Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Karnawał wrzał w całéj sile; rozmaite zabawy, wieczory, teatra, koncerty, obiady i kuligi następowały po sobie nieprzerwanym szeregiem; ale ja nie odzyskałam już uprzedniéj méj wesołości, dziecinnego upojenia i zachwycenia, jakie mię wprzódy tak często ogarniało. Bawiłam się, bo nie wiedziałam, cobym innego czynić mogła, zostając pośród ludzi, którzy także wciąż się bawili. Zresztą, na zabawy te wiodła mię jeszcze matka moja, coraz smutniejsza, z coraz częstszą chmurą na czole, nie mniéj jednak z nadzieją doścignięcia swego celu, to jest: świetnego wydania mnie za mąż. Bawiłam się więc, ale tylko pozornie, w duszy zaś częściéj bywałam smutna, niż wesoła, a wszędzie i zawsze, śród balowego blasku, przy dźwiękach koncertowéj orkiestry, w loży teatralnéj i w salonie matki méj, napełnionym wizytującemi nas osobami, zawsze, nieustannie czułam, że mi braknie czegoś, czegoś niezbędnie potrzebnego mi do życia. Chwilami poczuwałam okropną pustkę w piersi, przestawałam, wedle wyrażenia Zeni: „czuć, że mam serce w sobie”; zdrowie moje zaczęło chwiać się, czułam się fizycznie słabszą, niż dawniéj, doświadczałam częstszych bólów głowy, i ogarniała mię drażliwość nerwowa, że wystarczało silniéj trochę podniesionego głosu, niespodzianego stuknięcia lub kilku smutnych akordów muzycznych, aby wywołać z méj piersi mimowolny krzyk przestrachu, albo pobudzić mię do płaczu.
W całéj istocie mojéj czułam rozstrój fizyczny i moralny, stopniowe opadanie z sił, niezgodę z samą sobą i z tém, co mię otaczało.
Nieraz po bezsennéj, śród zabawy i tańca spędzonéj nocy, budziłam się z rana ze snów przerywanych i niespokojnych z ciężką głową, zmęczona, i patrzyłam, jak za oknem śnieg białemi płatami spadał na ziemię z białych obłoków, i pomimo, że termometr wskazywał w pokoju szesnaście stopni ciepła, czułam nawskróś przeszywające mię zimno. Śniegowe szmaty z wolna i cicho opuszczały się ku ziemi, martwą, monotonną bielą pokrywając dachy i ulice miasta, a mnie zdejmowała niezmierna tęsknota za wiosną, zielenią, ciepłem, rojami motyli. I zdawało mi się, że nigdy już ziemia nie wydobędzie się z pod swego zimnego, grobowego całunu, że nigdy natura nie odkwitnie nowém życiem, że wiosna nigdy nie wróci... Teraz rozumiem, że nie do téj-to wiosny, co stroi pola w kwiaty i gaje w motyle, tęskniłam, ale do téj, co uleciała z mojéj własnéj piersi, razem z wiarą moją dziecięcą, z niespełnioném marzeniem mego serca...
