Płomienna północ/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano obudzono mnie bardzo wcześnie i oznajmiono, że jakiś Arab czeka na mnie na tarasie. Ubrałem się i wyszedłem. Jakiś poważny tubylec bardzo wymowną francuzczyzną powitał mnie, a swoją mowę zakończył prośbą, abym odwiedził panteon dynastji Saadien.
— Jeżeli „sidi“ zwiedzał Czella w Rabacie — mówił mój gość, — to niezawodnie ten zakątek dawnej przeszłości powinien był wywrzeć na nim najsilniejsze wrażenie. Chciałbym pokazać cudzoziemcowi najbardziej romantyczne miejsce w Marrakeszu. Sidi pozwoli?
Naturalnie zgodziłem się, i, napiwszy się razem z gościem kawy, pojechałem z nim do miasta.
W drodze mój nowy znajomy dużo opowiadał mi o Marrakeszu i o szczepach, zamieszkujących góry Wysokiego Atlasu. Był to człowiek wykształcony i oczytany, więc bardzo skorzystałem z tej znajomości. Uderzyło mnie jedno zdanie, wypowiedziane przez Abu Abdessalam et Magiri, mego niespodziewanego „cicerone“:
— Czytałem cudzoziemskie opisy Mahrebu — powiedział, kiwając głową — i nie zadowoliły mnie! Cudzoziemcy przybywają tu „w sezonie“, a więc zachwycają się naturą, ciągłą zmianą barw kobierca, pokrywającego ziemię. Piszą bardzo obszernie i bardzo pięknie o kwiatach fioletowych, czerwonych, żółtych i białych, o szmaragdowej trawie, o kwitnących drzewach owocowych! Opisują niektóre nasze święta, obserwując je powierzchownie i nie zagłębiając się w ich treść. A tymczasem, naprzykład, — Marrakesz posiada swoją własną duszę, która jeszcze żyje dawnem życiem! Tu się zebrały wierzenia z całej Afryki, — z Północy i z Senegalu! Tu każdy kamień, każdy odłamek muru przemawia do wyobraźni i budzi wspomnienia! Tu suną niewidzialne cienie władców i mędrców! Tu wszędzie przemawia historja, — historja niedokończona, raczej przerwana w połowie zdania, a oczekująca kronikarza, który powinien strzepnąć kurz ze starej księgi dziejów i rozpocząć nową kartę...
Przyjechaliśmy do starej Kasby i przez bramę Aguenau dotarliśmy do placyku przed meczetem. Pozostawiwszy tu samochód, wąskiemi uliczkami, wciśniętemi pomiędzy wysokie mury, doszliśmy do zaułku, zamkniętego potężnym gmachem, z drewnianą, rzeźbioną bramą.
Dozorca otworzył ją ze zgrzytem zamku i jękiem zardzewiałych zawias. Wąski, ciemny, napełniony wilgotnemi oparami korytarz wyprowadził nas na mały dziedziniec. Smutny widok przedstawił się naszym oczom:
Płyty dawnego bruku popękały i pokruszyły się na drobne kawałki, w wielu miejscach zanikły zupełnie, wysoka trawa i krzaki zawładnęły już tem opuszczonem miejscem, gdzie nietrudno o spotkanie z wężem i jaszczurkami. Kilka płyt, widocznie mogilnych, z napisami, wznosi się w różnych zakątkach. Budynki obstąpiły dziedziniec ze wszystkich stron. Plamy wilgoci i mchów na ich murach świadczą o zapuszczeniu i zapomnieniu. Drzwi, ledwie trzymające się na zawiasach, kupy zwalonych kamieni, ziemi, resztki marmurów i gipsów, kawałki spróchniałego, rzeźbionego niegdyś cedru, odłamki mozaiki i popękane lub rozbite emaljowane płytki i dachówki nadają temu zakątkowi wygląd ponury i smutny.
— Panie! — szepce urywanym od wzruszenia głosem p. Abu Abdessalam. — Jesteśmy na ziemi, która przyjęła prochy wielkich Emirów Saadien, a śród nich Ahmeda Wspaniałego, Ahmeda Złotego — zdobywcy Tombuktu, Sudanu i Senegalu! Przekleństwo ciążyło na tym szlachetnym rodzie... Mało z nich umarło śmiercią naturalną. W krwi i zdradzie kroczyli po tej ziemi, a czyhały na nich klęski i zbrodnie... Przekleństwo, rzucone przez nieznaną „kahina“ na dalekiego przodka Saadien, umarło razem z nimi... Gdy padła władza tej dynastji, a Mahreb opanowali Alauici, miejsce to zostało zamurowane i nikt tu już nigdy nie zakłócał spokoju zmarłych władców... Nikt... gdyż nowi królowie obawiali się przekleństwa, lub zamierzali zabić nawet pamięć o Saadien, żyjących we wdzięcznych wspomnieniach ludzi z Atlasu...
