Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Wesele Zeni miało być huczne i świetne; matka jéj i pan Henryk zawczasu już rozsyłali na wsze strony zaproszenia, wzywające do asystowania uroczystemu aktowi wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych familii.
Wiedząc o tych przygotowaniach, z góry wyobrażałam już sobie, w jak niebiańskie zachwycenie wprowadzić miały nowiuteńkiego pana Michała świetne i stare nazwiska owéj parantelli przyszłéj jego żony, które w czasie wesela wygalonowani lokaje wygłaszać będą z progu salonów. Zabawa weselna miała być urządzona jak najwspanialéj, a ku większemu jéj splendorowi obmyślono, aby zwykłe tańce urozmaicone były muzykalno-wokalnym koncertem. Koncert ten miały wykonać dwie panny, pięknie grające na fortepianie, ktoś z mężczyzn, biegle władający smyczkiem, i dwa głosy, z których jeden był kobiecym sopranem, drugi męzkim tenorem. Do rzędu fortepianistek mnie zaliczono; pani S. osobiście i usilnie prosiła mnie i mojéj matki, abym na weselu jéj córki wystąpiła z muzyką, na co chętnie przystałyśmy obie. Matka moja bowiem rada była w swéj macierzyńskiéj dumie, że będę miała sposobność ukazać mój talent przed liczném zebraniem, ja zaś myślałam, że uczynię przez to przysługę wychodzącéj za mąż towarzyszce.
W wigilią ślubu odbył się u Zeni, tak zwany, wieczór dziewiczy, na który zaproszone zostały wszystkie znajome jéj panny. Nikt z mężczyzn nie należał do naszego koła, bo pan młody w tymże samym czasie wyprawiał u siebie wieczór kawalerski i zaprosił całą męzką połowę towarzystwa.
Było coś poetycznego i rzewnego w tym obchodzie przedślubnym, w czasie którego kilkanaście młodych dziewic otoczyło towarzyszkę i przyjaciółkę, spędzającą ostatni wieczór w ich swobodném dziewiczém kole.
Jutro otworzą się przed nią wrota innego życia, jutro z rozwiniętemi żaglami wpłynie ona w tę krainę przyszłości, którą mogiła już tylko zakończy. Jutro będzie ona mieszkanką tego tajemniczego pays de l’inconnu, w którém spotka ją szczęście, czy cierpienie całego życia, któż przepowié? Dziś jest ona jeszcze naszą dziewicą, siostrą, towarzyszką, przyjaciółką, miłą i dobrą powiernicą wpółdziecięcych smutków naszych i radości. Dziś zatém otoczmy ją kołem serdeczném, obejmijmy ramionami, okrywajmy pocałunkami to czoło, wolne dotąd od chmur, a nad którém wiszą może burze i gromy życia. Dziś kochajmy ją całą siłą naszych serc młodych, bo któż wié, co ją czeka w téj nieznanéj, tajemniczéj, dalekiéj przyszłości, ku któréj dąży? Niech w przyszłość tę zabierze ona z sobą wspomnienie tego wieczoru, spędzonego z siostrami; niech to wspomnienie w czekające ją ciemne chwile przynosi błysk niewinnéj, młodéj przyjaźni; niech będzie iskrą i promykiem dla jéj serca wtedy, gdy mu na świecie zabraknie ciepła i światła! Pomimo licznego grona zebranych osób, cicho i uroczysto było w obszernych, nawpół tylko oświetlonych, salonach. W paradnym salonie, wkoło kanapy zasiadło kilka matek i opiekunek, towarzyszących córkom lub kuzynkom, i rozmawiało z sobą po cichu. Twarze ich były poważniejsze niż zwykle, głosy zniżały się mimowoli. Często milkły wszystkie, rozmowa przerywała się, i tylko oczy z zamyśleniem patrzały w przestrzeń, niby na punkt jakiś, niewidzialny a oddalony. Może ten dzień, który jednéj z przytomnych tam młodych istot zamykał swobodną dziewiczą epokę, każdéj z tych kobiet, zbliżających się ku starości, przywodził na pamięć podobny dzień jéj życia; może, patrząc przed siebie zamyślonemi oczyma, każda z nich przypominała sobie, jak jéj w tym dniu serce uderzało żywo miłością, niepokojem, nadzieją, i rachowała w myśli bóle, zawody, cierpienia, które spotkały ją późniéj na téj drodze, na jaką wchodziła z wieńcem ślubnym na głowie, śród śpiewów i pocałunków towarzyszek?
