Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LVI.

Pamiętam, że była to godzina piąta po południu; pogodny, słoneczny dzień zimowy miał się ku końcowi, ale w obszernym salonie, o kilku wielkich oknach, widno było jeszcze. I gwarno tam było także bo orszak ślubny, złożony z kilkudziesięciu osób już się był zebrał.
Tu siedziało grono poważnych kobiet; tam liczne koło mężczyzn, ubranych w czarne fraki i śnieżne krawaty, gwarzyło półgłosem; tam znowu pstrzyły się różno-farbne suknie drużek, przyjaciółek, z biciem serca i wzruszeniem na twarzy wyglądających wejścia panny młodéj, którą dopiéro strojono do ślubu. W białéj sukni, zdobnéj w kwiaty i koronki, w wianeczku z drobnych róż, włożonym na włosy długiemi lokami opływające ramiona, w pięknym naszyjniku z pereł na szyi, stałam pomiędzy towarzyszkami, zdjęta niewysłowioném wzruszeniem. Piérwszy to raz w życiu znajdowałam się obecna przy poważnéj, przenikającéj uroczystości ślubnéj. Wszyscy rozmawiali półgłosem i częste rzucali spojrzenia na drzwi, wiodące do pokoju panny młodéj; chwilami dochodził z ulicy odgłos niecierpliwego rżenia koni u licznych, stojących przed bramą, powozów; od czasu do czasu także lokaj, ubrany w czarny frak ze srebrnemi ozdobami, stawał na progu salonu i wymówieniem jakiego imienia oznajmywał przybycie nowego gościa.
— Zdaje mi się, że nikogo już nie brakuje — rzekła do mnie z cicha Emilka — na wieczornéj zabawie daleko więcéj będzie osób, ale do asystencyi ślubnéj mama zaprosiła albo tylko najbliższych krewnych i znajomych, albo osoby, o których sądziła, że uświetnią orszak swą obecnością... — Zaledwie Emilka wymówiła te wyrazy, gdy w progu pojawił się znowu lokaj i podniesionym głosem wymówił:
— Pan hrabia Witold Z.
Zdawało się, że dźwięk tego starożytnego, pełnego chwały nazwiska, czarodziejsko na obecnych oddziałał. Nagle milczenie zaległo salon, wszystkie rozmowy ustały, rozpoczęte słowa niedopowiedziane skonały na ustach, wszystkie oczy obróciły się ku drzwiom wchodowym.
Mnie nazwisko to ugodziło w samo serce, duszę całą skupiłam w oczy i patrzyłam na wchodzącego.
Po raz drugi widziałam go w życiu i po raz drugi powiedziałam sobie, że był brzydki prawie i bardzo piękny zarazem.
Z nieregularnych rysów jego postaci, która bynajmniéj klasycznych nie posiadała kształtów, tryskała zdrowa, rozumna siła fizyczna i moralna. Nic miękkiego, nic wypieszczonego, nic przybranego i przyczepionego: ani wykwintnéj maniery i harmonijnych gestów pana Agenora, ani kobiecéj miękkości rysów i cery pana Lubomira, ani zuchwałych spojrzeń i marzących uśmiechów pogromcy serc, pana Alexandra; lecz tylko prostota, taka prostota, jakiéj u nikogo dotąd nie widziałam, cechowała tego hrabiego o wiekopomném imieniu, tego milionera, o milionach, odziedziczonych po przodkach i zarazem własną zdobytych pracą. A jednak głowę niósł wysoko; na wielkiém, w nieregularne wypukłości wyrzeźbioném jego czole, duma leżała, ale piękna, pociągająca, duma, nie o mitrze hrabiowskiéj i milionowych dobrach mówiąca, ale o godności człowieczéj i obywatelskiéj, o posłannictwie, jakie spoczęło na głowie potomka wielkich mężów.
Był dziwnie, nieskończenie niepodobny do mężczyzn, którzy zapełniali salon. Między nimi a nim zdawała się leżéć granica dwóch odrębnych światów. Wielu z nich miało słuszniejszy wzrost, piękniejsze rysy, klasyczniejsze kształty postaci; a jednak wyglądali wobec niego, jako mali i pospolici.
Przeszedł salon, powitał gospodynią domu i otaczające ją panie i wymówił kilka frazesów. Głos jego był czysty i świeży, ale nie pieszczony i modulowany, — czuć w nim było mężczyznę i pierś siły męzkiéj pełną. Stałam blizko i słyszałam, co powiedział. Były to potoczne i proste słowa o podróży przebytéj ze wsi do miasta, o stanie dróg, a zdaje mi się i o pogodzie nawet. W podobnéj okoliczności pan Agenor rozsypał-by cały rój komplementów i dowcipów, pan Lubomir nie omieszkał-by wygłosić szumnéj i kwiecistéj tyrady; hrabia Witold mówił o podróży swéj i o stopniu temperatury, jak zwyczajny i najzwyczajniejszy śmiertelnik. Potém obrócił się ku mężczyznom, którzy wszyscy z uprzejmym, i więcéj nawet niż uprzejmym pośpiechem, podawali mu ręce, i wmieszał się do ich grona.