— Jednak — zauważyłem — widzę tu zielone emaljowane dachy ze śladami świeżych robót?
— Tak, to Francuzi ostatniemi czasy zajęli się podtrzymaniem tych upadających budynków! — odparł mój towarzysz. — Ale sułtanowie, panujący w Fezie, nie chcieli ukazać światu mauzoleum swoich poprzedników! Nie udał się im ten zamiar! Śród szczepu górali Draa pozostały jeszcze rody, pochodzące od najstarszych Berberów — Masmuda; oni wiedzieli, że mauzoleum istnieje od trzech prawie stuleci. Przekopali więc od podziemnego kanału odnogę, prowadząc ją pod fundamenta tych gmachów, i przed świętem Bejramu najbardziej poważani marabut’y odwiedzali grobowce dawnych władców, niszcząc potrochu późniejsze pomniki pierwszych Alauitów... Na Atlasie, w Gundafa, istnieją jeszcze rodziny, spokrewnione z szeryfami dynastji Saadien, a młodzieńcy z tych rodzin przekradali się do grobowców przodków i pokrzepiali tu swego ducha... Wejdźmy!
Ogarnęły nas mrok, cisza niczem niezamącona, dziwna gra słonecznych promieni, wślizgujących się gdzieś od góry, krzyżujących się i drgających pod pułapem z rzeźbionego cedru, przechowującego jeszcze żywe barwy farb i ściemniałe złocenie.
Czy to sen? czy jakieś czary?
Jestem przeniesiony bezwiednie do tajemniczej Alhambry w starej Granadzie. Te same ręce rzeźbiły ten cedr wiekuisty, i gipsy twarde jak szkło; one nakładały niegasnące w barwie farby i trwałe, jak spiż, złoto! Ci sami artyści-rzeźbiarze wykuli z płyt marmuru te wyniosłe kolumny, co nabrały już odcienia i przejrzystości starej, pożółkłej kości słoniowej; oni rzeźbili te kapitele szlachetne i wytworne; zrobili „mihrab“ i ustawili te pełne mistyki i dostojeństwa marmurowe sarkofagi, niskie, do połowy wrosłe w ziemię! Ci sami, biegli w sztuce zawiłej pisowni arabskiej majstrowie andaluzyjscy pokryli koronką, rzeźbioną w gipsie i marmurze, tablice z życiorysami tragicznych sułtanów i wznoszące się pionowe płyty nad mogiłami dzieci królewskich!
Przecież cudem jakimś przeniesiono mnie do ogrodu Linderaxa, do sali Ambasadorów i Abencerrages, do komnat Seralu, lub na podwórze Lwów?
Tajemniczość nieziszczonych zamiarów, ostatniego lęku przed gwałtowną śmiercią, miłosnych porywów i poczucia potęgi i wspaniałości; jakiś smętek, niby echo słabnących szeptów, przedśmiertnych westchnień; niewypowiedziane, nieme błaganie o pamięć, lub modlitwę; surowa bezwzględność władców, gorąca wiara Imamów, namiętne marzenia górali-wojowników i rozkosz półbogów — napełniały każdy zakątek tej świątyni, grobowca, zaklętego pałacu i siedziby królewskich cieniów, w tem samem miejscu i w tej samej chwili.
Jednak smutek przezwycięża wszystkie inne odcienia nastroju, — smutek i rzewność.
Mimowoli zjawia się chęć odmówienia modlitwy za umarłych.
Dzielę się temi myślami z Abu Abdessalamem. On schyla głowę i odpowiada szeptem:
— Bóg jest Jeden!...
W innych dwóch salach pozostały tablice z tekstami, olbrzymie płyty w ramach ze sczerniałego, zmurszałego drzewa, majolika, emalja, wilgoć, zatęchłe tchnienie wieków, pajęczyna i gruzy...
Cisza panuje tu wszędzie i smętek bezgraniczny, pleśń, kurz i wspomnienia. Pod okapami gnieżdżą się nietoperze i zdziczałe gołębie. Zalatujące odgłosy Marrakeszu, dawnej stolicy Berberów, gdzie zmieniały się trony, przepych i dzieje, umierają nagle, gdzieś wysoko, powyżej zielonych dachów panteonu Saadien.
Gdzie pozostały dawna potęga, wspaniałość i ścigany przekleństwem los tych emirów?
Znikło wszystko wraz z nimi, w proch się obróciło, zielskiem zarosło...
— Bóg jest Jeden! — powtarzam za Abu Abdessalamem.
Mój przyjaciel żegna mnie przy bramie i mówi:
— Przyślę panu jutro historję wojowniczego Mohamed Saleh, ukochanego syna pierwszego sułtana dynastji, tak jak ją wyciął z kamienia artysta z Andaluzji w panteonie Saadien... Na pamiątkę!...
Podchodzę do samochodu, lecz Abu Abdessalam dogania mnie i, zaglądając mi w oczy, szepcze:
— Tam leżą prochy moich przodków!...
