zawsze na burze, wszystkie te drogie istoty co znikają, opłakiwane przez żywych i co uświęcają ziemię, w której spoczęły.
Jeśli jednak drodzy ci zmarli, spali tam wśród wielkiej ciszy, jakiż zgiełk zato panował, jakie wrzało zwycięstwo życia tego ranka na drogach, prowadzących do Chantebled! Rodziło się ich więcej niż umierało, z każdej śmierci, zdało się, nowy powstawał wykwit istot. Tuzinami wyrastały one z ziemi, w którą ojce, znużeni dokonanem życia zadaniem, kładli się na spoczynek.
I wszystko to przybywało ze wszech stron, jako jaskółki na wiosnę przylatujące odwiedzić stare gniazda i napełniające niebiosa radością swego powrotu. Bezustannie na folwark zajeż- dżał powóz po powozie, bezprzestannie wysiadały nowe znów małżeństwa z gromadkami dzeci, których fala jasnowłosych główek wzrastała z każdą chwilą. Pradziadkowie, którym włos przyprószył śnieg starości, przyprowadzili z sobą maleńkich prawnuczków, co pierwsze zaledwie stawiali kroki. Były tam bardzo ładne staruszki, którym dopomagały wysiąść z powozu młode dziewczyny, promienne świeżością. Matki były jeszcze brzemienne a ojcowie przywozili już z sobą narzeczonych córek.
Wszystko to było spokrewnione, spowinowacone z sobą; ojcowie, matki, bracia, siostry, teściowe, szwagrowie, bratowe, synowie, córki, wujowie, stryjowie, ciotki, kuzyni, kuzynki we wszelakich stopniach, we wszelkich możliwych pokrzyżowaniach aż do czwartego pokolenia. Jedna jedyna rodzina, jeden ludek mały, który jednoczyła myśl jedna radości i dumy, myśl, że obchodzić będą gody dyamentowe, tak rzadkie, tak osobliwie gody dwojga bohaterów, otoczonych chwałą życia, z których cały ten lud się zrodził! I jakaż ich liczba bezmierna, jak choćby wymienić ich imiona, obliczyć wiek, stopień pokrewieństwa, zdrowie, siły, nadzieje, jakie z sobą na świat przynieśli!
Naprzód był tu tenże sam folwark, wszyscy ci, co się tu urodzili, tu wzrośli. Gerwazy, mający dziś lat sześćdziesiąt dwa, któremu dopomagali w gospodarstwie dwaj jego starsi synowie, Leon i Hen- ryk, ojcowie już dziesięciorga dzieci; trzy córki tegoż, Matylda, Leontyna, Juljanna, urodzone później znacznie i wydane za mąż w sąsiedztwo, miały we trzy dwunaścioro dzieci. Fryderyk, owdowiały mąż Klary, o pięć lat starszy od Gerwazego, odstąpił był swego posterunku wiernego pomocnika synowi swemu Józefowi, kiedy tym czasem dwie jego córki, Aniela i Lucyia jak również syn najmłodszy, Juljan, poświęcili tak samo folwarkowi swe usługi, wszyscy czworo mieli gromadkę dzieci, złożoną z piętnaściorga dzieci tak chłopców jak dziewcząt.
Następnie z tych wszystkich co tu przybyli z poza folwarku, młyn pierwszy dostarczył kontyngensu; Teresa, wdowa po Grzegorzu, przywiodła z sobą swe potomstwo: syna Roberta, który obecnie był kierownikiem młyna pod jej rozkazami, trzy córki: Genowefę, Alinę i Natalję, z całą bandą dzieciaków, stanowiących koniec orszaku, dziesięcioro córek, czworo Roberta.
Po niej stawili się: Ludwika, żona notaryusza Mazaud, Magdalena, żona architekta Herbette’a, wraz z któremi przybył doktór Chambouvet, wdowiec po poczciwej Małgorzacie; nowe znów trzy spore gromadki; pierwsza złożona z czterech córek, z których najstarszą była Koleta; druga z pięciu synów, z Hilarym na czele, trzecia z jednego syna i jednej tylko córki, Sebastiana i Krystyny — a wszystko to rozmnożone, prócz nich bowiem było tu dwadzieścioro prawnuków.
Nakoniec wysiadł na dziedzińcu Paryż. Dyonizy i Marta, jego żona przedstawili się z licznym orszakiem; Dyonizy miał bezmała już lat siedemdziesiąt, był pradziadkiem przez córki swoje Hortensyę i Marcelę, używał dziś już zasłużonego spokoju po spełnionem życia zadaniu, zdawszy fabrykę na dwóch starszych synów, Lucyana i Pawła, dziś już przeszło czterdziestoletnich ludzi, których synowie już sami dorabiali się majątków; istny ten szczep zaborców, wysiadł z pięciu powozów: Dyonizowie, czworo ich dzieci, piętnaścioro wnuków, troje prawnuków, a których dwoje w poduszkach jeszcze.
Nareszcie ostatni przybył we swoją gromadką Ambroży, który był tak nieszczęśliwym, że utracił wcześnie żonę swą Andreę a starość miał tak pełną sił żywotnych jeszcze, że mimo lat sześćdziesięciu siedmiu, sam kierował dotąd wielkim swym domem komisowym, w którym synowie jego, Leoncyusz i Karol, dotąd byli tylko prostymi urzędnikami, zięciowie zaś, mężowie córek, Pauliny i Zofii, drżeli przed tym królem wszechwładnym i nieograniczonym, któremu wszyscy byli posłuszni; był on dziadkiem siedmiu wnuków już pod wąsem, dziewięciu wnuczek, z których cztery obdarzyły go już prawnukami, tak, że przed Dyonizym, jeszcze starszym od niego „mędrcom, został on pradziad*. Dla niego i jego orszaku potrzeba było aż sześciu powozów.
I cała ta defilada trwała przeszło dwie godzi- ny i folwark pełen był tłumu szczęśliwego, śmiejącego się, weselącego w promieniach czerwcowego słońca.
Mateusz i Maryana wszakże dotąd nie ukazali się jeszcze. Ambroży, który był aranżerem tej uroczystości, wymógł na nich, że pozostaną w swym pokoju zamknięci, jak monarchowie ukryci przed swym ludem, dopóki on po nich nie przyjdzie. Chciał, aby ukazanie się ich pośród całej zgromadzonej rodziny było jaknajuroczystszem. A kiedy już zdecydował się iść po nich, ponieważ ludek cały był zebrany w komplecie, zastał na progu, broniącego drzwi, niby przyboczny gwardzista, brata swego Beniamina. Z całego tego rodu, rozmnażającego się w nieskończoność, pracującego i urastającego w liczbę cudownym niemal rozwojem, Beniamin jeden pozostał bezczynnym. Miał lat czterdzieści trzy teraz, nie ożenił się dotąd, nie miał dzieci, żył wyłącznie na radość domowego ogniska rodziców, był towarzyszem ojca, namiętnie uwielbiającym matkę, którzy oboje z całym egoizmem uczucia pozostawili go sobie na wyłączną własność, powiadając, że życie, któremu dali tyle istot, mogło im przecież uczynić dar z tego jednego ostatniego dziecięcia.
Zrazu nie sprzeciwiali się temu bynajmniej, ażeby się ożenił; później wszakże, kiedy widzieli jak się waha, potem już odmawia wręcz pojęcia za żonę jakiejkolwiek proponowanej mu dziewczyny, odkąd utracił tą jedyną, którą mógł był kochać, doznali z tego powodu pewnej skrytej radości. Później nieco, coprawda, poczęli czynić sobie pewne wyrzuty, do których nie bardzo chcieli się przyznawać; przychodziło im na myśl, że może to szczęście, którem ich napawała jego obecność, jest z ujmą dla tego ich skarbu, zakopywanego przez skąpstwo starości, na schyłku życia tak rozrzutnego, tak hojnie rozsypującego swe dobra? Kto wie czy ich Beniamin nie cierpi na tem, że go tak zagarnęli dla siebie, zamknęli dla własnej przyjemności w czterech ścianach domu? Od dawien dawna już był w nim jakiś niepokój dziwny, jakieś rozmarzenie, oddawna piękne jego oczy zdały się szukać bezprzestannie czegoś po za obrębem otoczenia, jakichś krain rzekłbyś, zupełnego zadowolenia, tam, gdzieś, po za widnokręgiem. A teraz, kiedy wiek nadchodził, kiedy już minęła dlań młodość, to udręczenie zdawało się, że się wzmogło jeszcze, jak gdyby na dnie duszy krył rozpacz, że nie może bodaj raz zmierzyć się z tem czemś nieznanem, zanim skończy bezużyteczne swe, pozbawione szczęścia życie.
