Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/C. C. i M. M.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki |
Wydawca | Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Zygmunt Słupski |
Tytuł orygin. | Histoire de ma vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powitałem moją ojczyznę z owem uczuciem przedziwnem, które wzbudzają miejsca, związane z pierwszych wrażeń wspomnieniem. Zebrałem nieco doświadczenia, poznałem prawidła honoru i grzeczności, czułem się wyższym nakoniec ponad mi równymi i tęskniłem do mego dawnego życia. Pan Bragadino nie chciał być na uroczystości zaślubin doży z morzem, towarzyszyłem mu więc do Padwy. Po obiedzie wsiadłem do dyliżansu pocztowego, aby powrócić do Wenecji. Gdybym był o trzy minuty prędzej lub później odjechał z Padwy, jakże by inaczej ukształtował się mój los! W Oriago spotkałem kabrjolet, zaprzężony w dwa pocztowe konie, toczący się wartko. Siedziała w nim bardzo ładna pani i jakiś mężczyzna w uniformie. O parę kroków przedemną wywraca się kabriolet do rzeki, a piękna pani, która upadła na swego towarzysza, znalazła się w największem niebezpieczeństwie. Wyskakuję z dyliżansu nie czekając, aż się zatrzyma i biegnę z pomocą owej damie, układając skromnie jej rozrzuconą sukienke. Pan w mundurze podnosi się zdrów i cały, pani dziękuje mi ślicznie zarumieniona wspomnieniem nieładu swej toalety. Potem ja ruszyłem ku Wenecji, a spotkani zaś państwo do Padwy. Na uroczystości zaślubin doży, wśród chaosu maskarady spotykam ich znowu. Zaprosili mnie na obiad i zakochałem się w pięknej pani. Dla jej uciechy wziąłem lożę do opery, potem wydałem dla niej kolację. Odwoziłem moją uroczą we własnej gondoli, gdzie pod osłoną nocy, otrzymałem wszystkie łaski, jakiemi można się cieszyć w obecności trzeciej osoby. Przy pożegnaniu oficer powiedział do mnie: — Jutro dowie się pan o nas więcej. I doprawdy pojawił się u mnie rano. Przedstawił mi się jako syn poważanego giełdzisty, o swojej towarzyszce powiedział mi, że to jest żona pewnego D. która, dla niego rozeszła się z mężem. Wtajemniczył mnie w swe sprawy, mówiąc, że powierzono mu zaprowiantowanie państwa weneckiego we woły. Zaproponował mi, abym się przyłączył do tego interesu. Lecz wyczułem w tem wszystkiem jakąś chytrą zasadzkę i bardzo wyraźnie odmówiłem. Odchodząc zostawił mi swój adres, co miało oznaczać, iż oczekuje mojej wizyty. Nie miałem ochoty zbliżać się więcej do tej zacnej parki, lecz uległem podszeptom pokusy, mówiącej mi, że zwykła grzeczność do niczego nie obowiązuje. Poszedłem więc. Mój nowy znajomy przyjął mnie z wielką uprzejmością i począł wnet mówić o swych interesach, co mnie potężnie nudziło. Prosiłem go więc, by przestał o tem. Chciałem go już pożegnać, gdy zatrzymał mnie, mówiąc, że mnie chce przedstawić swej matce i swej siostrze. Wychodzi i za parę minut powraca z dwiema damami. Matka była to kobieta pełna swobody i dystynkcji, siostra zaś skończoną pięknością. Doznałem wprost olśnienia. W chwilę potem opuściła nas matka, lecz córka została, dokonywując zupełnego mego oczarowania. Jej dowcip, swoboda, niewinność, prostota i zarazem wzniosłość uczuć, przy piękności doskonałej, a niepojętym wdziękiem okraszonej wzięły mnie po prostu w niewolę. Panna C. C. wychodziła zawsze w towarzystwie swej matki, a czytała jedynie książki, wybrane przez ojca, lecz miałaby wielką ochotę czytać i romanse. Wenecja ją zachwyciła, wydała się jej cudem prawdziwym. Słuchałem jej głosu, odpowiadałem na jej pytania, rozmarzony i przejęty. Lecz opuszczając ten dom, przyrzekłem sobie w duszy nie przestąpić więcej jego progów. Nie miałem bowiem zamiaru starać się o pannę C. C. chociaż czułem, że mogła mnie uszczęśliwić. W dwa dni potem spotykam jej brata na ulicy. Mówi, że siostra ciągle mnie wspomina, a matka pragnęłaby mnie bliżej poznać. — Moja siostra — dorzuca — byłaby bardzo odpowiednią partją dla pana, dostanie dziesięć tysięcy dukatów w posagu. Proszę, odwiedź nas pan jutro. Przyrzekłem sobie wprawdzie, że nie odwiedzę już nigdy niebezpiecznej czarodziejki, lecz nie dotrzymałem słowa. Lecz w podobnym razie łatwiej jest go nie dotrzymać. Przegawędziłem trzy godziny z uroczą tą istotą i wyszedłem od niej nie żartem zakochany. Lecz poczynając badać to moje uczucie przeraziłem się. Nie mogłem bowiem zachować się wobec panny C. C. ani jak człowiek uczciwy ani też jak rozpustnik. Nie pochlebiałem sobie, iżbym mógł otrzymać jej rękę, a czułem, że byłbym wstanie zaszytyletować każdego, coby mi doradzał ją uwieść. Musiałem się bądź co bądź rozerwać grą w karty, która jest niezłym uspokojającym środkiem na miłość. Grałem szczęśliwie i powróciłem z pełną kiesą do domu. Następnego dnia odwiedził mnie znowu P. C. i wielce uradowany oznajmił mi, że jego matka pozwoliła siostrze pójść z nim na operę. — Mała jest tem zachwycona — dorzucił. — A jeżeliby to panu sprawiło przyjemność, to może pan się do nas przyłączyć. — Postaram się o lożę — rzekłem. — Bardzo pięknie — uśmiechnął się młodzieniec. Przejrzałem jego plany doskonale. Kiedy się przekonał, że ostygłem dla damy jego serca, począł mi siostrę podsuwać. Nie byłem jednak takim Katonem, aby odrzucić tak ponętną pokusę. Kupiłem lożę i oczekiwałem młodych państwa w umówionem miejscu. Niedługo też nadeszli, ona w masce, on w uniformie. Wsiedliśmy do mojej gondoli. Prosił mnie, abyśmy się zatrzymali przed mieszkaniem jego metresy. Była cierpiąca, chciał więc ją odwiedzić, a później przyjdzie do nas, do teatru. Zdziwiło mnie to niemało, że panna C. C. wcale nie była zmieszana, tem nieoczekiwanem sam na sam ze mną, zniknięcie zaś jej brata zdało mi się naturalnem, jako wchodzące w program jego szlachetnego postępowania. Tymczasem zaś prosiłem pannę C. C. aby zdjęła maskę, gdyż jest bardzo gorąco. Usłuchała mnie natychmiast. Zaufanie jej i niewinna radość, jaką okazywała, wzmogła jeszcze moją ku niej miłość. Patrzyłem na nią w milczącym zachwycie. — Niechże pan co mówi — odezwała się pierwsza. — Pan tylko patrzy wre mnie i milczy. Gdyby nie ja, toby mój brat zaprowadził pana do swojej damy, która