<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W nielada kłopocie był imć pan Bolimowski, pocztmistrz łowicki. Od dwóch dni blisko tyle mu na głowę spadło podróżnych, tylu naraz jęło hałasować, a domagać się koni, że ani sposobu nastarczyć, a tu w dodatku mróz trzaskający, że co która czwórka powróci z wyjazdu, to aż lodem porasta. W stajni już trzech było zakulałych, a dwa zołzujące — tak, że co się pocztyljon przywlecze, to aż strach bierze na koniska spojrzeć. Takiej zimy bodaj jeszcze nigdy nie bywało. Gdzie dawniej! Mróz naszedł, śnieg spadł, to każdy doma siedział, chyba, że jakaś amtowa sprawa do becyrku, chyba, że gwałt z Justizkomisją, chyba, że komu na fundowany kulik zabrakło sań i koni! Zresztą w zimie, na poczcie, jak w ulu. Ciepło, zacisznie, szkapiny pełnieją, sprzężaj pocztyljoni opatrują, jest czas samemu wózik siaki taki gospodarskim sposobem sporządzić no i wytchnąć i nad kusztyczkiem ze znajomkami pogwarzyć.
Hej — a gdzie teraz!? Zima roku szóstego na siódmy mordęgowa była a dokuczna, osobliwie kiedy to różni marszałkowie francuscy, ministrowie, generałowie zjeżdżać i wyjeżdżać zaczęli, ale przecież nie taka jeszcze, jak w tym dwunastym roku!
Do czerwca było znośnie, potem nieco się gwałt wzmógł, ale około września ustał. Prawda, z kurjerami kłopot bywał, bo takim utrapieńcom zdaje się, że konie przeprząc to tyle, co im pałasikiem bęcnąć, lecz i tych się zniosło.
Koło świętego Marcina znów zakotłowało się na parę dni — ale minęło.
Imć pan Bolimowski ręce zatarł, zima już sypała, wypoczynek lada dzień wisiał. Boć profit profitem, a każdemu wytchnąć trza. Jakoż listopad się usłał tak grzecznie śniegiem, a tak zadymką wionął, że na poczcie jeno w marjasza grać, a dawne dzieje przy kominku wypominać.
Pan Bolimowski aż się rozśmiał do takiej zimy, bo jemu co, grosza łasy nie był, pojedynkiem po śmierci żony zostawał, a siostrzanów i bratanków ani nie oglądał na oczy, tak ich rozegnało po świecie. A w dodatku poczta, przy największem urwaniu głowy, licho co przynosiła, chyba, że kwitki francuskie, co się bonami zwały, a z których sobie pokpiwano, że będzie je płaciła nieboszczka królowa Bona z sum neapolitańskich.
Miał tedy imć pan Bolimowski cały sepecik takich kwitków i cale więcej ich nie pragnął, przekładając szkapin swoich pokrzepienie, a swoją spokojność.
I tak cisza trwała aż do siódmego grudnia, bo w tym dniu właśnie ruszyło się nieco. Ósmego ruch się wzmógł, dziewiątego i dziesiątego jeszcze choć zaprzęgów starczało, aż jedenastego jeszcze o szarym ranku imć pocztmistrza desperacja ogarnęła.
Przed chwilą właśnie z Kiernozi zjechał imć pan Paweł Łączyński starościc, oficer legjoński, którego imć pan Bolimowski chłopięciem jeszcze znał, i zażądał przeprzęgu do Łęczycy, bo mu własne koniska mocno w drodze ustały.
Imć pan Bolimowski miał był właśnie ledwie wypoczętą z drogi szóstkę mierzynków, tedy bez namysłu do stajni wybiegł i konie wyprowadzać kazał. Ledwie atoli ze stajni głowę wychylił, aż tu, niby grom, spadł nań goniec z departamentu, aby pięć par koni opatrzonych, z godziny na godzinę czekało na będącego w drodze ministra francuskiego pana Caulaincourt’a.
Imć pan Bolimowski o mało się nie rozpłakał z alteracji, bo nie dość, że Bóg wie, gdzie dwóch par koni musiał szukać sam, ale jeszcze takiemu zacnemu kawalerowi, jak imć pan Łączyński z Kiernozi, wygodzie nie mógł. Cóż, rady nie było, departament rozkaz słał, ani myśli uchybić.