Beniamin wreszcie ustąpił ode drzwi a Ambroży wydał rozkazy. I wśród ulewy słońca, na kwietnym tarasie ukazali się Mateusz i Maryanna. Przyjął ich okrzyk rozgłośny, serdeczne śmiechy, grzmot oklasków. Tłum rozweselony i rozna- miętniony, zebrany już tu gromadnie, cała rozmnożona rodzina wołała:
— Niech żyje ojciec! niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Mateusz, acz miał już lat dziewięćdziesiąt, trzymał się dotąd prosto, szczupły był, smukły, obciśnięty w długi surdut czarny, niby nowożeniec, z głową odkrytą, z śnieżystą czupryną, gęstą, którą niegdyś ścinał przy samej skórze a której teraz przez ostatnią jeszcze kokieteryę, dozwolił wyrosnąć, odkąd wydało mu się, że jest ona objawem niespożytej siły starego, trwałego drzewa. Twarz jego mogła zeschnąć się, pomarszczyć, zużyć pod wpływem wieku, ale oczy naprzekór jej pozostały po dawnemu młode, też same oczy uśmiechnione, wielkie i jasne, żywe i myślące, które zwiastowały człowieka myśli i czynu, bardzo prostego, bardzo wesołego i bardzo dobrego.
Maryanna, mająca lat osiemdziesiąt siedem, w jasnej sukni oblubienicy, stała obok niego, tak samo wyprostowana, silna i piękna jeszcze dawną swą zdrową pięknością, silna tem łonem co wydało na świat całe pokolenie, tą piersią, co je wykarmiła. Posiwiała jak mąż całkowicie, z twa rzą wyłagodniałą, oświeconą odblaskiem ostatniej zorzy pod zwojami bieluteńkich, jedwabistych włosów, przyczesanych gładko. Przywodziła na pamięć jeden z owych uświęconych marmurowych posągów, których rysy czas spustoszył, nie mo- gąc im odebrać wszakże spokojnej wspaniałości życia; jak posąg jakiejś płodnej Cybeli, rzekłbyś, odnalezionej w całym niezmienionym rysunku kształtów i odżyłej w blasku słońca z wyrazem rzewnego wesela w wielkich czarnych oczach.
Wsparci jedno na ramieniu drugiego, niby zgodni małżonkowie, przybyli z bardzo daleka, co przez lat siedemdziesiąt szli obok siebie, nie rozstając się ani na chwilę, Mateusz i Maryanna z oczyma łez pełnemi, uśmiechali się wesoło do swego ludku, do tej rodziny rozmnożonej, zrodzonej z ich miłości, która nie przestawała wciąż na cześć ich wydawać okrzyków:
— Niech żyje ojciec! Niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Potem nastąpiła ceremonia przemowy i wręczenia bukietu. Czynność tę powierzono małej, pięcioletniej blondynce, Róży. Wybrano ją jako najstarszą z dzieci czwartej generacyi. Była ona córką Anżeliny, co znów była córką Berty, córki Karoliny i Błażeja. A kiedy pradziadkowie ujrzeli ją zbliżającą się z ogromnym bukietem, wzmogło się ich wzruszenie, łzy zabłysły w oczach, tłum cały wspomnień ich otoczył.
— O! nasza maleńka Róża!... nasz Błażej, nasza Karolina!
Cała przeszłość odżyła nagle. Dano dziecku imię Róży na pamiątkę owej drugiej Róży, tak opła- kiwanej, która pierwsza odeszła i pierwsza położyła się do snu tam na cichym wiejskim cmentarzu. A Błażej poszedł za nią spocząć zkolei, za nim zaś podążyła Karolina. Wtedy to Berta, która poślubiła Filipa Hayard, wydała na świat Aużelinę. Później zaś Anżelina, wyszedłszy za mąż za Jerzego Dalmas, miała z nim Różę. Po za dzieckiem stali Berta i Filip Havard Anżelina i Jerzy Dalmas. Byli to wszyscy ci, których reprezentowała Róża, będąca przedstawicielką żywych i umarłych, całego szeregu boleści i radości, całej pracy narodzin, całej fali życia, kończącej się obecnie na tym drogim jasnowłosym aniołku, tak wątłym, delikatnym z oczyma jutrzenki, w których błyszczała przyszłość.
O! nasza Róża, nasza Róża!
Róża wszakże z olbrzymim swym bukietem w dwu drobniutkich dłoniach, podeszła. Od dwóch tygodni uczyła się bardzo ładnego powinszowania. Tego ranka jeszcze powtórzyła je bez omyłki przed matką. Ale skoro stanęła już tutaj, wśród tego całego tłumu, uniesienie jej było tak wielkiem, że nie była w stanie wymówić ani słowa. Nie zakłopotało ją to zresztą wcale. Była to osóbka pełna już przytomności umysłu, bardzo rezolutnego. I bez wszelkiego też namysłu rzuciła bukiet, skoczyła na szyję Mateuszowi i Maryannie, wołając piskliwym swym głosikiem, niby ton fletu:
— Dziadziu, babciu, to dziś — dzień wam poświęcony, całuję was z całego serca.
I wypadło to bardzo ładnie, uznano nawet, że to było daleko ładniejszem od wyuczonego powinszowania. Nowe nastąpiły wybuchy śmiechu, nowe oklaski, nowe rozległy się okrzyki. I natychmiast zasiedli wszyscy do stołu. Ale było to zadanie nielada, zasiąść u tego olbrzymiego stołu, ustawionego w podkowę na kwadracie skoszonego trawnika.
Najprzód ceremonialnie udali się na swoje miejsca Mateusz i Maryanna, nie opuszczając się, wciąż pod rękę, zasiedli pośrodku stołu, wsparci oboje o pień wielkiego dębu. Po lewej stronie Mateusza, zajęli miejsce Marta i Dyonizy, Ludwika i mąż jej, notaryusz Mazaud, ponieważ po stanowiono nie rozdzielać małżeństw. Po prawej stronie Maryanny zasiedli: Ambroży, Teresa, Gerwazy, doktór Chambouvet, wszystko wdowcy i wdowy, potem znowu małżeństwo, Magdalena z mężem swoim, architektem Herbette, potem Beniamin sam jeden. Następnie wedle starszeństwa i generacyi, rozsiadły się inne małżeństwa. Nakoniec, jak to było postanowionem, młodzież, dzieci, całe gromady młodzieży i całkiem maleńkich, rozmieściło się jak kto mógł, jak mu się podobało pośród niezmiernego zgiełku.
Ach! jakaż to była chwila przemożnej chwały dla Mateusza i dla Maryanny! Ujrzeli się wśród tryumfu, o jakim marzyć nigdy nie śmieli. Życie, jakby chcąc wynagrodzić ich za to, że mieli weń zawsze niezachwianą wiarę, że byli przez całe istnienie jego czynnikami, zda się, przedłużało dla nich z upodobaniem granice zwykłej ludzkiej istności, aby mogli jeszcze własnemi oczyma ujrzeć rozkwit swego dzieła. Całe Chantebled przybrało uroczystą postać, wszystko, co oni ufundowali, stworzyli tu pożytecznego i pięknego. Pola uprawne, zdobyte na trzęsawiskach, chyliły się przed nimi powiewem kłosów, brzemiennych w przyszłe plony; łąki wdali wśród lasów dalekich przesyłały im ciepły oddech, trzód, co się na nich pasły, trzód dziś już nieobliczonych, arki wzmagającej się ciągle; źródła ujęte w karby, posłuszne ich woli, których użyli do użyźnienia gruntów, dziś wydających cudowne niemal plony, przesyłały im szmer wód swoich, tych wód, co są jakoby krwią ziemi. Było to spełnione dzieło doniosłości społecznej, chleb zdobyty, cały szereg istnień wytworzonych, wyprowadzonych z nicestwa ziem leżących odłogiem.
