Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX.

W jadalnéj szufladzie moich babek gwarniéj i ludniéj, niż zwykle, odbywał się obiad. Naprzeciw mojéj matki siedziała pani Rudolfowa, ja miałam obok siebie córkę jéj i męża, a naprzeciw miejscowego proboszcza. Franuś, jak zawsze, usiadł na szarym końcu. Z wielką ciekawością przypatrywałam się nowym znajomym, a którzy zarazem zostawali z nami w dość blizkim stopniu pokrewieństwa, bo zalecono mi, abym pana Rudolfa nazywała wujem, żonę jego wujenką, a córkę kuzynką. Pan Rudolf był pięćdziesięcioletnim człowiekiem, średniego wzrostu, gęstych, szpakowatych włosów, twarzy, która musiała być kiedyś bardzo piękną. Na wysokiém jego czole rysowało się mnóztwo zmarszczek, wielkie oczy, zagłębione, były bez blasku, koloru ich ani wyrazu dojrzéć nie mogłam, bo rzadko podnosił powieki. To ciągłe spuszczanie oczu, jak téż pewne wgięcie ust i pochylenie głowy na piersi, rzucało na całą jego osobę piętno pewnego przygnębienia moralnego, graniczącego z upokorzeniem i boleścią. Odzywał się rzadko, a gdy to czynił, głos jego był stłumiony i dźwięczały w nim jakieś tony, których znaczenia nie rozumiałam dobrze, ale które porównywałam do ech przebrzmiałéj kędyś burzy. Miał zwyczaj odgarniać sobie często włosy z nad czoła, a zarazem przesuwał rękę po oczach, jak człowiek zmęczony. Gdy przypatrzyłam się mu dobrze, poczułam dlań nieokreśloną życzliwość i pomyślałam sobie: otóż znowu jeden smutny człowiek!...
Pani Rudolfowa miała wręcz odmienną, niż jéj mąż, powierzchowność. Mogła mieć lat czterdzieści lub więcéj, ale była jeszcze dość przystojną. Czarne jéj włosy, starannie uczesane, pod białym stroikiem ze wstążek i tiulu, otaczały okrągłą twarz o śniadéj cerze i regularnych rysach. Coś przykrego było jednak w jéj twarzy. Czarne i zanadto trochę otwarte, oczy, były niesłychanie ruchliwe i biegające, a za każdém poruszeniem wymykały się z nich jakieś ostre, żółtawe błyski. Mówiła bardzo wiele i śmiała się często, a w śmiechu otwierała dumne i wydęte nieco wargi, tak, że pokazywały się z za nich dwa rzędy białych, drobnych i ostrych zębów. Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy pokazywały się te zęby, zdawało mi się, że wujenka serdeczną czuła ochotę ukąsić niemi kogoś. Może tak było dlatego, iż białość ich odbijała rażąco od śniadéj cery i czarnych włosów i oczu. Najwięcéj jednak zajęcia wzbudziła we mnie córka ich, Rozalia, a moja u stołu sąsiadka. Była-to dwudziestokilkoletnia panna, wzrostem przenosząca mię o pół głowy, lubo i ja do rzędu nizkich zaliczać się nie mogłam. Szczupła w pasie, szeroko rozwinięta w ramionach, posiadała-by postać wyniosłą i nakazującą, gdyby nie dobrowolne, jakby umyślne a ciągłe opuszczanie głowy na piersi. Głowa ta za małą trochę była, stosownie do wysokości wzrostu, ale niedostatek ten nagradzało bogactwo włosów kruczéj czarności, w kilku grubych warkoczach, opadających na szyję i ramiona, a z pogardliwém jakby zaniedbaniem odrzuconych w tył nad czołem śniadém, gładkiém, o regularnych zarysach. Oczy Rozalii były wielkie, ściągłe i czarne, ozdobione długiemi rzęsami, rzucającemi na delikatne i śniade jéj policzki tém gęstsze cienie, że powieki najczęściéj były spuszczone. Za to brwi jéj, wązkie i gęste, podnosiły się nad oczyma w harde łuki, a nos prosty, kształtny, miał dumne, ruchome i rozdęte nieco nozdrza. Nad ponsowemi wypukłemi wargami porastał drobny, czarny puszek, a na lewym policzku czerniała niewielka naturalna plamka. Z tą energiczną i nieco namiętną pięknością rysów kuzynki dziwną sprzeczność stanowił wyraz jéj twarzy. Była w nim jakby sztuczna jakaś pokora, słodycz, a przytém marmurowy spokój, wydający się chwilami przezroczystą maską, z pod któréj oczy ciskały iskrami, wargi zaginały się pogardliwie, brwi dumnie się podnosiły, a cała twarz nabierała ruchliwości prawie burzliwéj. Było-to jednak tylko oka-mgnienie, błyskawice szybko niknące pod maską, a na ich miejsce ukazywało się znowu czoło gładkie, jak odłam marmuru, oczy pokornie spuszczone, wargi słodko uśmiechnięte i tylko długie rzęsy nie przestawały rzucać na policzki ruchomych cieni, niby obrazy chmurnych myśli, snujących się po jéj pięknéj głowie, niby mary, wyszłe z łona burz, grzmiących w piersi...