ma być piękna jak anioł. — Widziałem ją. Wierz mi piękna C. że nic na tem nie straciłem. — Zdawało mi się, iż pan posmutniał. — Milczenie moje było wyrazem mego wzruszenia. Jestem cały przejęty zaufaniem pani do mnie. — Jakżebym go nie miała. Czuję się bardzo bezpieczną pod opieką pana. Zresztą pan nie jest żonaty. Czy pamięta pan swoje słowa: „Jakże zazdroszczę temu, co panią zaślubi“. Ja zaś powiedziałem sobie w tej samej chwili: Żona twoja, będzie najszczęśliwszą z kobiet. Wymówiła to wszystko z porywającym wdziękiem szczerej naiwności, trafiającym wprost do serca. Jakże cierpiałem nie mogąc ucałować tych różanych warg, z których płynęły takie słowa! Zarazem jednak przejmowało mnie rozkoszne drżenie, iż kocha mnie ta urocza istota. — Przy takiej zgodzie uczuć — rzekłem — moglibyśmy osięgnąć szczęście prawdziwe, gdybyśmy się połączyli nierozerwalnym węzłem? Lecz mógłbym być twym ojcem. — Moim ojcem? Co za myśl! Przecież ja mam już czternaście lat! Takiego ojca nie bałabym się wcale! Wylądowaliśmy właśnie i udaliśmy się do teatru. C. zajęta była zupełnie przedstawieniem. Jej brat pojawił się przy końcu sztuki. Po przedstawieniu poszlimy na kolację. Lecz ja nic nie mówiłem. Byłem po prostu chory z miłości i w takim stanie podniecenia, który nie mógł trwać długo. Po kolacji D. powiedział swej siostrze, aby mnie uściskała, bowiem cierpię na ból zębów, a to mi ulgę przyniesie. W odpowiedzi C. zwróciła się do mnie z ustami jak do pocałunku złożonemi. Płonąłem, lecz musnąłem tylko lekko wargami jej policzek. — Cóż to znaczy — zawołał jej brat. — To tak nie idzie! To nie jest miłosny pocałunek. Nie mrugnąłem na to ni okiem. Nudził mnie ten bezczelny kupler. Lecz piękna C. rzekła odwracając główkę: — Daj spokój! Niemam szczęścia mu się podobać. — Jakto? — zawołałem — czyż moja wstrzemięźliwość nie pochodzi z uczucia. Lecz, jeżeli pocałunku trzeba, aby się o tem przekonać to przyjmij go razem ze wzruszeniem, które odczuwam. I chwytając ją w objęcia wycisnąłem długi i gorący pocałunek na jej ustach, mrąc prawie z rozkoszy. Brat głośno przyklasnął, C. zaś, aby pokryć zmieszanie przysłoniła się maska. Ja i D. włożyliśmy także swoje i wyszliśmy. Odprowadziłem ich do domu i oddaliłem się bardzo zakochany, na poty zadowolony, a na poły smutny. Następnego ranka zjawia się u mnie D. C. Pełen tryumfu oświadcza mi, iż C. wyznała matce, naszą wzajemną miłość. — Uwielbiam pańską siostrę, lecz czyż ojciec jej odda mi ją w małżeństwo? — Nie wiem tego, wątpię. Lecz on jest stary. Tymczasem kochajcie się. Moja matka pozwala wam samym pójść dzisiaj do teatru. Pełen radości podpisuję weksel, który mi D. C. podsuwa. Ubieram się pospiesznie, wychodzę na miasto, kupuję tuzin rękawiczek, tyleż jedwabnych pończoch i haftowane podwiązki ze sprzączkami złotemi. To pierwszy mój podarunek dla ukochanej. Na umówionem miejscu zjawiam się punktualnie i zastaję już rodzeństwo. D. C. pod pretekstem pilnych spraw oddala się, zostawiając nas samych. Do teatru czas jeszcze, wybieramy się zatem na przechadzkę do jednego z ogrodów Cucca. Najmuję ogród na cały dzień, tak, aby nikt wejść nie mógł. Po dobrym obiedzie poszliśmy do pokoju, aby zdjąć maski i powróciliśmy znowu do ogrodu. C. C. miała jedwabny gorsecik i krótką spódniczkę z tej samej materji. Moje zakochane oczy rozbierały ją z tych obsłonek i wzdychałem od pożądliwej rozkoszy. Towarzyszka moja jak chyża sarenka biegała po trawnikach, patrzyłem na nią z zachwytem. Lecz zapragnęła gonitwy do celu. — Dobrze — powiedziałem — kto przegra, musi zrobić to, co zwycięzca każe. — Zgoda. Pewny byłem, że wygram, lecz chciałem przegrać, aby dowiedzieć się jaki na mnie wyda wyrok moja urocza pogromczyni. Porwała się z miejsca jak strzała, ja zaś ociągałem się tak, aby dobiegła do celu. Potem, chwytając powietrze otwartemi ustami, poczęła się namyślać, jaką ukarać mnie pokutą. Ukryła się za drzewem i kazała mi szukać pierścionka, który ukryła przy sobie. Usiedliśmy na trawie. Przeszukałem jej kieszonki, fałdy sukni i stanika, trzewiczki i podwiązki. Nareszcie posuwając się wciąż znalazłem pierścionek pomiędzy najpiękniejszymi posterunkami: cudnych, rozkwitłych piersi. Ręka mi drżała, byłem na poły oszołomiony. — Dlaczego pan drży? — spytała. — Z radości, że znalazłem pierścionek. Lecz pani winna mi rewanż. Nie dam się pobić po raz drugi. — Zobaczymy. Raz... dwa... trzy!... Puszczamy się. Ona zwalnia biegu, sądzę więc, że ją wyprzedzę. Lecz nie. Oszczędzała tylko swe siły i kiedy przebiegliśmy dwie trzecie drogi C. jak błyskawica minęła mnie w biegu, widzę, iż jestem zgubiony. Lecz używam podstępu, niby to padam, wydając okrzyk bolesny. Przestraszona C. powraca do mnie i stara się mnie podnieść. Lecz ja ze śmiechem pomknąłem jak chart i pierwszy stanąłem u celu. — Tak — mówi C. — Lecz to był podstęp. — Podstęp lub nie, w każdym razie przy mnie zwycięstwo. — Więc proszę mnie sądzić. — Zaraz, muszę się namyśleć... Aha! pomieniajmy się o podwiązki. — O podwiązki? Mam bardzo brzydkie podwiązki. — To wszystko jedno! — Oto są moje brzydale! — A to moje. — Ach! jakie śliczne. — Dla pani je wybrałem, a nie wiedząc jak je ofiarować, skorzystałem z mego zwycięstwa. — Oby mi ich tylko brat nie ukradł? — Czyż byłby zdolny! — O tak! Szczególnie jeżeli sprzączki są złote. — Są złote, ale nie trzeba mu tego mówić. Potem poszliśmy spożyć małą ucztę, po której ona była jeszcze weselsza, ja bardziej zakochany. C. chciała włożyć swoje nowe podwiązki i bez wszelkiej kokieterji prosiła mnie, abym jej w tem dopomógł. Potem poczęliśmy się całować. Lecz ja wciąż trzymałem się na wodzy. Do teatru udaliśmy się zamaskowani, gdzie spotkaliśmy się z D. C. w towarzystwie swej kochanki. Było mi to niemiłe ze względu na C. C. Przy kolacji nasz źle dobrany czworolistek koniczyny nie odznaczał się humorem. Po wetach D. C. i jego przyjaciółka podnieceni winem rzucili się na kanapę i oddali się swej namiętności. Pociągnąłem C. do zagłębienia okna, lecz nie mogłem przeszkodzić temu, by nie zobaczyła tej bezwstydnej sceny w zwierciedle, gdyż twarz jej pałała. Stałem