Tymczasem otworzyły się drzwi bocznych pokojów i, wsparta na ramieniu brata, weszła panna młoda w śnieżnym ślubnym stroju. Jednocześnie trzy druchny, to jest: Emilka, Zosia i ja, wzięłyśmy każda jednę tacę, pełną mirtowych, wczoraj uwitych bukiecików, i przechodząc od jednego z panów do drugiego, przypinałyśmy każdemu z nich do fraka po jednéj z zielonych wiązanek. Panowie kłaniali się i dziękowali, zewsząd sypały się żarty i wesołe śmiechy. Dwaj czy trzéj młodzi ludzie, których udarowałam wiązankami, już mię więcéj nie opuścili, i krok w krok postępowali za mną, wywołując usilnie zwykłą, żartobliwą a pustą słów szermierkę. Orszak ten, który w innym czasie nic-by dla mnie nie miał przykrego, a może-by nawet i w najlepszy mię wprowadził humor, w téj chwili był mi prawie niemiłym. Nie patrzyłam na hrabiego Witolda, ale z pomocą tego ukośnego, że tak wyrażę się, podwójnego wzroku, jakiego używają dobrze wychowane panny, którym zwyczaj wzbrania prosto i otwarcie patrzéć na wszystko i wszystkich, widziałam dobrze, iż stał on niedaleko, z ręką opartą o fortepian, w rzędzie mężczyzn, których obdarzałam kwieciem weselném.
Każdy krok zbliżał mię ku hrabiemu Witoldowi, nie mogłam go ominąć i pragnęłam zbliżyć się do niego, a zarazem zdejmowała mię nieśmiałość, nieśmiałość, dziwna we mnie, tak przyzwyczajonéj już do spotykania obcych a różnych ludzi, tak wprawnéj w światowe znalezienie się i obejście. A przytém natrętni asystenci gniewali mię i niecierpliwili; zdawało mi się, że przy ich płytkich komplementach i pospolitéj rozmowie, wyglądam sama płytko jakoś i pospolicie.
Wszakże trzech już z kolei panów zostaje, których mam obdarzyć wiązanką... dwóch... jeden już tylko, i oto przychodzi koléj na hrabiego Witolda, który stoi z ręką opartą o fortepian, i czuję, czuję, że patrzy na mnie...
Nie rumieniłam się jednak, owszem, zdaje mi się, że musiałam zblednąć trochę.
Szepnęłam po cichu Helence, aby potrzymała mojéj tacy i z zieloną wiązanką w ręku przystąpiłam do hrabiego Witolda.
— Sądziłem — wyrzekł z ukłonem — że pani ominiesz mię i że nie zechcesz przystroić mego ubrania w ślubny symbol...
Usłyszawszy te słowa, zwrócone do mnie, podniosłam oczy i na téj szlachetnéj, rozumnéj twarzy, którą od tak dawna nosiłam wyrytą w méj pamięci, zobaczyłam uśmiech tak otwarty, prosty, życzliwy, że objawiły się w nim całe skarby łagodności i dobroci. Poczułam wzruszenie całkiem niepodobne do tych, jakim podlegałam dotąd, bo wewnętrzne, prosto z serca płynące, podobne do czci, jaką się oddaje czemuś wielkiemu, do przeczucia, co podnosi różek tajemniczéj zasłony, za którą przyszłość się kryje, do sympatyi, która bezwiednie pociąga nas tam, gdzie czujemy szczęście nasze... Obawa i nieśmiałość odstąpiły mię, nie spuściłam oczu z twarzy hrabiego Witolda i odrzekłam:
— Jabym panu nietylko wiązankę mirtu, ale jeszcze i gałązkę wawrzynu ofiarować pragnęła!
— Wawrzynu! — powtórzył hrabia Witold, ze swoim otwartym, dobrym uśmiechem — na wawrzyny zasłużyć potrzeba!
— Pan je zdobędziesz! — zawołałam — wszak przodkowie pana nosili je na czołach...
Urwałam nagle i przelękłam się własnych wyrazów.
Myśl mi przemknęła po głowie, że rozmowa, jaką zaczęłam z hrabią Witoldem, była niestosowną, niedorzeczną, naiwną, jakby pensyonarki jakiéj. I poczułam, że rumienię się po uszy, i tak się zmieszałam, przelękłam i zasmuciłam, że sama już nie wiedziałam, czy mam odejść, czy pozostać, czy mówić daléj, czy milczéć!
Z położenia tego wyrwał mię wielki ruch, jaki się zrobił w salonie. Gospodyni domu, wsparta na ramieniu syna, rozpoczynała orszak par, które wychodziły z salonu, aby udać się do czekających u bramy powozów. Wzrok mój, jakby niepojętym jakimś magnetyzmem wiedziony, podniósł się znowu na hrabiego Witolda: stał niedaleko pomiędzy kilku innymi mężczyznami i patrzył na mnie z rodzajem zdziwienia i zajęcia. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczynił taki ruch, jakby chciał podać mi ramię, ale w téj-że saméj chwili znalazłam się w istotném oblężeniu.
Panowie Julian, Ignacy, Alfred, Alexander i inni tego rodzaju niewolnicy, ciągnący zwyczajnie tryumfalny mój rydwan, otoczyli mię ze wszech stron, z pośpiechem ofiarując mi swe usługi.
Hrabia Witold, który był już uczynił ku mnie parę kroków, cofnął się i podał ramię piérwszéj lepszéj blizko niego stojącéj pannie. Ja zaś poszłam w parze z odprawionym a niezrażonym moim konkurentem, panem Alexandrem, smutna jakoś i niezadowolniona. Znowu mi się wydało, że w tém płytkiém i pospolitém otoczeniu moich niewolników, to jest pseudo-adoratorów, wyglądałam sama płytko i pospolicie. Zmrok zaczynał zapadać, gdy powozy nasze stanęły przed bramą buchającego od jarzących świateł kościoła.