Po środku przyległego salonu postawiono duży okrągły stół, a na nim umieszczono dwie wielkie srebrne tace z piętrzącemi się stosami mirtowych gałązek. Wkoło stołu zasiadło kilkanaście młodych panien w jednostajnym prawie stroju, bo umówiłyśmy się już wprzódy, że będziemy wszystkie ubrane w proste suknie z białego muślinu, które wydawały się najstosowniejszemi dla téj dziewiczéj uroczystości. Każda z nas zabierała z tacy garść gałązek i układała je w drobne bukieciki przewiązując każdy białą wstążeczką. Bukieciki te przeznaczone były dla ślubnéj asystencyi, a wiązanie ich było obowiązkiem młodych towarzyszek i niejako celem dziewiczego wieczoru; ślubny zaś panny młodéj wianeczek upleść powinna była siostra jéj, lub najbliższa przyjaciółka.
Dziwnie jakoś ciche i uroczyste było dziś to nasze koło. Ani gwaru, ani muzyki. Na każdéj prawie z naszych twarzy przesuwało się wzruszenie i migotała zaduma; fortepian stał zamknięty, jakby także zamyślony, — nikt go snadź dziś nie poruszył jeszcze i poruszyć nie myślał. Rozmowa urywała się ciągle, wszystkie nasze młode głowy pracowały snadź myślą i na wyrazy zdobyć się nie mogły, tylko kilkanaście par drobnych i białych rąk poruszało się zwinnie, z symetryą i starannością układając wiązanki zielonych mirtu gałązek.
— No, teraz moje panie — rzekła Emilka, przerywając dość długie milczenie — wybierzcie mi najpiękniejsze i najbujniejsze gałązki! Zaczynam bowiem splatanie wianeczka!
To mówiąc, Emilka przysunęła do siebie tacę i zaczęła przebierać między gałązkami; kilka najbliżéj jéj siedzących panien zaczęło jéj pomagać, kilka innych przeniosło wzrok z wiązanek swych na Zenię.
Zenia bledsza była i bardziéj milcząca, niż zwykle; przy wyrazach Emilki upuściła kilka gałązek, które machinalnie trzymała w ręku, i zamyśliła się.
— Jakże to dobrze, moja Zeniu — mówiła daléj Emilka żartobliwym tonem — że raz już przecie odbędzie się to twoje wesele! Przyznam się, że te dwumiesięczne kłopoty z twoją wyprawą i wszystkiemi temi przygotowaniami, porządnie mię zmęczyły, i jak zbawienia wyglądam chwili, w któréj po twoim ślubie z mamą na wieś powrócę!
— I nie będzie ci smutno beze mnie, Emilko? — wymówiła Zenia, podnosząc na siostrę oczy, które zamgliły się smutkiem.
— O! i bardzo! — zawołała Emilka z tkliwością w głosie — przecie dotąd nie rozstawałyśmy się z sobą ani na dzień jeden; wszystko było nam wspólne Po twojém oddaleniu się z domu, poczuję się bardzo osamotnioną.
— Nie na długo może — przerwała, śmiejąc się, jedna z panien.
— Dlaczego? — spytała Emilka.
— Bo może i sama wkrótce za mąż wyjdziesz?
Emilka obojętnie wzruszyła ramionami i odpowiedziała krótko:
— Nie sądzę, aby to prędko miało nastąpić.
— A ja myślę — zawołała któraś z towarzyszek — że z wesela Zeni wiele innych wyniknie wesel. Takie mnóztwo osób z różnych stron się zjechało, tyle nieznanych dotąd sobie ludzi pozna się i zbliży do siebie przy téj zręczności, że jestem pewna, iż z tego wszystkiego niejeden wyniknie maryaż.
