>>> Dane tekstu >>>
Autor Elisabeth zu Wied
Tytuł Pablo Domenich
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DODATEK DO NUMERU 1273 „KŁOSÓW.”




PABLO DOMENICH.

OPOWIEŚĆ Z ŻYCIA WOJSKOWEGO


przez


CARMEN SYLVĘ.


Przełożyła T. Prażmowska.





WARSZAWA.
W DRUKARNI S. LEWENTALA.
Nowy Świat Nr. 1258a (nowy 41)


1889.



Дозволено Цензурою.

Варшава, 9 Ноября 1889 года.



Generał Don Fernando de Ybarreta, przybywający szosą od Santander na odsiecz oblężonemu przez karlistów Bilbao, zatrzymać się musiał w lesistéj dolinie Samorostro, bo pagórki San Pedro Abanto, silnie oszańcowane, tworzyły łańcuch do przebycia niepodobny.
Dzisiaj-to właśnie zdobywać miano te pagórki, z których sto paszcz armatnich śmiercią ziało.
Don Fernando z całym sztabem swoim zajął dworek folwarczny, w którego oknach, cegłami zamurowanych, pozostawiono wązkie strzelnice. Cała frontowa ściana domu podziurawiona już była od kul, jak grad gęsto padających.
Wojsko odważnie nacierało, żywym jednak ogniem powitane, zatrzymało się na chwilę wahające.
Senores! — rzekł generał, — źle nam idzie! Dziatwa robi, co może, ale pada ich tylu, że w końcu stracą odwagę. Trzeba im dodać ducha! pójdę ja tam do nich na chwilę, a czyja wola, proszę z sobą!
Poczém, zbliżywszy się do młodego Francuza, który się do sztabu przyłączył:
— Pan tu zostaniesz, — półgłosem szepnął mu po francuzku.
Rumieniec, po same czoło sięgający, okrył twarz młodego człowieka.
— Rozumiem.... rozumiem, — z uśmiéchem odezwał się generał. — Jesteś pan Francuz i znajdujesz się pomiędzy Hiszpanami. Chodź-że pan z nami, skoro nierozsądny jesteś, jak dziecko!
Skoczył na konia i, spiąwszy go ostrogą, galopem wjechał na niewielki darniowy wzgórek, nad zakrętem drogi górujący.
Był to człowiek przystojny, o ludzkiéj bardzo twarzy, o piwnych łagodnych oczach, o siwym spuścistym wąsie, bródce z francuzka przystrzyżonéj. Policzki miał silnie rumiane, tuszę wcale pokaźną i dzielną żołnierską postawę, w któréj wytworność z prostotą się łączyła.
Cazadores (strzelcy) szli odważnie, dopóki nie stanęli nad pewnym wąwozem, gdzie zabójczym gradem świstały kule; tam, jakby obłąkaniem dotknięci, zawracali pędem żołnierze, szukając skał, drzew, jakiegobądź schronienia; poczém, sformowawszy się pod osłoną pagórków, znowu do ataku wracali.
Ilekroć nowy oddział przebiegał, generał, stanąwszy w strzemionach i zdjąwszy z głowy kepi:
— Oto Korduba! — wołał, — niech żyje Korduba! Oto Mendigorria! Zobaczymy, czy chłopaki z Korduby podobać się warci dziewczętom! Na przód Korduba! Mendigorria na przód!
A nieboracy podnosili okrzyk:
— Niech żyje generał!
— Niech żyje Hiszpania! — generał odpowiadał.
Dwa tysiące ludzi leżało już trupem. Don Fernando palił spokojniusieńko ogromne cygaro, wyborne i bardzo drogie, które po to tylko z ust wyjmował, aby końcem palca, białą okrytego rękawiczką, ostrożnie popiół z niego strącić, albo okrzyk wydać wojenny.
Oficerowie sztabu palili także, ale nerwowemi, ciągle przerywanemi pociągnięciami; co pięć minut zapalali nowe cygara, bo pagórek pod kul ulewą, niesposobném był do palenia miejscem.
Tuż obok generała stał mały trębacz jego; jednę rękę na prawym bucie Don Fernanda oparłszy, w drugiéj trzymając srebrną trąbkę, nie spuszczał oka z dowódzcy, spojrzeniem pytając, jaki sygnał zatrąbić mu wypadnie. Kula trafiła go w czoło i chłopię, westchnienia nawet nie wydawszy, martwe na ziemię upadło.
Pobreito! (biedaczek!) — rzekł generał. — Przypomnijcie mi wieczorem, panowie, że chcę sam do jego rodziców napisać; poczciwi to ludziska i sąsiedzi moi!
W téjże chwili nadjeżdżali strzelcy pułku Havanna, którymi dowodził pułkownik Don Vicente de la Cueva. Skoro spostrzegł ich generał, wnet wyżéj jeszcze podniósłszy się na strzemionach, wyrzucił z piersi potężne „hura!” które iskrą elektryczną ich wstrząsnęło.