Pochylił głowę, uczynił znak salamu i odszedł.
Przez cały dzień byłem pod wrażeniem tego dziwnego zakątka i słów mego nowego znajomego.
Może dlatego nie bardzo bawił mnie wczesny obiad, w cudownie zacienionym sadzie bogatego kupca Araba z Fezu, Si Mohammed ben Czokrun. A tymczasem obiad ten był wspaniały! Urządzono go w ogrodzie, w cieniu drzew owocowych, gdzie trawę pokryto pięknemi kobiercami, położono na nich „diwany“ czyli grube materace, zarzucone miękkiemi poduszkami.
Stały przed nami niskie stoliki z mosiężnemi tacami.
Czarne niewolnice, milczące i uważne, podały nam wodę, mydło i ręczniki do mycia rąk, poczem zajęliśmy miejsca na wygodnych, miękkich siedzeniach. Gospodarz pozostawał na uboczu, śledził za wszystkiem i oczami, lub skinieniem ręki dowodził całym oddziałem usługujących niewolnic. Nie mówił po francusku, a więc porozumiewał się z nami zapomocą p. Delarue, oraz jeszcze kilku Francuzów, mówiących po arabsku.
Uczta była świetna! Stanowczo twierdzę, że kuchnia maurytańska odznacza się wielkiem wyrafinowaniem i dobrym smakiem.
Podawano nam gołębie, pływające w oliwie, zaprawionej kukurydzą i różnemi jarzynami; baraninę duszoną ze strączkami fasoli i oliwkami; baraninę pieczoną ze słodkiem puré z tykwy; kurczęta smażone, nieodstępny kus-kus z baraniną; zielony pieprz turecki z kwaskawym sosem i migdałami, a na deser — ziarnka granatów.
Wody nie piliśmy, ale przezorny p. Delarue przywiózł z sobą wspaniałe wino czerwone — Kebir Royal, którem raczyliśmy się przy tej sutej uczcie, nie zrażając się bynajmniej pobłażliwemi i nieco pogardliwemi uśmiechami gospodarza i jego kuzynów, biorących udział w obiedzie.
Gdy niewolnice sprzątnęły wszystko ze stołów i znowu przyniosły nam przyrządy do mycia, rozpoczęła się etykietalna herbata z miętą, którą przyrządzał starszy syn gospodarza, chudy, blady, rozmarzony młodzieniec, bardzo skromny i układny.
Pan Delarue objaśnił nam, że młodzieniec bardzo martwi rodziców, gdyż nie chce wstąpić w związek małżeński i nie czuje żadnego pociągu do najpiękniejszych nawet kobiet.
— Wyszukałem mu przed miesiącem i nabyłem dla niego niewolnicę cudnej urody, — opowiadał nam gospodarz. — Nie chciałem wierzyć, że takie „hurysy“ dotykają swemi stopami naszej ziemi! Znalazł ją w swej komnacie, gdy przyszedł na spoczynek...
— No, i cóż? — zapytał p. Delarue, spoglądając na Araba rozśmianemi oczyma.
— Nic! Najspokojniej w świecie odesłał ją do pokoju niewolnic i spędził noc samotny! — odparł z westchnieniem zrozpaczony ojciec. — Widocznie niema na to woli Allaha. Niech będzie imię Jego pochwalone!
Gdy zaczęliśmy pić herbatę, gospodarz z synem odeszli, aby spożyć obiad z mężczyznami-domownikami, a jeden z kuzynów Si Mohameda czynił honory domu.
Opowiedziałem pobieżnie o tym obiedzie, bo Zochna szczegółowo opisała już taki obiad w Meknesie. Tu powtórzyło się wszystko to samo, bo etykieta w całym Mahrebie jest zupełnie jednakowa. Jedliśmy i tu trzema palcami prawej ręki, maczając oderwane kawałki mięsa, lub chleba w sosach i wyławiając niemi jarzyny. Zauważyłem, że Zochna doszła już do pewnej wprawy i dawała sobie radę z trudnem zadaniem estetyki arabskich obiadów. Opowiedziałem naszym biesiadnikom, że jeszcze bardziej energiczne sposoby jedzenia istnieją w Mongolji. Tam podają albo całego barana, albo olbrzymie kawały gotowanego mięsa i wszyscy rzucają się do jedzenia z długiemi, ciężkiemi nożami, krając niemi mięso i rozłupując kości ze szpikiem. Gospodyni zaś obchodzi ucztujących i uważnie przygląda się ich rękom. Jeżeli z łokci gości spływa tłuszcz, to znaczy, że danie było dobre.
Na obiedzie arabskim można być nawet w smokingu, zachowując pewną ostrożność i rozwagę; na mongolskim zaś — obiedzie — najlepiej być obnażonym do pasa, bo człowiek ucztujący, podług mody, panującej w kraju Dżengis-chana, powinien z konieczności i dla przyjemności nadobnej gospodyni umorusać się od czubka głowy, aż do pasa, a inni biesiadnicy w zapale dobrego apetytu dokonają reszty, zachlapawszy tłuszczem swego sąsiada z boków i z tyłu.