Liczne tłumy ciekawych, które go zalegały, rozstąpiły się, tworząc po środku dla weselnego orszaku przejście o ścianach żyjących, ruszających się, szepcących, udyamentowanych szeroko rozwartemi i błyszczącemi ciekawością oczyma. Pomiędzy temi dwoma żywemi ścianami przesuwały się z szelestem bogate suknie, o długich atłasowych i aksamitnych ogonach, przykryte do połowy sobolami i gronostajami, wytworne fraki panów, błyskały białe ich krawaty i rękawiczki, unosiły się głowy młodych dziewic, strojne w warkocze, loki i kwiaty.
A lud patrzył coraz ciekawiéj na tę wystawę bogactwa i blasku, zdawał się oddech tłumić w sobie, aby lepiéj widziéć wszystkie szczegóły, i tylko gdzieniegdzie szemrały szepty zachwycenia i wyciągały się ręce, wskazując poblizkim oczom najpiękniejszą z dziewic, najwynioślejszego z panów, najstrojniejszą z matron.
Na stopniach ołtarza, w pontyfikalnym stroju i liczną otoczony asystencyą, stał jeden z miejscowych dygnitarzy kościelnych i rozpoczął ceremonią ślubnego obrządku.
Panna młoda stała blada i niema pod swym przejrzystym śnieżnym woalem, oczy miała suche, niezwykłym ogniem niepokoju płonące, usta bez koloru prawie, mało różniące się bladością od reszty twarzy. Za to pan młody ponsowy był jak piwonia, czoło nawet całe powleczone miał szkarłatem. Z tym zbytecznym rumieńcem i zwykłą swą niezgrabną postacią był-by śmiesznym nieledwie; ale oczy jego, zazwyczaj tak blade i nieznaczące, paliły się teraz miłym jakimś, poczciwym blaskiem. Wymawiając słowa przysięgi pewnym i stanowczym głosem, patrzył w ołtarz z przejęciem się i uczuciem prawdziwéj pobożności. Znać było, że człowiek ten całém swém prostaczém i nieokrzesaném, ale poczciwém sercem, wierzył i kochał.
W czasie ceremonii, między osobami, składającemi orszak, zawiązywały się ciche rozmowy, krzyżowały się spojrzenia i uśmiechy, kiedy niekiedy wybuchał nawet głośniejszy, choć wnet przyzwoitością i poszanowaniem dla miejsca stłumiony, chychot. Strojne głowy dziewic falowały, niby łan, zasiany kwiatami, pochylały się ku sobie i szeptały. Młodzi panowie lornetowali i przesyłali sobie wzajem znaczące uśmiechy, starsi zamieniali z sobą po cichu różne uwagi.
A między tém roztargnioném, rozbawioném gronem ludzi, którzy, u stóp ołtarza nawet i na widok uroczystego i stanowczego jak śmierć obrzędu, nie byli zdolni skupić swego ducha i o zabawie zapomniéć, ja tylko stałam niema, przejęta, rozmodlona w głębi serca o szczęście młodéj towarzyszki, wzruszona aż do dna duszy tym aktem, którego dokonywanie się piérwszy raz widziałam, a który stał teraz przed memi oczyma, straszny wymawianą przysięgą, cudowny wiekuistém dwojga serc połączeniem, przenikający głęboką pieśnią organów, groźny obliczem Boga, promieniejącém z ołtarza...
Nie byłam w stanie ani uśmiechnąć się, ani słowa wyrzec do nikogo, i patrząc wkoło siebie, w skrytości serca mego myślałam, że nie chciała-bym, gdy przyjdzie dla mnie podobna chwila, stanąć u ołtarza z wybranym moim pośród tylu uśmiechów, szeptów, bogatych strojów i ciekawych oczu. Wolała-bym, o! stokroć wolała-bym, żeby ślubny mój obrządek odbywał się w cichym jakim, małym i potulnym kościołku; abym, wymawiając słowa wiekuistéj przysięgi, widziała tylko obok siebie błogosławione twarze rodziców i zamglony wzruszeniem wzrok najlepszéj przyjaciółki; aby żadne szepty ust obcych, ani szelesty sukien na wystawę włożonych, nie tłumiły pieśni poważnéj, którą na czoła nasze lać będą z góry akordy organów; aby, gdy wyjdziem z kościoła, tylko słońce pogodne, spojrzało na radość naszę i pozdrowiło nas na długą drogę szczęścia i walk wspólnych...
Tak marzyłam i mimowiednie podniosłam wzrok zamglony wilgocią. Naprzeciw mnie, po drugiéj stronie ołtarza, stał hrabia Witold, niemy, także zamyślony. On także nie śmiał się i nie rozmawiał, oczy trzymał utkwione w ziemię, a na spokojnéj twarzy jego, pobladłéj nieco w téj chwili, przesuwały się zadumy dojrzałego człowieka i marzenia młodzieńca, o duszy głębokiéj, jak dno morskie.
Widząc to, zapytałam siebie w duchu: dlaczego w tém liczném zebraniu dwoje nas tylko było z milczącemi usty i zamyślonemi czołami? dlaczego, gdy wszyscy koło nas śmieli się, żartowali i u stopni ołtarza nawet szukali dla siebie zabawy i wesołości, on i ja tylko staliśmy pogrążeni w zadumie, marzeniu, cichéj wewnętrznéj modlitwie?
Czyliż tak podobni byliśmy do siebie? czy pragnienia serc i porywy umysłów naszych do jednego, wspólnego wiodły nas ideału?
Znowu przeczucie jakieś tajemnicze i niewyraźne podniosło przede mną różek zasłony, przyszłość mą kryjącéj, i radością zastukało do serca.