.....................

Don Vicente uchodził za odważnego jak lew.
Niedawno temu, gdy był jeszcze kapitanem, kompanie wojsk Don Fernanda, jedna po drugiéj pronunciamento karlistowskie wyrzekły.
Po całodziennym trudzie, kapitan, sądząc, że wolno mu już przecie zasnąć, rzucił się na łóżko, do połowy tylko rozebrany.
Nagle wydało mu się, że słyszy hałas jakiś popod sobą. Bosy, w bieliznie tylko, z głową czerwonym fularem owiązaną, zbiega na dół i widzi żołnierzy swoich, zajętych zbieraniem rzeczy i przypasywaniem pałaszy przy dymiącym płomieniu żywicznych pochodni.
Niespodziane ukazanie się kapitana zdumieniem ich przejęło: jeden z nich, zuchwalszy od innych, zbliżył się i z groźbą w głosie:
— No i cóż, Don Vicente?
Ale kapitan chwyta stołek, uderza nim w głowę śmiałka, który pada na ziemię, a potém grzmiącym głosem komenderuje:
A las armas! (do broni!)
Porozumiawszy się wylękłém z pod łba spojrzeniem, posłusznie za broń wzięli żołnierze.
— Baczność! prezentuj broń! — komenderuje kapitan i zwolna przechodzi szeregi, paląc ich płomienném spojrzeniem, tak że nogi zdają się uginać pod nimi.
— Powinien-bym was wszystkich, — mówi daléj, — oddać pod sąd wojenny, ale uwzględniając powrót wasz do porządku, kilku tylko na los szczęścia ukarzę. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć.... Wychodź, dziewiąty!.... Dziesięć, jedenaście, dwanaście.... wychodź! Dwadzieścia....
Żołnierze, jak trupy bledzi, napół martwi ze strachu, posłusznie na rozkaz wychodzili. Ale po delikatnéj twarzy kapitana przesunął się uśmiéch....
— No, chłopcy! (muchados!) — rzekł, — widzę, że w gruncie jesteście równie poczciwi, jak odważni; przebaczam wam wszystkim.... Kładźcie się i śpijcie smaczno!
Od owéj pory bożyszczem był dla swoich ludzi. Nazajutrz rano szli zdobywać redutę, razem z zabitym, którego sam kapitan wyleczył.
Mały, chudy, Don Vicente powstrzymywał się od wszelkich trunków, jadł jak panienka, małe miał nogi, na wszystkich palcach pierścionki, niewielki na czarno podfarbowany wąsik i potężną szczękę, co niezmiernéj siły woli jest oznaką.

.....................