— To prawda — zabrała głos Zenia — pomiędzy jutrzejszymi naszymi gośćmi znajdzie się wielu panów, mało dotąd nam znanych. Między innymi pokaże się także śród nas gwiazda męzkiego rodzaju i piérwszéj na firmamencie naszym wielkości, gwiazda tajemnicza, która, lubo bardzo blizko nas świeci, i to nie byle jakiém światłem urodzenia i majątku, mało widzialną bywa nam zwykle; gwiazda...
— Zeniu! — zawołała jedna z towarzyszek — porzuć te przenośnie, a mów wyraźnie: kto to taki ta twoja gwiazda?
— Niestety! nie była, nie jest i nie będzie ona moją! — z komicznym wyrazem odparła Zenia, która z właściwą sobie ruchliwością charakteru odzyskała w mgnieniu oka zwykłą swą wesołość i gadatliwość.
— Niestety! — mówiła daléj — gwiazda ta dla żadnéj z was nie zaświeci podobno, chociaż ją ujrzą oczy wasze. O ile światłą, o tyle jest niedostępną! W pogardzie ma ona podobno nasze zgrabne, ustrojone postacie i ładne utrefione główki; szuka ona podobno czegoś więcéj, niż to, co jéj dać możemy, a tymczasem...
— Ale któż to? kto? — zawołało kilka głosów.
— Zgadnijcie — figlarnie mówiła Zenia — opiszę go wam. Albo nie; opisywać go nie będę, bo nie potrafiła-bym dokładnie tego uczynić. Zresztą w powierzchowności swojéj człowiek, o którym mówię, nic nie ma szczególnego, nic niepospolitego: ma wzrost średni, włosy ciemne, czoło wysokie i rozumne, oczy wielkie, ciemno-szare, usta łagodne...
— Ależ moja droga — przerwano — malujesz portret, w którym mnóztwo ludzi poznać można...
— Być może — kończyła Zenia — więc dla bliższego określenia wolę wam powiedziéć, że człowiek, o którym mówię, odziedziczył po ojcu dobra ogromne, ale zadłużone i zrujnowane; że, pomimo to, sprzedać ich za żadną cenę nie chciał, ale, jak wieść niesie, pracował przez dziesięć lat, jak wyrobnik, a dziś jest już jednym z największych panów w kraju; że mieszka w starożytnym modrzewiowym dworcu, postawionym na wzgórzu; że za wzgórzem tém, pod ścianą borów, bieleją liczne marmurowe grobowce jego pradziadów...
— To hrabia Witold — zawołałam, a zarazem wszystkie gałązki mirtowe, jakie trzymałam w ręku, rozsypały mi się na suknią. Rozmowy Zeni słuchałam zrazu z zupełną obojętnością, ale przy ostatnich jéj wyrazach poczułam mimowolne wzruszenie, odgadłam, o kim mówiła, i sama nie wiedziałam, jakim sposobem imię hrabiego Witolda wypadło z ust moich.
— Zgadłaś, Wacławo — odrzekła Zenia — ta gwiazda piérwszéj wielkości, o jakiéj mówiłam, ten człowiek, który mieszka o miedzę z naszymi rodzicami, a którego jednak tak mało znamy, ten, słowem, bogaty, wysoko urodzony, interesujący i niedostępny gość nasz jutrzejszy — to hrabia Witold. — Gdy Zenia to mówiła, po mojéj głowie kręciła się nieustannie myśl: „Zobaczę go więc z blizka! poznam go!” I na myśl tę zdejmowała mię ciekawość, połączona z radością i pewną nieokreśloną obawą.
— Już to trzeba przyznać — ozwała się Emilka — że hrabia Witold, pomimo, że nie może liczyć się do rzędu bardzo pięknych mężczyzn, ma powierzchowność tak jakoś odróżniającą się od tła ogólnego, że wzbudza interes od piérwszego spojrzenia...
— Masz słuszność, Emilko — potwierdziła inna panna — widziałam go parę razy i bardzo mię zainteresował, nigdy jednak z nim nie rozmawiałam.