Niekiedy niecierpliwą ręką rozchylałam firankę, zasłaniającą okno, i patrzyłam w dół na ulicę, kędy roił się tłum ludzi czynnych, śpieszących się, zatrudnionych dziennemi sprawami. Porywała mię wówczas chęć zejścia tam na dół, rzucenia się między tych ludzi, odetchnięcia szeroko powietrzem, wolném od woni kadzideł i perfum, poszukania na twarzach nieznanych tego, czego na tych, co mię otaczały, dojrzéć nie mogłam. Wkładałam futro i kapelusz i zbiegałam ze wschodów, ale, niestety, za mną zawsze i nieodmiennie stąpał wielkiéj statury lokaj, w długim, błyszczącym guzami surducie, z olbrzymim futrzanym kołnierzem na barkach, w wysokim kapeluszu, przepasanym błyszczącym galonem. Niecierpliwił mię ten wiekuisty Sanszo-Pansza, przywiązany do moich kroków; pytałam siebie: na co mi potrzebna ta eskorta paradna, odejmująca mi swobodę i zwracająca na mnie oczy przechodniów? Idąc ulicą, słyszałam nieustannie za sobą stąpania jego, niby miarowy chód więziennego stróża, i czułam ciągle unoszący się za mną w powietrzu wysoki kapelusz, przepasany srebrnym galonem. Przychodziło mi na myśl, że ten paradny i błyszczący szychem mój dozorca naśmiewa się ze mnie w duchu, widząc, jak bez celu przechodzę z ulicy w ulicę, albo, co gorzéj, złorzeczy mi, że wyrwawszy go ze słodkiego przedpokojowego far-niente, zadaję mu fatygę bez żadnego wyraźnego powodu. Krępował on nietylko moje kroki, ale i myśli nieustanną troskliwością i uniżonością, do jakiéj czuł się obowiązanym. Gdy rozmijałam się z kilku razem ludźmi, wysuwał z za mnie długie swe ramię i torował mi drogę, nielitościwie nieraz usuwając, odpychając ode mnie tych, którzy z ubrania wydawali mu się pospólstwem.
Kiedy zstępowałam z chodnika, pośpiesznie podawał mi ramię, abym się nie poślizgnęła; kiedy chciałam skręcić na jaką boczną mniejszą ulicę, przestrzegał mię, że znajdę ślizkie lub błotniste przejście, i że tamtędy sam gmin tylko zwykle chodzi.
Gniewała mię i niecierpliwiła ta uciążliwa asystencya; z powodu jéj, wracałam do domu prędzéj, niż chciałam, nie orzeźwiona swobodnym ruchem, nie pocieszona żadnym z tych widoków, dla których właśnie pragnęłam przechadzki; ale nazajutrz, jeśli znowu wyjść na miasto chciałam, lokaj znowu szedł za mną. Było to konieczne i nieuniknione, bo tak kazał zwyczaj, bo w kodexie światowych prawideł stało wyraźnie zapisane prawo: że panna, dobrze wychowana, nie ma wychodzić pieszo na miasto bez towarzystwa starszych osób, a jeśli i czyni to w ostateczności, to już nieodmiennie powinna miéć za sobą lokaja, stąpającego za nią miarowym krokiem i ubranego w wysoki kapelusz z galonem. Inaczéj grozi jéj niebezpieczeństwo popadnięcia pod wyrok kodexu karnego, to jest, podejrzeń i obmów świata.
Wracałam téż do domu, zmęczona fizycznie, ale moralnie niepocieszona i niewzmocniona. Twarz moja za każdym razem była bledszą, a na ustach błądził coraz wyraźniejszy uśmiech ironii. Chłodne rozczarowanie coraz głębiéj wnikało w moje wnętrze, mara zwątpienia coraz szerzéj ogarniała mię swemi lodowatemi ramionami.
A gdy z tą bladością na twarzy, z tym chłodnym ironicznym uśmiechem na ustach, a z okiem zwilżoném mimowolną żałością, wchodziłam do salonów, jeden już tylko rozlegał się okrzyk pochwały i admiracyi. Mówiono, że staję się coraz piękniejszą, że jestem niepospolitą, interesującą, że mam w sobie coś zagadkowego i tajemniczego, co pociąga i przykuwa do mnie oczy. Ubiór mój nawet i sposób tańczenia zwracał powszechną uwagę i wyróżniał się od tła ogólnego. Tańczyłam bowiem bez zapału, bez chęci prawie, bez uprzedniéj swobody myśli i wesołości, co wlewało w moje ruchy pewne zaniedbanie, pewną powolność i powagę, a wszyscy znajdowali w tém szczyt elegancyi i wdzięku. Do stroju téż zaczęłam coraz częściéj używać ciemnych kolorów, — jasne i krzyczące barwy raziły mię sprzecznością z wewnętrzném mém usposobieniem; coraz mniéj wkładałam na siebie błyskotek i kwiatów, a natomiast coraz fantastyczniéj układałam sobie włosy, coraz niepospolitsze i, zamiast do ogólnéj mody, do mych własnych gustów zastosowane, wynajdywałam kroje sukien, mimowolnie może szukając w posągowym układzie włosów, lub malowniczych fałdach materyi, téj szlachetności i powagi, któréj pragnęłam i szukałam po świecie.