Podniesionym i uroczystym głosem kapłan wymówił ostatnie słowa obrzędu, na chórze wyborna muzyka zabrzmiała radośnym hymnem veni creator, a lud rozstąpił się znowu, robiąc drogę dla przejścia świetnemu orszakowi.
Gwiazdy iskrzyły się złocisto na ciemném sklepieniu zimowego nieba, śnieg skrzypiał pod licznemi tłoczącemi go stopami, gdy przed wrota kościelne zatoczyła się śliczna, kosztowna, cała oblana światłem licznych latarni i błyszcząca od bronzów kareta. Do niéj wsiedli państwo młodzi, a para pysznych rosłych siwków, rżąc i krzesząc iskry kopytami, porwała ich z miejsca, przy ogólném uwielbieniu zgromadzonych widzów. Co za powóz! co za konie! jaka liberya! — szeptano w tłumie.
Pan młody bardzo bogaty być musi! szczęśliwa panna młoda! A jaki orszak weselny! ile tu karet! patrzcie: sześć, ośm, dziesięć!! a drugie tyle koczów! Wspaniałe wesele! szczęśliwi państwo młodzi! — Śród tych i tym podobnych szeptów wsiedliśmy wszyscy do powozów, które z ogłuszającym turkotem kół i oślepiającym migotaniem latarni ruszyły w ulicę.
W salonach oświetlonych rzęsiście grzmiała już wyborna orkiestra. W godzinę po powrocie naszym z kościoła, zabawa, ożywiona mnóztwem nowo przybyłych osób, wrzała już i huczała na dobre.
Bawiono się; ja się nie bawiłam, lubo tańczyłam więcéj od innych. W walcu i w mazurze, w kadrylu i polce, rozmawiając z roztargnieniem i machinalnie uśmiechając się do otaczających mię osób, szukałam ciągle, szukałam nieustannie oczyma jednéj twarzy, jednéj męzkiéj postaci. I spostrzegałam ją, ale zawsze z daleka tylko.
Hrabia Witold nie tańczył, a ja tańczyłam szalenie, nieustannie, porywano mię, zapraszano do wszystkich tańców, jakie były i być mogły, otaczano coraz liczniéj, i coraz więcéj, coraz więcéj przez to oddalano od jedynego w towarzystwie człowieka, do którego zbliżyć się, z którym rozmawiać pragnęłam. Widziałam, jak wzrok jego ze spokojném zamyśleniem przesuwał się po tém kipiącém zabawą, błyszczącém barwami i klejnotami, głośném, rozbawioném, bezpamiętném kole, i jak pomijał twarz moję, obracającą się za nim, niby słonecznik za słońcem, ani rozróżniając jéj od tego mozaikowego, kameleonowego tła, śród którego zacierała się i nikła. A jednak, mój Boże! ja tak pragnęłam, tak bardzo pragnęłam, aby on na mnie, wyłącznie na mnie spojrzał temi pogodnemi, rozumnemi swemi oczyma, które jeszcze wówczas, kiedyś, na piérwszym balu, na jakim w życiu mém byłam, w cienistym parku mojéj babki, wlały w moję strwożoną duszę pociechę i uspokojenie!
Widziałam, jak rozmawiał z rozmaitemi osobami, tak, jak on, nie należącemi do tanecznego koła; jak przechadzał się po przyległym salonie, otoczony gronem mężczyzn, którzy wyraźnie szukali go i pragnęli popisać się swoją z nim znajomością; jak stawał na progu sali, w któréj tańczono, i patrzył na wir walca, lub mazurowe podskoki, ale ani razu, ani razu nie wyróżnił mię śród tłumu.
Oczy jego, które z zajęciem na mnie spoczęły wtedy, gdy, obdarzając go wiązanką mirtową, wymówiłam bez rozwagi kilka słów, co mi się prosto z duszy wymknęły, teraz, gdy w tańcu rozwijałam wszystkie me wdzięki, gdy rumieniec gorączkowego życia rozpalał mi policzki, gdy, od jednego do drugiego przechodząc tancerza w szalonym walcu lub wdzięcznym kadrylu, ukazywałam całą dystynkcyą ruchów, tak powszechnie we mnie chwaloną, teraz, kiedy sama czułam się piękną, wielbioną, ściągającą na siebie mnóztwo zachwyconych spojrzeń; teraz te oczy jego ślizgały się po mojéj twarzy i sukni, tak obojętnie, jak po wszystkich innych twarzach i sukniach, tak przelotnie, jak gdyby widziały we mnie tylko cząstkę obrazu, na który patrzyły dla rozrywki, drobny kamyczek w mozaice, tworzącéj piękny dla oka, lecz martwy dla myśli bukiet. Kilka razy w mazurze taki zwrot nadałam tańcowi, aby jak najbliżéj przebiedz koło hrabiego Witolda; ale gdy tylko czułam się już blizko niego, brakowało mi śmiałości, aby nań spojrzéć, i spuszczałam oczy. Raz tylko je podniosłam i ujrzałam, że wtedy, gdy tuż koło niego przebiegałam lekkim mazurowym taktem, gdy suknia moja niemal go dotknęła, on, zajęty rozmową z innym jakimś mężczyzną, obejrzał się za mną tak zupełnie, jak człowiek, około którego frunął drobny motyl, i zaraz wzrok obojętny przeniósł na inną niedaleko przebiegającą parę. Poczułam ból w sercu i rodzaj przykrego upokorzenia.