I pośród jakiegoż to ukochanego przez nich otoczenia, ta ich rasa wdzięczna i szczęśliwa podejmowała ich dziś tak uroczyście! Te klony, te jawory, które czyniły z rozległego tarasu wielki salon zieleni, wszakże to oni sami zasadzili je własną ręką, oni patrzyli na ich rozrost z dnia na dzień. Ten dąb, zwłaszcza, olbrzym dzisiaj, dzięki przezroczej fali fontanny, z której ściekało wciąż jakieś źródło podziemne, wszakże to był syn ich syn zrodzony tutaj, w dniu położenia pierwszych podwalin włości Chantebled, kiedy on wykopał dla niego dołek, ona trzymała jego wątłą gałązkę. A dziś, gdy olbrzymią zielenią swoją ocieniał on ich wszystkich, nie byłże królewskim symbolem całej ich rodziny? Jak on i ona była niezliczoną; jak on i ona rozmnożyła się, rozszerzyła w dal rozłożyste swe gałęzie, które daleko wybiegły odsłaniając ziemię dokoła; i jak on, tak ona była sama dla siebie lasem całym, zrodzonym z jedynego pnia, żyjącym temiż samemi sokami, silnym temże samem zdrowiem, pełnym pieśni, wietrzyku i słońce.
Wsparci o ten kolos, Mateusz i Maryanna zlewali się z nim, rzekłbyś, w jego chwale, w jego potężnym majestacie, jednaką jaśniejący królewskością, wydawszy na świat tyle istot, ile on liczył gałązek, panując nad ludem swych dzieci, które przez nich wzięły życie tak samo jak liście dębu przezeń życie czerpią. Tych trzystu współbiesiadników, co zasiadło po ich prawicy, po lewicy, wszakże to nic innego jak dalsze przedłużenie ich istnienia, toż samo drzewo życia, zrodzone z ich miłości, zrosłe z nimi jeszcze wszystkiemi fibrami. Wszakże czuli jaką im wszystkim sprawia radość, że ich uczcić mogą tą uroczystością, czuli rozrzewnienie starszych, hałaśliwą uciechę, młodych. Słyszeli jak zgodnym taktem biły serca razem z ich własnemi we wszystkich łonach aż do piersi najmłodszej z tych główek jasnowłosych, śmiejących się już z zachwytem do ciast deseru.
I dzieło ich twórcze ludzkości znajdowało się teraz zebrane przed nimi, w nich, niby kopuła okrągła tego dębu olbrzymiego a wszędy dokoła to drugie ich dzieło oblewało ich płodnością ziemi, tą przyrodą, co się rozszerzała i użyźniała w miarę jak oni sami się rozmnażali.
To też piękność Mateusza i Maryanny rozbłysłą dziś w całym blasku, cała piękność ich miłości stałej przez lat siedemdziesiąt, piękność tego uwielbienia, które po dziś dzień żywili dla siebie wzajem, w tej chwili jak w pierwszym dniu małżeństwa. Przez lat siedemdziesiąt szli wiernie obok siebie, dłoń w dłoni, bez jednej chwili gniewu, lub rozterki, bez jednej myśli choćby niewierności. Przyszedłszy z tak daleka, tym samym krokiem ufnym i pewnym, niezawodnie przypominali sobie oboje niejedną chwilę wielkiej boleści, ale chwile takie przychodziły z zewnątrz tylko zawsze. Jeżeli niejednokrotnie pierś ich podniosło łkanie, pociechą dla nich było, że płacz dzielili oboje. Pod wieńcem śnieżnych włosów zachowali oboje wiarę lat dwudziestu, serca ich pozostały wzajem sobie oddane tak samo jak ongi w dniu zaślubin, kiedy jedno oddało serce drugiemu i nie odebrało go już nigdy. Był to nierozerwalny związek miłości, małżeństwo takie, jakiem być powinno, jedyne mające racyę bytu, takie, co zapewnia spokój ca życie całe, bo szczęście leży tylko w wiecznotrwałości.
Ich szczęście leżało w tem, że się spotkało dwoje ludzi, obdarzonych potęgą ukochania, wolą do działania zdolną, boskiem pragnieniem, co stwarza światy. On w uwielbieniu dla swej żony nie znał innej radości nad tę namiętność tworzenia, uważając dzieło tworzenia, dzieło dokonane za wyłączną racyę swego bytu, swój obowiązek i nagrodę swą zarazem. Ona w uwielbieniu dla męża starała się po prostu tylko być mu towarzyszką, małżonką i matką, płodną samicą, dobrą wychowawczynią, wedle słów Boutana, potem dobrą doradczynią przedewszystkiem, obdarzoną sądem jasnym, subtelnym, umiejącym rozwikłać najtrudniejsze sytuacye.
I tak to, zbliżani coraz więcej do siebie przez każde nowo na świat przychodzące dziecko, jak przez jeden węzeł więcej zaciskani, doszli oboje do zupełnego zjednoczenia, zlania się z sobą. Byli rozumem, zdrowiem, siłą. I jeśli odnosili zawsze tryumf, pośród przeciwności i łez, to tylko dzięki temu długiemu porozumieniu, tej wspólnej wielkości w pośród wiecznie odnawiających się uczuć tkliwości wzajemnej, których zbroja czyniła ich niezwyciężonymi.
Nie mogli być zwyciężonymi, podbili wszystko przez samą potęgę swego związku, nie pragnąc nawet podboju. I dokonywali teraz życia jak bohaterowie, jak zdobywcy szczęścia, dłoń w dło- ni, czyści jak kryształ, bardzo wielcy, bardzo piękni, wyolbrzymieni i wypiękniali jeszcze niezmierną swą starością, tem tak długiem istnieniem, wypełnionem jedyną miłością.
A całe ich niezliczone pokolenie, co się tu dziś stawiło, to plemię zdobywcze, zrodzone z ich krwi i kości, nie miało także innej siły nad siłę łączności, Którą dziedziczyło po nich, nad tę uczciwą, lojalną miłość przodków, oddawaną dzieciom w spuściźnie, to solidarne przywiązanie, które kazało im dopomagać sobie wzajem, walczyć dla lepszego życia, niby jeden naród braterski.
Ale już rozpoczynała się uczta. Całej służbie folwarcznej powierzono usługę, nie chciano wprowadzać nikogo obcego. Wszyscy oni prawie wzrośli tu na folwarku, należeli niemal do rodziny. Następnie oni z kolei zasiądą do swego stołu i obchodzić będą dyamentowe gody. I pośród okrzyków i śmiechów serdecznych pojawiły się pierwsze półmiski.
Nagle, ledwie rozpoczęte roznoszenie półmisków przerwanem zostało. Wielka nastała cisza, zaszło nieoczekiwane wcale zdarzenie. Pośród tarasu, między obu ramionami stołu, wybiegającego w podkowę, szedł wprost ku jego środkowi młodzieniec jakiś, nieznany nikomu. Uśmiechał się wesoło i szedł do samego końca aż zatrzy- mał się dopiero przed Mateuszem i Maryanną, Potem przemówił donośnym głosem:
— Dzień dobry, dziadku! dzień dobry, babko!... Trzeba do stołu tego dodać jeszcze jedno nakrycie, bo i ja przybyłem uczcić was wraz z innymi.
Wszyscy zamilkli, wielce zdumieni. Któż to był ten młodzieniec, którego dotąd nikt z nieb nie widział nigdy? Niezawodnie do rodziny należeć nie mógł, boć wiedzianoby jego imię, znano twarz... A w takim razie dlaczego pozdrawia przodków tem czczonem imieniem dziadka i babki? Zdumienie zaś zwiększające się z każdą chwilą, pochodziło najwięcej jeszcze z nadzwyczajnego jego podobieństwa z Mateuszem; był Fromentem, to rzecz pewna; widać to było z jego oczu jasnych, z układu wysokiego czoła. Mateusz młody odradzał się w nim, rzekłbyś, taki jakim go przedstawiał jeden z portretów, przechowywany z nabożeństwem w rodzinie, kiedy miał lat dwadzieścia siedem i rozpoczynał podbój Chantebled.
Wówczas Mateusz, drżący, podniósł się a Maryanna uśmiechnęła się bosko, pojąwszy przed wszystkimi, kto to jest taki.
— Ktoś ty, dziecko moje, ty, co mnie zwiesz dziadkiem i co jesteś podobnym do mnie jak brat mój rodzony?
— Jestem Dominik, syn najstarszy twego syna Mikołaja, który przebywa wraz z matką moją Elżbietą w obszernym, wolnym kraju, w nowej Francyi.
— A ileż lat ty masz teraz?
— Skończę dwadzieścia w sierpniu tego roku, kiedy tam u nas wody Nigru, dobrotliwego olbrzyma, powrócą użyźnić nasze pola niezmierne.
— A powiedz nam, czyś ożeniony, czy masz dzieci?