Co prawda, w Mongolji nikt nie nosi smokingów, a po paru obiadach ubranie nabiera niezwykłej odporności i nic już mu zaszkodzić, ani pomóc nie może, gdyż zamienia się w niezastąpiony niczem materjał do fabrykacji mydła, świec stearynowych, lub smarów...
Łatwo zrozumieć, że po tak sutej uczcie, jaką uraczył nas gościnny Si Mohammed ben Czokrun, nie bardzo byliśmy skłonni do chodzenia, a więc, zwiedziwszy naprędce piękny ogród, a raczej las drzew owocowych i palm daktylowych, z fruwającemi wśród nich dzikiemi gołębiami i drozdami, z przyjemnością przyjęliśmy zaproszenie gospodarza, aby wypocząć w półciemnych, pachnących żywicą cyprysową i pełnych lekkich przewiewów komnatach domu.
Szczęśliwa Zochna dostała zaproszenie na zwiedzenie haremu. Pożegnała więc nas i odeszła wraz z jedną z pań i uprzejmym gospodarzem. My zaś wyciągnęliśmy się na miękkich posłaniach, paliliśmy i rozmawiali bardzo leniwym, przyciszonym głosem.
Zdrzemnąłem się na chwilkę, lecz obudziły mnie dźwięki skrzypiec. Nie mogłem wątpić, że to moja żona gra, poznałem ją po technice, lecz odzywały się tylko dwie struny. Widocznie zagrała na skrzypcach arabskich.
Poznałem motywy, zapisanych przez żonę w Hiszpanji pieśni andaluzyjskich i cygańskich, a później — melodje, słyszane przez nią w Tlemsenie. Wtórowały tym dźwiękom okrzyki zachwytu, klaskanie w dłonie i głosy kobiece. Zasnąłem nanowo i spałem dobrą godzinę, co doskonale mi zrobiło po baraninie z fasolą i tykwą, tłustym kus-kus i innych smacznych, lecz bardzo posilnych potrawach.
A Zochna wciąż grała. Nie mówiąc po arabsku, rozmawiała głosem dwóch strun maurytańskich skrzypiec.
Gdy powróciła, zaczęliśmy żegnać p. Si Mohammeda ben Czokruna, jego syna i kuzynów i wkrótce powróciliśmy do hotelu.
Zochna natychmiast usiadła przy biurku i zaczęła pod świeżem wrażeniem coś pisać w swym dzienniku.
Opisywała harem i jego mieszkanki.
Oto co opowiada o tym tajemniczym zakątku domu muzułmańskiego:
„Dziś byliśmy na śniadaniu u bogatego Araba w jego zamiejskiej willi. Śniadanie odbyło się w prześlicznym oliwnym gaju. Jedliśmy na maleńkich stoliczkach z cedrowego, inkrustowanego drzewa, siedząc na atłasowych poduszkach. Niebo, jak olbrzymia, szafirowo-aksamitna zasłona, zupełnie nisko zwisało nad nami, a barwne góry Gheliz, ozłocone słońcem, wyglądały jak w czarodziejskiej bajce. Oprócz nas i pana Delarue, była też tam bardzo interesująca i niezwykle miła para — p-stwo Ducore, oboje młodzi, sympatyczni i przystojni. Na wstępie uderzył mnie dziwny kontrast tych dwóch istot, pomimo najlepszej harmonji, jaka ich łączy. Ona bardzo milutka, malutka, ładna, krępa bruneteczka, z krótko ostrzyżoną czuprynką i zawadjacką minką chłopaka, on — wysoki, pochylony, zapadnięty w piersiach, o zupełnie przejrzystej cerze i dużych, prześlicznych szafirowych i smutnych oczach. — Ofiara wojny! Biedny chłopak! Taki młody! Podobno, wysłano go tu do Marrakeszu dla cudownego klimatu i niezwykle suchego powietrza. Może Bóg da, że się poprawi!
„Po bardzo obfitem i smacznem śniadaniu, zupełnie podobnem do innych arabskich przyjęć, nasi panowie poczuli się ociężali i senni, tem bardziej, że wcale nie po arabsku raczyli się, doskonałem „Royal-Kebir“, przywiezionem przez jakąś niewidzialną istotę. Gościnny gospodarz zaprosił też zaraz na „une petite sièste“ panów do męskiej połowy domu, damy zaś, czyli mnie i panią Ducore, — do... haremu.