Wszystkie te uwagi czyniłam, rozmawiając u stołu z kuzynką. Rozmowa nasza toczyła się czas jakiś o rzeczach obojętnych, gdy sąsiadka moja, po raz piérwszy od chwili, w któréj usiadłyśmy obok siebie, podniosła na mnie oczy i z wyrazem niezmiernéj słodyczy w głosie rzekła:
— Jeżeli ci to, kuzynko, nie uczyni przykrości, nazywaj mię po imieniu.
— I dlaczegoż miało-by mi to przykrość sprawić? — odrzekłam serdecznie — przecie jesteśmy krewne i powinnyśmy być z sobą w przyjaźni?
— Tak — odpowiedziała Rozalia — ale widzisz, między tobą a mną tak wielka istnieje różnica, że zaledwie ośmieliłam się prosić cię o to.
Gdy to mówiła, głos jéj brzmiał pokornie, a powieki, opuszczając się, rzuciły na policzki ruchome, posępne cienie.
— Różnica? — zawołałam zdziwiona — co téż mówisz, Róziu! jakaż między nami istnieje różnica?
— Taka — odpowiedziała tym samym pokornym głosem —jaka zachodzi zawsze między bogatą panną, jak ty, a ubogą, jak ja, dziewczyną...
Powieki jéj głębiéj jeszcze opuściły się na oczy, po policzkach liczniejsze zadrgały cienie, ale zarazem, w dziwną sprzeczność, brwi podniosły się i bardziéj harde zakreśliły łuki. Patrzyłam na nią zdziwiona, nie wiedząc, co mam jéj odpowiedziéć, gdy podniosła na mnie znowu oczy pełne słodyczy i rzekła:
— Przebacz, kuzynko, że śmiałam cię prosić, abyś mię nazywała po imieniu, ale, widzisz, to ułatwi między nami rozmowę, a ja-bym tak chciała zasłużyć na twoję przyjaźń...
Zasłużyć na moję przyjaźń? nie wierzyłam moim uszom. Przecież była o wiele starszą ode mnie; ja to więc raczéj powinnam była, jako dziecko jeszcze prawie, skarbić sobie jéj przyjaźń. Przyszło mi na myśl, że starsza kuzynka żartuje sobie ze mnie. Spojrzałam na nią z wyrzutem i rzekłam:
— Kochana Róziu! dlaczego chcesz mi sprawiać przykrość podobnemi żartami? przecie ja to właśnie...
Nie skończyłam, bo podniosła na mnie oczy, pełne pokornego przerażenia i zawołała:
— Żartami? O, kuzynko! czyż-bym śmiała żartować z ciebie! Ja, uboga dziewczyna, żartować z bogatéj panny! Jak to widać, że jesteś nieświadoma spraw tego świata i nie wiész, że z biednych tylko ludzi pozwalają sobie żartować, a z bogatych nikt nie żartuje nigdy!...
Przy tych słowach zaśmiała się prawie głośno, a mnie przykro się zrobiło niezmiernie.
— Kuzynko — rzekłam seryo — nie rozumiem cię wcale i zaręczam, żem nigdy dotąd nie myślała o tém, czy jestem albo będę bogatą...