— Wziąłem za żonę francuzkę, zrodzoną w Senegalu i już w ceglanym moim domu, który sobie zbudowałem, wzrasta czworo dzieci pod blaskiem płomiennym słońca Sudanu.
— A powiedz nam jeszcze czy masz braci, siostry?
— Mój ojciec Mikołaj i matka moja Elżbieta mieli osiemnaścioro dzieci, z których dwoje umarło. Jest nas szesnaścioro: dziewięciu synów i siedem córek.
Mateusz roześmiał się serdecznym, rozgłośnym śmiechem wesela, jakby chciał wyrazić, że syn jego Mikołaj w latach pięćdziesięciu dzielnym był pracownikiem dla życia, więcej dlań nawet zdziaławszy niż on sam. Popatrzał na Maryannę, która również śmiała się w zachwycie.
— A zatem, dziecko moje, skoro jesteś synem mego syna Mikołaja, pójdź nas uścisnąć i obchodzić wraz z nami gody. Zaraz położą dla ciebie nakrycie na tym stole; jesteś u siebie.
Dominik w czterech susach musiał okrążyć stół cały. Uścisnął w silnych swych ramionach, ucałował dwoje starców, których radosne wzruszenie omal sił nie pozbawiło, tak ta niespodzianka była im miłą: to dziecko, jedne jeszcze, spadające im z dalekiego nieba w dzień taki, które opowiada im o innej rodzinie, innym ludzie, poczętym z ich krwi własnej, rozmnażającym się tam wzmożoną jeszcze płodnością w płomiennem powietrzu zwrotnikowem.
Niespodziankę tę zawdzięczali przebiegłej pomysłowości Ambrożego, który wytłómaczył się z niej natychmiast, jako z teatralnego efektu, przezeń przysposobionego. Od tygodnia już ukrywał on w swym pałacu Dominika, przysłanego przez ojca z Sudanu w tym celu, aby omówił z nim niektóre kwestye handlowego eksportu a przedewszystkiem dlatego, aby zamówił w fabryce Dyonizego cały szereg maszyn rolniczych specyalnej konstrukcyi, nadających się do tamtejszego gruntu.
Nikt przeto nie wiedział nic o tym przyjeździe, prócz Dyonizego. A kiedy stół cały ujrzał Dominika w objęciach obojga starców, kiedy poznał całkowitą jego historyę, radość była niezmierna, nowe okrzyki ogłuszające posłyszano dokoła, przyjęto go serdecznemi powitaniami, entuzyastycznemi uściskami, wśród których omal nie zaduszono wysłańca rodziny siostrzanej, księcia drugiej dynastyi Fromentów z kraju cudownej przyszłej Francyi.
Mateusz wesoło wydawał rozkazy.
Naprzeciw nas dwojga, tutaj połóżcie nakry- cie... Od sam jeden tylko naprzeciw nas zasiądzie, jako ambasador potężnego mocarstwa. Pomyślcie, że on reprezentuje, oprócz swego ojca i matki, dziewięciu braci, siedem sióstr, nie licząc już czworga własnych jego dzieci... No, mój chłopcze, siadaj i niech nam podają!
Uczta weselna pełną była uciechy dziwnie rzewnej w tym cieniu dębu, prześwieconego słońcem. Świeży chłód unosił się z traw, zdało się, że przyjazna natura darzy to grono swą pieszczotą. Śmiechy nie ustawały dźwięczeć, starzy nawet rozbawili się jak dzieci wobec tych lat dziewięćdziesięciu i tych lat osiemdziesięciu siedmiu pana młodego i panny młodej. Twarze wiekowych małżonków promieniały łagodnym blaskiem, i tak samo promieniały twarze jasno i czarnowłosych współbiesiadników; cały ród promieniał szczęściem, radością, piękny tą zdrową swą pięknością; od dzieci bił blask, młodzieńcy byli wspaniali, dzieweczki urocze, małżonkowie zgodni i zjednoczeni z sobą, siedzieli tuż obok siebie. A co za wspaniały apetyt! a jaki zgiełk radosny witał każdy nowy półmisek! a jakim odbytem cieszyło się dobre wino, którem wychylano toasty na cześć tak dobrego, pięknego życia, co darzyło dwoje ich patryarchów najwyższą łaską: tą możnością zebrania ich wszystkich u swego stołu w imię tak podniosłej, chwalebnej uroczyści. Przy deserze były mowy, podnoszono zdrowia wśród przeciągłych znów okrzyków.
Ale w rozmowach, w żywych słowach, które krążyły od jednego do drugiego końca stołu, wciąż powracano do niespodzianki początkowej tej uczty, do tego tryumfalnego wejścia wysłańca bratniej rodziny. Zajmowano się powszechnie nim, jego niespodziewaną obecnością, tem wszystkiem czego nie dopowiedział jeszcze, jak to czuli wszyscy — i wszystko to wzmagało jeszcze ich podniecenie, namiętność całej rodziny, upojonej i tak już tą ucztą na wolnem powietrzu. A skoro tylko podano czarną kawę, posypały się pytania i gość zmuszony został do opowiadań.
— Och! cóż ja wam powiem? — odparł ze śmiechem na jedno z pytań Ambrożego, który pragnął dowiedzieć się, co też on myśli o całem Chantebled, po którem oprowadził go był dzisiejszego ranka. Obawiam się, że nie będę dość uprzejmym ani dla tego zakątka ojczyzny, ani dla waszego dzieła, jeśli zechcę być szczerym. Bezwątpienia, kultura jest tutaj istną sztuką, jednym wielkim godnym podziwu wysiłkiem woli, nauki, ładu, aby wydrzeć tej starej ziemi plony, jakie zdoła wydawać jeszcze. Pracujecie niezmiernie, czynicie cuda.. Ale, wielki Boże! jakże królestwo nasze jest maleńkiem! Jak wy tu żyć możecie, nie raniąc sobie boków o łokcie sąsiada? Osiedliliście się, nagromadzili głębokiemi warstwami tak, że zgoła oddychać już nie możecie swobodnie; tu brak przecież powietrza dla piersi ludzkiej. A najobszerniejsze wasze pola, co wy nazywacie wielkiemi waszemi folwarkami, są zaledwie kępkami ziemi, na których wasze trzody robią mi wrażenie zabłąkanych mrówek...
Ach! gdybyście widzieli nasz Niger olbrzymi, olbrzymie niziny, które on oblewa, olbrzymie nasze pola tam na południu, które nie mają innych granic nad granice rozległego widnokręgu!
Benjamin ze swego miejsca przysłuchiwał się z drżeniem jego słowom. Odkąd ten syn wód olbrzymich i innego słońca stanął tu pośród nich, nie mógł Benjamin już od niego oderwać oczu, wpatrzony weń z całą namiętnością rozmarzonych swych oczu. A kiedy posłyszał jak przemawia w ten sposób, nie mógł już dłużej oprzeć się temu wołaniu czegoś nieznanego, co go przyzywało ku sobie wiecznie, powstał z miejsca, obszedł stół dokoła i przysiadł się do niego.
— Niger, te doliny bezmierne... O! powiedz nam, opowiadaj o ich bezbrzeżności.
— Niger, dobrotliwy olbrzym, to ojciec nas wszystkich tam, w tej dalekiej krainie! Miałem zaledwie lat osiem, kiedy mój ojciec i matka opuścili Senegal, w porywie nieopatrznej śmiałości, w przystępie szalonej nadziei, dręczeni potrzebą wdarcia się w głąb Sudanu, na los szczęścia szukania w nim zdobyczy. Potrzeba wielu dni pochodu wśród skał, zarośli, rzek, aby z Saint-Louis dotrzeć do naszej fermy obecnej, po za Dienné... I nie przypominam już sobie dzisiaj naszej pierwszej podróży, wydaje mi się, żem się zrodził z łona dobrotliwego Nigru, z żyzności bajecznej wód jego. Jest on olbrzymi a łagodny, toczy fal swych szeregi bezmierne, iście jak morze; tak rozlewa się szeroko, że żaden most nie ujarzmia jego nurtów, że napełnia on sobą cały widnokrąg od końca do końca. Wśród fal jego widzisz całe archipelagi, odnogi jego dokoła pokrywa gęsta trawa, stanowiąca naturalne pastwiska, tworzy on głębokie baseny, gdzie całe floty ryb olbrzymich pływają i poruszają się dowolnie. Ma i on swoje burze, ma swoje dni płomienne, kiedy nurty jego podejmują dzieła płodności wśród uścisku palącego słońca, ma swe noce urocze, swe noce różanego blasku, nieskończonej słodyczy, kiedy na ziemię od gwiazd zstępuje spokój... I on to, ten praojciec, ten twórca, ten olbrzym użyźniający, począł w swem łonie Sudan, wyposażył go w nieobliczone bogactwa, tocząc on bezprzestanną walkę z zaborczością sąsiedniej Sahary, wyprowadziwszy go z nicości, z użyźniającego swego mułu. On to corocznie o tej samej porze, regularnie wylewa, występuje ze swego koryta, zalewa dolinę całą, niby ocean — a potem pozostawia ją tłustą, rzekłbyś brzemienną wegetacyą potworną iście. Tak jak Nil, odniósł on zwycięztwo nad piaskami i jest ojcem generacyi niezliczonych, jest bogiem — twórcą świata nieznanego jeszcze, który z czasem zbogaci starą Europę.