Imć pocztmistrz splunął aż z bezsilnej złości, konie wrócić do stajni kazał, a sam skłopotany do izby gościnnej się powlókł i rzecz całą starościcowi wyłożył.
— I jakże tedy będzie, mości pocztmistrzu?! — zagadnął urażonym tonem imć pan Paweł Łączyński, — obiecałem się na wieczór do Łęczycy, mam u rejenta termin i akt! Widzisz, że moimi nie zajadę! Lejcowy się zestrychował!...
— Prawda, prawda rzetelna, mój dobrodzieju! Komu jak komu, ale waszmość panu!... Bóg widzi! Dwóch par mi potrzeba, minister!
— Bierz go licho, co mi do niego! Pierwszy przyjechałem, mam tedy prawo!...
— Kiedy to departament, dobrodzieju, sam departament!...
— Ale ja u waści nie mam czasu wysiadywać!
— Byle do południa, tylko do południa! Kasztanki moje wrócą z Sochaczewa, podsędków, odwiozły klnę się, że będą dla waszmości!... Pierwsze konie! Parol że pierwsze! Po trzy, miarki owsa im zaraz sypię i, dziej się wola Boża, nie dam mego dobrodzieja na wyrzekanie! Uf — uj! A temu zatraceńcowi jeszcze dwóch potrzeba! Kto tu da, kto zechce!? Kto na zmarnowanie wyda zwierzę! „En avant“ i „en avant“ całą drogę piszczy na pocztyljona, a jak forysia swego, uchowaj Panie, na koźle ma, to temu smagać koniska każe! Troje mi latoś jeden adjutant na nic ochwacił! Cha! Dam znać podprefektowi, niech robi co chce! Niech sobie będzie sam Napoljon, to mu też bicza z piasku, ani czwórki koni nie ukręcę!
Imć pan Bolimowski długo jeszcze biadał nad swoimi pocztmistrzowskiemi tarapatami, a całemu światu się dziwił, że na mróz taki siarczysty komina swego nie pilnuje — aż, ułagodziwszy nieco pana Łączyńskiego zawiesistym kubkiem gorącego krupniku, sam do stajen ruszył wyrzekać dalej, a do podprefekta pacholika słać.
Pan starościc tymczasem, rad nie rad, na ławie się rozsiadł w gościnnej izbie, burką nogi otulił, kożuszek zarzucił na ramiona i, nałożywszy sobie tytoniu w fajeczkę, pykał wonny dymek, a od czasu do czasu krupnikiem usta zwilżał.
Markotno było imć panu Pawłowi Łączyńskiemu ten przymusowy popas odbywać, markotniej może jeszcze samotnemu siedzieć, a na biel mrozem porosłych szyb poglądać. Snać nie lubił imć pan Łączyński ani długich zamyślań, ani takiej głuszy, jaką biła zewsząd izba gościnna łowickiej poczty, bo, ledwie nieco posiedziawszy, odrzucił burkę i kożuszek i jął przechadzać się, mierzyć od kąta do kąta izbę, a pogwizdywać niecierpliwie.
Upłynęła dobra godzina, zanim we drzwiach ukazała się zgarbiona postać pana Bolimowskiego.
— Więc — co — jak, pocztmistrzu!?
Pan Bolimowski chuchnął w zmarzłe ręce, zatarł je z desperackim grymasem i, zbliżywszy się do kominka, zaczął rozgarniać przygasły żar, a drewna weń rzucać.
— Nijak — nijak! Cha — niech się wali wszystko! Niema koni i tyle!...
— Hę — przecież powiedziałeś acan!? Że z Sochaczewa...
— Ach, to się wie! Dla dobrodzieja mego kasztanki będą, ale... z tym desperatem, z tym ministrem! Pięć par nakazali, a są trzy! Byłem u podprefekta! Taki sam mądry, jak i ja. W okolicy na wagę złota nie kupić szkapy! Posłał niby, ha, na wieczór to się wysztukuje! Niech sobie mości minister czeka! Mnie co?! Sam się oprzęgnę?!