Na zabawach roje młodych ludzi otaczały mię ciągle.
Byłam zasypywana adoracyami, pochwałami, komplementami, bukietami, ognistemi wejrzeniami i wszelkiego rodzaju hołdami. Wóz mój tryumfalny liczył najwięcéj zaprzężonych do niego niewolników, a nie brakło téż i konkurentów na seryo. Smutny stan majątkowy mojéj matki w części tylko i to nie ogólnie był znanym. Matka moja bowiem z niezmierną zręcznością umiała łatać i naprawiać tę złocistą szatę świetnéj pozycyi, która z niéj opadała, i trzeba było bardzo wprawnego oka, aby pod otaczającym nas zbytkiem i wykwintem dojrzéć blizką a nieuchronną ruinę. Zajście téż nasze i poróżnienie się z babką Hortensyą, nie wszystkim wiadome, „utonęło w zapomnienia fali”; nikt nie wiedział o tém, w jak przykry i z trudnością dający się naprawić sposób stosunki z nią nasze zostały zerwane, a tylko głoszono ogólnie, że mam babkę bezdzietną i bardzo bogatą, po któréj niewątpliwie otrzymam znaczny spadek. Uchodziłam więc nietylko za piękną i powabną, ale i za bogatą pannę. A cóż dziwnego, że ten ostatni warunek, w połączeniu z piérwszemi, skłonił nawet najsławniejszego w towarzystwie naszém bałamuta, owego pogromcę serc, którego hołdy odebrałam naiwnéj parafiance, Józi, młodego, przystojnego i modnego pana Alexandra, do wyrażenia przed moją matką najgorętszéj o moję rękę prośby. Matka zakomunikowała mi wyrazy pana Alexandra, pytając z pewnym niepokojem: czy i ten jeszcze maryaż odrzucę, jak inne? Prosiłam ją, aby w mojém imieniu odmówiła panu Alexandrowi. Była to znowu sposobność zrobienia dobréj partyi, ale ja jéj przyjąć nie mogłam.
Nie kochałam... nie wierzyłam...
Matka moja nie sprzeciwiała się memu postanowieniu, nie nalegała na mnie ani jedném słowem, tylko, posławszy panu Alexandrowi listowną odmowną odpowiedź, przez kilka dni była bardzo smutną.
Z panem Lubomirem stosunki moje skończyły się w sposób bardzo prosty. Kilka razy usłyszawszy w przedpokoju naszym, fatalne dla wszystkich konkurentów téj ziemi, wyrazy: „Panie nie przyjmują” starał się jeszcze przybliżyć do mnie w towarzystwach. Ale spotkał we mnie tak chłodną obojętność, tak lodowatą ironią, że, widząc, iż dalsze próby na nic-by się nie przydały, zaczął trzymać się w ceremonialnéj ode mnie odległości i tylko gęstszą jeszcze orzucił się zasłoną melancholii i głośniejsze wypowiadał tyrady o niestałości kobiet, braku prawdziwéj miłości w świecie i t. d. Utrzymywano powszechnie, że dostał ode mnie harbuza, i znajdowały się nawet litościwe dusze, co się nad nim użalały, i inne, gruntowniéj myślące, co miały mi za złe, iż odrzuciłam sposobność świetnego maryażu, bez żadnego wyraźnego powodu. Ja zaś czułam się dla niego tak obojętną, jak gdybym nigdy ani iskry sympatyi ku niemu nie miała. I owszem, gdy zasłona złudzenia spadła z mych oczu, górnobrzmiące frazesy pana Lubomira śmiech we mnie obudzały, i patrzyłam na niego, jak na komedyanta, który, wedle słów Helenki, ustroił się w płaszcz Almawiwy i w spojrzenia Dafnisów, aby pokryć istotną swą nicość i sprawiać efekt powtarzaniem bezmyślném zdań, zasłyszanych na bruku paryzkim. Oprócz mnie, znajdowała się w towarzystwie naszém inna jeszcze, mocno zmieniona osoba. Była to Zosia.