A ta dolina Nigru, bezmierna córa dobrotliwe- go olbrzyma, ach! jakiż to obszar przeczysty, jaki swobodny wzlot ku nieskończoności! Dolina otwiera się, dolina bez końca, oddala, zda się, granice widnokręgu, bez przeszkód, ni granic! Płaszczyzna wciąż jest płaszczyzną, pola ciągle przedłużające się nowemi polami, bruzdy biegnące w dal prosto wyciągnięte, jak okiem zasięgniesz, gdzie pług musiałby chyba przez całe miesiące orać, aby dosięgnął ich końca. Tam zbierać się będzie pożywienie dla całego wielkiego ludu w dniu, kiedy na seryo zabiorą się ludzie do jej uprawy z pewną odwagą i nauką pewną, bo dziś to jeszcze dziewicze królestwo, takie, jakiem je stworzyła dobra rzeka olbrzymia przed tysiącami lat. Jutro to królestwo należeć będzie do rolnika, który odważy się wziąć je w posiadanie, wykroić sobie w niem włość własną, tak obszerną, o jakiej zamarzyć może tylko siła jego pracy, nie już z hektarów, ale z mil uprawnych pól złożoną, falującą wieczystemi żniwami... A jakiż powiew szeroki wśród tych bezmiernych obszarów, co za uciecha módz odetchnąć całym tym bezmiarem swobodnego, rozległego powietrza, módz całą nieskończoność wchłonąć w płuca; jakie to silne i zdrowe życie tam, gdzie się już nie żyje tak gromadnie, gdzie jeden nie naciska na drugiego, gdzie człowiek czuje się wolnym, potężnym, panem tej części ziemi, której zapragnął, pod tem słońcem, co przyświeca wszystkim!
Benjamin upojony był tem wszystkiem co sły- szał; nie mógł się dość nasłuchać, dość narozpytywać.
— Jakżeście się tam urządzili? Jak tam żyjecie? Jakiemi są wasze obyczaje, wasze prace?
Dominik napowrót śmiać się zaczął, tak pewnym był, że ich wprawi w zdumienie, w pomieszanie tych wszystkich nieznanych dotąd krewniaków, którzy w tej chwili zawiśli, rzekłbyś, na jego ustach, roznamiętnieni wciąż wzrastającą ciekawością.
Potrochu, zwolna, coraz to nowi; to kobiety, to starcy, powstali z miejsc swoich, przybliżali się do niego. I dzieci nawet otoczyły go kołem, jakgdyby opowiadano im jakąś baśń cudowną.
— O! żyjemy niby jedna rzeczpospolita; jesteśmy gminą wspólną, której każdy członek pracować musi dla dzieła braterskiego. Wpośród rodziny są rzemieślnicy wszelkiego rodzaju i stanu, na sposób cokolwiek barbarzyński coprawda. Ojciec naprzykład okazał się znakomitym doświadczonym mularzem, bo musiał budować wszystko, kiedyśmy tam przybyli. I cegły nawet sam sobie wyrabiał, dzięki pokładom gliny w pobliżu Dienné. Folwark nasz zatem dziś tworzy małą wioskę, każde ożenione dziecko mieć będzie dom swój własny... Potem jesteśmy nietylko rolnikami, jesteśmy także myśliwcami i rybakami. Mamy swoje łodzie; Niger wre życiem, połowy są tam ogromne. Polowanie wystarczyłoby również na wyżywienie całej rodziny, zwierzyna tam się mno- ży, w sposób niesłychany; stada kuropatw i perliczek są tam olbrzymie, nie licząc już czerwonaków, pelikanów, czapli i tysiącznych gatunków zwierząt niejadalnych. Czasami czarne lwy składają nam wizyty, orły powolnym lotem szybują nad naszemi głowami; hipopotamy o zmroku po trzy i cztery bawią się u wybrzeży rzeki z niezgrabnym wdziękiem murzyńskich dzieci, kiedy się kąpią... Przedewszystkiem jednak jesteśmy rolnikami, królami doliny, kiedy Niger cofnie swe wody, użyźniwszy nasze pola. Włość nasza jest bez kresu, sięga, jak daleko wysiłek pracy naszej zdoła sięgnąć. A gdybyście zobaczyli tych rolników krajowców, którzy nie uprawiają nawet ziemi, którym brak najprymitywniejszych choćby narzędzi, którzy popoprostu tylko kijem grzebią trochę ziemię zanim powierzą jej posiew! Ale niema obawy, niema kłopotu: ziemia jest tłusta, słońce gorejące, plony zawsze będą piękne. A cóż dopiero my, kiedy użyjem pługa, kiedy dołożym cokolwiek starania, popracujemy cokolwiek choćby tylko nad tą ziemią, wezbraną życiem, jakież musimy mieć zdumiewające plony, jaką obfitość ziarna, od którego popękałyby chyba ściany wszystkich waszych spichlerzy! W dniu, w którym mieć będziemy maszyny rolnicze, jakie tu przyjechałem u was zamówić, potrzebną nam będzie cała flotyla statków, aby wam wysłać ten nadmiar naszych gnmien... Po opadnięciu wód rzeki, kiedy już fale jej wstąpią napowrót w swe łożysko, uprawia się ryż, całe płaszczyzny ryżu, które czasami wydają podwójne zbiory. Potem siejemy proso, wreszcie siać będziemy zboże, kiedy uprawę jego będziem mogli już prowadzić na wielką skalę. Dalej przychodzą wielkie pola bawełny, Uprawiamy także maniok i indygo, mamy warzywne ogrody, w których są całe łany cebuli, pieprzu tureckiego, dyni, ogórków. A nie wspominam już o produktach przyrodzonych o drzewach gumowych tak cennych, których mamy lasy całe, drzewach wydających masło, mąkę, jedwab, które wyrastają na naszej ziemi jak głóg u skraju dróg waszych... Nakoniec jesteśmy pasterzami, mamy trzody, odradzające się bezustannie, w których liczby głów nie znamy sami nawet. Nasze kozy, nasze owce, o długiej wełnie liczą się na tysiące; konie nasze tabunami uganiają się swobodnie w zagrodach wielkich jak miasta; nasze woły z garbami, kiedy się idzie je poić u Nigru, pokrywają całą willę nadbrzeża w godzinie wspaniałości pogodnej, kiedy słońce kładzie się na spoczynek... A nadewszystko jesteśmy ludźmi wolnymi, ludźmi wesołymi, szczęśliwymi, co pracują tylko na radość życia swobodnego, bez przeszkód, bez trosk, z tą nagrodą, że możemy sobie powiedzieć, iż dzieło nasze jest wielkiem bardzo, bardzo pięknem i bardzo dobrem, boć to druga Francya, nowa Francya, Francya przemożna dnia jutrzejszego.
I teraz nie przerywał już, nie potrzeba było zadawać mu pytań, wylewał całą swą duszę, pełną wielkości i piękna.
Opowiadał o starożytnym grodzie — królowej Dienné o ludności i budowlach Egiptu, który po dziś dzień panuje jeszcze nad doliną.
Mówił o czterech innych centrach Bammaku, Niamina, Segu, Sansanding, wielkich wsiach, które z czasem staną się wielkiemi miastami.
Opowiadał zwłaszcza o Tombuktu, pełnem chwały, tak długo nieznanem, tej podwójnej bramie do Sahary i Sudanu, mieście granicznem, gdzie życie dwu różnorodnych prądów styka się z sobą, miesza, mieni, dokąd wielbłąd pustyni przywozi broń i towary Europy oraz sól nieodzowną, gdzie wątłe łodzie Nigru wyrzucały na ląd cenną kość słoniową, złoto, znajdowane bez trudu niemal na powierzchni ziemi, pióra strusie, gumę, zboże, wszystkie bogactwa żyznej doliny.