Słusznie więc generał tak radosnym okrzykiem pozdrawiał strzelców Havanna. Ale i oni także, mimo słynnéj swojéj odwagi, wahali się przestąpić groźny wąwóz. Większa część oficerów już padła; żołnierze, niepewni co czynić, przypatrywali się na śmierć wiodącéj drodze, na którą wejść trzeba było.
— Chłopcy! a wam co się stało? — woła młody człowiek, zręczny i kształtny, o ciemnych błyszczących oczach, któremu rzadka, kędzierzawa, środkiem rozczesana broda podbródek zarasta.
To on, Pablo Domenich, ten Pablo, którego nieustraszone męztwo w całym obozie w przysłowie już weszło.
— Czy boicie się, że wam zagorąco tam będzie? Ależ to dziecinna tylko zabawka!
I to mówiąc, śmiałym ale nie przyśpieszonym postępuje krokiem, i wydobywszy kapciuch, zwija sobie jeden papieros i za ucho go zakłada, zwija drugi, zapala go i dymek z niego puszczać zaczyna.
Potém rzuca okiem naokoło siebie. Tamci zawsze się jeszcze wahają. Wtedy strzelbę zarzuca na ramię i z rękoma w kieszeniach, idzie paląc papierosa z takim samym spokojem, jakby szedł sobie na przechadzkę, gdzie dla zabawki grochem poprostu strzelają.
Dreszcz podziwu przebiega szeregi. Grzmiące „hura!” wyrywa się z piersi żołnierzy, którzy w ślad za nim się rzucają.
Z wysokości pagórka, generał obserwuje przez lunetę wszystkie szczegóły bitwy; twarz mu się ponsem oblewa.
— Kto jest ten, który sam jeden idzie do ataku, — woła. — Patrzcie, pali! O! i tamci się namyślili.... już są w biegu, doganiają go.... No! sporo ich trzyma się jeszcze na nogach. Hurra! Reduta wzięta! Nasza wygrana! Przyprowadzić mi tego, za którym poszli inni!
Adjutant, spiąwszy konia ostrogami, powraca niebawem, a z nim razem Pablo Domenich, czarny jeszcze od prochu.
— Jest tu dla ciebie krzyż zasługi, chłopcze!
Pablo salutuje z prawdziwie hiszpańską godnością i wdziękiem nieopisanym; jak pod gradem kul, tak i teraz, gdy radość nań spada, nieporuszenie jest spokojny.
— Czarodziejem chyba jesteś, że sam jeden idziesz brać redutę?
— Tak, panie generale.
W sztabie wesołe śmiészki słyszéć się dają.
— Jakto! w saméj rzeczy nie imają się ciebie kule?
Poczciwa twarz generała przybrała wyraz złośliwie żartobliwy.
Ale z najpoważniejszą w świecie miną, Pablo wyciąga z pod koszuli malutki obrazek święty.
— Dała mi to moja novia (narzeczona), kule nic przeciwko mnie nie mogą!
Pablo ma głos przyjemny i dźwięczny, minę leciutko drwiącą, pod cienko zakręconym wąsikiem wązkie, ruchome usta, małe ręce i małe nogi; wszyscy patrzą z przyjemnością na szczupłego a silnego przecie chłopaka.
— Podaj prośbę o Wielki krzyż Świętego Fernanda, o krzyż z laurowym wieńcem, młodzieńcze! — dorzuca generał.
Teraz po matowo-śniadéj twarzy Pabla przemknął płomień rumieńca, zaiskrzyły mu się oczy, rozdęły nozdrza tak, że prawie przezroczyste się stają, pierś podnosi mu odetchnienie głębokie, a usta zaciskają się trochę.
Krzyż Świętego Fernanda! Trzeba samemu prośbę o niego podawać i złożyć dowody, że się nań zasługuje. Wyznaczają potém adwokata, który ci praw do niego zaprzecza, dopóki wojskowa zwierzchność twoja nie zaświadczy, żeś zdobył to prawo świetnym jakim czynem wojennym. Krzyża tego nie nosi się na wierzchu, przyszyty jest pod mundurem na to, aby go zawsze miéć na sobie.

.....................

W kilka dni potém Domenich stał nad kolegą, który, położywszy arkusik papieru na bębnie, pomiędzy nogami umieszczonym, z głową nizko schyloną, ciężką i do pióra niewprawną ręką pisał to, co mu dyktował Domenich. Niestety! dzielny ten bohater nie umiał pisać, co przeszkadzało mu zostać podoficerem i wielkiém było zmartwieniem tak dla niego samego, jak i dla przychylnych mu kolegów.

List zawierał co następuje:

„Droga moja Paquito! Mam nadzieję, że jesteś zdrowa i że wszystko dobrze idzie.
„Ja jestem zdrów. Dostałem Krzyż Św. Fernanda. Za co? nie wiem doprawdy. Generał spytał mię, czy nie trafiają we mnie kule, na co ja odpowiedziałem, pokazując mu święty obrazek, w darze od ciebie otrzymany. Mam nadzieję, że się za cztery tygodnie uwolnię i że się wtedy pobierzemy, jeżeli mnie do téj pory nie zapomnisz. Żegnam cię.

Twój — Pablo Domenich.”