— Waćpan skrupulizuje! Minister pewno popasa gdzie w Warszawie, albo zgoła się konsoluje — a waszmość sobie gwałt czynisz i mnie zatrzymujesz!
— Niby ja — dobrodzieja mojego?! Tfy! A tożbym się pocztarkowi kazał obatożyć! Minister w Warszawie?! Tedy waszmość nie znasz tych djablów rozmaitych francuskich! Na mszę dam, jeżeli mi się ten marcepan na południe już nie zwali!... Kozybym takiemu dał do taratajki, a nie konie! Bo czy to uszanuje człeka, czy poczciwem słowem pozdrowi bodaj!? Gdzie! Namamrocze, naszwargocze, popluje na uczciwe jadło i aby, en avant, krzyczy!
Imć pan Bolimowski rzucił z pasją drewko do kominka, imć Łączyński uśmiechnął się.
— Nie rad waćpan coś Francuzom!
— Ni siak, ni tak! Ale mam rzec prawdę, to na poczcie...
Imć pan Bolimowski urwał nagle i ucha nadstawił.
— W imię Ojca i syna... jedzie!...
— Kto? Co?!...
— Jedzie! A bodajś skisł! — zakrzyknął pan Bolimowski i, nie oglądając się na starościca, ruszył do sieni...
W tej samej chwili już i pana Łączyńskiego doszły dźwięki trąbki. Pan Paweł pojął alterację pocztmistrza i spojrzał ciekawie ku szybie.
Biel mrozu atoli pozwoliła mu jedynie zobaczyć cień poszóstnej karety, osadzonej na saniach i kilka niewyraźnych sylwetek.
Imć Łączyńskiego zdjęła ciekawość spojrzeć na podróżującego ministra. Narzucił tedy kożuszek, czapę wdział i ku drzwiom ruszył, gdy drzwi naraz się otworzyły z impetem. Do izby wszedł zamaszyście młody oficer, okutany granatowym płaszczem z nasuniętym na oczy kapeluszem stosowanym. Oficer wiódł po polsku gwałtowną rozprawę z panem Bolimowskim.
— Żadnych racji! Konie natychmiast!
— Trzy pary tylko mam — trzy pary!
— Do czarta! Departament zamówił...
— Aha, dla pana ministra!
— Właśnie dla hrabiego Caulaincourt...
— Trzy pary mam!
— Pięć trzeba! Sanie drugie lada chwila nadejdą!
— Muszą czekać! Muszą czekać! Przed wieczorem!
Oficer zadzwonił groźnie pałaszem.
— A ja acanowi powiadam, że muszą być... Przemocą wezmę, do miljon!...
— Wola wasza!
— Co wola?! Będziesz mi odpowiadał!? Marsz! Stój — czekaj! Jest tu kominek! Aha! Nakryć żywo ten stół!!... Dalej żywo! A konie za pół godziny żeby tu były!!...
Oficer machnął groźnie ręką i wybiegł z izby.
Pan Bolimowski otrząsnął się z pasją i ku Łączyńskiemu się kiwnął.
— Słyszałeś, mój dobrodzieju!? Marsz — stój — czekaj! Nakryć! Konie za pół godziny! Znalazł sobie ciurę do słuchania! Tfy! I to w dodatku swojak! Generalika jakiegoś się uczepił... i mnie straszy! A właśnie koni nie dam, bo nie mam! Niech się skarży! Dosyć mam tej poczty! Odbiorą, to pod kościół nie pójdę! Bolimowski cudzego nie potrzebował i potrzebować nie będzie! Poniewierać się nie pozwoli!... Jak mi Francuz wymyśla po swojemu, to ja jemu po swojemu — nie rozumiemy się, tedy rankor mniejszy! A takiemu oficerkowi zasię, szlachcicem jestem nie wczorajszym... po kądzieli mieszczki u mnie...
Pan Bolimowski nie dokończył, bo drzwi jeszcze z większym, niż poprzednio, impetem się otworzyły, do izby tym razem, prócz oficera, który przodem szedł, a snać drogę wskazywał, wkroczyło dwóch mężczyzn i do kominka się zbliżyło.