„Ogromnie lubię bywać w haremach, przyglądać się tym dziwnym istotom ludzkim, tak bardzo niepodobnym do nas, kobiet europejskich; lubię ten dziwny anachronizm, i pomimo wszystko, urok tych kobiet-zwierzątek i niewolnic, takich cudownie pięknych, zgrabnych, wspaniale ubranych, obwieszonych ciężką biżuterją starożytną, a zdradzającą wybitne cechy bizantyjskie w połączeniu z pozostałościami pogańskiemi; interesuje mnie widok tych hurys, siedzących prawie nieruchomo na kobiercach lub poduszkach i absolutnie powolnych skinieniom pana i władcy. Z radością też zaraz podążyłam za panią Ducore, dobrze władającą arabskim językiem i już rozszczebiotaną ze starym Mohammed ben Czokrun’em. Po drodze dowiedziałam się, że Mohammed obecnie posiada tylko dwie żony; miał jeszcze dwie inne, które mu pomarły, pozostawiwszy mu dzieci.
„Weszłyśmy przez „patio“, z tradycyjną marmurową fontanną pośrodku, do wnętrza „seralu“, a właściwie letniej i dość skromnej rezydencji tymczasowej. Na stopniach tarasu oczekiwało nas już kilka czarnych i brzydkich niewolnic, murzynek, z grubemi, obwisłemi wargami, płaskiemi nosami i kręconemi, jak owcza wełna, włosami. — Zauważyłam, że jedna z nich jest w „błogosławionym stanie“ i bardzo dumnie demonstruje swoją figurę, nie zdradzając ani trochę zażenowania. Pani Ducore objaśniła mnie, że niewolnice prawie zawsze spełniają też, oprócz domowych zajęć, jeszcze inne obowiązki względem pana domu i że bardzo się cenią w razie płodności. Znowu pomyślałam sobie, jak bardzo jest różna moralność muzułmańska od naszej, tam, w staruszce Europie!
„Uchylono tymczasem cienką, jedwabną kotarę, i weszłyśmy do obszernej komnaty, oświeconej tylko dwoma, u góry znajdującemi się, okienkami o szybkach różnokolorowych, to też światło było tajemnicze, fioletowo-pomarańczowe i jakieś, powiedziałabym, swoją zagadkowością przejmujące. Przyniesiono kadzidła, któremi nas odymiono, a bardzo to lubię. — Jakieś upajające zapachy róż, migdałów, jaśminu, w połączeniu z aromatem cedrowego drzewa, z którego zwykle tu robią sufity. — Wszystko razem odurza bardzo mile. Zostałyśmy same i zaraz też usadowiłyśmy się wygodnie na niskich, mięciutkich sofach i... doprawdy miałam wrażenie, że przeżywam jeden ze swoich licznych snów. Pani Ducore uczuła do mnie zaufanie i sympatję i zaczęła mi opowiadać o swojem młodem, a bardzo niepowszedniem życiu...
„Dopiero po pół godzinie ukazały się damy haremowe. Wchodziły jednak każda oddzielnie, z małemi przerwami, widocznie, dla wywołania efektu. Było ich coś ze sześć: dwie żony, trzy córki, i młoda synowa Mohammed ben Czokruna, żona młodszego syna gospodarza. — Ogromnie się wystroiły, wybieliły i uróżowały. Każda też miała „Koholem“[1] podkrążone i wydłużone oczy, tatuowane znaczki na policzkach, brodzie i między brwiami i uhennowane włosy i ręce. — Biżuterja również — pierwsza klasa! Razem wziąwszy, ważyła zapewne około pięciu kilogramów. Ogromne łańcuchy złote, po kilka bransolet na każdej ręce i nodze, olbrzymie medaljony-talizmany, tak zwane „main de Fathma“, a w uszach kolce, wysadzane rubinami, szmaragdami, szafirami, lub przepięknemi granatami; na czołach zaś, opaski — również masywne, złote z wisiorami; włosy przeważnie gęste i, z powodu uhennowania, pomarańczowe, miały zaplecione w drobniutkie warkoczyki.
„Gdym się przyglądała damom z bliska, zauważyłam, że mają po kilka szat na sobie. To mnie zaciekawiło i z pomocą pani Ducore dowiedziałem się, że w bogatych domach kobiety wdziewają aż do siedmiu sukien naraz. Nieszczęśliwi mężowie, posiadający po cztery żony! Z pewnością mają bardzo złe humory, kiedy muszą naraz 28 nowych sukien sprawić — a czasem jeszcze i na zmianę, więc po 56. — Czyż to nie lepiej w Europie, zwłaszcza teraz, kiedy z jednego metra jedwabiu elegancka kobieta może sobie uszyć śliczną sukienkę... po kolana? Co prawda, w tym gorącym klimacie, to jednak musi być przykro, tyle szat mieć na sobie? —
„Tymczasem haremowe damy potroszę zaczęły się oswajać z nami. — Niewiele dotychczas widziały Europejek, nie mogą ukryć wielkiej ciekawości i chęci zadania najgłówniejszych pytań i wyświetlenia kwestyj, które najżywiej obchodzą te dziecinne umysły.