Mówił, że Tombuktu to skład główny, to metropolia i targowisko Afryki środkowej, że swemi stosami kości słoniowej, z kupami nieoczyszczonego złota, worami ryżu, prosa, indyga, pękami piór strusich, metalami, daktylami, materyami drogiemi, narzędziami, tytoniem, swemi bryłami soli zwłaszcza, taflami soli kamiennej, zwożonej na grzbietach zwierząt z okropnej Taudenni, saharyjskiej stolicy soli, której grunt jest na całe mile samą solą, pokładami piekielnemi tej soli, która do tego stopnia jest cenną w Sudanie, że służy w zamiennym handlu jak moneta, pożyteczniejsza stokroć od złota.
Nakoniec opowiadał o tem jak Tombuktu podupadło teraz, zbiedniało, jak wspaniała niegdy stolica, która dziś wygląda jak zwaliska, ukrywa po za swemi trądem stoczonemi fasadami, w obawie rozbójników pustyni, resztki skarbów, jakie jej pozostały, ale je jutro stanie się ona napowrót stolicą chwały i bogactwa, rozsiadłszy się między Sudanem, spichlerzem zasobnym, a Saharą, drogą od Europy, skoro Francya otworzy tę drogę, połączy prowincye nowego państwa, założy tę nową Francyę bezmierną, wobec której dawna ojczyzna będzie tą grudką mózgu myślącego tylko, mózgu kierującego wszystkiem.
— I to marzenie, to wielkie marzenie — wołał — to dzieło olbrzymie, gigantyczne, ziści się już jutro. Nasz Algier, połączony zostanie z Tombuktu tą drogą po przez Saharę: lokomotywy elektryczne poniosą przez bezmiary piasków całą starą Europę! Tombuktu połączone zostanie z Senegalem flotylą parową na Nigrze, innemi znów żelaznemi drogami, które pobróżdżą na wsze strony rozległe państwo! nowa Francya olbrzymia, bezmierna, połączona z Francyą macierzystą, ze starożytną ojczyzną, cudownym rozrostem nadbrzeży, urośnie tak, że się pomieści w niej z czasem sto milionów mieszkańców!... Oto nasze marzenie, oto ceł nasz! Bezwątpienia te rzeczy nie staną się od dzisiejszego wieczora do jutra rana. Transsaharyjska droga nie jest jeszcze zbudowaną, jest tam dwa tysiące pięćset kilometrów nagiej pustyni, której eksploatacya nie mogłaby dziś skusić kompanij spekulacyjnych i trzeba, aby pierwej rozwinęła się pomyślność, trzeba pierwej położyć początek do jakiejś cywilizacyi, trzeba odkryć pokłady ważne, wzmódz eksport i tym sposobem skłonić pieniądz metropolii do tego przedsiębiorstwa. Następnie istnieje kwestya ludności tamtejszej, złożonej z murzyńskich ludów, po największej części łagodnych z natury, ale są między nimi ludy dzikie, z instynktami złodziejskiemi i okrucieństwem wyegzaltowanem jeszcze fanatyzmem religijnym, które utrudniają nasz podbój; jest to ten okropny problement islamu, o który roztrącamy się i roztrącać będziemy dopóty, dopóki on nie zostanie rozwiązanym. I tylko życie, długie lata tycia mogą jedynie wytworzyć ludność nową, przyswoić ją nowej ziemi, stopić w niej różnorodne żywioły, nadać jej egzystencyę normalną, siłę pierwotną, przyrodzoną, ten geniusz... Mniejsza o to jednaki począwszy od dziś dnia, nowa Francya narodziła się już w oddali, już istnieje państwo bezgraniczne przyszłości i państwo to potrzebuje krwi naszej i trzeba mu ją dać, aby się zaludniło, aby mogło wyciągnąć ze swego gruntu nieobliczone bogactwa, aby się stało największem, najsilniejszem, najpotężniejszem w całym świecie.
Porwany zapałem, drżący na widok odległego ideału swych marzeń, który wreszcie stawał przed nim wcielony, Benjamin miał pełne łez oczy. Ach! to życie zdrowe, to życie szlachetne, to rzecz całkiem inna! wszakże to wielka misya, dzieło wielkie, o którem marzył tylko dotąd nieokreślenie!
Spytał więc jeszcze:
— A dużo tam prócz was jest rodzin francuzkich, kolonizujących tak samo?
Dominik na to pytanie wybuchnął serdecznym śmiechem.
— E! nie, jest kilka kolonij w dawnych naszych posiadłościach w Senegale; ale tam w głębi doliny Nigru poza Dienné, o ile mi się zdaje, jesteśmy tylko my sami... Jesteśmy pionierami, szaloną przednią strażą, postawiliśmy na kartę całą wiarę i całą nadzieję. I w tem mamy pewną zasługę, bo dla ludzi rozsądnych jest to wielkie ryzyko i wykroczenie przeciw zdrowemu rozumowi. Czy pojmujecie to? rodzina francuzka, osiadła pośród dzikich, mająca za całą protekcyę sąsiedztwo małego fortu, w którym oficer biały dowodzi tuzinem żołnierzy krajowców, zmuszona częstokroć do użycia broni palnej, tworząca osadę pośród kraju, który dziś lub jutro może podnieść bunt, dzięki fanatyzmowi jakiegoś naczelnika pokolenia. Jest to szaleństwo, oburzające wszystkich i to właśnie sprawia nam taką uciechę, to nas czyni wesołymi, zdrowymi i zwycięz- kimi. My pierwsi torujemy drogę, dajemy przykład. Niesiemy naszą kochaną starą Francyę tam w te dzikie krainy, wyoraliśmy dla siebie wśród tych ziem dziewiczych jedno niezakreślone żadnemi granicami pole, które zczasem stanie się prowincją, założyliśmy wioskę, która za jat sto będzie wielkiem miastem. Niema w koloniach rasy bardziej płodnej nad rasę francuzką, ona, co — zda się — stała się całkiem już bezpłodną na dawnej swej ziemi. I rozmnażać się będziemy i napełnimy sobą świat cały!... Przychodźcież zatem, przybywajcie do nas wszyscy, skoro tutaj wam już zaciasno, skoro wam brak powietrza wśród waszych pól zbyt drobnych, w waszych miastach przepalonych, zatrutych. Tam dla was wszystkich jest dosyć miejsca, jest dosyć ziem nowych, dosyć szerokiego powietrza, którem nie oddychał nikt dotąd jeszcze, tam jest zadanie, które spełnić należy a które uczyni z was wszystkich bohaterów, ludzi silnych, ludzi, zdolnych odczuć szczęście życia. Jedźcie ze mną, zabieram mężczyzn, zabieram kobiety dobrej woli — i wykroicie sobie nowe prowincye i założycie nowe miasta dla wszechpotężnej, przyszłej, wielkiej Francyi, bezmiernej!
Jeden Benjamin tylko pośród zapału, co zagłuszył jego słowa, zawołał;
— Tak, tak, ja żyć pragnę... Zabierz mnie, zabierz z sobą!
Dominik wszakże tak dalej zamykał swe opowiadanie:
— I dziadku, nie powiedziałem ci jeszcze, że mój ojciec tamtejszej osadzie naszej nadał nazwę Chantebled... Często opowiada on nam jak to założyłeś włość twą tutaj w porywie szalonej odwagi, kiedy wszyscy drwili z ciebie, wzruszali ramionami i oskarżali cię o szaleństwo. A i tam tak samo wyśmiewają ojca, tąż samą napotyka litość wzgardliwą, bo spodziewają się, że dobrotliwy nasz Niger zczasem zagarnie naszą wioskę, jeśli jakaś banda koczujących murzynów nie pomorduje nas i nie zje, jeszcze w dodatku... Ach! jestem całkiem spokojny, zwyciężymy, jakeś ty zwyciężył, dziadku, ponieważ szaleństwo czynu jest świętą mądrością. Nastanie tam nowe królestwo Fromentów, nowe Chantebled olbrzymie, którego wy oboje, dziadku i babko, będziecie protoplastami, patryarchami dalekimi, czczonymi jak bogi... I piję teras za twoje zdrowie, dziadku i za twoje, babko, w imieniu waszego drugiego przyszłego ludu, rozrosłego dzielnie pod płomiennem słońcem zwrotnikowem.