jak na rozżarzonych węglach, a gdy potem kochankowie zbliżyli się do nas, miałem wielką ochotę wypoliczkować bezwzględnego brutala. Na drugi dzień obrzuciłem go wymówkami, na co usprawiedliwił się, mówiąc: — Nie byłbym tak postąpił, gdybym nie był pewny, że w cztery oczy z moją siostrą tak samo postąpiłeś. Co za obrzydliwość! Miłość moja wzrastająca coraz ku C. nasuwała mi myśl, aby ją strzedz przed tym rozwiązłym bratem, który tak wyraźnie pragnął frymarczyć pięknością swej młodziutkiej siostry. — Uwielbiam pańską siostrę — rzekłem mu na to, z trudem hamując wzburzenie — lecz gdybym nawet nigdy więcej nie miał jej zobaczyć, nie chcę się spotykać z takim rozpustnikiem jak pan. Lecz uprzedzam, iż potrafię przeszkodzić temu, aby C. stała się przedmiotem niegodziwego wyzysku pana. Lecz począł przepraszać mnie płacząc i wszystko na wino składając. Na to weszła pani C. ze swą córką. Zbliżyłem się do niej i wyznałem jej swą miłość dla C. prosząc zarazem o jej rękę. Byłem tak wzruszony, że łzy spływały mi po twarzy, a odbicie ich błysnęło w cudnych oczach mej ukochanej. Nazajutrz D. C. oddał mi klucze od pomieszkania, prosząc, abym towarzyszył siostrze na przechadzce, a potem odprowadził ją do domu. On zaś będzie cały dzień u swojej przyjaciółki. Nie miałem siły odmówić. Udałem się z C. C. do ogrodu Lucra. Był to dzień świąteczny, więc spotykaliśmy dużo osób. Chcąc uniknąć towarzystwa, nieznanych ludzi, kazaliśmy dać sobie pokój. C. C. zdjęła maskę, usiadła mi na kolanach i wśród coraz gorętszych pocałunków mówiła, że postępowanie moje wtedy po owej fatalnej kolacji z bratem, przekonało ją, że kocham ją prawdziwie. — My, zaczekamy na zaślubiny, nieprawdaż mój miły? — dodała z przymileniem. — A teraz przetłumacz mi wiersze, które są wyhaftowane na moich podwiązkach. Zdjęła podwiązki ja zaś czytałem:
„En voyant chaque jouz le bijou de ma belle,
Vous lui direz, qu‘Amour vent, qu‘il lui soit fidele“.
(Widząc codziennie klejnot mojej pięknej, powiedzcie mu iż Amor chce by mu został wierny). Zaśmiałem się, tłumacząc jej owe swawolne wierszyki. — Jakże pragnąłbym być na ich miejscu — westchnąłem. — Może umrę z tego pragnienia! — Możemy przyspieszyć małżeństwo — wymówiła C. ze słodyczą. — Jutro oddam ci w zastaw wiarę moją w ciebie. Ojciec mój musi zezwolić na nasz związek. — Zwrócę się do niego z prośbą o ciebie. — Czy nigdy nie będziesz żałowała, iż zostałaś moją żoną. — Jestem tego pewna, kochanie moje. — Połączmy się więc zaraz, bądźmy szczęśliwi. — Dobrze, przysięgam, że będę ci wierną żoną przez całe życie. — Składam ci taką sama przysięgę, najdroższa. Pójdź w moje ramiona! Po najsłodszych chwilach oszałamiającej rozkoszy C. tuląc się do mnie powiedziała: — O! jakże różnym jesteś od mojej poduszki? — Od twojej poduszki? — No tak! Bo widzisz, od paru dni, przed zaśnięciem brałam w ramiona mą poduszkę, wyobrażając sobie, że to ty. Pieściłam ją i słodkiemi darzyłam słowami. Ucałowałem różane usteczka, a potem wstałem i kazałem podać jedzenie. Gospodyni wniosła obiad i zapytała, czy pójdziemy do teatru, gdzie przecież ma być tak ładnie. — Czy nigdy nie była pani w teatrze? — spytałem. — Nigdy. To za droga rozrywka dla biednych. Lecz moja córka marzy o tem. — Czy nie moglibyśmy spełnić to marzenie? — rzekła moja mała kobietka z uśmiechem patrząc na mnie. — I owszem. Oto bilet teatralny — powiedziałem i wręczyłem oszołomionej kobiecie dwa cekiny owinięte biletem. Pobiegła uszczęśliwić swą córkę, my zaś zostaliśmy sami i utonęliśmy znowu w rozkoszy. Kiedy odprowadziłem tego wieczora moją najdroższą do domu, a potem wróciłem pod dach mego opiekuna zasnąłem z błogą myślą, że C. do mnie należy. Następnego dnia, odwiedził mnie D. C. i prosił mnie o podpis na wekslu. Czyż mogłem odmówić? Nazajutrz byłem znowu z moją ukochaną w ogrodzie Lucra, gdzie oddawaliśmy się uciechom miłosnym. C. powiedziała mi, że pragnęłaby zostać matką, aby ojciec jej nie mógł się sprzeciwić naszemu związkowi. I tak upływały nam szczęśliwe dnie i nadszedł ostatni dzień karnawału. Tymczasem D. C. z powodu długów dostał się do więzienia! Dałem dwadzieścia pięć cekinów na drobne wydatki dla więźnia, nie mogłem więcej. Potem wynurzyłem raz jeszcze prośbę mą o rękę C. Matka odpowiedziała mi ze smutkiem, że mąż jej postanowił wydać córkę w ośmnastu latach i tylko za kupca. Kochanka moja jednak, co mówię! żona, wręczyła mi bilecik i klucz. Wyczytałem w nim cudne słowa, zachęcające mnie, abym przyszedł do niej o północy, co też uczyniłem pełen miłosnego uniesienia. Lecz troska o naszą przyszłość nie opuszczała mnie i nie bez przyczyny. Pan C. w rozmowie z moim opiekunem Bragadino oznajmił, że odda córkę do klasztoru, gdzie ma przebywać do lat osiemnastu. Jeżeli przez ten czas zdobędę należne stanowisko, to odda mi ją za żonę. Popadłem w stan rozpaczy bliski, przychodziły mi różne myśli do głowy, między niemi i porwanie. Nazajutrz pobiegłem do pani C. Służąca która otworzyła mi drzwi, powiedziała mi, że pani wyjechała na wieś i niewiadomo kiedy powróci. Uderzył we mnie grom, zamieniłem się w posąg ze zgrozy bolesnej. Zgnębienie moje było tak wielkie, że nie mogłem jeść ni spać. Opiekun mój wyjechał w tym czasie do Padwy, zostałem sam w pałacu. Grałem dla zabicia czasu lecz nieszczęśliwie i brnąłem w długi. Myślałem o samobójstwie, gdy pewnego ranka służący wprowadził do mego pokoju kobietę, która oddała mi list od C. C. Ręką drżącą rozdarłem pieczątkę i czytałem: „Najdroższy! Nie będąc zupełnie pewną tej, która ci list odda, piszę niewiele. Mam się zupełnie dobrze, przełożona klasztoru jest dla mnie łaskawa, tylko nie wolno mi z nikim się widywać. Kocham cię i wierzę w twoją wierność. Napisz mi słów parę. Murano, 12. czerwca“. Parę minut upłynęło, zanim mogłem się opanować. Zapytałem wysłanniczki czem się zajmuje. Powiedziała, iż co środy z polecenia zakonnic przybywa do Wenecji, aby listy oddać. Dodała, iż mogę liczyć na jej dyskrecję. Począłem zaraz list pisać do mej ukochanej pełen gorących wynurzeń i zapieczętowałem. Oddałem go owej kobiecie, przyrzekając jej nagrodę, ile razy