— O, nie gniewaj się na mnie, Waciu! Przepraszam cię, kuzynko, po sto razy przepraszam! nie chciałam nic złego powiedziéć. Chciałam tylko nadmienić, że wielka różnica zachodzi między twoją suknią a moją, między twoją złotą broszą a moim sznurkiem prostych korali!
Gdy to wyrzekła, oczy jéj błysnęły zielonawo, jak u kota, ale usta z większą jeszcze uśmiechnęły się słodyczą.
Byłam zdziwiona, zasmucona i zaciekawiona, ale zarazem przyszła mi chęć odwetu. Po pewnéj pauzie rzekłam:
— Jeszcze większa różnica, kuzynko, zachodzi między twoją twarzą a moją.
— Co chcesz przez to powiedziéć, śliczna kuzynko? — spytała słodko — ale przy wyrazie „śliczna”, wargi jéj drgnęły i po policzkach cienie od rzęs zamigotały żywiéj.
— To, że jesteś daleko piękniejszą w swoim prostym czarnym stroju, niż ja w mojéj pięknej sukience — odrzekłam.
Złożyła ręce z wyrazem wdzięczności i, nieśmiało podnosząc na mnie oczy, zawołała:
— O, jakżeś dobra, Waciu! jak nieocenione masz serce, że przyznajesz piękność ubogiéj dziewczynie! Mój Boże! jakże cię kocham, jak cię uwielbiam, kuzynko, za to, że raczyłaś zwrócić uwagę na twarz moję! I któż kiedy spostrzega piękność w ubogiéj dziewczynie? Choćby była najcudowniéj piękną, zawsze będzie tylko nieoszlifowanym i bez oprawy dyamentem; bogata panna to co innego, może być sobie szarą i suchą jak krzemień, ale ma oprawę ze złota i brylantów!...
Zaśmiała się znowu ostro, jak wprzódy, i rzuciła na mnie takie spojrzenie, jak gdyby chciała powiedziéć, że ja-to jestem tym szarym krzemieniem, oprawionym w brylanty. Wnet jednak spuściła oczy, głowę pochyliła na piersi i była znowu marmurowo spokojna, tylko słodki a pokorny uśmiech błądził po jéj hardych, energicznych ustach. Zebrałam myśli i po chwili milczenia rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nie tak twarze, jak serca ludzkie różną posiadają wartość. Jedno z nich może być dyamentem, inne krzemieniem.
Podniosła na mnie łagodnie oczy i spytała:
— Czy doprawdy sądzisz, Waciu, że serce ubogiéj dziewczyny musi być koniecznie szare jak krzemień, a bogatéj panny świetne jak dyament? Powiédz mi, proszę, czy tak istotnie sądzisz? jestem z góry pewną, że masz słuszność. Przecie tak świetnie jesteś wychowaną!
Rozmowa ta stawała się dla mnie coraz przykrzejszą. Czułam, że pokorna koteczka zapuszcza we mnie pazurki, a nie pojmowałam, dlaczego-by to czyniła.
— Kochana Róziu — odpowiedziałam — jestem pewna, że we wszystkiém, co się odnosi do znajomości ludzi i świata, posiadasz bardziéj wyrobione zdanie, niż ja, która zaledwie w świat wstąpiłam.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytała, nie podnosząc na mnie oczu.
— Bo jesteś starszą ode mnie — odrzekłam krótko.
Ledwie dostrzegalny rumieniec przemknął po jéj policzkach, zwróciła na mnie oczy, pełne słodyczy i nieśmiałości, i z takim samym, jak piérwéj, spokojem spytała:
— Czy naprawdę, kuzynko, jesteś tego zdania, że panna w moim wieku powinna już nazwać się starą panną? O! powiedz mi, proszę, jestem pewną, że zdanie twoje będzie słuszne.
Zabrakło mi cierpliwości. Ażeby przerwać rozmowę, zwróciłam się do lokaja z prośbą o podanie wody. Kuzynka zdawała się nie zważać na to, że nie otrzymała odpowiedzi i z niewzruszonym spokojem układała w fałdy leżącą na jéj kolanach serwetę.
W téj chwili babka Hortensya, rozmawiająca dotąd z panią Rudolfową i moją matką, zwróciła się do księdza, który siedział naprzeciw mnie, a którego fizyognomia wydawała mi się bardzo sympatyczną i myślącą.