Gdy tak się ze mną działo, pomiędzy towarzystwem, jak zwykle na podobnych tłumnych i licznych zebraniach, zawiązywały się znajomości, przyjaźnie, sympatye, powstawały projekta, krzyżowały się miłe i przykre wrażenia. W krótkim przestanku pomiędzy jednym tańcem a drugim, Helenka usiadła przy mnie.
— Czy dobrze bawisz się dziś, Wacławo? — spytała...
— Nie zupełnie — odpowiedziałam z pewném gorzkiém uczuciem, które daremnie siliłam się pokryć, i nie spuszczając oka z hrabiego Witolda, patrzącego w stronę, w któréj siedziałam, ale nie na mnie, lecz na wiszące nade mną i wyobrażające jakąś dziejową scenę, piękne malowidło.
Helenka spojrzała w kierunku moich oczu.
— A! — wyrzekła z cicha — czy tak? Więc bardzo ci się podobała ta gwiazda piérwszéj wielkości, wedle wczorajszego powiedzenia Zeni?
Spojrzałam z niezadowoleniem na przenikliwą towarzyszkę.
— Moja droga — rzekłam — jesteś jasnowidzącą, czytasz w myślach ludzkich!
— Twoje myśli łatwo z twych oczu wyczytać — odpowiedziała Helenka.
— I ciekawam, cóżeś z nich wyczytała?
— Smutne dla ciebie rzeczy, moja Wacławo — wyrzekła Helenka, która nagle spoważniała — wszakże nie pora na balu, a do tego na weselu, prawić o smutnych rzeczach. Więc powiem ci krótko, ale węzłowato: Nie przypatruj się nazbyt człowiekowi, który, raz postawiony na piedestale, już więcéj go nie opuści, bo on na ciebie i uwagi nie zwróci, a ty wyexpensujesz napróżno westchnienia swe i marzenia, a w najgorszym razie jeszcze i suchot dostaniesz. Oto moja rada.
W téj chwili zaczęto grać polkę i w mgnieniu oka byłyśmy otoczone zapraszającymi nas tancerzami. Powstałyśmy obie, ale ja zatrzymałam jeszcze na chwilę rękę Helenki i śpiesznie szepnęłam jéj na ucho:
— Powiedz-że mi, ty wszystko wiedząca istoto, dlaczego on na mnie i uwagi zwrócić nie może?
Helenka pochyliła się i również cicho odszepnęła:
— Bo tak, jak my wszystkie, wyglądasz na śliczniutką, zgrabniutką, wystrojoną lalkę, a jego, o ile mi się zdaje, lalki nie zajmują!
Po tych szybko zamienionych słowach, puściłyśmy się w taniec.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że piękna, młoda, admirowana panna tańczyć może skoczną polkę, z tłumem bolących myśli, cisnącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającym z żalu i upokorzenia pod stanikiem z atłasu i koronek?
Zmęczona tańcem, z wielkim trudem wydobyłam się z koła młodych mężczyzn, którzy mię otaczali, i dla wypoczynku siadłam nieco na stronie, w samych prawie drzwiach, prowadzących do przyległego gabinetu. Tuż prawie za memi plecami rozmawiano.
— Mój drogi — mówił głos kobiecy, w którym poznałam głos Zosi — mój drogi, dlaczego ustawicznie mię prosisz, abym tańczyła z nim i była dla niego grzeczną? on mi się tak nie podoba.
— Ależ to taki porządny człowiek, moja Zosiu — odpowiedział inny głos męzki, a dobrze mi téż znajomy — a przy tém wiem z pewnością, że zakochał się w tobie szalenie.
Zdawało mi się, że Zosia westchnęła cicho.
— To mię nic nie obchodzi, Lubomirze! — szepnęła.
— Jakto! — zawołał brat — nie obchodzi cię to, że zraniłaś czyjeś serce? że zatrułaś komuś spokojność, że ktoś ściga cię nieustannie wzrokiem pełnym miłości...
— Ależ ja tego wszystkiego nie widzę, mój Lubomirze — zaprotestowała Zosia głosem, w którym była zwykła jéj od pewnego czasu bierność i apatya.
— Nie widzisz! — oburzył się brat — ale ja widzę i żałuję go z całego serca, i dla twego własnego szczęścia pragnę, abyś porzuciła tę, daruj mi, że tak powiem, występną obojętność na cierpienia cudze, a była bardziéj uprzejmą dla człowieka, który ze wszech miar zasługuje na twoje względy!...
Pałałam ciekawością dowiedziéć się, kto był ten, czyją appologią z takim zapałem wygłaszał przed siostrą pan Lubomir.
— I czegoż nakoniec chcesz ode mnie, Lubomirze? — wymówiła po chwili milczenia Zosia, słabym swoim i zmęczonym głosem.
— Widziałem, że parę razy odmówiłaś mu ręki do tańca; chcę więc, abyś teraz z nim tańczyła — odpowiedział brat.
— Wiesz dobrze, Lubomirze, że zrobię zawsze wszystko, co może tobie sprawić przyjemność; ale czyliż pójdę sama go szukać i zapraszać do tańca?
— Któż o tém mówi! — zawołał brat — ja ci go zaraz przyprowadzę, czy dobrze?
— Jak chcesz — obojętnym tonem odpowiedziała Zosia, a jednocześnie z za portyery wysunął się pan Lubomir, i postąpiwszy kilka kroków, rozglądał się po sali. Śledziłam go spojrzeniem, bo niezmiernie byłam ciekawa, kogo téż tak energiczną okrywa protekcyą. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy pan Lubomir skierował kroki swe w stronę, w któréj stał pan Henryk S. i wziąwszy go pod ramię, z uprzejmym uśmiechem powiódł do siostry.