przyniesie mi list. Wcisnąłem jej w rękę cekina, co ją niezmiernie rozczuliło. Odtąd wstąpiła nadzieja w moje serce, byłem pewny, że uda mi się porwanie mojej C. Następnej środy dostałem rodzaj pamiętnika mej ukochanej. Wszędzie wśród szczegółów życia jej przymusowego zamknięcia, spotykałem rzewne, serdeczne słowa, mówiące mi o jej wiernej miłości. Wyczytałem wówczas tam jej życzenie, które dla mnie stało się rozkazem. Pragnęła mieć mój portrecik. Nazajutrz udałem się do biegłego miniaturzysty i prosiłem go, aby zrobił mój portret. Gdy był skończony, prosiłem o drugą miniaturę św. Katarzyny tej samej wielkości. Oba zaś kazałem wprawić w pierścionek, w ten sposób, aby mój portrecik był ukryty. Za pociśnięciem sprężyny jedynie ukazywał się na jaw. Pierścień ten oddałem pani C. dla jej córki, prosząc aby mi była pośredniczką, gdyż nie znam miejsca pobytu mej ukochanej. Następnej środy dostałem jak najtkliwsze podziękowanie od mej kochanki. Lecz pewnego poniedziałku z końcem czerwca, obudził mnie mój kamerdyner o brzasku dnia, mówiąc, iż Laura, wysłanniczka z klasztoru chce ze mną mówić. Każę ją wprowadzić, oddaje mi list. I czegóż się dowiaduję! Moja ukochana dostała krwotoku, prosi mnie o płótno i bieliznę. Zrywam się z łóżka, wypytuję Laurę. Mówi mi, że to przedwczesne rozwiązanie, lecz że wszystko dobrze będzie, tylko trzeba dużo bielizny. Biegnę z Laurą do miasta, kupuję mnóstwo prześcieradeł i dwieście serwet i dążę z nią do Murano. Tam, poczciwa kobieta ukryła mnie w swem mieszkaniu, w dosyć nędznej izbie. Po godzinie wraca zasmucona i mówi, że krwotok nie ustał, a C. C. jest tak osłabiona, iż należy się obawiać o nią. W kwadrans potem płacząca Laura oddała mi ledwie czytelny liścik: „Zaledwie pisać mogę... krew mnie uchodzi... o! gdybym cię zobaczyć mogła...“ Rzuciłem się na jakieś łóżko na poły nieprzytomny z rozpaczy. Zapadła noc i Laura nie mogła już wejść do klasztoru. Jak przeżyłem tę noc sam nie wiem. Zaledwie świtało, Laura poszła do klasztoru a powróciwszy niebawem powiedziała mi, że krwotok ustał wprawdzie, lecz C. C. jest tak wyczerpana, iż ledwie jeszcze serce jej bije. Lecz we mnie wstąpiła otucha. Byłem jednak wciąż jak oszołomiony. Podano obiad, którego nie tknąłem, obecne jednak trzy córki Laury, połknęły go prawie. Nie zwracałem na nie wcale uwagi. Laura przyszła mi znowu powiedzieć, że sprowadzono doktora, który zachodzi w głowę nad stanem chorej. Laura bowiem zatarła wszystkie ślady krwotoku. Wyznaczono Laurę, jako pielęgniarkę, dałem jej dziesięć cekinów, każdej z córek po jednemu, potem przełknąwszy coś nie coś położyłem się spać, ledwie zważając, że do drugiego łóżka położyły się dwie córki Laury. Najstarsza zaś spała w przyległym alkierzu. O brzasku dnia ukazała się Laura z twarzą rozjaśnioną. Chora śpi spokojnie, ma się lepiej i wolno jej napić się trochę buljonu. Zostałem jeszcze tydzień w Murano i dopiero, kiedy niebezpieczeństwo zupełnie minęło, odjechałem zostawiając w darze uszczęśliwionej Laurze kupioną bieliznę dla C. C. W Wenecji żyłem tylko listami z Murano. Laura powiedziała mi, że C. C. jeszcze wypiękniała. Umierałem z pragnienia, aby ją zobaczyć. Sposobność nadarzyła się wkrótce. W klasztorze miały się odbyć obłóczyny. Udałem się więc do kościoła, co nie narażało mnie bynajmniej na niebezpieczeństwo, gdyż kościół był pełny ludzi. O mało nie upadłem, gdym obaczył moją ukochaną w niewielkiem oddaleniu. Zdawała mi się piękniejsza, smuklejsza, pełna niewysłowionego wdzięku. Odtąd chodziłem w święta do kościoła tego klasztoru. Nie obawiałem się, aby mnie tam zauważono, gdyż bywali tam tylko mieszczanie z Murano. W pięć tygodni potem doniosła mi C. C., że cały konwent mnie zauważył, zakonnice i pensjonarki, co moją ukochaną bardzo bawiło. Z tem wszystkiem listy C. mi nie wystarczały i poprostu nikłem z tęsknoty. Pewnego dnia (było to w listopadzie na wszystkich świętych), zauważyłem jakąś kobietę w rodzaju Laury, która rzuciła mi liścik pod nogi. Podniosłem go, nie był zaadresowany. Wchodzę do gondoli, a kiedy odbiliśmy od brzegu łamię pieczątkę i czytam te słowa: „Pewna zakonnica, która pana widuje zawsze w święta w kościele swego klasztoru, pragnęłaby pana poznać. Przeznaczona ku temu osoba, zawiodłaby go do rozmownicy. Jeżeli pan się na to zgadza, to pisząca ten list zakonnica wskaże panu kasyno w Murano, gdzie pan ją spotkać może. A zresztą może pan ją także w Wenecji na kolację zaprosić. Proszę oznaczyć dzień i być na brzegu samym w masce i z latarnią w ręku. Odpowiedź proszę oddać tej kobiecie, która list doręczyła“. List ten był dla mnie istotną niespodzianka, która, przyznaję nie była bez powabu. Odpowiedziałem w tonie dwornym, że wolałbym ją spotkać u kraty. Dostałem na to liścik z załączonym biletem do hrabiny S. Mam się udać do niej w masce, ona zaś wskaże mi godzinę, w której mam klasztor odwiedzić. O trzeciej udałem się do owej hrabiny zaciekawiony niezmiernie tą przygodą. Oddałem bilet, pani owa zaś ukazała się mówiąc, abym jutro o tej samej stawił się porze. Wymiana ukłonów i znikam. Nazajutrz pojawiam się punktualnie do hrabiny, która już mnie oczekiwała. Schodzimy na dół, a gondola o dwóch wiosłach dowozi nas do klasztoru. Przychodzimy do rozmównicy, hrabina prosi aby M. M. przyszła. Wkrótce potem nadchodzi zakonnica, o twarzy piękności tak przedziwnej, że niby oczarowany zamieniam się w posag. Piękna zakonnica rozmawiała z hrabiną nie patrząc na mnie wcale. Ja zaś patrzyłem wciąż na nią, pragnąc, by choć na chwilkę módz z nią sam pozostać. Przyjaciółki tymczasem szeptały, poczem zakonnica oddaliła się a myśmy wyszli. Byłem na drodze niestety, aby sprzeniewierzyć się mej wiernej C. C. i nawet nie miałem wyrzutów sumienia, uważając to sobie za przygodną awanturkę dla przepędzenia czasu. Po obiedzie udałem się do Murano, dzwonię do furty klasztoru i w imieniu hrabiny S. proszę, aby M. M. przyszła. Czekam z bijącem sercem. Po godzinie pełnej wzruszeń przychodzi wreszcie jakaś bezzębna starowina, która oznajmia mi iż: „siostra M. M. jest zajęta i nie może przyjść do kraty“. Upokorzony do