„Pozwalamy; więc zaraz zaczyna się:
— Czy Lalla (pani) ma męża, czy go kocha?
— Czy ma dzieci, ile, w jakim weku, czy ma dużo niewolnic?
— Czy wychodzi sama na ulicę? Czy umie przygotować kus-kus?
— Czy mąż ma inne żony i ile? (uważam, że niejedna Europejka znajdzie się „w kropce“ przy tem pytaniu).
— Czy ma miękkie łoże i z jakich baranów otrzymała wełnę?
— Jakie winogrona najwięcej lubi? Ile też może wypić herbaty z miętą, lub kawy maurytańskiej?
— Czy piła kiedy szampan?
— Dlaczego nie używa henny, hedta, wszak byłaby o wiele ładniejsza?
— Dlaczego nosi takie krótkie suknie i tak lekko pod spodem ubrana? Widocznie ma skąpego męża?
— Czemu nie nosi klejnotów, czy nie dostała posagu i wyprawy?
— Czy nie wstydzi się chodzić bez zasłony po ulicy?
„Odpowiadałyśmy na to wszystko bardzo cierpliwie i pobłażliwie, właściwie pani Ducore mówiła za mnie i za siebie, ja zaś tymczasem przyglądałam się im uważnie. Obydwie żony Mohammeda były niezwykle piękne, zwłaszcza młodsza, może najwyżej szesnastoletnia... Miała tak cudne oczy, zielone, rozmarzone, nosek malutki, rasowy, usteczka rozchylone, zęby jak perły, wysmukłą szyjkę, i była przedziwnie zgrabna, pomimo swoich ciężkich, niezliczonych szat. Zauważyłam jednak, że jest zupełnie dzika, zdaje się, że była to piękność z krainy najbardziej poszukiwanych kobiet — z Suss. W pewnej chwili przyniesiono jej niemowlę, które zaczęła karmić i okrywać pocałunkami, wkrótce jednak zniecierpliwiona, że malutka córeczka, widocznie sprawiła ból matce — wyrwała jej pierś, jak z marmuru wykutą i do świeżego jabłka podobną, i zaczęła bić i gryźć do krwi dziecinkę, na co jednak inne haremowe damy nie bardzo reagowały. Dopiero, widząc nasze przerażone miny, druga z żon Mohammeda, odebrała okrutnej piękności rozkwilone dzieciątko i sama zaczęła je huśtać, pocieszać i tulić. Wtedy zauważyłam, że ta druga ma dobre, łagodne spojrzenie, bardzo miły, trochę smętny uśmiech i pociągającą urodę, o wiele kulturalniejszą od innych Arabek. Była znacznie starsza, miała lat około trzydziestu pięciu i pochodziła, podobno, z Kaukazu (zapewne kupiona i przywieziona tu jako niewolnica). Oczy miała niebieskie, włosy prawie jasne i cerę znacznie bielszą od innych kobiet. — Zaprzyjaźniwszy się z nami na dobre, — kazała przyprowadzić swoje dzieci, które się jednak okazały zupełnie inne, ani do niej, ani też do Mohammeda ben Czokruna niepodobne. — Były to trzy dziewczynki w wieku 10, 12 i 14 lat. Wszystkie o typie prawie senegalskim, kręconych włosach i zupełnie prawie czarne! — Widząc nasze zdziwienie, kobieta, trochę zażenowana, zaczęła się długo rozwodzić nad tem, że ile razy zapada w błogosławiony stan, zawsze bardzo ciężko choruje, nie jada i nie pije nic oprócz kawy, i to dlatego wszystkie dzieci są czarne!
„Wkrótce nadszedł starszy syn Mohammeda ben Czokrun, młodzieniec, który budzi poważne obawy w ojcu, ponieważ najwidoczniej nie lubi kobiet.
„Otóż młodzieniec ten okazał się skrzypkiem: przyniósł ze sobą skrzypce, pragnąc widocznie popisać się przed cudzoziemkami. Skrzypce były dość dobre, ale o dwóch tylko strunach, nastrojonych zupełnie nisko; smyczek zaś z wytartym włosem i prawie w łuk wygięty, obiecywał niewiele artystycznej rozkoszy. Trzeba dodać, iż afrykańscy muzykanci opierają skrzypce na kolanach w pozie pionowej, podobnie jak u nas wiolonczelę, co zmienia charakter dźwięku i utrudnia technikę. Na nasze prośby, młodzieniec usiadł nisko na poduszce i zaczął wykonywać jakąś przeciągłą, jękliwą, fałszywą, a naładowaną trelami, fioryturami i gruppetami melodję — co najgorsza, niezmiernie przewlekłą.
„Kilkakrotnie zauważyłam jego tęskne i rozmarzone spojrzenia, zwrócone ku młodej żonie swego ojca, tej właśnie pięknej, a okrutnej pani o rusałczanych, podłużnych oczach. Widziałam też, że i jej jakoś dziwnie oczy błyszczą i że przybrała bardzo ponętną pozę, z czem było jej rzeczywiście prześlicznie.