Pan Henryk więc to był tym porządnym człowiekiem, szalenie zakochanym w Zosi, któremu ona zraniła serce, odebrała spokojność, który ją ścigał oczyma pełnemi miłości i t. d. i t. d. O, deklamator! — pomyślałam — o, czuły brat i bohaterski rycerz cnoty, który sławi przed siostrą takiego, jak pan Henryk, człowieka, i stara się ku niemu skłonić jéj serce, dlatego zapewne, że... to dobra partya!
Zosia z martwym wzrokiem, z apatyą na twarzy, zwieszona na ramieniu pana Henryka, tańczyła polkę. Lubomir stał w progu, i patrząc na tańczącą parę, melancholijnym gestem odrzucał sobie włosy z nad czoła...
Spojrzałam na niego prawie z pogardą. Czoło mi zaszło rumieńcem wstydu na myśl, że była chwila, w któréj zajmowałam się tym człowiekiem, w któréj poświęcałam mu marzenia moje, w któréj uwierzyłam w pozy jego i tyrady.
W téj chwili poczułam, że ktoś mię wziął za rękę. Była to Helenka, która, zmęczona tańcem, usiadła przy mnie.
— Spojrz! — rzekła po cichu i wachlarzem wskazała na drugi koniec salonu. Spojrzałam w kierunku jéj wachlarza i zobaczyłam Zosię, która po tańcu usiadła obok swéj wujenki. Blada, chuda, o surowéj i dumnéj twarzy opiekunka, poprawiała pieszczotliwie jéj włosy i mówiła coś do niéj z żartobliwym wyrazem, niemiło odbijającym od ogólnéj oschłości jéj fizycznéj. Za dwoma paniami stał wuj Zosi, otyły i marsowaty człowiek, i poufale trzymając pana Henryka za guzik od fraka, rozmawiał z nim z niezmierną uprzejmością i ożywieniem.
— Czy widzisz tę grupę? — szepnęła mi do ucha Helenka — oto brat, wuj i wujenka łapią bogatego pana Henryka na męża dla Zosi i kładą jéj w głowę, że wyjść za niego powinna. On téż niedaleki od tego, bo wié, że schwyci wcale piękny posażek...
— Ależ to okropne! — zawołałam. — Jaka-by téż była z nich para! Zosia łagodna, poetyczna, marząca, on chciwy, bez serca egoista...
— Tra la la! — zaśmiała się Helenka; — ale Zosia ma siedmnasty rok, doświadczona niedawno boleść w dziecinną niemal rzuciła ją bierność, a pan Henryk bogaty...
— Ona za niego nie pójdzie! — wyrzekłam z przekonaniem. Helenka pokiwała głową.
— Moja droga — wymówiła — ona nie ma ani takiéj energii, jak ty i ja, ani takiego sprytu, ani takiego pragnienia ideału, ani takiéj pobłażliwéj, jak są nasze, matki. Ją namówią, zrobią z nią wpływami i prośbami wszystko, co zechcą, a brat będzie miał największy udział w tém morderstwie, bo Zosia kocha go i wierzy w jego zacność i prawość, jak w Ewangelią...
Zaledwie Helenka wymówiła te wyrazy, gdy mnie i ją pochwycono do tańca.
Około północy umilkła orkiestra, a natomiast rozlały się po obszernéj sali melodyjne tony skrzypiec z towarzyszeniem fortepianu. Rozpoczął się koncert, mający urozmaicić i uświetnić zabawę.
Lecz, niestety! ani brzmiąca i głośna uwertura z Wilhelma Tella, ani słodkie i tęskne marzenie Schumana, jakkolwiek wcale dobrze wykonane, nie mogły w liczném a rozbawioném zgromadzeniu ogólnego sprawić milczenia. Słuchano widocznie przez grzeczność, ale co chwila w różnych stronach dawały się słyszéć szepty i śmiechy tłumione, a gdzieniegdzie ukazywały się fizyognomie przeciągnięte, znudzone i widocznie żałujące tańca.
Śpiew lepsze miał nieco powodzenie; nakoniec przyszła koléj na moję muzykę, mająca zakończyć tę niezbyt pożądaną towarzystwu zabawę.
Usiadłam przy fortepianie, a przy mnie stanęła Helenka, która podjęła się odwracać mi karty. Przede mną na pulpicie leżały moje dawne ulubione sonaty Beethovena, które, długo zaniedbane, spoczywały gdzieś na etażerce w pyle i zapomnieniu, a które jednak, kierowana smakiem artystycznym i dawném zamiłowaniem, wybrałam była na dzisiejszy popis.
Powiodłam wzrokiem po salonie. Kilkadziesiąt osób zwracało ku mnie ciekawe twarze i oczy. Kilkadziesiąt innych rozmawiało półgłosem w najlepsze, z lornetkami na oczach lub wachlarzami na ustach. Ale mnie mało obchodziła uwaga jednych i lekceważenie innych; o kilkanaście kroków ode mnie, oparty o róg fortepianu, stał hrabia Witold, nie patrzył na mnie, ale z postawy i twarzy można było wyczytać, że z uwagą oczekiwał gry mojéj.
Uderzyłam piérwsze akordy, te wspaniałe, pełne akordy, podobne do wykutych z marmuru posągów, lub do wołań, wychodzących z wezbranéj piersi olbrzyma. Jak echo nieśmiałe i dalekie odpowiedziało im kilka innych cichszych i smętniejszych, a potém klawiatura cała, od najgłębszego basu do najwyższego wiolinu, odezwała się gammą tonów szybką, gorącą, zmienną, a jednak jednolitą, przepaścistą jakąś, pełną jęków, westchnień, śmiechu i szeptów miłośnych, i pereł dźwięcznie uderzających się wzajem w wirze zawrotnym.