głębi, przekonany, że stałem się igraszką niewczesnego żartu wpadam we wściekłość, którą jednak hamować muszę. Minęło dziesięć dni, które odsłoniły mi tajemnicę, nieznaną dotąd mnie samemu, że zakochałem się w M. M. Nie bywałem jednak w kościele i odesłałem jej listy przez zaufanego posłańca, uważając tę sprawę jako skończoną. Niedługo jednak ten sam posłaniec przyniósł mi list od M. M., w którym się usprawiedliwia iż zaszło nieporozumienie, z powodu którego była zrozpaczona. Siostra furtjanka bowiem nie wezwała jej do kraty. Dlatego prosi, abym przyszedł znowu tego, a tego dnia. Stawiam się w terminie i tym razem piękna nie każe mi czekać długo. Ukazała się niebawem zachwycająca ze spojrzeniem ognistem swych lazurowych oczów. Podała mi rękę przez kratę, którą okryłem łzami i pocałunkami. — Kiedy się zobaczymy? — pytam drżącemi usty. — Kiedy? — Możemy zobaczyć się w kasynie, albo też w Wenecji, lecz wszystko musi być ułożone dwa dni naprzód. Proszę przyjść pojutrze. Te dwa dni spędziłem w gorączce, zdawało mi się, że kocham po raz pierwszy. Kiedy znalazłem się wreszcie w klasztorze, drżałem tak, że musiałem oprzeć się o ścianę. M. M. oddała mi klucz do kasyna, dokąd mam się udać o zmierzchu i w masce. W kasynie będzie pewien pokój oświecony, do którego mam wejść. Ucałowałem jej rękę i odszedłem rozmarzony jak student przed pierwszą swą schadzką. Skrzydła miłości uniosły mnie wieczorem do kasyna, w oznaczonym pokoju zastałem M. M. w pięknej sukni i w peruce na głowie. Rzuciłem się przed piękną na kolana okrywając jej ręce pocałunkami, a potem poszukałem jej ust i doznałem takiej roskoszy, iż zdało mi się, że umrę. Lecz M. M. poczęła się wzbraniać, rozpoczął się więc rodzaj walki, z której wyszedłem bardziej rozkochany lecz z męką Tantala w duszy. Potem M. M. zadzwoniła, kobieta średnich lat zastawiła stół wykwintną wieczerzy. Piliśmy szlachetnego burgunda, szampan i poncz. Nadeszła północ, siedzieliśmy przed kominkiem, na którym płonął wesoły ogień, odbijając się w taflach podłogi. — Okrutna — rzekłem patrząc w piękne oczy mej towarzyszki. — Jak długo dręczyć mnie będziesz? Pozwól zaniosę cię na łóżko, abyś spoczęła. Cicho usiądę u twego wezgłowia, albo odejdę, aby cię zostawić słodyczy snu. Bo cóż wreszcie mam począć? — Spocznijmy na tej kanapie — mówi M. M. I poczyna układać poduszki. Rzucam się obok niej cały płonący, ale nie uzyskałem nic nad parę pocałunków, złożonych na cudnych piersiach. Walka z gorącą chęcią, której zaspokoić nie mogłem, tak mnie znużyła, że zasnąłem. M. M. zbudziła mnie rano, mówiąc, iż pora wracać do klasztoru i przyrzekając na przyszłość być litościwszą. Potem odrzuciła swe kosztowne stroje, przywdziała habit i przywołała swą powiernicę, każąc jej przywołać gondoljera. Jeszcze jeden uścisk i rozłączyliśmy się. W parę dni potem odwiedziłem M. M., aby się dowiedzieć, kiedy mamy się zejść w Wenecji. Postanowiliśmy na dwie godziny przed zachodem słońca, pod posągiem świętego Bartłomieja. Wróciłem więc i począłem szukać miejsca godnego przyjęcia tak pięknej istoty jak M. M. Zdecydowałem się na pałac niegdyś angielskiego posła, który sprzedał go odjeżdżając swemu kucharzowi. Kucharz ów wynajął mi pałacyk za sto cekinów, aż do Wielkiejnocy. Na dzień oznaczony zamówiłem wspaniałą kolację i kazałem oświetlić apartament a giorno. Sam zaś zaniosłem tam parę prześlicznych pantofelków i czepeczek nocny z prawdziwych koronek. Na godzinę przed oznaczoną porą byłem na miejscu. Niebawem zobaczyłem nadpływającą gondolę, z której wysiadła dama w masce, kierując się ku posągowi świętego Bartłomieja. Serce bije mi jak młot, maska zbliża się ku mnie, podaje mi rękę, idziemy na plac św. Marka, do pałacu posła angielskiego. M. M. przebiega apartament zdejmuje maskę i bawi się przeglądaniem w niezliczonych zwierciadłach. Miała na sobie różową aksamitną suknię, haftowaną srebrem, sprzączki trzewików połyskiwały brylantami, tak samo jak jej paluszki okryte pierścieniami. Staję przed nią i bawię się przeszukiwaniem jej kieszonek. Była tam sadzona perłami bonbonierka, chusteczka batystowa zlana najdroższą esencją, zegareczek misterny z brelokami i mały pistolet przedziwnej roboty. Siadamy przed kominkiem, rozchylam jej stanik, całuję cudne piersi. Mówimy o miłości, M. M. zwierza mi, że ma kochanka, który zadowala jej kaprysy, dla którego jednak nie żywi gorętszego uczucia. Ja przyrzekam jej, że po niej, żadnej kobiety kochać nie będę i czuję, że w tej chwili mówię szczerą prawdę. Kazałem podać kolację, a kiedy M. M. sporządziła poncz, który wzniecił pożar w mej krwi wzburzonej rzekłem: — Mamy już tylko siedem godzin czasu, oszukamy samych siebie, jeżeli je tak spędzimy. — Mówisz, jak Sokrates — uśmiechnęła się M. M. — Pójdź! Rzuciliśmy się sobie w objęcia, piłem chciwie z kielicha rozkoszy, aż brzask poranny zwiastował nam, iż wkrótce rozłączyć się musimy. Napiliśmy się kawy, poczem odprowadziłem ją do gondoli, przyrzekając odwiedzić za dwa dni. Podczas tych odwiedzin dowiedziałem się, że jej kochanek musi wyjechać na jakiś czas do Padwy. Będziemy się więc widywali w jej pałacyku, w Murano. Przeżyliśmy tam cztery roskoszne schadzki, które oddały mnie w niewolę pięknej M. M. Miłość mą wzmagało niebezpieczeństwo drżałem wciąż, by nas nie odkryto. Na Boże Narodzenie powrócił kochanek M. M. Dostałem od niej list, w którym mi mówi, iż jej przyjaciel chce mnie koniecznie poznać, gdyż M. M. zwierzyła mu się ze wszystkiem. Za sześć dni miałem ją zobaczyć znowu. W oznaczonej porze przybyłem do pałacu mej ubóstwianej. Ubrana była z wyszukaną strojnością, zauważyłem także po raz pierwszy na jej twarzyczce szminkę, nałożoną niedbale, jak to czynią damy z Versailles. Kochanek jej miał widzieć mnie z ukrycia. Zjedliśmy wieczerzę, rozmawialiśmy z werwą a potem, oddaliśmy się uniesieniu miłości. — Nie jest możliwe, aby którakolwiek kobieta kochała cię więcej odemnie — powiedziała mi, M. M. przy rozstaniu. W dniu Trzech Króli spotkaliśmy się znowu. Byliśmy na operze potem w sali gry. Graliśmy bardzo szczęśliwie, przypadło mi z podziału tysiąc cekinów.