Daleko jeszcze było do terminu, oznaczonego przez Pabla, kiedy komendant, Don Vicente, kazał go zawołać do siebie.
— Doktor pułkowy chce cię miéć za ordynansa, mój chłopcze, dlatego, że zręczny jesteś i uczciwy.
— Panie komendancie, niech mnie pan komendant od tego uwolni! Nie mogę iść w służbę. Z dobréj jesteśmy rodziny, i z dziada pradziada panamiśmy na własnym gruncie byli. Nie mogę zostać służącym!
— Jakto, Domenich! ty, najporządniejszy, najposłuszniejszy w całéj armii żołnierz, dziś po raz piérwszy uledz nie chcesz rozkazowi? Pamiętaj o tém, że to, co nazywasz służbą, jest twoim obowiązkiem, jako w służbie u króla zostającego.
— Dobrze, panie komendancie, będę posłusznym, ponieważ pan komendant chce tego! — odpowiedział półgłosem z dziwnie smutném spojrzeniem.
Wieczorem stawił się u doktora pułkowego, i mnąc czapkę swą w ręku:
— Przyrzekam, — rzekł, — wiernym być sługą, o jedno tylko chciałbym prosić.
— O co? mów, Pablo....
Doktor polowy, Don Ramon Etchebaster, wyborcy chirurg, Baskijczykiem był z rodu. Wysoki, barczysty, ciasno mundurem opięty, twarz miał szkarłatnie czerwoną, wąs biały zjeżony, jasno-szare oczy; chętnie zaczepiał ładne pokojóweczki i gniewliwy był, ale — dobry.
— Roboty się nie wzdragam i nigdy na nią narzekać nie będę, — powoli i z niejakiém wahaniem w głosie mówił Pablo. — Pan doktor skarci mię słowami, jak zechce, może mnie pan nawet wyłajać. O jedno tylko proszę: niech pan nigdy ręki na mnie nie podnosi! niech pan mnie palcem nie dotknie! Sam nie wiem, co zrobiłbym wtedy....
— Jakże mogła-by mi przyjść do głowy myśl uderzenia ciebie? Bądź spokojny: będziesz zawsze dobrze traktowany.
— Chciałem tylko ostrzedz pana. Niewiadomo nigdy, co się zdarzy, a jest to rzecz, któréj-bym nie zniósł. Będzie pan o tém pamiętał, panie doktorze?
— Ależ naturalnie. Nie mam jednak żadnéj obawy; wiem, że mogę ci zaufać, i ty więc miéj ufność we mnie.
Pablo wyszedł z poważnym spokojem na czole i zaczął pełnić służbę sumiennie i gorliwie. Ale wesoły wyraz jego twarzy znikł bezpowrotnie; na ustach zamilkły wesołe słówka. Sprężysty chód jego stracił dawną swobodę i dumną pewność siebie.
— Cóż porabia Domenich? — dopytywał się komendant.
— O! na rękach mnie nosi, — odpowiadał doktor. — Nie potrzebuję myśléć o niczém: on myśli za mnie, dogadza mi jak dziecku, pozwala mi térkotać, nie odpowiadając ani słowa, rozgarnięty jest, nie gadatliwy; jedném słowem — perła!
— Bohater! — odrzekł komendant.
Pablo łamał sobie głowę, jakby dogodzić swemu panu, gdy znękany, znużony, wracał z ambulansu, gdzie niejeden młodzieniec ostatnie wydawał tchnienie, zkąd niejeden ojciec rodziny wiecznym kaleką wychodził, a zkąd wracał Don Ramon pod wrażeniem smutku, który się często gwałtowną niecierpliwością objawiał. Pablo jednak nie pozbywał się ani na chwilę spokoju swego i słodyczy.
— Dziś w wieczór, Domenich, wracam o siódméj; zrób tak, żebym wróciwszy, zastał gotową wieczerzę; mam trudną operacyą do zrobienia i powrócę zmęczony.
Co rzekłszy, Don Ramon przywdział mundur, zapiął go i śpiesznie wyszedł.
Pablo zajął się przyrządzeniem wieczornego posiłku; usmażył bifsztyk z kartoflami; siódma bije, wszystko gotowe, w powietrzu rozlega się ponętna woń jedzenia. Doktora niéma jeszcze. Zasmucony tą zwłoką, Pablo przykrywa jedzenie, żeby nie ostygło. Ma ochotę wszystko wyrzucić i coś świéżego przyrządzić; lada chwila jednak pan jego wrócić może zgłodniały i niecierpliwy. Po dniu nużącéj pracy, lepiéj niech znajdzie złe jedzenie, niż ma nie znaleźć nic wcale.
Pablo siada na progu bramy, to znowu wraca do pokoju. Ósma wybiła.... pół do dziewiątéj.... Niebo zaciągnęło się czarnemi, burzą brzemiennemi chmurami, ciemność co chwila stawała się głębszą. Na tle ciemności, mniéj czarna od chmur, widnokrąg zalegających, ukazała się wysoka postać Don Ramona. Gorączkowo przyśpieszonym krokiem, który mu był w chwilach rozdrażnienia właściwym, Don Ramon wpadł z hałasem, w kąt cisnął kepi, rzucił się na jedyne w pokoju stojące krzesło, oddalił światło, przysunął jedzenie.
Pablo zrobił uwagę, że wszystko będzie niedobre: przestało się, od dawna już gotowe. Don Ramon zdawał się nic nie słyszeć, i kieliszek po kieliszku wychylając, klął tych osłów asystentów, klął tych ladaco żołnierzy, ten głupi Czerwony-Krzyż i te niegodziwe bandaże. Nakląwszy się do woli, umilkł i zaczął jeść.
Ale smaczna, starannie przyrządzona wieczerza, na nic już była teraz: mięso stwardniało jak podeszwa, kartofle wystygły.
— Świńskie jedzenie! dla psów chyba! — kilkakrotnie mruknął doktor.
Potém, wypluwszy co miał w ustach, z wściekłością cisnął talerzami o ziemię i wymierzył Pablowi policzek.