Straciłam pamięć wszystkiego, co mię otaczało duch mistrza w mgnieniu oka orzucił mię całą napowietrznym płaszczem melodyi, i ducha mego uniósł w wysoką krainę sztuki. Czułam bicia serca śpieszne, gorące, tentna zapału pulsujące w skroniach, po głowie mojéj przeciągały szlaki myśli promieniste, jak z gwiazd utkane, te szlaki, które w dziecinnych jeszcze witały mnie latach, a potém, szalonym bezładem światowego życia odegnane, wracały razem z muzyką dawną, ukochaną, tak długo odepchniętą i zarzuconą... przez wzgląd na ludzi, co jéj zrozumiéć nie byli zdolni.
Grałam i cała dusza moja przeszła w ręce, i ręce moje tonami, które wywoływały z klawiszów, opowiadały historyą mojéj duszy. Widziałam siebie dziewicą naiwną, wierzącą, współdzieckiem, ciekawém świata i jego radości; słyszałam głos świata tego w tajemniczych groźnych akordach basu, a tymczasem nuty wiolinu, ciche i podniosłe, snuły się jak marzenia młodego serca, jak modlitwa szeptana z trwogą i rozkoszą, jak miłość dla gwiazd i tego Boga, co króluje nad niemi. Nagle od strony basu huczą i suną się nuty złowieszcze, jak grzmot przybywający z daleka, coraz większéj nabierają mocy, biegną, dwoją się, przemieniają w dzikie i surowe akordy, i jak stado orłów spuszcza się z pod obłoków na gromadkę śnieżnych gołębi, tak spadają na rzewną pieśń, porywając ją z sobą w odmęt burzy, gromów, błyskawic i tajemniczych, podziemnych, zda się, pieśni, co rytmem posępnym wydobywają się z samego dna harmonii, splątanéj, jak najdziksze fantazye, głębokiéj, jak przepaścisty duch mistrza-twórcy. I oto widzę, widzę, bo mi obraz ten na orlich skrzydłach swych przynosiły burzliwe tony basowe, widzę, jak wiara moja leży rozbita, ze skrwawioną piersią, niby gołąbka zraniona, jak modlitwa moja ucieka ode mnie pod niebo, na które patrzéć zapomniałam, jak miłości moje, bledziuchne, niby kwiaty sztuczne, jedna po drugiéj chylą się do mogiły... Oderwałam na chwilę ręce od klawiszów, bo skończyła się piérwsza część wielkiéj sonaty; druga zaczynała się od pieśni przeciągłéj, monotonnéj, podobnéj do skargi zmęczonego serca. Każda nuta zdawała się tam być łzą, spadającą z oka, żalem spieczonego... czułam łzy, zwolna wzbierające w méj piersi... A potém przyszły akordy nagłe, potężne, szerokie jak obudzenie się ducha ze snu zmęczenia i słabości, jak niespokojne, pełne pragnień i obaw pytania, rzucone w twarz światu, pod nogi temu życiu, co w łzach się kąpało... I razem z akordami temi duch mój zapytywał: kędy podziała się jego pierwotna, dziewicza wiara i niewinność? Jakie wichry porwały i rozniosły marzenia jego o różowych rąbkach? Gdzie jest kraina piękności bez skazy? kędy siedlisko ideału, którego obraz tkwi w duszy, z innych przez nią przyniesiony światów?
Nie było odpowiedzi; snadź mistrz, tworząc swe arcydzieło, nie znalazł jéj w sobie i rozmodlił się tylko potężnym hymnem nadziei, że znajdzie ją kędyś, tam może w innych światach, zkąd wziął piérwotną, utraconą dziś, wiarę swoję, i hymn ten zakończył cichemi, rozwianemi tony, niby zawieszając go między ziemią i niebem, które wygrać miały ostatnie niedopowiedziane jego akordy...
Skończyłam i drżące od wzruszenia ręce opuściłam na suknią. W salonie głuche panowało milczenie; grą moją, w któréj wyśpiewałam samę siebie, zdobyłam uwagę roztargnionych słuchaczy.
Przez kilkanaście sekund nikt żadnego nie uczynił poruszenia; Helenka nawet stała obok mnie, jak przykuta do miejsca, szepcąc tylko: cudownie, Wacławo! cudownie!
Podniosłam oczy, i przez mgłę wzruszenia, która je przysłaniała, zobaczyłam naprzeciw siebie tego pięknego, szlachetnego człowieka, którego postać i imię snuły się przede mną nieustannie, jak błyskawice ogniste, na tle melodyi, którą wygrywać przestałam.
Patrzył na mnie! Nakoniec patrzył na mnie! A oczy jego, tak spokojne i niezmącone zwykle, teraz, utkwione w méj twarzy, ciskały iskrami i mieniły się grą wzruszeń, ruchomą a gorącą. Byłam pewna, że zrozumiał mię, że za pośrednictwem muzyki odgadł tajemnice mojéj istoty, pojął, iż nie byłam ustrojoną lalką. Mówiła mi o tém bladość jego wyniosłego czoła, ogień jego zwróconych ku mnie oczu, uśmiech jego ust, surowy i rzewny zarazem...
Co czułam wtedy, tego już dziś ani pamięcią objąć, ani w słowa oprawić nie zdołam.