— Co do mnie — rzekła ze śmiechem Emilka, — zazdrościłam zawsze Helence sposobności bliższego poznania hrabiego Witolda, jaką miała, spotykając go w domu swego stryja...
— Nie wiele wygrałam na téj sposobności — również żartobliwie odparła Helenka — hrabia Witold nie zbliżył się do mnie ni razu i był zawsze tak obojętnym na moje wdzięki, jak oto ten marmur!
To mówiąc, z udanym komicznym gniewem, uderzyła parę razy drobną swą pięścią o marmurową płytę stolika.
— Papa mówi zawsze, że to bardzo zacny człowiek, ale jakiś dziki — wyrzekła jedna z panien.
— W każdym razie, to najświetniejsza partya w prowincyi — odparła inna; — majątek jego liczą na nie wiem już ile milionów, a przytém nazwisko...
— Otóż to nazwisko — odezwałam się z kolei — jest wedle mnie jednym z przymiotów hrabiego Witolda, wzbudzających najżywszy dla niego interes...
Zaledwie to wymówiłam, już pożałowałam słów moich, poczułam bowiem, że wydałam się z najskrytszą moją myślą, to jest z zajęciem, jakie nieznany mi prawie człowiek wzbudził we mnie. Nie miałam jednak czasu na rozwagę, bo Zosia, milcząca dotąd, podniosła na mnie swoje przyćmione, apatyczne oczy, i wymówiła:
— Czyliż, Wacławo, tak prędko zmieniłaś pojęcia swe o równości ludzi między sobą, że świetne nazwisko intryguje cię i w zachwyt wprawia?...
Ton lekko ironiczny, jakim słowa te były wymówione, uraził mnie nieco.
— Bynajmniéj, moja Zosiu — odparłam żywo — imię hrabiego Witolda podoba mi się nie dla splendoru, jakim okrywa go w oczach ludzi, ale dlatego, że przypomina mi wielkie a piękne bardzo rzeczy. Kiedy, wkrótce po powrocie mym z pensyi, usłyszałam po raz piérwszy imię to w domu méj babki, wnet stanęły mi w myśli wspaniałe sale, śród których z taką chwałą brzmiało ono niegdyś, sławne zwycięztwa, jakie wraz z niém zapisane zostały na kartach dziejowych... i pomyślałam sobie zarazem, a i dotąd tak myślę, że ludzie, co imiona podobne dziedziczą, wraz z niemi otrzymują w spadku wielki obowiązek utrzymania ich na zdobytéj wiekami wysokości. Zajmuje mię więc imię hrabiego Witolda dlatego, że czuję w niém jakąś głęboką, nieokreśloną poezyą przemawiającéj przez nie przeszłości; że przypomina mi ono cudowne opowieści, które w kolebce jeszcze prawie słyszałam z ust piastunki i które stanowiły zachwyt i rozkosz moich lat dziecinnych; że daje mi ono obietnicę, iż człowiek, który je nosi, otrzymał w spadku po sławnych swych przodkach część ich cnót wielkich i posiada w duszy tę odwagę i prawość rycerską, jaką każda z nas w tajemnicy serca przyodziewać lubi wymarzony przez się ideał mężczyzny. — Mówiłam to z zapałem i uniesieniem; w pamięci żywo stanął mi ów obiad u babki Hortensyi, przy którym piérwszy raz słyszałam rozmawiające o hrabim Witoldzie osoby. Słowa, jakie o nim wymówił wówczas proboszcz i pan Rudolf, pamiętałam tak dokładnie, jakbym je wczoraj dopiéro słyszała.
Nie wiem, jaką-by na tę tyradę moję była odpowiedź młodych mych towarzyszek, bo rozmowa przerwaną została wniesieniem przez lokajów cukrów, konfitur i tym podobnych przysmaków.
Gdy wszystkie bukieciki z mirtu były już powiązane, a młode żeńskie grono, powstawszy od stołu, połączyło się w oddzielne grupy i przechadzało się po salonach, Emilka wzięła mię pod rękę i pociągnęła we framugę okna, z dala od wszystkich obecnych.