Pewnego dnia zawiadomiła mnie Laura, że w klasztorze odbędzie się bal w wielkiej rozmównicy. Postanowiłem tam pójść przebrany, tak, żeby mnie ani C. C. ani M. M. nie poznały. Wybrałem strój Pierota. Byłem pewny, że obie będą u kraty. W Wenecji podczas karnawału, pozwalają na tę niewinną rozrywkę zakonnicom, aby przypatrywały się z poza kraty tańczącym parom. Tego samego wieczora miałem się zejść z M. M. w Murano. Strój Pierota, ukrywa postać najlepiej, biała gaza zaś nie dozwala poznać twarzy, ubranie to jest tylko trochę za lekkie na zimny sezon, lecz na to nie zważałem. Wsiadam do gondoli, płynę do Murano. Wchodzę do rozmównicy klasztoru, wplatam się w koło tańczących, zbliżam się do kraty i spostrzegam M. M. i C. C. w gronie pensjonarek i zakonnic, obie moje ukochane przypatrują się bardzo uważnie. Poczynam ścigać zgrabniutką Kolombinę i poczynam z nią tańczyć menueta w stylu odpowiednim naszemu przebraniu. Uczestnicy balu śmieją się, ja zaś poczynam tańczyć jedną „Forlanę“ po drugiej, aż do utraty tchu. Wtem napada mnie jakiś głupi Arlekin i poczyna bić swą laską, ja zaś wyrywam mu laskę a porywam jego Kolombinę na plecy i pędzę dokoła sali. Kolombina krzyczy, wszyscy się śmieją. Lecz poliszynel podstawia mi nogę, padam i zrywam się i rozpoczynam z nim walkę, rzucam go o ziemię, przyczem spada mu garb i gubi swój wypchany brzuch. Wszyscy biją brawo, ja zaś przesuwam się przez tłum uciekam z balu. Spocony byłem jak mysz, rzucam się do gondoli i aby się nie przeziębić każę się wieźć na redutę. Siadam do gry i o godzinie drugiej w nocy z kieszeniami pełnemi złota, dążę do Murano. Wbiegam do naszej świątyni miłości i zastaję tam już M. M. w habicie. Lecz o nieba! to nie jest ona, to C. C.! Osłupiały szukam wyjścia z tej dziwnej sytuacji. Czyżby C. C. zdradziła swą tajemnicę, a jeżeliby tak było, jakże śmie mi się ukazać? Jeżeli M. M. mnie kocha, jakże mogła wysłać na schadzkę swą rywalkę? Ponury i milczący spoglądam od czasu do czasu na C. C. wielce zmieszaną. Widząc bowiem pierota z balu, nie wiedziała kogo ma przed sobą. Nie miałem zamiaru zbliżyć się do C. C. kochałem bowiem M. M., a zresztą, któż mi mógł zaręczyć, iż nie była ona ukrytym świadkiem tej sceny. Trzeba było jednak coś poczuć. Chciałem odejść, lecz w tej chwili pomyślałem, jaką śmiertelną boleść zadałbym C. C. gdyby się dowiedziała kim był pierot. Uwiodłem ją przecie, dałem jej prawo nazywać się swym mężem. Te rozważania rozdzierają mi serce. Zdzieram gazę osłaniającą twarz. — Oddycham wreszcie — woła C. C. — Moje serce przeczuło, że to ty jesteś! — Droga przyjaciółko, cieszę się, że cię widzę. Lecz powiedz czy nie zawdzięczam tej radości twoim niewczesnym zwierzeniom, zdradzeniu tej tajemnicy? — Nie zdradziłam nic — zaprzeczyła żywo C. C. — Opowiem ci wszystko. Wiesz przecie, jak bardzo kochamy się z M. M. Otóż prosiła mnie dziś o pewną przysługę, mówiąc, że od tego zawisło jej szczęście. Otworzyła potem swą szafę i przebrała mnie w habit mniszki. A kiedy się dziwiłam temu, poczęła mi się zwierzać, że chciała tej nocy wyjść z klasztoru, lecz potem postanowiła mną się zastąpić. Powiedziała mi, że siostra służebnica zaprowadzi mnie do gondoli i że mam powiedzieć gondolierowi te dwa słowa: do pałacu. Tam znajdę się w samotnych pokojach i mam czekać. — Na kogo? — spytałam. — Na nikogo — odpowiedziała. — Nie pytaj o nic więcej. Oto cała prawda drogi przyjacielu. Zrobiłam wszystko jak poleciła M. M. Poznałam cię, jak tylko wszedłeś, a raczej przeczułam cię. A także i to poznałam, że nie mnie zastać się tu spodziewałeś. Domyślam się, kochasz M. M. Ach! to jest jedna, jedyna kobieta, która zasługuje na twą tkliwość i z którą mogę dzielić się twem uczuciem. — Tak jest — rzekłem ze szczerością — kocham ją nad wyraz. Lecz wątpię w jej miłość, skoro mogła cię przysłać zamiast siebie. — Bo rywalką jej jest jej najlepsza przyjaciółka. A zresztą M. M. chciała cię przekonać, że nie jest samolubną. — Ja zaś przychodzę do przekonania, że M. M. bawiła się mną tylko, że poddała się rodzajowi kaprysu i to mnie napawa goryczą. C. C. poczęła znowu ujmować się za swą przyjaciółką. Tymczasem wniesiono kolację, której nie tknąłem, moja żoneczka zaś zajadała z apetytem. Zauważyłem, że jeszcze wypiękniała, lecz pozostałem zimny, chociaż czytałem w jej pięknych oczach smutek. Gdyśmy się mieli rozstać pytała C. C. co ma powiedzieć swej przyjaciółce. — Prawdę. — Lecz czy uwierzy, że zachowałeś się jak mój braciszek? — To powiedz, że było przeciwnie. — Nie lubię kłamać i nie zrobię tego i teraz. Kocham cię niemniej, chociaż tej nocy nie ośmieliłeś się złożyć mi dowodu miłości. Płaczesz, mój przyjacielu? O! proszę cię, nie zasmucaj mi serca. Myślę, że za kwadrans, M. M. także zapłacze. Uściskałem C. C. oddałem jej klucz od pałacu, aby go zwróciła M. M. zasłoniłem twarz i oddaliłem się. Powietrze było straszne. Wiatr dął przenikliwy, było bardzo zimno. Dochodzę na wybrzeże, żadnej gondoli. Co robić? Nie mogłem przecież przechadzać się w tem zimnie w płóciennem ubraniu, czekając pojawienia się jakiej gondoli. Na domiar złego, kieszenie miałem pełne złota, łatwo więc mogła mnie spotkać fatalna przygoda. Pukam wreszcie do drzwi jakiegoś domu, gdzie zobaczyłem światło. Otwiera mi dosyć pokaźny drab. Każę mu się wieźć do Wenecji i jako żywo, mimo burzę, udało nam się szczęśliwe tam dostać. Ledwie znalazłem się w domu i w mojem łóżku, pochwyciła mnie gorączka, która się wzmagała przez parę dni.