Wszystkie uprzednie wzruszenia i uczucia moje zniknęły wobec téj chwili, jak mary, wyśnione nocą, wobec rannego słońca. Zdawało mi się, że dotąd nie żyłam, ale śniłam tylko, i że w téj chwili dopiéro budziłam się do prawdziwego życia. Była to jedna z tych krótkich, jak sekunda, chwil złotych, a których wspomnienie idzie z nami aż nad brzeg mogiły, aby nam świecić jeszcze w ostatniéj ciemnéj godzinie. Była to jedna z tych chwil, w których dwie dusze, rozdzielone przepaścią, zda się nieprzebytą, ale przeznaczone dla siebie, spotykają się na mgnienie oka i przysięgają sobie wiekuistą wierność wspomnienia...
Nie spuszczając oka z méj twarzy, postąpił ku mnie; jednocześnie, niezależną ode mnie siłą poruszona, podniosłam się z siedzenia i uczyniłam parę kroków ku niemu, tak, jakbym chciała zejść się z nim na połowie drogi...
Ale, ah! między mną i człowiekiem, ku któremu wiódł mię pociąg nieprzeparty, niewypowiedziany, stanęła żyjąca, nieprzebyta barykada, złożona z czarnych fraków i białych krawatów, które, gdy tylko minęło piérwsze wrażenie, wywarte na słuchaczy, zerwały się ze wszech stron i otoczyły mię ciasném kołem.
Potoki komplementów i słów kwiecistych sypały mi się pod stopy, grad zachwyconych i płomienistych spojrzeń obsypywał mą głowę, i coraz więcéj ludzi tłoczyło się około mnie, i coraz większy tłum i gwar zatapiał mię swą szumiącą falą... Hrabia Witold nie probował nawet przebijać téj żyjącéj zapory i cofnął się do przyległego salonu.
Na widok ten doświadczyłam takiego uczucia, jak gdybym nagle została oblaną zdrojem zimnéj wody. Serce zamarło we mnie, niezmierny żal mię ogarnął.
Ale w téj chwili orkiestra zahuczała kadrylem, bal zawrzał na nowo, a na balu precz z głębokiémi wzruszeniami! precz z rozwagami smutnemi! Trzeba tańczyć, trzeba bawić się, trzeba słuchać komplementów i odpłacać je dowcipnemi frazesami, w których jest wszystko, prócz dowcipu i sensu; trzeba uważnie tańczyć kadryla, aby każdy krok był dystyngowany i przyzwoity; trzeba strzedz się zamyślenia, bo ono daje powód do komentarzy; trzeba miéć usta uśmiechnięte, bo inaczéj osądzą cię, żeś dumna, albo domyślą się, żeś zakochana!
Bawiłam się, tańczyłam, słuchałam komplementów, odpowiadałam na nie dowcipami, przechadzałam się w kadrylu z dystynkcyą i gracyą, uśmiechałam się, znajdywano mię piękną i bardziéj zachwycającą, niż kiedy.
W mazurowéj figurze postawiono na środku salonu krzesło, a ja zasiadłam na niém, jak królowa, otoczona poddanymi: kilkunastu młodych mężczyzn stało wkoło mnie, ze spojrzeniami w moję twarz utkwionemi, z uśmiechami na ustach, oczekując, aż podrzucę w górę szmatkę batystu, którą trzymałam w ręku. Szczęśliwy, kto ją pochwyci! z tym tańczyć miałam!
Długo czekali. Na progu salonu stał hrabia Witold i patrzył na mnie, ale już nie tém spojrzeniem, co wprzódy, tylko jakiémś smutném, zawiedzioném, takiém, jakiém spogląda człowiek, co sądził, że ma w ręku dyament, a zobaczył, iż to było szkiełko farbowane.
Ze ściśniętém sercem podrzuciłam w górę chusteczkę. Pochwycił ją pogromca serc, pan Alexander, i z tryumfującém spojrzeniem podał mi rękę.
Kiedy w mazurze pobiegłam około drzwi, wiodących do sąsiedniego salonu, spojrzenie hrabiego Witolda prześlizgnęło się po mojéj twarzy i postaci, takie obojętne, tak spokojne, jakiém bywa spojrzenie człowieka, co, myślą przebywając gdzieśindziéj, machinalnie ściga lot fruwającego w pobliżu motyla.
Dokończyłam mazura ze łzami, które kryłam pod powieką, a które mi paliły źrenice. Doświadczałam takiego uczucia, jakbym utraciła szczęście, którego promienne widzenie na mgnienie oka zajaśniało przede mną.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że młoda, piękna, ogólnie uwielbiana panna, tańczyć może mazura z tłumem bolących myśli, tłoczącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającém z żalu pod stanikiem z atłasu i koronek?
I więcéj już ani razu nie zoczyłam hrabiego Witolda. Kiedy po skończonym mazurze zapytałam Emilki, czy go gdzie nie spostrzega, odpowiedziała mi że odjechał!
— Odjechał! — pomyślałam z wielką boleścią — kiedyż go więc zobaczę? może już nigdy! Zniknęło jasne widzenie, rozwiał się urok czarowny, dusze nasze spotkały się z sobą na mgnienie oka, aby się rozejść... na wieki!
Głowa mię bolała, łzy gorącą falą tłoczyły się do oczu, nie mogłam dłużéj udawać, nie mogłam dłużéj tańczyć i śmiać się, i słuchać komplementów; poszłam do mojéj matki z prośbą, abyśmy odjechać mogły.
W pół godziny potém, mimo próśb, nalegań i wyrzutów, opuściłyśmy towarzystwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.