— Mam do opowiedzenia ci pewne wielce ciekawe rzeczy, o których dowiedziałam się dzisiaj — rzekła półgłosem. — Musisz mi tylko dać słowo, że dochowasz tajemnicy.
Ostatnie wyrazy były koniecznym wstępem, rozpoczynającym zwykle zobopólne zwierzenia się młodych towarzyszek; przyrzekłam tajemnicę i słuchałam z ciekawością.
— Wyobraź sobie — mówiła Emilka najciszéj, jak tylko mogła, — mimowoli zupełnie wysłuchałam między Henrykiem i narzeczonym Zeni rozmowę, która dała mi wiele do myślenia i zmartwiła mnie, a razem pocieszyła. Dziś przed południem jeszcze, siedziałam w swoim pokoju w rannym negliżu, i choć Zenia oddawna mię napędzała, abym ubrała się i pojechała z nią na miasto po jakiś jeszcze sprawunek, nie mogłam przemódz siebie i otrząsnąć się z zamyślenia, jakie mię ogarnęło. Myślałam o tém, jaka téż-to będzie przyszłość Zeni z człowiekiem, którego nie kocha, za którego wychodzi tylko dla pozycyi i, jak powiada, dla rozmaitości. Smutno mi było, lękałam się o siostrę i przyrzekłam sobie, że nigdy nie postąpię tak, jak ona, że choćby mi przyszło starą panną pozostać, nie wyjdę za mąż inaczéj, jak za człowieka, który mi trafi i do serca, i do przekonania. Gdy tak siedziałam, zatopiona w myślach i sama jedna, do przyległego gabinetu, który, jak wiesz, dzieli nasze pokoje z resztą mieszkania, weszli Henryk i pan Michał. Z początku chciałam umknąć do pokoju Zeni, ale spostrzegłam, że drzwi były na klucz zamknięte, musiała-bym więc chyba przechodzić przez pokój, w którym byli panowie, czego nie chciałam czynić w negliżu. Zresztą byłam pewna, że mię nie zobaczą, bo drzwi na-pół tylko były otwarte, a ja siedziałam tak, że ekran od kominka do połowy mię przed nimi zakrywał. Zostałam więc na miejscu, i nie przerywając sobie ciągu moich myśli, nie zwracałam z razu żadnéj uwagi na rozmowę, którą prowadzili oni z sobą półgłosem; nagle uderzyło mię wymówione przez Henryka imię Zeni, a ponieważ o niéj właśnie ze smutkiem i obawą myślałam, na dźwięk jéj imienia piérwszy raz podniosłam oczy i spojrzałam na rozmawiających z sobą panów, których przez ażurowe ramy ekranu wybornie widziałam...
Henryk siedział na fotelu i palił cygaro, pan Michał stał z drugiéj strony stolika.
W chwili, gdy spojrzałam na nich, umilkli, a z fizyognomii obudwóch poznać mogłam, że frazes, na którym urwała się rozmowa, był draźliwéj treści. Po chwili pan Michał wyjął ręce z kieszeni, oparł je o stół, potém założył na piersi, poprawił niemi włosy i nakoniec znowu do kieszeni je włożył. Po odbyciu dopiéro tych różnych a właściwych mu ewolucyi z rękoma, wymówił dość cicho i nie odrywając oczu od lampy, która stała na stole: przyznam się panu, że nie rozumiem dobrze, w jakim celu rozpocząłeś pan ze mną rozmowę o posagu panny Zenony... — W takim, — odpowiedział Henryk obojętnie, bawiąc się dymem cygara, abyś pan, żeniąc się z moją siostrą, wiedział, co z nią razem bierzesz, i potém nie stawiał wymagań, których-bym nie był w stanie zadowolnić. — Panie Henryku!.. — przerwał pan Michał bardzo żywo, i jak mi się zdawało, z pewną obrazą w głosie.