„Pomyślałam więc sobie, że snuje się tu może jakiś poważniejszy dramat, coś w rodzaju „Mazepy“ Słowackiego, i że młodzieniec, budzący obawy w ojcu „obojętnością na wdzięki kobiece“, może jeszcze innych, zupełnie niespodziewanych kłopotów mu przysporzyć. Zresztą — może mi się tak tylko zdawało? Mam bujną wyobraźnię, a atmosfera haremu budzi fantazję.
„Pani Ducore, wiedząc, iż jestem artystką, uprosiła mnie, żebym cokolwiek zagrała, więc kiedy wreszcie młodzieniec przestał już skrzypieć i piszczeć, poprosiłam go o skrzypce, ku wielkiemu zdumieniu audytorjum, nastroiłam o całą kwintę wyżej i, choć z początku z wielką trudnością, bo to i smyczek krzywy i instrument kiepski, i tylko dwie struny, — zaczęłam improwizować jakieś wschodnie melodje, gdyż żadne inne nie sprawiłyby tu przyjemności. Wrażenie było ogromne i najwidoczniej odjęło im mowę: wpatrywano się we mnie, jak gdybym była duchem z innego świata, lub tajemniczym „dżinnem.“
„Jedna z kobiet poczęła mi macać ręce i nogi, ale najwięcej zdumiony był „kolega“-muzyk. Dziwił się wszystkiemu: i niezwykłej, dziwacznej dla niego pozie, i szybkim ruchom palców, i czystym dźwiękom, a kiedy jeszcze powtórzyłam graną przez niego melodję, tylko nieco uszlachetnioną i sharmonizowaną (o ile na to pozwoliły dwie struny) wzruszył się nagle, uścisnął mi ręce i zaczął prosić, abym mu dała pewne wskazówki, co też obiecałam zrobić i zaraz, nazajutrz, kazałam mu przyjść do hotelu.
„Teraz już nas nie chciano wypuścić z haremu. — Musiałam grać bez końca. — Jedna z dziewczynek zaczęła jakiś taniec; wcale nieźle jej to poszło. Zauważyłam ogromne wyczucie rytmu i dużo poezji w ruchach, zwłaszcza rąk i ramion. Wszystkie „damy skupiły“ się teraz koło nas, gładziły nas po włosach i twarzach, co było mniej przyjemne, ale zdradzało wielką sympatję. Podano herbatę z miętą i mnóstwo słodyczy tradycyjnych. A ja wciąż grałam i grałam, — kiedy na chwilę przestawałam, klaskano zawzięcie w dłonie, a później robił się gwałt i protest; wówczas przypomniała mi się bajka o skrzypku, który wracał z wesela przez las i wpadł do wilczej jamy, a kiedy ze strachu poczuł duszę na ramieniu i oczekiwał straszliwej śmierci przez pożarcie, przyszło mu nagle na myśl, żeby zagrać na skrzypeczkach, i w ten sposób ocalił sobie życie. Wilki otoczyły go kołem i słuchały, słuchały... a on grał i grał...
„Moje damy haremowe były również podobne do wilcząt, tylko że ja nie miałam strachu w sercu, gdyż moje wilczęta polubiły mnie. — Wkrótce też rozległy się głosy naszych panów, i jedna z czarnych niewolnic przyszła nas zawiadomić, że powozy czekają i panowie proszą o powrót.
„Z wielkim żalem i smutkiem pożegnały nas arabskie damy, ręce nasze przyciskały sobie do serca i coś bardzo rzewnego i przyjemnego mówiły.
„Żal mi ich, żal mi tego młodego życia w klatce, ale ma to swój urok, jednak, ma! Naturalnie, gdy się tylko patrzy na to“...
Tegoż dnia musieliśmy być na drugim proszonym obiedzie. Miał się odbyć o 7-ej wieczór i, Francuzi, zaproszeni razem z nami, zapewnili nas, że obiad potrwa krotko, że najpóźniej o 9-ej powrócimy już do hotelu i będziemy mogli odpocząć nareszcie po tak „pracowitym“ dniu.
Zaproszenie na obiad otrzymaliśmy od dwóch notablów miejscowych — Si Mohammed ben Abdesselem el Uarzazi i Si Ali ben Mohammed el Hassaui. Byli to krewni miejscowego baszy, potężnego księcia feudalnego Glaui.
Jeden z francuskich urzędników powiadomił mnie, że są to starcy, bardzo dumni, arystokratyczni i nieskłonni do rozmów z cudzoziemcami, że urządzają nam przyjęcie oficjalne w zastępstwie nieobecnego Baszy, bawiącego chwilowo w swojej kasbie w górach.
Na wszelki wypadek, żeby nie uczynić gafy, zapytałem urzędnika, czy mogę jednak z tymi potentatami nawiązać rozmowę.