Oficer podsunął jednemu z nich ławę, kilimkiem okrytą, a sam położywszy na ramieniu pana Bolimowskiego rękę, do sieni go wywiódł i drzwi za sobą zamknął.
Imć pan Paweł Łączyński, który był się cofnął dyskretnie na widok wchodzących w róg izby, stał zaparty plecami o ścianę i z jakimś zabobonnym lękiem ku przybyłym poglądał. Oni zaś, w przeciwieństwie do starościca, ani nań uwagi nie zwracali, skwapliwie przed kominkiem się grzejąc, a zamieniając urywane zdania.
Niższy szczególniej z przybyłych, odziany w zieloną, aksamitną szubę ze złotemi potrzebami i czapę sobolową, choć się zdawał dostatniej odzianym od swego chudego towarzysza, który miał jeno płaszcz szary i kapelusz stosowany ze zmiętoszonym pióropuszem, mocniej był snać zziębniętym, bo ławę aż pod sam kominek szarpnął i, rozsiadłszy się wygodnie, leżące na podłodze drewka brał i ogień podsycał, a węgielki rozpalone rozsuwał. Chudy zaś stał nieco odsunięty i jeno że od czasu do czasu ręce posiniałe ku ogniu wyciągał, pilnie bacząc, aby niczem nie zawadzić towarzyszowi.
Starościc pod ten czas oczu nie odrywał od nieznajomych, a całą swą skamieniałą, nieruchomą postawą, gorączkowem, a natężonem spojrzeniem, zapartym oddechem, sfałdowanem czołem — mówił, że dwaj przybysze byli dlań jakiemś dziwowiskiem, jakiemś okrutnem podobieństwem do tego, co imć panu Pawłowi musiało być bliskiem, co budziło w nim uśpione burze, co całem piekłem przeżytych chwil w niego biło.
Łączyński sięgnął ręką do czoła i tarł je, a poglądał, a oczom nie wierzył.
...Czyżby istnieć mogło tak okrutne podobieństwo? Czy śni? Czy na jawie majaczy!?... Lecz skądże on, tutaj, na tej zapadłej poczcie!? W tem przebraniu?! Lecz ta twarz wyrazista, te rysy, wzrost! Mówi! To głos jego — cesarza!? Napoleona!...
Fala krwi uderzyła Łączyńskiemu do głowy, wszystkiemi naraz komorami mózgu zatrzęsła, wszystkiemi goryczami trysnęła, całem przebytem życiem rozpostarła mu się.
...Tak, to był on! Ten, któremu się zaprzedał, którego czcił, za którego imieniem dziesiątek lat szedł krwawemi szlakami bitew, dla którego głód i chłód znosił bez szemrania, nad którego nikogo nie rozumiał większego, — a który mu tę okrutną, tę nieprzebolałą wyrządził krzywdę, który nie uszanował jego żołnierskiego ogniska, nie oszczędził ciszy rodzicowego dworku i zabrał mu ją, jedyną siosterkę, i zgasił w nim całą jasność niewymyślnych, braterskich sentymentów i na poniewierkę dał imię czyste, wiekami rzetelnego obywatelstwa zapracowane!
Łączyńskiego dreszcz przejął; otrząsnął się, głowę nieco podniósł i spojrzał ponuro ku kominkowi.
Do uszu starościca doszły słowa rozmowy francuskiej. Imć pan Paweł uśmiechnął się ironicznie na myśl, że tu go za jakiego mizeraka mają, co nawet języka ich nie rozumie i ze złem ust zacięciem jął chwytać wyrazy, rozlegające się pod kominkiem.
— Caulaincourt, a możeby Desnouettes tu wysiadł dla pokrzepienia? Sanie już pewno nadjechały!
Nie, sire! — pytałem Montana na ostatnim przeprzęgu. — Desnouettes przed Dreznem ani słuchać nie chce o wytchnieniu!
— Rana mu się zaogni!
— W Warszawie mu ją opatrzyli, a tu może nawet chirurgaby nie znalazł...
Siedzący na ławie w zielonej szubie mocniej szurgnął drewkiem w kominku, że aż snopy iskier trysnęły.
— Tedy liczysz, że za trzy dni będziemy w Dreźnie?
Tak, sire! Jeżeli tylko nie będziemy mieli takiego, jak dotąd, marudztwa!