Pewnego ranka przyniosła mi Laura list od C. C. Otworzyłem go i znalazłem klucz zwrócony M. M. Podziałało to jak balsam, niemniej jak i te słowa, pisane ręką mej ukochanej: „Szczegóły, które znajdziesz w liście C. C. każą ci zapomnieć o moim błędzie popełnionym w dobrej wierze, aby ci sprawić przyjemność. Widziałam i słyszałam wszystko. Weź klucz i przybądź jutro“. Przeczytałem potem list mojej wiernej C. C., która mi doniosła, że M. M. była ukryta w przyległym pokoju, cała rzecz byłaby się inaczej skończyła, gdyby M. M. nie zasnęła przed mojem odejściem. Nakoniec powtórzyła mi C. C. słowa swej przyjaciółki: „Ubóstwiam go, widziałam jego łzy, poznałam go, nie wiedziałam, że są mężczyźni, co umieją tak kochać“. Dalej odmalowała mi przerażenie, jakie wywołała przyniesiona rano wieść do klasztoru, że burza zatopiła tej nocy gondolę w tym czasie, kiedy oddaliłem się już z Murano. M. M. zemdlała. Odpisałem C. C. że uznaję mą winę i że przekonam o mojej skrusze M. M. jak tylko będę mógł się z nią widzieć. Do M. M. zaś posłałem parę gorących słów tkliwego uniesienia. W parę dni później, czwartego lutego, zobaczyłem się znowu z moją ukochaną. Padłem jej do stóp. Lecz jakież słowa mogły oddać stan mojej duszy, tłumaczem mym był długi pocałunek; który spoił nasze usta spragnione. Uściskiem złączeni posłoniliśmy się na sofę oddając się roskoszy miłosnego pojednania. A kiedyśmy ochłonęli ze wzruszenia, poczęliśmy się śmiać oboje, zauważyliśmy bowiem, że nie zdjąłem płaszcza i maski. Tego samego wieczora dowiedziałem się od M. M., że kochankiem jej jest poseł francuski de Bernis, który życzy sobie mnie poznać. Złożyliśmy potem hołd Amorowi i około północy zasnęliśmy z ustami na ustach, przytuleni do siebie. Obudziliśmy się aż o brzasku dnia. Za cztery dni mieliśmy się znowu zobaczyć. Spędziłem je na ustawicznej grze, był to nałóg zakorzeniony tak głęboko we mnie, że: grać znaczyło to dla mnie żyć! Na dniu oznaczonym udałem się do mego najętego pałacu, gdzie miałem podejmować M. M. z jej przyjacielem. Przedstawiła mi go po formie. Podano wykwintną wieczerzę, podczas której uchwyciłem ster rozmowy w swe ręce, i mimo ton czołobitny, ożywioną tu i ówdzie lekkością żartu. M. M. zaś z wielkim wdziękiem opowiedziała historję romantyczną naszego poznania się. Rozmowa naturalnym tonem skierowała się na moją miłość ku C. C. M. M. skreśliła jej sylwetkę bardzo zajmująco. Na to poseł: — Jakże byłbym rad, gdyby pani była przyprowadziła ze sobą swą zachwycającą przyjaciółkę. — Naraziłabym się na niebezpieczeństwo — odrzekła M. M. z lekkim uśmiechem. Lecz — dodała zwracając się ku mnie — jeżeli to panu zrobi przyjemność, może pan z nią u mnie zjeść kolację. Spimy razem, w tym samym pokoju. — Towarzystwo pani jest tak zachwycające — odparłem — że nie trzeba mu innej ozdoby, prócz pani postaci. De Bernis zaś zauważył grzecznie, że należy uprzedzić C. C. na przyszły raz, gdy się będziemy mieli zejść. Rozmawialiśmy jeszcze o tem i o owem, poczem moi goście odeszli. Umówionego dnia zastałem już pana de Bernis przedemną na miejscu, niedługo potem nadeszły nasze przyjaciółki. C. C. była bardzo zdziwiona widząc jeszcze jakiegoś mężczyznę oprócz mnie, lecz ochłonęła prędko z pierwszego wrażenia i dosyć gładką francuszczyzną odpowiedziała na skierowany ku niej komplement. Była zachwycająca ze swem spojrzeniem zarazem skromnem a żywem. Poseł był bardzo zainteresowany i któż pojmie serce ludzkie, byłem z tego zadowolony, drżąc zarazem, aby się w niej nie zakochał. Podczas iście królewskiej biesiady, de Bernis oddał się na usługi C. C. Przepędziliśmy parę godzin wśród wytwornej pogadanki ożywionej dowcipem. C. C. miała uradowaną minkę. Po północy rozstaliśmy się.
Nazajutrz myślałem wiele o tej naszej kolacji i doszedłem do wyniku, że poseł zawdzięcza swe szczęście do kobiet swej umiejętności przecukrzania efektów, a iż z natury był lubieżny umiał przeto wzbudzać chęci i dobywał z nich roskosze, godne jego wybrednego odczuwania. Wiedziałem, że zakochał się śmiertelnie w C. C. Nie był to jednak człowiek, który zadowoliłby się patrzeniem w jej piękne oczy. Z pewnością uknuł jakiś plan a M. M. mimo swą prawość kieruje jego wykonaniem. Moja biedna C. C. miała zatem paść ofiarą kuglarskiej sztuczki. Nie podejrzywałem jej zresztą o przychylanie się do takiej i ta myśl ukołysała mnie do snu. Lecz cała ta intryga wzbudzała we mnie gorączkę, musiałem jednak zdać się na los i czekać, co z tego wyniknie. W oznaczonej porze pojawiłem się w pałacu i zastałem obie panie przy ogniu kominka. Zdejmuję płaszcz i maskę i obdarzam obie piękne równą ilością pocałunków, aby żadnej nie okazać pierwszeństwa. Godzina upłynęła wrśród dwornych grzeczności a chociaż paliła mnie żądza, nie dozwoliłem sobie na jej zadowolenie. M. M. pociągała mnie więcej, lecz czyż mogłem obrazić uroczą C. C.? Wtem doręczają nam bilecik od pana de Bernis. Pisze, że dzisiaj przyjść nie może, lecz ma nadzieję znaleźć się w piątek w tem samem towarzystwie. — Co ci jest miła C. C.? — spytałem, widząc jej zasmucone oczy. — Jeżeli jestem smutna, to tylko z powodu mej przyjaciółki. Nigdy w życiu bowiem nie widziałam tak miłego człowieka. — Powiedz mi, czy go kochasz? — Gdybym go kochała, to przecież bym tego nie powiedziała. Zresztą jestem przekonana, że on moją przyjaciółkę kocha. Po tych słowach usiadła jej na kolana i poczęły się całować. Mnie zaś objęły takie ognie, że chwytałem kolejno to jedną, to drugą w objęcia, darząc ją miłosną rozkoszą. O świcie dnia rozłączyliśmy się, upokorzeni naszem wyczerpaniem. Nazajutrz zaś opadły mnie wyrzuty sumienia. Widziałem C. C. wplątaną w intrygę, dążącą do upadku, a to było mojem dziełem! Cóż się jednak stanie, jeżeli obie równocześnie uciekłyby z klasztoru? Obie spadłyby mi na głowę i byłby iście niemiły: embarras de richesse. W nieszczęśliwej rozterce nie mogłem się zdecydować, czy pójść na umówioną kolację, czy też zostać? Lecz w końcu kładę maskę i dążę do pałacu francuskiego posła. Zwracam się do szwajcara mówiąc, że mam list do Wersalu i że zobowiąże