Mateusz podniósł się i rzekł głosem silnym, w którym dźwięczało wzruszenie głębokie:
— Za twoje zdrowie! mój chłopcze. Za zdrowie syna mego Mikołaja, jego żony Elżbiety i tych wszystkich, co się zrodzili z ich miłości! Za zdrowie tych wszystkich, co się z niej zrodzą jutro, z pokolenia na pokolenie!
Marjanna powstała również i rzekła zkolei
— Za zdrowie waszych żon i waszych córek, waszych małżonek i waszych matek! Za zdrowie tych, które będą kochały, które obdarzać was będą dziećmi, które przy mnożą życia światu, zwiększą dział możliwego szczęścia na ziemi.
Na tem zakończyła się uczta, powstano od stołu, cała rodzina rozsypała się swobodnie po tarasie. Mateusza i Maryannę otoczył tryumfalnie raz jeszcze tłum dzieci ich dokoła. Ten tłum to była fala płodności zwycięzkiej, cały ludek szczęśliwy, zrodzony z ich krwi i kości, otaczający ich teraz swą radością, duszący swemi pieszczoty.
Dwadzieścia ramion razem wyciągało ku nim ręce, podawało im do pocałunku główki jasno i czarnowłose. Oni w swym wieku, w szczęśliwym powrocie ku latom dzieciństwa, niezawsze rozpoznawali te główki różnorodne dzieci. Mylili się, mieszali ich imiona, brali jednych za drugich. Śmiano się, poprawiano omyłki, odwoływano się do ich pamięci.
I oni śmieli się tak samo, bawili własnemi pomyłkami. To już rzecz mniejszej wagi jeśli niezawsze wiedzą które jest którem, boć to przecie zawsze jedno z ich plonu.
Dalej były tam jeszcze kobiety brzemienne wnuczki, prawnuczki, które przywoływali do siebie, które chcieli ucałować także, by tym pocałunkiem przynieść szczęście tym wszystkim dzie- ciom, jakie miały się narodzić jeszcze z dzieci ich dzieci, do nieskończoności w dalekie wieki. Dalej były tam takie matki karmiące, te, których niemowlęta w powijakach zasypiały grzecznie podczas uczty; teraz zaś, kiedy się pobudziły, domagając się krzykiem pokarmu, trzeba im było wydzielić ich cząstkę śniadania; karmiły je więc swą piersią, siedząc pod drzewem, zabawiając się razem rozmową, z odkrytem łonem, w dumnym spokoju. Było to uosobienie królewskiej piękności niewiasty, małżonki i matki, stanowcze zwycięztwo płodnego macierzyństwa nad zabójczą dziewiczością życia.
Oby obyczaje się zmieniły w przyszłości, oby zmieniła się idea moralności i idea piękna, oby świat się przeobraził przez ideał tej tryumfującej piękności, tej matki karmiącej dziecię, przez majestat jej symbolu!... Wciąż nowe posiewy wydawały nowe bezustannie plony, słońce wciąż podnosiło się na widnokręgu, strumień mleka spływał bez końca z piersi karmicielek, ten pokarm wieczysty żywej ludzkości. I strumień ten mleka niósł z sobą życie poprzez arterye świata i wzbierał ciągle dla wieków przyszłych, nieskończonych...
Jaknajwięcej życia na to, aby było jaknajwięcej szczęścia możliwego na ziemi. Takim było po wsze czasy wyznanie wiary w życie, wyznanie nadziei w jego dzieło dobre i sprawiedliwe. Płodność zwycięzka pozostaje siłą nieprzepartą, przemożną potęgą, od której jedynie zależy przy- szłość. Ona to była wielką rewolucjonistką, robotnicą niestrudzoną na rzecz postępu, matką wszelakiej cywilizacyi, odradzającą bezprzestannie zastępy swych bojowników niezliczonych, wysyłającą w biegu wieków miljardy nędzarzy, zgłodniałych, niezadowolonych, zbuntowanych na podbój prawdy i sprawiedliwości.
W dziejach ani krok jeden naprzód nie został zrobionym inaczej, tylko dzięki naciskowi liczby, która popychała ludzkość w jej pochodzie. Jutro, jak wczoraj, zdobytem zostanie przez rozmnażanie się tłumów, szukających szczęścia.
I będą to dobrodziejstwa, których spodziewamy się w naszych czasach: równość ekonomiczna pozyskana nakoniec tak samo, jak pozyskaną została równość polityczna; sprawiedliwy podział bogactw, których pozyskanie stanie się odtąd łatwem; praca obowiązkowa przywrócona w całej swej chwalebnej konieczności.
Fałszem jest, że praca narzuconą ludziom została, jako kara za grzech; przeciwnie, jest ona zaszczytem, szlachectwem ducha, najcenniejszem z dóbr, radością, zdrowiem, siłą, samąż duszą wszechświata, który zawsze oddanym jest pracy, bo wiecznie tworzy i działa dla przyszłości. Dziecko wydane na świat — to praca; życie przeżyte normalnie bez skażenia nikczemnego — to praca także; rytm wielkiej pracy codziennej unosi z sobą świat ku wieczności jego przeznaczeń.
I zniknie z powierzchni ziemi nędza, zniknie haniebna zbrodnia, w tej gloryfikacyi pracy, w tym rozdziale między wszystkich zadania powszechnego, skoro każdy przyjmie na siebie prawowitą swą cząstkę obowiązków i praw zarazem.
I niechaj rodzą się dzieci, niech wyrastają, będą one tylko narzędziami bogactwa, wzmożeniem się kapitała ludzkości, kapitału swobodnych i szczęśliwych istnień a wówczas nie będą już dzieci jednych skazane na to, aby były pańszczyźnianemi bydlętami, mięsem do jatek łódzkich, lab ciałem przeznaczonem na prostytucyę, ku dogodzeniu egoizmowi dzieci drugich.
A będzie to nowe zwycięstwo życia, odrodzenie się tego życia szanowanego, czczonego, tej prawdziwej religii życia zdeptanej, zgniecionej pod naciskiem długiej, obmierzłej zmory fanatyzmu, od której ludy dwukrotnie już, w piętnastym i w osiemnastym wieku gwałtownie usiłowały się uwolnić i z której otrząsną się nakoniec w ten dzień przyszły, kiedy ziemia płodna, kobieta płodna, będą odbierać cześć napowrót, gdy staną się wszechpotężną, najwyższą pięknością.
W tej ostatniej godzinie, w ten wieczór pełen blasków, Mateusz i Maryanna królowali przez liczne swe potomstwo. Poryw bohaterski, godzien uwielbienia, wyniósł ich na tę godność królewską. Kończyli swe dni jak prawdziwi bohaterzy życia, dostojni starcy, ponieważ dali istnienie tylu istotom, stworzyli tyle rzeczy. I wszystko to pośród walki, w pracy i boleści.
Nieraz w biegu życia przecież łkanie pierś ich podniosło. Ale wreszcie wraz z wiekiem nastał spokój, wielki spokój uśmiechniony, na który złożyły się zacne prace dokonane, wielka pewność przyszłego snu niezmąconego wówczas, kiedy ich dzieci dokoła nich podejmują tęż samą walkę będą pracować i cierpieć i żyć znów zkolei. I ta ich wielkość bohaterska w ciągu życia nie wykluczała żądzy gorącej, bozkiej żądzy twórczej, co ich ogarniała, niby płomień potężny, za każdem nowem poczęciem. Byli oni niby świątynia poświęcona, w której przemieszkiwało zawsze bóstwo, płonęli niewygasłym płomieniem miłości, jakim płonie świat cały dla twórczości bezustannej. Promienna ich piękność pod falą śnieżystych włosów brała początek w tym blasku, jakiego pełne były ich oczy, w tej potędze ukochania, której wiek nie mógł osłabić.
Bezwątpienia, jak to nieraz dawniej żartem mówili, przekroczyli oni wszelką miarę w swej nieopatrzności wydawania na świat dzieci, ku zgorszeniu sąsiadów, oburzających się na pogwałcenie przyjętych zwyczajów. Ale czyliż nie po ich stronie w końcu była słuszność? Dzieci ich wszakże nie zabrały nikomu jego cząstki chleba, wszakże każde z nich z sobą ją na świat przyniosło.