.....................

Pablo wyskoczył z pokoju i znikł wśród ciemności nocnych. Doktor pozostał na miejscu nieruchomy i jakby nagle wytrzeźwiony. Przypominał sobie prośbę Pabla i wstyd go zdejmował na widok porozrzucanych po podłodze szczątków talerzy i jadła. Podszedł do okna, w które biła ulewa. Spojrzał na zegarek, zobaczył, że się spóźnił o półtory godziny; ogarnęło go uczucie niezadowolenia i trwożnéj jakiéjś obawy, serce mu się ściskało w piersi.
Stał w oknie, wyglądając powrotu Domenicha. Świéce topiły się, chwiały się ich płomienie w przeciągu od niedomkniętych okien zalatującego powietrza. Don Ramon tam i napowrót chodzić zaczął po wązkiéj izdebce swojéj.
— Zły dzień! — myślał. — Kilka operacyi nieudanych, a w dodatku takie upokorzenie! — Przywodził sobie na pamięć częste swe wybuchy, które Pablo znosił zawsze bez szemrania. Każda scena tego rodzaju stawała mu teraz przed oczyma, ale do przesady zwiększona. O! ale co teraz, to postara się wynagrodzić wyrządzoną niesprawiedliwość: kupi dla novii pierścionek, pomoże młodemu małżeństwu do zagospodarowania się....
Ale darmo się zatrzymywał, na każdy szelest nastawiając ucha: nic, niczyich kroków słychać nie było, deszcz tylko z pluskiem spływał po szybach.
Znużony, rzucił się wreszcie Don Ramon na łóżko, pogasiwszy światła. Długo sen z powiek jego uciekał: zaledwie się zdrzémnął, zdawało mu się, że słyszy kroki Pabla i zrywał się ze snu co chwila, aż wreszcie zmęczenie pokonało w nim bolesne ściśnięcie serca, oraz chęć okupienia błędu, i Don Ramon usnął snem twardym.
Pablo tymczasem błąkał się po polu, jak szalony.
Czasem, gdy przy świetle błyskawic ujrzał krzyż, wynurzający się z ciemności, klękał, probując się modlić. Ale modlitwa nie przychodziła mu na usta. Wciąż na nie wracało jedno tylko słowo: Zemsta! Zemsta nad człowiekiem, który w twarz go uderzył.... jego, który dumny był, wolny i niewinny.... jego!
Potém zastanawiał się, że religia chrześcijańska cierpliwość nakazuje, i że, jeżeli się zemści, sam wtedy umierać musi.
— A śliczna, ukochana novia moja! — jęczał. — Zabiorą mi ją. Rozstrzelają mię, jak psa, i — jak ostatniego zbrodniarza, nie pochowają mnie nawet w święconéj ziemi!
Mówił to sobie, ale policzek twarz mu palił, a ognia tego strumienie deszczu zgasić nie mogły. Rzucił się na ziemię i gryzł trawę, ale zdawało się, że spiż roztopiony w żyłach mu płynie, że mu głowę i piersi rozsadzi. Chwilami szeroko otwierał usta, czując że się dusi, i zaciśniętemi pięściami bił się w piersi, żeby módz tchu trochę złapać.
— A ostrzegałem go przecie! Nie zważał na to! dlaczego? dlatego, że może jakiś ranny w ręku mu skończył? Jakby to nie na jedno wychodziło!... jeden więcéj, jeden mniéj, czy na polu bitwy padnie od kuli, czy od noża, czy....
Nie skończył, bo przy tych ostatnich słowach serce mu bić przestało.
Pomyślał potém, że zawsze był dotąd bez zarzutu uczciwym i dobrym, i że za kilka godzin nie będzie już takim samym....
Ależ przecie ten policzek już go innym uczynił? poniżył go.... Czyż można niżéj jeszcze upaść? Wstrząsnął się cały. Taką czuł nienawiść do Don Ramona, że chciałby módz rzucić się na niego i śpiącego w łóżku udusić. Ale nie.... nie tak! nie tak!