mnie bardzo, jeżeli zechce oddać go kurjerowi razem z depeszami Jego Ekscelencji. — Proszę pana — mówi szwajcar — od dwóch miesięcy nie zawitał do nas kurjer. Lecz pan poseł pracował przecież całą noc. — Być może proszę pana, ale nie tutaj. Jego Ekscelencja był na kolacji u hiszpańskiego posła i bardzo późno do domu powrócił. A zatem stało się, kości są rzucone. Pod wieczór udałem się do pałacu w Murano i napisałem bilet do C. C. donosząc, że z powodu ważnej sprawy pana Bragadino nie będę mógł pojawić się na umówionej kolacji. Potem powracam w bardzo złym humorze do Wenecji, gram i przegrywam. Za dwa dni dostaję dwa listy. C. C. pisała mi: „Było nam przykro drogi przyjacielu, że nie widziałyśmy cię wśród nas. Pan de Bernis podzielał nasze niezadowolenie. Byłyśmy smutne lecz dowcip pana de Bernis i poncz z szampana rozweselił nas. Pan poseł jest niezmiernie miły lecz daleko mu do ciebie. Będziesz zawsze — panem mego serca“. M. M. zaś wynurzała się w ten sposób: „Jestem przekonana moje kochanie, że skłamałeś z grzeczności. Zgadłeś, czekałam tego. Chciałeś memu przyjacielowi ofiarować wspaniały podarunek, w zamian, jaki od niego otrzymałeś. Co do C. C. to wykształciłam ją po swojej myśli. We środę będę sama i tylko twoja, w twoim pałacu w Wenecji. Daj mi znać czy będziesz o zwykłej godzinie pod pomnikiem Colleoni‘ego?“. Odpowiedziałem zaraz i mimo gorycz, co mi duszę zalała, w najsłodszym tonie. We środę stawiłem się punktualnie. M. M. przyszła w męskiem przebraniu. — Dzisiaj pójdziemy na redutę i będziemy grali — powiedziała. Miała z jakich sześćset cekinów, ja może ośmset. Przegraliśmy wszystko, a potem powróciliśmy do pałacu, gdzie przeżyliśmy dwie rozkoszne godziny. Na pożegnanie M. M. wymogła na mnie, że przyrzekłem być u niej na kolacji we czworo. C. C. była bardzo wesoła. Zajmowałem się tylko M. M. dawna moja kochanka poszła bez przymusu za moim przykładem i zajmowała się tylko panem de Bernis. Po kolacji graliśmy w faraona, poseł rzucił na stół sto luidorów i manewrował w ten sposób, że C. C. wygrała tę całą sumę. C. C. była olśniona. Po skończonej grze, M. M. powiedziała, że boli ją głowa i że pójdzie położyć się w alkowie. Mnie zaś poprosiła abym ją uśpił. Tak więc zostawiliśmy nowych kochanków samych sobie. Ja zaś spędziłem noc, z której byłem zupełnie szczęśliwy i ani razu nie pomyślałem o C. C.
W jakiś czas potem, doniosła mi M. M, że C. C. straciła matkę i że nie będzie z nią mieszkała razem w jednym pokoju. Rozumie się, że będzie brała udział w naszych schadzkach. Poszkodowanym był tutaj z pewnością de Bernis. Lecz oznajmił nam złą nowinę. Wkrótce bowiem miał być odwołany z Wenecji, zostawiał nam wprawdzie swój pałac, ale nie mogliśmy już liczyć na dyskrecję gondoliera. Polecił mi gorąco obie damy, szczególniej M. M. Nastąpiła uczta pożegnalna, lecz zastałem tylko M. M. bladą i przygnębioną. Starałem się ją pocieszyć, lecz z małym skutkiem, Przez dwa tygodnie widywaliśmy się tylko w rozmownicy klasztoru. Pewnego dnia powiedziała mi M. M. że z pomocy zaufanej ogrodniczki, będzie mogła wyjść małą furtką. Za dobrą opłatą musi przecie znaleźć się gondolier, który nas nie zdradzi. Tym gondolierem będę ja — powiedziałem jej zaraz. Umówiliśmy dzień, kupiłem małą łódkę, na której opłynąłem wyspę dokoła i znalazłem ową furtkę. I tak więc znowu mogłem przyjąć w stęsknione ramiona moją M. M. Lecz na nieszczęście zerwała się burza. Zdrętwieliśmy z przerażenia, jakże bowiem moglibyśmy się wśród burzy powierzyć mojej wątłej łódce. Grzmoty huczą, błyskawice olśniewają, lecz po godzinie wyjaśnia się trochę. Otwieram okno, wychylam się, owiewa mnie niepomyślny wiatr „libechio“ który Ariosto słusznie nazywa tyranem morza. Trzeba było natychmiast wyruszyć w drogę, bo „libechio“ mógł się jeszcze wzmocnić. M. M. położyła się w łodzi, aby nie krępować swobody moich ruchów. Stanąłem w mej barce pełen odwagi i trwogi zarazem, lecz udało mi się szczęśliwie okrążyć wyspę. Lecz teraz wiatr wziął nademną przewagę, czułem, że siły mnie opuszczają, M. M. milczała, widziała dobrze, co się ze mną dzieje. Myślałem, że poginiemy. Lecz ujrzałem z daleka jakąś gondolę. Co za szczęście! Gdy już była dosyć blisko, zawołałem z całych sił: Na pomoc! na pomoc! Gondola dobija do nas, zabiera nas a za dziesięć minut byliśmy już na brzegu. Moja łódka wlokła się uczepiona gondoli, za nami. Przed małą furtką M. M. wysiada szepcząc mi: — Nocuj w pałacu i znika. Rada była dobra to też usłuchałem jej i znużony spałem aż do rana. Mimo taką przygodę widywaliśmy się co tygodnia. Nad głowami naszemi jednak zawisł miecz Damoklesa, bo gdyby de Bernis nie powrócił do Wenecji, to odwoła swoich ludzi i nie będziemy mieli pałacu. Obawy nasze się sprawdziły, de Bernis nie powracał, polecił przeto sprzedać swój pałac. Pieniądze zań uzyskane miały przypaść M. M. Tak się też stało. M. M. uzyskała dwa tysiące cekinów i klejnoty. Widywaliśmy się u kraty. Lecz pożerała ją tęsknota i żal za straconą swobodą. Twarz jej nosiła już na sobie piętno śmiertelnej choroby. Oddała mi szkatułkę z brylantami i złotem, wszystkie swe książki i listy. Miałem to wszystko zachować na wypadek jej śmierci. Rozpływałem się we łzach, ubóstwiałem ją przecież. Przyrzekłem zamieszkać w Murano, aby być bliżej mej ukochanej. Laura znalazła mi ładny apartamencik, a ponieważ prosiłem ją także o zarządczynię domu, przysłała mi swoją córkę Tonię. Oddany mej boleści nie zauważyłem, że to śliczna dziewczyna. Kiedy to spotrzegłem chciałem ją natychmiast oddalić. W parę dni potem dowiedziałem się, że M. M. umiera. Byłem na poły nieprzytomny z boleści, napisałem do C. C. aby powiedziała mej ukochanej, że jeżeli chodzi jej o moje życie, to musi mi przyrzec, że zgodzi się na porwanie z klasztoru jak tylko wyzdrowieje. C. C. doniosła mi, że M. M. popadła w delirium, które trwało trzy dni. Potem oprzytomniała i prosiła swą przyjaciółkę, aby mi napisała, iż zgadza się na porwanie. Zapewniłem ją, że trwam w mem postanowieniu. Tak więc zwodziliśmy się nawzajem w uczciwy sposób i wyzdrowieliśmy.