— Pozwól, pan abym skończył, — ciągnął Henryk, — i nie obrażaj się na mnie za to, że chcę grać z tobą carte blanche dla ochronienia przyszłości mego spokoju i wspólnéj naszéj zgody od wszelkiego niebezpieczeństwa. Otóż chciałem panu powiedziéć, że uważam się za jedynego spadkobiercę i dziedzica majętności, pozostałych mi po ojcu, a siostrom moim wydzielę należną im wedle litery prawa czternastą część tego majątku. Ponieważ zaś dobra naszego ojca zostały po jego śmierci ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, każdéj z sióstr moich wypłacę sumę pięciu tysięcy. Więcéj żadna z nich spodziewać się ode mnie nie może, a i tak kosztowną wyprawę otrzymują już tylko, jako dowód mojéj przyjaźni i hojności braterskiéj, a nie jako rzecz z dziedzictwa im przynależną.
— Przyznam ci się — mówiła daléj Emilka — że byłam wielce zdziwiona tą allokucyą Henryka, nigdy bowiem nie spodziewałam się, aby był do tego stopnia chciwym i niesprawiedliwym względem nas. Wprawdzie majątki, pozostałe po naszym ojcu, zostały w istocie ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, ale stało się to w skutek jakichś szczególnych okoliczności, i wiem z pewnością, że dziś dwa razy więcéj są one warte. Zresztą, gdybym była na miejscu Henryka, czuję, że nie trzymała-bym się tak ściśle litery prawa, która wydziedzicza prawie siostry na korzyść brata. Daleko jednak mniéj byłam zmartwioną tém odkryciem szczupłości mego mienia, niż ciekawą znalezienia się w tym razie pana Michała: przestał on patrzéć na lampę i trzymał oczy utkwione w Henryka; w oczach tych było w téj chwili coś niezwykłego, wydały mi się one mniéj dobrodusznemi niż zawsze, a jakoś niby rozumniejszemi. Po chwili wyjął ręce z kieszeni, skrzyżował je na piersi, potém oparł o stół i rzekł: panie Henryku! starając się o siostrę pana, nie myślałem nigdy o jéj posagu; pan wiesz, że sam posiadam blizko miliona funduszu, a gdybym i nic nie posiadał, nie ożenił-bym się nigdy dla pieniędzy. — Z wielką prostotą a nawet z rodzajem nieśmiałości, która mu jest właściwą, wyrzekłszy te słowa, pan Michał podniósł ręce do włosów, potém skrzyżował je znowu na piersi, aż nareszcie, jakby ostatniéj szukając dla nich ucieczki, zapalił papierosa. Henryk długo milczał, bawił się dymkiem od cygara i uśmiechał się dziwnie; po kilkunastu dopiéro sekundach spojrzał na pana Michała z pod okularów i odezwał się: Mój panie! jestem zanadto praktycznym człowiekiem, abym wierzył w mrzonki, które panowie nazywacie miłością, bezinteresownością, poświęceniem i t. d. Człowiek, mój panie, tak jest stworzony, że we wszystkiém szuka dla siebie korzyści; sam jestem takim i nikomu nie mam tego za złe; dlatego téż i pana chciałem uprzedzić, że gdybyś się powodował wyrachowaniem pieniężném... — Nie powstało ono nigdy w mojéj głowie, — zawsze z równąż prostotą przerwał pan Michał.
— Tém lepiéj — kończył Henryk; — przyznaję zresztą panu zupełną słuszność, bo jeżeli siostra moja nie ma prawie posagu, przyniesie ona za to panu te zaszczytne w świecie stosunki, które zapewne miałeś pan na myśli, starając się o jéj rękę.
Przy tych słowach Henryka, twarz pana Michała zmieniła się nagle. Sponsowiał tak, że aż mu czoło zaszło szkarłatem i zgniótł nagle na popielnicy papieros, który machinalnie był zapalił.