Napoleon spojrzał niecierpliwie ku drzwiom.
— Gdzież ten Wąsowicz?
— Pewno prowadzi zwykłe swoje pertraktacje!
Caulaincourt ruszył żywo do sieni i powrócił niebawem z oficerem.
— Cóż ty, oszalałeś! Znowu zwłoka?
— Koni brak dla sań generała Lefebvre-Desnouettes’a!
— Niema tu nigdzie w okolicy?... Nie było tu gońca?
— Był, najjaśniejszy panie, ale... niema! Są tylko trzy pary...
— W tym obrzydliwym kraju byłoby co! — wtrącił zgryźliwie Caulaincourt. — Licha warci są, poruczniku, twoi rodacy!
— Cóż tu, niema jakiejś władzy?
— Ach, polska władza! — dociął znów Caulaincourt.
— Jest, sire! — tłumaczył się Wąsowicz. — Ale koni brak! Zresztą, gdyby choć ludzie ci wiedzieli, kto jedzie, samiby pociągnęli szleje...
Cesarz rozśmiał się.
— Sapristi! A więc tym tu nazwisko i tytuł ministra nie wystarcza!?
— Tylu ich, najjaśniejszy panie, tędy przejeżdżało... a zresztą, nazwiska pana Caulaincourt nikt tu nie słyszał, choć pocztmistrz wie o panu Menevalu, a panu Fain’ie, o Prevot’cie, a mameluka odrazu po imieniu nazwał!...
— Cha — cha! Widzisz, Caulaincourt! Lepiejby mi było, żebym miast pod twojem imieniem, podróżował jako hrabia Rustan!
Caulaincourt zacisnął zęby i gniewnym zezem obrzucił hardego porucznika szwoleżerów.
— Koni kazałem szukać, a, żeby nie tracić czasu i sposobności, Rustan gotuje przekąskę i grzeje wino!
— Dobrze — dobrze! Rób swoje!
Wąsowicz wysunął się z izby. Cesarz rzucił za nim wzrokiem.
— Zuch — chłopak!
— Śmiały — zauważył Caulaincourt.
— No, nic nadto! — odrzekł cesarz, a po przestanku ozwał się nową tknięty myślą: — Niema co, zboczymy z drogi i koniec!
— Zboczymy?!
— Hm — no tak! Stąd podobno nie całe trzy mile!
— Dokąd, najjaśniejszy panie?!
— Nie domyślasz się?! Do pani Walewskiej.
— Wola twoja, sire, ale...
Cesarz szarpnął się na ławie i nogą wystające z kominka polano popchnął.
— Już masz swoje ale! Pojedziemy, wypoczniemy! Nie rób-że takiej miny! Jestem tak blisko... a nie widziałem jej dawno bardzo! Chciała za mną pod Moskwę! Niestety, za wiele było oczu — lecz teraz! Ciągnie mnie! Czuję, że ta dystrakcja...
Napoleon spojrzał raptownie na swego ministra.
— Oh! Ty, bo zawsze masz kwasy na zawołanie! Nie znasz jej! Nie rozumiesz, ile tkliwego okazywała mi przywiązania, ile samozaparcia, ile bezinteresownej miłości! Ona jedna! Słyszysz, żadna zresztą! Żadna!
— Nie śmiem wątpić, tylko...
— Co za tylko? Mów! Cóż więc!?
— Incognito twoje, sire, będzie zdradzone...
— Chciałbyś, żeby ona uczciła we mnie pana Caulaincourta?!
— Odwiedziny nie dadzą się ukryć...
— Ale i nie będą głośniejsze jak pobyt jej w Paryżu...
— Najjaśniejsza pani się dowie i zasmuci się! — tłumaczył minister.
— Księżna Montebello jest zanadto pieczołowitą i mnie oddaną ochmistrzynią, aby nie umiała zaprzeczyć wieści!
— Dwór wiedeński, którego opinja może nigdy nie miała dla nas takiej wagi...
— Myślisz o Austrjakach!? Jeżeli mają mnie odstąpić, to z pewnością nie dla Walewskiej!
Caulaincourt zwiesił głowę.