Usiadł na kamieniu, z przemokłéj odzieży ściekała mu woda, a on zaczął nerwowym ruchem targać w dwa pasma rozdzieloną brodę, jakby ją chciał po włosku wyskubać. Miał krzyż, pierś walecznych zdobiący, miał najwyższe otrzymać odznaczenie, a popełnić chciał uczynek podły! Ale postępek Don Ramona jeszcze był podlejszym; bo Pablo stał wobec niego bezbronny, a on bezbronnego zbezcześcił!
Przycisnął sobie dłonie do oczu, bo czuł, że mu w nich wzbiera coś nakształt łez krwawych. W téj chwili nienawidził także i komendanta, który jego — a taki był dumny jednak — upokorzył, do służby go zmuszając. A przecie komendanta swego kochał dotąd namiętnie! Dla niego-to dokonał świetnego czynu na polu bitwy, dla niego-to nieraz bohaterem się stawał, dla niego-to przyjął podrzędne to stanowisko: w ogień byłby poszedł dla niego!
— A! Don Vicente! Don Vicente! — jęczał głośno. A kocham cię, kocham, boś ty bohater. Ach! Don Vicente! dlaczego żądałeś tego ode mnie? A teraz, jeżeli to uczynię, Don Vicente, rozstrzelać mnie każesz, a potém bardzo, bardzo będziesz smutny!
I gorąco jakieś z gardła do oczu mu podchodziło, a piersią gwałtowne wstrząsało łkanie. Nogami bił o ziemię, zgrzytał zębami, aż wreszcie, zerwawszy się, daléj pobiegł: w odludny, dziki parów, gdzie oparł się o skałę, z któréj deszcz ściekał strumieniem. Chciałby między Don Ramona i siebie przepaści rzucić i przestrzenie, byle nie zrobić tego, co uczynić był zmuszony. Krew tylko hańbę jego zmyć może. Ale zabijając, własne życie stawia na kartę? Własne życie? cóż ono dla niego znaczy? Nie żyć mu zhańbionemu, nie żyć mu już po takiéj zniewadze!
Wtedy powracał mu na myśl obraz młodziutkiéj narzeczonéj. Jak ona płakać będzie, gdy się o śmierci jego dowié! Prawda.... ale czy teraz śmiałby ją jeszcze pocałować? I kilkakrotnie przesunął po twarzy zmaczany rękaw munduru, jakby zetrzéć chciał coś, co do niéj przylgnęło.
Ale nawet wody dżdżów niebieskich nie mogą zmyć hańby!
Deszcz spływał w parów z głuchym, posępnym szumem; wezbrane potoki, rwącym pędem ze skał się tocząc, łączyły się tam na dnie w szeroki, spieniony nurt rzeczny. Pablo słyszał szum ten gwałtowny, czuł wodę na kark mu ściekającą. Ciemność była jeszcze tak gęstą, że nie mógłby rozeznać kształtu własnéj ręki, przed oczyma trzymanéj. Uderzył pięścią w skałę, o którą był oparty, i pomyślał, że los twardym jest dla niego, zimnym jak ta skała, ale że on także twardym i zimnym być potrafi.
Istniała-ż jeszcze dla niego boleść, albo cierpienie? Jedno tylko czuł i rozumiał: zemstę! A parów cały odpowiadał mu groźby pełnym akordem, jakby rozbrzmiewało w nim jeszcze echo tych dział, co nad nim ryczały, jakby śpiżowe ich piersi grały także hymnem zemsty!
Zorza świtać nareszcie poczęła, chłodna jakaś i blada. Pablo podniósł oczy w niebo. Gorycz miał na ustach, w oczach dziki jakiś, groźny malował się smutek: taką Nemezys bywać musi, gdy skrzydłem muska w przelocie ziemię zbrodniami obciążoną i karcić leci tych, którzy się bezpiecznymi być sądzili....
Szukać zaczął krzyża, przed którym klęczał tak długo, i nie znalazłszy go, ukląkł przed drugim, na którym wisiał zwiędły, wodą cieknący wieniec i wołał:
— O, Jezu najsłodszy! Przebacz nieszczęsnemu grzesznikowi, który mnie uderzył, i drugiemu nieszczęsnemu grzesznikowi, który pohańbienia swego znieść nie mógł.
W téjże chwili rozwarły się obłoki i wysoko kędyś w górze oblały się szkarłatem, jak góry w płomieniu stojące.
Słońce wschodziło.