Pa bolesném przejściu, jakiego byłam świadkiem, straciła ona całkiem żywość układu i świeżość twarzy, jakie ją cechowały wprzódy. Wydawała się zupełnie spokojną, ale biernym spokojem apatyi i przygnębienia. Zwykła jéj łagodność przybrała pozór nieledwie niedołężności; zdawało się, że każdy mógłby kierować nią według woli, tak wyglądała bezsilnie, jakby strwożona. Spostrzegłam, że unikała mego towarzystwa, przestała często mię odwiedzać i w ogóle wyraźny żal ku mnie czuła za to, że usunęłam od siebie jéj brata.
Do tego brata lgnęła więcéj, niż kiedy. Na podobieństwo spłoszonéj ptaszyny, tuliła się do niego, zawieszała się na jego ramieniu, ścigała go oczyma, jakby w nim jednym widząc pociechę i tarczę opiekuńczą. Dziwiło mię to z razu, ale wkrótce dowiedziałam się od innych towarzyszek, wtajemniczonych w domowe życie Zosi, że od czasu oświadczyn o nią pana Władysława, wujowstwo jéj, mianowicie wujenka, byli dla niéj bardzo surowi, więcéj niż kiedy krępowali jéj kroki, obawiając się, aby nie popełniła mezaliansu, a pan Lubomir pocieszał ją śród tych przykrości domowych, bronił od napaści i surowych napomnień opiekunów i przez to posiadł nad nią wpływ większy jeszcze, niż wprzódy. Mówiono mi także, iż pan Lubomir zręcznie ułożoną bajką przekonał Zosię o winie jéj ukochanego, i o tém, że on jéj nie wart. Długo podobno nie chciała mu wierzyć, ale brat był z nią ciągle, a kochanek oddalił się i, powodowany obrażoną dumą, lub troskliwością o jéj spokój, nie szukał nawet więcéj sposobu zbliżenia się; biada więc nieobecnym! Zosia, kochająca brata, uwielbiając go całą duszą, złudzona jego pięknemi słowami, wdzięczna za czułość braterską, jaką jéj okazywał, uwierzyła mu, pożegnała czarowny obraz piérwszéj miłości i, słaba, strwożona jak dziecko, zmęczona walką większą nad jéj dziecięce siły, poddała się całkiem kierunkowi tego, który tyle łez wycisnął z jéj oczu, który, jak pokazała przyszłość, miał tym postępkiem swym zwichnąć całe jéj życie. Zenia była pogrążona w kupowaniu wyprawy, Emilka pomagała jéj całemi siłami w wielkiém dziele, od którego, zdawało-by się, że cały przyszły los młodéj narzeczonéj zależał. Raz, przyjechawszy do nich, znalazłam je obie literalnie zarzucone stosami towarów, rozłożonych po stołach, kanapach i dywanach. Zenia stała przed zwierciadłem, przymierzając suknią, przed chwilą przyniesioną przez krawca, który stał o kilka kroków i z zamiłowaniem przyglądał się dziełu rąk swoich. Była to pyszna suknia z aksamitu, niezmiernie długa, ozdobiona koronkami delikatności pajęczéj. Ujrzawszy w zwierciedle mnie wchodzącą, Zenia odwróciła się i zawołała:
— Patrz, Wacławo! co za przepyszna suknia! Pan Ryger (tak się nazywał najmodniejszy nasz krawiec) wybornie mi ją zrobił. Co za gatunek aksamitu! jaki kolor! jaka długość imponująca! a koronki? spodziewam się, że nie masz im nic do zarzucenia!