— Widzisz! Dziecinne skrupuły przywodzisz, a mnie radbyś pozbawić jedynej chwili zapomnienia, szczęścia, któraby mi dała i moc nową i myśl jaśniejszą!... Co?! Nie słabeć są twoje perswazje!
Sire! — rzekł smutnie Caulaincourt — nie powiedziałem ostatniego jeszcze!... O tych odwiedzinach, o tem zboczeniu z drogi dowiedzą się żołnierze, dowiedzą się, że gdy zdziesiątkowani, głodni, odparci, pokancerowani ostatniemi ładunkami pragnęli dobyć się z odmętu, już tylko wrócić, już nie drzewca, ale orły twoje ci ocalić — ty, najjaśniejszy panie, miast rwać do Paryża, do serca słabnącego, — dałeś się miłosnemu sentymentowi unosić i więzić.
Cesarz, pod ciężarem słów ministra, zgarbił się i pochylił mocniej ku kominkowi.
— Myślisz żalem! — rzekł głucho — że mnie nie wolno mieć własnej tęsknoty, własnych radości!?
— Tak, sire! — szepnął Caulaincourt.
Napoleon wtulił głowę w ramiona i milczał. Minister ocierał spocone czoło, a z lękiem własnej dziwił się śmiałości.
— Caulaincourt! — mruknął niespodziewanie cesarz. — Wąsowicza odszukaj! Ruszamy natychmiast! Desnouettes może czekać!... Nam ani chwili stracić nie wolno... ośmnastego muszę być w Tuileries!!
Caulaincourt wybiegł rozpromieniony. Cesarz twarz ukrył w dłoniach i tak trwał.
Łączyński tymczasem stał pod ścianą i poglądał zapatrzony w zieloną szubę i rozumiał tylko, że tuż przed nim ten cesarz wielki, potężny łamie się z samym sobą, cierpi, zadaje gwałt swej tęsknocie, że myślą ściga daremnie ukochaną jego siosterkę, Maryśkę, że przepaść cała obowiązków rozwarła się przed nim, gdy mniemał być tak blizkim ujrzenia jej, — że jakiś grom niebieski uderzył w tego mocarza, że targa nim, że wlecze naprzód, — że mocarz zaszedł tam, gdzie nieubłagane przeznaczenie każe mu się wyrzekać wszystkiego, co nie jest z korony i co nie jest dla korony.
Imć pan Paweł trwał jeszcze, a gubił się w tych refleksjach, gdy Napoleon powstał raptownie i jął mierzyć wielkimi krokami izbę... Za trzecim zawrotem cesarz, zapatrzony dotąd w ziemię, podniósł główkę, a spostrzegłszy starościca, zmierzył go bystrem spojrzeniem i przystanął raptownie.
Łączyński, tknięty magnetycznym wzrokiem cesarza, poruszył się...
Oczy Napoleona i Łęczyńskiego spotkały się... Na twarzy cesarza odbiło się zakłopotanie i skupienie, jasne oblicze starościca wiało gorzkiem zasmuceniem.
...Czy cię znam?! — badały natrętnie oczy Napoleona. — Znam cię, nadto! — odpowiadały spokojnie oczy pana Pawła.
Bonaparte skrzywił się niecierpliwie i zasunął rękę za zapięcie szuby.
— Pan tu jesteś urzędnikiem?! — zagadnął oschle po francusku.
— Nie, przejezdnym tylko!
— Hm! Jesteś pan do kogoś mi znajomego bardzo podobnym! Mówisz, widzę, dobrze po francusku?!
— Mówię, najjaśniejszy panie! — odrzekł mocniej Łączyński.
Cesarz drgnął i obejrzał się niecierpliwie dokoła...
— I... jesteś tu w tej izbie dawno?!
— Od początku rozmowy twojej, sire, z panem Caulaincourt!
— Pan tu?!... Od początku rozmowy?! Sacrebleu, to trochę za śmiało! Hej! jest tu kto, do pioruna!?
Do izby wszedł Caulaincourt, a zoczywszy cesarza, stojącego naprzeciw starościca, — przystanął ze zdziwienia.
Napoleon wskazał głową na Łęczyńskiego i ozwał się, hamując wzburzenie.