A zresztą, lepiej jest zbyt obfite zbierać żniwa, skoro szpichlerze kraju są puste. Potrzebaby wielu tych nieopatrznych, aby pokonać zbytnią ostrożność egoistyczną innych w dniu wielkiego niedostatku. Wszakże to dobry przykład obywatelski, wzmocnienie rasy, nowe siły pozyskane na rzecz ojczyzny pośród okropnego ogólnego ubytku.
A teraz życie zażądało nowego, ostatniego bohaterstwa ze strony Mateusza i Maryanny. W miesiąc później, kiedy Dominik zamierzał powrócić już do Sudanu, Benjamin oznajmił im pewnego wieczora namiętne swe pragnienie, nieprzeparty odzew, który dochodził go z tych równin nieznanych i dalekich, wołanie, któremu musiał być posłusznym.
— Ojcze ukochany, uwielbiana matko moja, pozwólcie mi odjechać z Dominikiem... Walczyłem z sobą długo, sam sobą się brzydzę, że was tak opuszczam w waszym wieku. Ala zbyt wiele cierpię, dusza moja wyrywa się tam ku nieskończoności i czuję, że tutaj umrzećby mi przyszło w haniebnej bezczynności, gdybym nie odjechał.
Słuchali go z sercem złamanem. Słowa te nie zadziwiły ich bynajmniej, zdawna przygotowani byli na to, że je posłyszeć muszą kiedyś, zwłaszcza spodziewali się tego od dnia wznowionych swych ślubów. Drżeli, wiedzieli, że nie będą mogli odmówić, bo czuli, iż zawinili bardzo, za- trzymując tak długo to ostatnie swe dziecię w gnieździe rodzinnem, oddawszy poprzednio światu wszystkie inne. Ach! to życie nienasycone nigdy, co nie dopuszczało tego spóźnionego skąpstwa, co domagało się od nich wszystkiego, aż do tego ostatniego skarbu, ukrywanego przed niem tak pilnie, tego skarbu, z którym marzyli nie rozstawać się aż dopiero u krawędzi grotu!
Zapanowała wielka cisza aż wreszcie Mateusz odpowiedział powolnym głosem
— Dziecko moje, nie mogę cię powstrzymywać. Idź zatem, gdzie cię woła życie... Gdybym wiedział, że umrę już dzisiejszego wieczoru powiedziałbym ci, żebyś zaczekał do jutra.
Zkolei odrzekła i Maryanna łagodnie:
— Dlaczegóż nie możemy umrzeć zaraz?... Nie spotkałaby nas ta boleść ostatnia i ty nie zabrałbyś z sobą nie więcej, jak tylko to ostatnie o nas wspomnienie.
Raz jeszcze przed ich pamięcią stanął cichy cmentarz w Janville, gdzie zasypiało już tyle drogich im istot, gdzie wkrótce i oni sami położą się na wieczny spoczynek obok tamtych, co tak dawno oczekują na nich w ciszy. A myśl ta nie niosła dla nich z sobą smutku, przeciwnie, mieli nadzieję, że tam spoczną tegoż samego dnia, bo żadne z nich nie mogło pojąć życia bez drugiego. A zresztą, wszakże żyć nie przestaną boć żyć będą dalej wciąż w swych dzieciach, połączeni na wieki, nieśmiertelni w swej rasie?
— Ojcze najdroższy, matko uwielbiona — powtarzał Beniamin — to ja, gdybym nie odjechał jutro, musiałbym umrzeć. Czekać na śmierć waszą, wielki Boże! czyliż nie byłoby to jej pragnąć? Trzeba, abyście żyli długo jeszcze a ja pragnę żyć tak samo, jak wy żyliście.
Nastała nowa chwila ciszy, potem Mateusz i Maryanna rzekli razem:
— Jedź zatem, dziecko kochane. Słuszna jest, żyć trzeba.
Ale w dzień pożegnania jakaż boleść, jaka rozpacz okropna, kiedy im przyszło wyrwać to ciało ich ciała, to serce ich własnego serca, to wszystko, co im pozostało z nich samych, aby to wszystko swoje złożyć życiu w ostatniej, najwyższej ofierze! Był to ponowiony odjazd Mikołaja, toż samo: nigdy już, wyrzeczone przez opuszczające kraj dziecko, co ulatuje w wichry nieznane dla posiewu ziem obcych i dalekich, gdzieś po za odległe granice.
— Nigdy już! — wołał Mikołaj wśród łez.
A Maryanna powtarzała z łkaniem, wydzierającem się jej z głębi piersi:
— Nigdy już, nigdy, nigdy!
Teraz, to nie chodziło już o rozmnożenie rodziny, o ojczyznę zasiloną, Francyę zaludnioną, ale o rozszerzenie granic ludzkości, użyźnienie pustyń, o zaludnienie całkowite ziemi. Po ojczyźnie ziemia cała. Po rodzicie naród, potem ludzkość. A jakiż to lot zdobywczy, jakie nagłe rozwarcie wrót szerokich na bezmiar świata! Cały powiew świeży oceanu, całe swobodne powietrze dziewiczych kontynentów zawiało oddechem olbrzymim, niby lekki wietrzyk przestrzeni szerokiej. Dziś zaledwie tysiąc pięćset milionów dusz na całej kuli ziemskiej wśród garstki nielicznych pól uprawnych, czyż to nie nędzne, kiedy ta ziemia, otwarta pługiem wszędy, mogłaby wyżywić ich dziesięć razy tyle?
Jakże zacieśnia się widnokrąg, chcąc ograniczyć ludzkość żyjącą do jej cyfry obecnej, dopuszczając tylko do wzajemnej wymiany ludów między sobą, do wymierania stolic, jak obumarły Babilon, Niniwa, Memfis, bez dozwolenia, aby inne świata królowe objęły ich dziedzictwo, odrodzone, kwitnące nową cywilizacyą. To hypoteza śmierci, bo nic nie może stać na miejscu; co nie wzrasta, to upada i umiera. Życie to wody przypływu, wciąż wzbierające; których każda fala przedłuża dzieło twórcze, wykończa dzieło spodziewanego szczęścia, skoro dopełnią się czasy. Przypływ i odpływ ludów są tylko epokami pochodu naprzód; wielkie wieki światła unoszą z sobą i porywają wieki ciemności, znaczące wyłącznie etapy ludzkiego pochodu. Wbrew temu przypływowi i odpływowi, wciąż nowy krok naprzód znaczy się w postępie ludzkości, codzień kawałek ziemi zdobyty, codzień więcej życia w czyn wprowadzonego.
Prawo to zdaje się być podwójnym objawem: płodności, która tworzy cywilizacyę i cywilizacyi, która ogranicza płodność. I zrodzi się z niej równowaga w dniu, w którym ziemia zamieszkana całkowicie, uprawna i spożytkowana spełni swe przeznaczenie.
I boskie marzenie wieków, szlachetna utopia uleci wówczas w niebo, rodzina stopi się w narodzie, naród stopi w ludzkości i będzie wówczas jeden lud tylko, lud braterski, tworzący z ziemi gród jeden wielki, gród wyłączny pokoju, prawdy i sprawiedliwości. Ach! oby płodność wieczysta zawsze się wzmagała, oby nasienie ludzkości unosiło się po nad granicami świata, oby biegła w dal zaludniać niesprawne pustynie w wiekach przyszłych, aż po ostatnie krańce władzy życia, co wreszcie stanie się władzą czasu i przestrzeni!
Po odjeździe Benjamina, którego zabrał z sobą Dominik, Mateusz i Maryanna odczuli dawną radość młodości, radość dopełnionego dzieła, oddania wszystkiego życiu, co posiadali tylko. Nic już nie mieli dla siebie, nic prócz radosnego uczucia, że wszystko, co było ich własnością, oddali życiu. Ta wieczysta rozłąka stawała się wieczystem istnieniem wśród widnokręgu bez granic. Prostoduszni, prawi i weseli ci bohate- rowie, stuletni bez mała, odnosili tryumf w samymże wykwicie swego rodu.
Poprzez oceany popłynął potok mleka, co wytrysnął ze starej ziemi Francyi aż po obszary niezmierne dziewiczej Afryki, obszary młodej i olbrzymiej Francyi dnia jutrzejszego. Po Chantebled, zdobytem na wzgardzonym zakątku ojczystego dziedzictwa, przyszła kolej na inne Chantebled, co sobie wykroiło swe państwo w oddali, wśród szerokich obszarów pustynnych, które życie miało użyźnić z czasem. I było to wielkie exodus, rozlanie się rodu ludzkiego po świecie całym, ludzkość w pochodzie ku nieskończoności.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.