— Księże Hilary — rzekła — racz nam powiedziéć, co się dzieje z sąsiadem naszym, hrabią Witoldem?
— Hrabia Witold — odpowiedział ksiądz Hilary — mieszka ciągle w swoim starożytnym modrzewiowym dworze i daje z siebie okolicznym mieszkańcom piękny przykład zacności i pracy.
— I niepojętego dziwactwa — podjęła pani Rudolfowa, ukazując w śmiechu swoje białe zęby.
Babka Hortensya uśmiechnęła się i skinęła potwierdzająco. Proboszcz zaprotestował żywo:
— I w czém postępowanie hrabiego Witolda pani dobrodziejka znajdujesz dziwaczném? — zapytał.
Tu babka Hortensya podniosła głowę.
— Z wielu względów należy mu się nazwa dziwaka — wyrzekła zwykłym sobie stanowczym tonem. — A naprzód mam mu za złe, że brata się z każdym piérwszym lepszym, nie pomnąc na wysokość swego rodu... następnie, czyliż można nazwać rzeczą stosowną, aby człowiek jego wieku i pochodzenia zakopał się w gospodarstwie, niby prosty lub ubogi szlachetka, i zaniedbywał towarzystwa równych sobie ludzi...
— Hrabia Witold — przerwał kapłan — mierzy wartość ludzi wedle rozumu i sumienia, a nie wedle światowych uprzedzeń... co zaś do zakopywania się w gospodarstwie, to wszystkim nam wiadomo, że hrabia Witold otrzymał po rodzicach majątki, obarczone ogromnemi długami, i musiał nadludzkie prawie czynić wysilenie, aby dziedzictwo przodków zachować od ostatecznéj ruiny, a historyczne swe nazwisko ustrzedz od zarzutu nieuczciwości.
Rozmowa ta żywe wzbudziła we mnie zajęcie. Piérwszy-to raz słyszałam o hrabi Witoldzie, ale nazwisko jego było jedném z tych, które uroczo i poetycznie, jak legendy dawnych czasów, brzmiało w owych opowieściach Bini, co przed laty, gdy małém jeszcze byłam dziecięciem, unosiły mię zachwyceniem i smutkiem naprzemian.
— Hrabia Witold — ciągnął daléj ksiądz — jest człowiekiem pracy i zasad, a nie blasku i przesądów. Wszyscy wiedzą, że nigdzie w prowincyi całéj gospodarstwo rolne nie stanęło tak wysoko, jak w jego dobrach; nigdzie niéma tak obfitéj i otwartéj dla wszystkich biblioteki, jak w jego domu; nigdzie oko znawcy nie spocznie na tak pięknych dziełach sztuki, jak te, które przyozdabiają jego ściany. Ubogi znajduje u niego pracę i przytułek, opuszczone dziecko oświatę, smutnego gotów w każdéj chwili pocieszyć, upadającemu rękę podać, występnemu przebaczyć. Hrabia Witold, pani, jest chrześcijaninem w prawdziwém znaczeniu tego wyrazu, a przytém zacnym i użytecznym obywatelem kraju. — Ksiądz mówił to z zapałem; znać było, że miał cześć głęboką dla człowieka, o którym się tak wyrażał, bo myśląca twarz jego ożywiła się, poważne oczy zabłyszczały. Połykałam jego słowa; wprawiły mię one w zachwycenie. Nagła myśl przemknęła mi przez głowę: Ten człowiek, o którym słyszę, inny jest jakiś, niż ci wszyscy, których widuję! To też z największém zdziwieniem posłyszałam babkę Hortensyą mówiącą:
— Mimo tych wszystkich cnót, jakie mu przypisujesz, księże Hilary, bez wahania zamknęła-bym hrabiego Witolda do domu obłąkanych...
Głos jéj, gdy to mówiła, był twardy i despotyczny; miała mówić daléj, ale pan Rudolf po-raz piérwszy w czasie rozmowy podniósł głowę i, patrząc na babkę swemi siwemi blademi oczyma, rzekł:
— A ja-bym rygle i zamki połamał, aby go uwolnić.