— Ten pan uważał za właściwe wysłuchać naszą rozmowę!
Minister się przeraził.
— Ten — ten pan?!
— No, ten! Wołać mi Wąsowicza! Prefekta niech sprowadzi, czy burmistrza, natychmiast!... Trzeba tego pana nauczyć dyskrecji!... Do czarta, ładny mi tu wybraliście spoczynek...
Sire, natychmiast... nie pojmuję...
— Tu niema nic do pojmowania! Stał sobie gdzie stoi, pod ścianą! Ja siedziałem odwrócony, ale ty, żeś nie postrzegł!!
— Istotnie nie pojmuję!...
— Wąsowicza! Przywołać władzę jaka jest!...
— Lecz w takim razie incognito... — zauważył cicho minister.
Cesarz uniósł się.
— Będzie większe, jak takiego na każdym postoju zostawisz?!
Caulaincourt cofnął się do drzwi, uchylił je i skinął.
Do izby wsunął się spowinięty burnusem mameluk.
Minister wydał jakieś ciche polecenie mamelukowi i wyszedł pośpiesznie.
Cesarz chodził po izbie z założonemi rękoma, nie patrząc ani na Łączyńskiego, ani na mameluka, który, zagrodziwszy sobą drzwi, z całym spokojem podsypywał prochem pistolet i próbował spustu kurka.
Pan Paweł ochłonął podczas z mimowolnego pomieszania. Myśl, że go tu może za szpiega, czy domniemanego zdrajcę poczytują, obudziła w nim całą trzeźwość i energję.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł śmiało. — Wypadkiem się tu znalazłem, a jeżelim obecności swej nie objawił, to nie bym się chciał kryć, lecz, że zdumienie odebrało mi...
— Dobrze, wiem! — przerwał cierpko cesarz. — Nie pańska wina, tylko tego postrzeleńca! Ale trudno!
— Lecz najjaśniejszy panie, skąd obawa, że rozpowiem?!...
Napoleon żachnął się i tupnął nogą ku mamelukowi.
— Gdzież ten Wąsowicz!?
Mameluk uchylił drzwi i wyjrzał do sieni.
— Czyż taka stąd na mnie spłynęła chluba? — mówił cicho starościc.
Cesarz ostatkiem sił panował nad zniecierpliwieniem.
Wyjaśnisz to pan komu innemu! Nic ci nie będzie! Dosyć! Przeklęty kąt! Rustan, wołaj-że!
Mameluk wysunął się za drzwi.
Napoleon stanął przy kominku i nogą kopał niedopalone głownie.
Łączyński dźwignął z determinacją ramionami i nie śmiał się odzywać więcej.
Po dłuższej pauzie — do izby wpadł Caulaincourt, a tuż za nim Wąsowicz z pocztmistrzem, imć panem Bolimowskim.
Porucznik wysunął się naprzód ku Łączyńskiemu z groźną miną.
— Co pan tu robisz?! Skąd się wziąłeś! Jak się nazywasz!?
— Nie panu będę zdawał sprawę!
— Aresztuję pana!
— Panie oficerze, dobrodzieju! — wmieszał się z boku wystraszony pocztmistrz. — Toż nie obcy! Godny obywatel!!... Imć pan starościc Łączyński z Kiernozi!... Oficer dawny — legjonista!...
Wąsowicz zalterował się.
— Imć pan Łączyński!?...
— Tak, jestem Łączyński! — rzucił hardo starościc.
— Tem więcej dziwię się! — bąknął niepewnie porucznik, poglądając ku panu Caulaincourt, jakby odeń spodziewając się wskazówki a nie bacząc, że minister ani sylaby nie zrozumiał.
— Racz mnie, mości poruczniku, uwolnić od swoich zdziwień!
— Za pozwoleniem — zaprotestował żywo Wąsowicz, lecz tu umilkł, uczuwszy nagle rękę na ramieniu, która go ku drzwiom kierowała.
Porucznik się odwrócił i, zrozumiawszy znaczenie dotknięcia, pospieszył za wychodzącym już z izby panem Caulaincourt i pocztmistrzem.
Przed starościcem stał cesarz. Łączyński pobladł i ku ziemi poglądał.