.....................

Niedzielna parada: wojsko stoi uszykowane.
Generał Don Fernando ze świetnym swoim sztabem przybywa na galopem pędzących koniach. Tymiany, jeszcze od deszczu wilgotne, silną zieją wonią z pod kopyt depcących je koni. Na niebie, jak popiół szarém, wolno sunące chmury coraz wyżéj się wznoszą, jak dymów armatnich obłoki. Drzewa otrząsają deszcz z siebie, a w rozmiękłéj ziemi grzęzną kopyta koni.
Rozradowany, przegląda generał swoje pułki, salutuje je, woła:
— Dzień dobry wam, dzieci!
Na co odpowiada mu wojsko grzmiącym okrzykiem:
— Niech żyje generał!
On im się przygląda z zadowoleniem, przyczém spostrzega ze zdziwieniem, że Pablo niezwykle jest ponury, ale w chwilę potém zapomina o tém zupełnie. Za generałem suną pułkownicy, adjutanci, doktorzy... Pablo stoi w szeregu i prezentuje broń.
Nikt nie uważa, jak zgłodniałém spojrzeniem pożera Don Vicentego; ten zato spostrzega, że Pablo nie ma swego krzyża — ale nie widzi, że na tém miejscu, na którém dotąd krzyż wisiał, serce żołnierza jak młotem w piersi bije.
Nadjeżdża teraz Don Ramon.... Pablo blednie jak śmierć, postępuje trzy kroki na przód, składa się, ognia daje i Don Ramon, w samo serce trafiony, oczy ku niemu zwraca, wpół otwiera usta i spada z konia, nie wyrzekłszy słowa jednego...
Pablo rzuca wtedy karabin, ramiona na krzyż zakłada, głowę na piersi opuszcza i spokojnie czeka, żeby go na odwach wzięto.
Pytają się jedni drugich, czy Domenich oszalał? i niespokojnie oczekują końca.
Tegoż dnia po południu, stanął przed sądem wojennym.
— Czy naumyślnie zabiłeś Don Ramona?
— Naumyślnie.
— Co ci zrobił?
— Uderzył mnie w twarz.
Spojrzeli wszyscy po sobie.
— Cóżeś mu zrobił, że cię uderzył?
— Nic!
— Uderzył cię za nic?
— Za nic, przysięgnę na to!
— Ale jakżeż to być mogło?
Z prostotą i ze spokojem opowiedział wszystko, jak było. Zaczęto szukać okoliczności łagodzących.
— Czy wiedziałeś, że broń twoja nabita?
— Sam ją nabijałem.
— I przyszedłeś z zamiarem zabicia go?
— Miałem to niezłomne postanowienie.
— Nie zastanowiłeś się, że sam życie stracisz?
— Wiedziałem o tém.
Niedostrzegalne tylko ust drżenie świadczyło o wzruszeniu jego. Oficerowie radzić jęli między sobą; ale prawo nieubłaganém było.
— Jutro, o wschodzie słońca, rozstrzelanym będziesz, Pablo Domenich.
Muskuły twarzy jego ani drgnęły; z szeroko otwartemi oczyma, słuchał, jak mu czytano wyrok śmierci.
Ostatnią tę noc całą prawie przepędził z księdzem, któremu wręczył krzyż swój i święty obrazek, z prośbą o oddanie ich jego novii.
— Od kul bronił mnie tylko, — ze smutnym rzekł uśmiechem, — nie obronił od uderzenia!
W obozie gromadami kupiono się przy ogniskach, czyniąc uwagi nad sprawą. Jedni głośno mówili i żywo, drudzy szeptem prawie, chwalili wyrok jedni, przyganiali mu drudzy, każdy według swego sposobu widzenia; ale gdy zabłysła zorza, wszystkim ciężko było na sercu.

.....................