— Niech pan spróbuje — odpowiedział urzędnik — lecz to się nie uda, bo obaj starcy będą odpowiadali przez tłumacza zdawkowemi „tak“ i „nie“.
Trochę po 7-ej podjechaliśmy do ślepego muru, gdzieś w pobliżu Dżema el Fna. Zapukano do małych, niskich drzwi, które natychmiast otworzono, i niewolnik z latarką w ręku przeprowadził nas przez ciemny tunel, przebity pod domem. Znaleźliśmy się wkrótce na przepięknym dziedzińcu, ze strzelającemi ku gwiazdom czarnemi cyprysami, kwitnącemi krzakami i szemrzącą fontanną. W rzęsiście oświetlonej komnacie, przybranej z przepychem, wyszli gospodarze na nasze spotkanie — sędziwi starcy w białych burnusach i turbanach. Starszy z nich, mały, chudy staruszek, o białej bladej twarzy i chytrych, badawczych oczkach, powitał nas bardzo uroczyście i prosił zająć miejsca.
Wkrótce rozpoczął się obiad, w ciągu którego nic nowego nie spostrzegłem, lecz gdy podano już herbatę, zacząłem rozmowę z naszymi amfitrjonami, posługując się oficjalnym tłumaczem, inteligentnym i przystojnym „taleb’em“[2]. Istotnie gospodarze rozmowy podtrzymywać nie chcieli. Wtedy zacząłem opowiadać o krajach, zwiedzanych przeze mnie, o spotkaniach z dostojnikami różnych kultów i o swoich spostrzeżeniach z dziedziny religji. To podziałało wprost w magiczny sposób. Rozgadaliśmy się na dobre, a że tłumacz, narazie urzędowo spełniający swoje czynności, również się zainteresował i zapalił, rozmowa przybrała bardzo ożywione formy. Tak ożywione, że staruszkowie z sofy spełzli na podłogę i siedzieli na kobiercach, podwinąwszy pod siebie nogi.
Uczyniłem to samo, najpierw z „dobrego tonu“, a powtóre — bardzo lubię siedzieć na podłodze, gdy opowiadam o czemś, co mnie samego interesuje.
Nagle staruszek o chytrych oczkach zapytał mnie:
— Prawda to, że bolszewicy są dobrymi, sprawiedliwymi ludźmi?
— Sidi — odparłem, — widziałem tych ludzi oko w oko, lecz nie chcę mówić o swoich wrażeniach, aby nie być stronniczym. Powiem tylko, że ci sprawiedliwi ludzie sami przyznali, że wymordowali około miljona ludzi, a śród nich sześć tysięcy ulema[3], sto imamów[4], dziewięć tysięcy hakim’ów[5], trzynaście tysięcy ludzi najbardziej majętnych, trzysta pięćdziesiąt pięć tysięcy taleb’ów...
— Na Allaha! To są źli ludzie! — zawołali starcy. — Pocóż się tak tu wychwalają?
— Lecz może są oni sprawiedliwi? — ciągnąłem dalej. — Chcę wam wyjaśnić, cobym zrobił tu, gdybym był bolszewikiem...
— Bismi Llahi Rahmani r-Rahim[6], — zaczęli szeptać starcy.
— Widzę tu w Mahrebie same mury! — powiedziałem, patrząc na przerażone twarze gospodarzy. — Murami otaczacie swoje domy, swoje gaje palmowe, swoje ogrody, swoje haremy. Co to znaczy?
— Bronimy swej własności! — odpowiedzieli w jeden głos, podnosząc ramiona.
— Gdybym był bolszewikiem i rządził tu, kazałbym najpierw znieść wszystkie mury! — zawołałem. — Daktyle, granaty, wino, oliwki, należałyby nie do was, lecz do waszych domowników, sług, niewolników i żebraków ulicznych. Żony wasze stałyby się żonami akrobatów z Dżema el Fna, wyrobników z Suk, mego szofera, lub tego czarnego niewolnika, który z latarnią wprowadził nas do waszego pięknego domu, gdzie pracowali dla potomków swoich wasi przodkowie...
— Niech Allah nas broni — zawołali starcy i zaczęli coś szeptać do siebie, naradzając się z tłumaczem.
Długo potem trwała jeszcze rozmowa i dopiero po jedenastej zaczęliśmy żegnać notablów. Ściskając mi ręce i później dotykając palcami swoich ust, mówili do mnie:
— Enta mezid u kalbek khallit! — Odchodząc, zostawiasz po sobie zasmucone serca!
Nazajutrz rano, niewolnik przyniósł mi do hotelu dwa listy, a raczej bardzo pochlebną dla mnie ocenę mego rozumu, wiedzy itd., podpisane przez obydwóch starców, którzy, widocznie, mieli jakieś przychylne dla Sowietów wiadomości, lecz nie słyszeli jeszcze o nich całej prawdy.