— Więc to pan — pan jesteś!!? Niezawodnie — tak! Pamiętam cię, dobrze pamiętam! Do Ostródy przyjechałeś z raportem Dąbrowskiego, a potem byłeś przy mnie, kiedy Dorsenne... a potem... Patrz, ile lat! A odrazu uderzyło mnie coś, gdym cię zobaczył! I czemuś mi się nie przypomniał!?
— Nie ważyłem się...
— Słuchaj, może ty wracasz, albo jedziesz do niej!? Dawno ją widziałeś?! Jakże się miewa? Co porabia?!
— Ostatni raz widziałem ją, najjaśniejszy panie... w Ostródzie!
Napoleon potarł sfałdowane czoło.
— Więc od tego czasu!? I zawsze masz do niej ten sam żal! Za winną ją masz?!...
Łączyński westchnął.
— Bóg jeden, najjaśniejszy panie, wie, gdzie i czyja wina!
— Bóg?! Masz słuszność! Jemu sąd zostaw! Choć najmniej tego sądu ona może się lękać! Najmniej! A karę, jeżeli na nią wypadła, odebrała dawno! Boleśnie uczuła twoje usunięcie się, twoje potępienie! Myślisz, że potem mówiła o tobie z mniejszą tkliwością! Ona jest za dobra, za czysta, za szlachetna.
— Maryśka! — wybuchnął ze wzruszeniem Łączyński.
— Tak, Maryśka! Za szlachetna i dla ciebie! A więcej dla mnie! Poświęciła mi wszystko, a wzamian nie wzięła nic! Nic zgoła! Takiej pod słońcem nie znajdzie!
— Jedna Maryśka!
— Chciałem do niej! Od Moskwy samej jawi mi się! Ale nie podobna! — cesarz zniżył głos i mówił w pół do siebie. — Armja rozbita, zdziesiątkowana... stopiona na bandy nędzarzy! Rozumiesz!? Zimno tu! Chodź do kominka!... A tak mnie ciągnęło do niej! Bo tam powitanoby mnie sercem, tam witanoby mnie tylko! Niepodobna! Cesarzowa jest przywiązana tak ślepo, że trzeba ten pozór zachować, a potem tamci!... Caulaincourt ma słuszność nieubłaganą! Trzeba dalej! Armję muszę mieć większą! Jednej nici z rąk nie upuszczę! Marszałek póty coś wart, póki mu się tron nie zamajaczy! Żelaznej ręki nie wolno mi żałować! Fatalność czyhała. Znać swoje błędy, to znaczy mieć siłę naprawienia złego! Cóż — zbrakło ludzi! Widzisz, i takich pewnie, jak ty, wielu zostało, wielu nie poszło! Żebym tu miał sto tysięcy — ruszyłbym zpowrotem! Jeden Eugenjusz pilnował rozkazów! Byłeś dobrym oficerem... Szkoda! Takich nigdy nie za wielu!...
Do izby wszedł Caulaincourt.
Sire, konie gotowe! Wino podadzą do karety!
— A! Dobrze! — bąknął cesarz i postąpił ku drzwiom, lecz spojrzawszy ku Łączyńskiemu, zastanowił się.
— Może byś moje pozdrowienie zawiózł jej?!
— Nie mogę, najjaśniejszy panie!...
Napoleon skrzywił się pogardliwie.
— Nie stać cię ani na przebaczenie, ani na takie poświęcenie!
— Tak, najjaśniejszy panie, bo lada kurjer spełni to lepiej odemnie! A wzruszenia i bez mego widoku będzie miała zadość!
— Masz pan rację, napiszę sam! Może mnie dogonić w Dreźnie! Ale, gdybyś pan czego potrzebował, pisz do mojej kancelarji, — radbym coś uczynić dla pana! I to nie ze względów żadnych, lecz pomnąc na twe własne zasługi! Radbym, pamiętaj pan o tem!
Łączyński pokraśniał.
— Najjaśniejszy panie, więc pozwól, bym odrazu mógł przedłożyć moją prośbę!
Cesarz podniósł brwi.
— A — słucham! Tylko mów prędko!...
— Nowa armja ma się sformować, potrzeba będzie zaciągów, ludzi... chcę wrócić do szeregu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.