Na bezchmurném i błękitném niebie jasno wschodziło słońce.
Na płaskowzgórzu, górującém nad Pomorostro, leży mały, w gruzy sypiący się cmentarzyk, z którego pomiędzy dwoma lesistemi wzgórzami widać zatokę biskajską. W dębów i buków ramę oprawna, zwierciadlana tafla morska błękitnieje w dali. Tam gdzie ziemi nie pokryły kwiaty, grunt ceglastą czerwonością przeświéca.
Stary mur cmentarza, okryty bujną roślinnością mchów i kwiecia, różowawą przybrał barwę. Stuletnie drzewa szepcą coś między sobą, lekkim wiatrem od morza kołysane. A ptaszę jakieś rzuca na ranne powietrze wesołą nutę swéj piosenki....
Wtém zatętniała ziemia pewném, miarowém licznych kroków stąpaniem, i na rozległéj rozwinięte przestrzeni, porządkiem ciągnęło wojsko: na czele pyszny pułk huzarów Pasia y Princessa, za nimi lansierzy Lucana, potém znów artylerya, składająca się z Aragończyków, pięknych, dzielnych, o muskułach z żelaza, a oczach z płomienia. Na samym końcu strzelcy Havanna; odłączono od pułku dziewięciu saperów, którym stanąć kazano w pobliżu cmentarza.
Stali tam wszyscy rzędem; z wyjątkiem krótko rzuconych słów komendy, głębokie panuje milczenie, tak głębokie, że słychać, zdaje się, jak morze z szumem o brzegi trąca.... a nawet jak serca w piersiach biją....
Cichym prawie głosem wydał Don Vicente rozkaz odłączenia dziewięciu saperów. Rysy tak miał ściągnięte, że skóra zdawała się przylegać mu do kości. Dreszcz przebiegł uszykowane szeregi; wszyscy wzrok utkwili w księdza, który, kapłańskiemi szaty odziany, wolnym krokiem wstępował na schody ołtarzyka, pośpiesznie i niezgrabnie skleconego.
Postać Zbawiciela bielała na krzyżu: surowa, czysta, zdawała się przyglądać temu, co się tu stanie za chwilę. Dwie świéce woskowe paliły się płomieniem bez światła w rannego słońca blasku.
Przyprowadzono wtedy Pabla, który związane miał ręce, ale pewnym szedł krokiem, z dumą w postawie, z życiem w oku mu błyskającém. Ukląkłszy przed ołtarzem, wysłuchał Mszy Świętéj i w pobożném skupieniu ducha przyjął Komunią. Potém, z klęczek powstawszy, ostatniém spojrzeniem pożegnalném objął lasem okryte wzgórza i w dali tam, w dali, oceanu błękitne tonie.
Zbliżył się do niego oficer, pytając, czy życzył-by sobie czego jeszcze....
— Tak, — odrzekł. — Czy komendant Don Vicente zechciał-by podać mi rękę?
— Bez wątpienia! z radością nawet!
Zaprowadzono go przed komendanta; poruszył teraz rękoma dla pokazania, że związane. Na znak dany przez Don Vicentego, opadły z nich więzy, i ręce obydwóch uścisnęły się uroczyście.... po raz ostatni! Po twarzy komendanta goniły się łzy jedna za drugą; Pablo miał twarz prawie pogodną.
Bez najmniejszego wahania Domenich spojrzał na mur i zwracając się raz jeszcze do Don Vicentego:
Ahora? (Teraz?) — pewnym głosem zapytał.
Don Vicente skłonił głowę. Wtedy Pablo, zbliżywszy się do saperów, każdego z nich pożegnał ruchem ręki. Oni — płakali.
Potém, stając spokojnie pod murem, raz jeszcze spojrzał na słońce i sam silnym głosem zakomenderował:
Fuego! (Ognia!)
W téjże chwili huknęły strzały i Pablo osunął się na ziemię....
Mało było takich, których oczy pozostały suche i dzielni ci żołnierze na wzgórzu Somorostro zgromadzeni, daremnie przez kilka minut starali się krew zimną odzyskać. Wreszcie generał, głos podniósłszy, zakomenderował, by wojsku całemu defilować kazano przed zwłokami.
— Niestety! czyż to konieczną jest rzeczą? — nieśmiało spytał Francuz.
— Tak, moje dziecko.... wymaga tego karność wojskowa. Ale tam, u stop wzgórza, w kaplicy leżą zwłoki Don Ramona. I wszyscy oficerowie moi defilować będą przed niemi, aby nie zapomnieli nigdy, że niewolno obrazy wyrządzać temu, komu zadośćuczynienia dać nie można.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Elisabeth zu Wied i tłumacza: Teresa Prażmowska.