— Przepraszam pana... mylisz się pan... — zaczął mówić przerywanym od wzruszenia głosem. — Jestem synem dorobkiewicza, to prawda; kiedy wszedłem do towarzystwa państwa, poczułem się bardzo zaszczyconym i podniesionym... i to prawda... mam tę próżność i pretensyą, że, pomimo mego świeżego bogactwa, lubię pokazać się nie gorzéj od innych, i to jeszcze prawda; ale co do panny Zenony... przepraszam... mylisz się pan... pragnę ożenić się z panną Zenoną... nie dla pieniędzy, ani dla koligacyi, ale prosto dlatego, że mi się podoba... że nie widziałem lepszéj i milszéj od niéj panny... dlatego, że kocham pannę Zenonę! — Wymawiając te niezbyt błyszczące wymową wyrazy, pan Michał zmienił się do niepoznania. Blade jego oczy zapłonęły, cała twarz pokryła się wyrazem poczciwego i nieudanego uczucia, ręce nawet nie robiły zwykłych swych ewolucyi, ale pozostawały skrzyżowane na piersi. W téj chwili wydał mi się prawie pięknym. Pożałowałam w duchu, że Zenia nie widziała go takim, jak był wtedy, i pomyślałam sobie, że nie zawsze trzeba wierzyć pozorom, że najpospolitszy i najmniéj dystyngowany człowiek miewa chwile, w których dusza jego ukazuje się szlachetniejszą, poetyczniejszą, niż niejednego najwytworniejszego salonowca. Spojrzałam na Henryka i aż wzdrygnęłam się, tak mi się wydał brzydkim i odrażającym. Nie przestawał on palić cygara, i wypuszczając z ust cieniutkie nitki dymu, patrzył na pana Michała z wyrazem, w którym była ironia, niedowierzanie i jakaś tajona, brzydka radość! — Tem lepiéj! tém lepiéj, że tak jest! jak pan mówisz, — wycedził po chwili przez zęby; — nic mi zatém więcéj nie pozostaje, jak prosić pana o danie mi urzędowego zapewnienia, że nie będziesz żądał dla mojéj siostry posagu, wyższego nad sumę, którą tylko co wymieniłem. Bo chociaż mam za sobą prawo i żadnych procesów się nie obawiam, to jednak, dla uniknienia wszelkich na przyszłość zatargów, wolę mieć od pana skrypt, który zobowiąże go moralnie i honorowo, a po części nawet i prawnie. — Pan Michał ukłonił się lekko i z tąż samą prostotą, z jaką całą rozmowę prowadził, odpowiedział: z największą chęcią uczynię to, czego pan ode mnie wymagasz. — A zatém proszę z sobą do mego pokoju, — rzekł Henryk i obaj opuścili gabinet.
— Możesz wyobrazić sobie, pod wpływem jakich uczuć zostałam po ich odejściu — kończyła Emilka — zobaczyłam całą chciwość i obojętność dla nas Henryka, ale za to przyszły szwagier wielce zyskał w mych oczach. Smutno mi było z powodu brata, ale cieszyłam się za siostrę, myśląc, iż będzie miała poczciwego i szczerze przywiązanego męża...
— Czy opowiedziałaś Zeni to wszystko? — przerwałam.
— Opowiedziała mi wszystko — ozwał się obok nas głos Zeni, która przybliżyła się niepostrzeżona, i usłyszawszy ostatnie słowa rozmowy, domyśliła się jéj treści. — Opowiedziała mi wszystko i dobrze uczyniła, bo sprawiło to na mnie dobre wrażenie. Mówcie co chcecie, ale miło jest czuć się prawdziwie kochaną, i od chwili, w któréj posłyszałam o poczciwym znalezieniu się pana Michała, zdaje się, że go więcéj lubię. Zresztą, nigdy nie miałam do niego antypatyi.
Spojrzałam na Zenię, gdy to mówiła, i smutno mi się zrobiło. Jakże chłodno i bezbarwnie brzmiał wyraz: lubię! w ustach młodéj narzeczonéj!
— O! — zawołałam w myśli — jabym z tym chłodnym wyrazem nigdy do ołtarza nie poszła. Biedny pan Michał!... on ją kocha!
W téj chwili rozmowa nasza i moje rozwagi przerwane zostały ogólnym apelem do odjazdu. Musiałyśmy poszanować nasze siły i cery na uroczysty a huczny dzień jutrzejszy; rozstałyśmy się więc wcześnie ze słowami: do jutra! na ustach.