Mówiąc to wszystko, Zenia przeszła się parę razy po pokoju, nadając swym krokom pewną powagę, tak, jakby wyobrażała sobie, że jest już mężatką i oddaje piérwsze ceremonialne wizyty w swéj kosztownéj i wspaniałéj sukni.
— Dodajcie do tego — mówiła, stojąc naprzeciw mnie i Emilii — dodajcie do tego piękny, złoty lub brylantowy, garnitur, parę ponsowych lub białych kamelii we włosach, a przyznacie, że będzie to toaleta świetna, i że gdyby najbrzydsza w świecie istota ją włożyła, dodała-by jéj ona powagi i wdzięków. Łącząc czyn do wyrazów, ze zwykłą sobie żywością odsunęła szufladę toalety, i wydostawszy parę pudełek, spięła pod szyją koronkę kosztowną złotą broszą, takież kolczyki włożyła w uszy, rękę ustroiła bransoletą, błyszczącą rubinami, a we włosy wpięła dwie ponsowe kamelie. Poczém stanęła na środku pokoju z błyszczącemi od radości oczyma, z podniesioną głową, ze wzmożonym rumieńcem na twarzy, i tryumfująco patrzyła na nas i na admirującego ją wyraźnie krawca. Nie wiem, czemu nie podzielałam wcale ukontentowania Zeni; przeciwnie, smutne jakieś uczucie spadło mi na serce i znowu pomyślałam w głębi ducha: o, ja nie taką była-bym narzeczoną! Zenia spostrzegła snać, że strojem swym nie wzbudza we mnie zachwytu, i przeniknęła myśl moję, bo bystro na mnie spojrzała i posmutniała w mgnieniu oka.
Zaczęła pośpiesznie zdejmować z siebie broszę, bransoletę i kwiaty, a zwracając się do mnie i do Emilki zarazem, rzekła:
— Moje drogie! widzę, że macie mię za próżną i lekkomyślną istotę! Otóż mylicie się! lubię piękny strój, bo wyobrażam sobie, że staję się w nim poetyczniejszą i mniéj pospolitą, niż w zwykłém codzienném ubraniu. Nie uwierzycie, jak lubię marzyć o tém, że, gdy ubrana w powłóczystą aksamitną suknią, z białym kwiatem niedbale wpiętym we włosy, wejdę do salonu, blada, jeśli to ze mną może być kiedykolwiek, smutna trochę, zamyślona, wszyscy ujrzą we mnie żyjący portret jednéj z tych zajmujących, idealnych, tajemniczych heroin romansów.
— Otóż i wyjeżdżają na scenę heroiny romansów! — zawołała ze śmiechem Emilka.
— Tak — z komicznym zapałem odparła Zenia — chcę być podobną do któréjkolwiek z tych heroin, chcę zaciekawiać, interesować, sprawiać effekt, cierpiéć, tęsknić, ale marzyć i widziéć kogoś, kto-by cierpiał także, umierał z miłości dla mnie.
— Wzdychał do twego serca, zawieszonego na promieniu księżyca — wtrąciłam.
— Tak — potwierdziła Zenia — ażeby wzdychał do mego serca, zawieszonego na promieniu księżyca, karmił je westchnieniami, ideałami, poezyą...
— Zeniu! Zeniu! — przerwała Emilka, wskazując siostrze spojrzeniem krawca, który słuchał całéj rozmowy z szeroko otwartémi oczyma. Zenia spostrzegła się, ochłonęła i umilkła, a w téj saméj chwili otworzyły się drzwi i pokój napełnił się całym batalionem kupców, rękawiczników, szewców, szwaczek i magazynierek.
Uciekłam i nieprędko już potém odwiedziłam dwie siostry. Pomimo przyjaźni, jaka nas łączyła, młoda narzeczona, całkiem zakopana w gałgankach i błyskotkach, dziwacznie rozmarzona, wyzywająca przyszłe cierpienia nierozważnemi słowy, nie mająca dla narzeczonego ani jednego westchnienia tęsknoty, ani jednego wspomnienia życzliwości, przykre na mnie czyniła wrażenie.