Babka Hortensya wlepiła w niego surowe spojrzenie:
— I dlaczegoż to? — spytała twardo.
— Bo hrabia Witold podał mi rękę wtedy, gdy nikt mi jéj podać już nie chciał... — zaczął pan Rudolf, a w głosie jego dźwięczały te tony dziwne, głębokie, które były podobne do ech burzy przebrzmiałéj.
— Rudolfie! — przerwała mu żona — proszę cię, przestań...
— On, młodzieniec, ledwie wyrosły z dziecka — ciągnął pan Rudolf, nie uważając na przerwę — podźwignął z rozpaczy mnie, dojrzałego człowieka...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, składając ręce pokornie — czy sądzisz, że powinieneś opowiadać tu tę historyą? czy doprawdy tak sądzisz? Bo jeśli jesteś innego zdania, dlaczegoż ją chcesz opowiadać?
Postawa i twarz kuzynki były pokorne, ale głos, jakim przemawiała do ojca, dźwięczał ostro; nozdrza jéj rozdęły się i brwi zakreśliły harde łuki.
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach, jak człowiek zmęczony, i umilkł. Babka Hortensya znowu głos zabrała:
— Nienawidzę ludzi, którzy, jak hrabia Witold, zapominają o wysokości swego pochodzenia i na każdym kroku rozmijają się z przyjętemi zwyczajami. Powtarzam: nienawidzę takich ludzi!
— O, i ja pogardzam takimi ludźmi! — zawołała pani Rudolfowa.
— A ja szanuję takich ludzi i hrabiego Witolda uwielbiam — ozwał się znowu pan Rudolf.
— Rudolfie! —zawołała jego żona — jak możesz zaprzeczać cioci Hortensyi?...
— Hrabia Witold — ciągnął, nie zważając na nią, pan Rudolf — ma silny umysł i zacne serce, którém kocha nieszczęśliwych, a pobłaża występnym...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, tak samo, jak piérwéj, składając ręce — ojcze! czy sądzisz, że babcia Hortensya może się mylić? a jeżeli tak nie sądzisz, dlaczego jéj zaprzeczasz?
Pan Rudolf znowu przeciągnął dłoń po czole i oczach i zamilkł.
Wyraźnie spostrzegłam, że człowiek ten był cały pod władzą żony swéj i córki, a mianowicie ostatniéj. Jakiś dramat bolesny brzmiał w jego głosie, malował się w zapadłych, pozbawionych blasku, oczach i na wyniosłém znać niegdyś czole, które teraz, mnóztwem bruzd poorane, pochylało się z przygnębieniem pod ostrém spojrzeniem dwóch kobiet.
Obiad się skończył i roznoszono kryształowe kubeczki z ciepłą wodą do płukania ust. W téj saméj chwili na dziedzińcu zaturkotały koła.
— Kto to przyjechał? — zapytała babka Hortensya lokaja, który spojrzał w okno.
— Pan Agenor W., — była odpowiedź.
Ręka moja, w któréj trzymałam kubeczek z wodą, zadrżała.
Byłam pewna, że się rumienię, ale, nie chcąc pokazać mego zmieszania, podniosłam oczy i, szukając dla nich punktu oparcia, spojrzałam na Rozalią.
Głęboki rumieniec pokrył twarz jéj śniadą i spływał aż na szyję, ale w mgnieniu oka zastąpiła go wielka bladość, po któréj błąkały się i drżały cienie, utworzone przez rzęsy i warkocze. Zdziwiła mię trochę ta zmiana w twarzy kuzynki, ale nie zastanawiałam się nad jéj powodem.
Nieznany hr. Witold, o którym myślałam przed chwilą, zniknął całkiem z méj pamięci; pamiętałam tylko o tém, że o kilka kroków ode mnie jest już ów sąsiad młody, którego obraz, wymarzony tyle razy, snuł się w méj wyobraźni.
Babki jednocześnie się podniosły, na to hasło powstali wszyscy, lokaje usunęli krzesła i na oścież otworzyli drzwi przed nami. Pośrodku bawialnego salonu, wprowadzony tam bocznemi drzwiami, stał wysoki i smukły mężczyzna, i batystową chusteczką wycierał szkiełko wiszącego u szyi pince-nez...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.