Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Brama Ś-go Antoniego była pewnym rodzajem kamiennego sklepienia, podobna do dzisiejszej bramy Saint-Denis, albo Ś-go Marcina. Lewym bokiem łączyła się z przyległemu gmachami i była niejako związaną ze starą warownią.
Przestrzeń po prawej stronie bramy aż do Bretońskiego pałacu, posępna była i błotnista; mało uczęszczana w dzień, zupełnie pustą była wieczorem, bo przechodzący, w czasie, w którym pełno było napaści, a prawie żadnych patroli, cisnęli się pod mury warowni sądząc się bezpiecznejszymi pod strażą żołnierza czuwającego na baszcie, którego w razie wypadku można było przywołać i odstraszyć złoczyńców.
W zimie, przechodnie byli ostrożniejsi jeszcze niż w lecie.
Noc, której wypadki mamy opowiadać, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani jemu dojrzeć przechodzących.
Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, żaden dom się nie wznosił, tylko ciągnął się mur ogromny.
Murem tym był, z prawej strony, kościół Ś go Pawła, z lewej, pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bossy.
Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża, którąśmy opisali.
W czasie gwiaździstej nocy, gdy księżyc przyjmował na siebie obowiązek oświetlania ziemi, groźna, ponura i olbrzymia postać Bastylii rysowała się w cieniu. W czasie ciemnych nocy, poznać ją było można po większej ciemności, jaką w około roztaczała.
Noc, o której mówimy, zaczęła się mocnym przymrozkiem, a miała skończyć obfitym śniegiem, dlatego nie można był posłyszeć stąpania przechodzących.
Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się, przekonywały, że należy do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie chłodna atmosfera ustawicznie z nich wydzielała.
Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, również nic słyszeć nie mogła, albowiem owe cienie cichą prowadziły rozmowę.
Rozmowa ta ważną przecież była.
— Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie; używaliśmy, gdy nasz król panował w Polsce; na honor, jeżeli tak długo potrwa, krew w nas skrzepnie.
— Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.
— Prawda, że nie ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie.
— Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo środki twoje prawdziwie niemieckie. Co do mnie, wąsy najeżyły mi się lodem i para zamarza pod nosem.
— Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.
— Dlaczegoś nie wziął mój Quelusie rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona równo z zarazą lubi.
— Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.
— Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc dla ogrzania się nogami.
— Ciszej! ciszej! — zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.
— Nie, to nie on.
— Dlaczego nie on?
— Bo inną drogę oznaczył.
— Cóż dziwnego, żeby ją zmienił?
— Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że dyabła spotka.
— Tymczasem — rzekł Quelus — dwóch ludzi idzie.
— Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.
— Baczność! — zawołał Schomberg.
— Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d’Epernon. — Patrzcie, stanęli.
W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, ściągające uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.
— A! — rzekł Quelus — pewno nas spostrzegli
— Co znowu, zaledwie my siebie widzimy.
— Patrzcie — mówił Quelus — zwracają na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.
— Nie inaczej.
— Jakby wejść chemii — rzekł Schomberg, Miaiżeby nam ujść?
— Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci wykręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.
— Kto wie — zagadnął Schomberg — czy mylnej nie wskazał nam drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie?
— I to być może — zakończył Quelus.
Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i poskoczyli ze szpadami dobytemi ku dwóm osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.
Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest przybywających zatrzymał dwie tajemnicze osoby.
— Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza.
— D’Aurilly, może oni nie umyślnie nas napastują?
— A! Jaśnie oświecony panie — zapytał mający bramę otworzyć. — Czy dasz się poznać, czy incognito zachowasz?
— Zbrojni!
— Może zazdrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...
— Wejdźmy prędzej, d’Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.
— Zapewne; ale któż powiedział...
Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie przestrzeń stu kroków szybko przebiegli.
Quelus i Maugiron, idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d’O i d’Epernon, atak wprost rozpoczęli.
— Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.
Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił i z dumą założył ręce.
— Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.
Quelus się cofnął i ręce mu obwisły.
— Jaśnie oświecony panie! — zawołał.
— Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.
— O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem. — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!
— Jaśnie oświecony książę — bąkał d’Epernon — to był żart.
— Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d’O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalone; części miasta i tak późno.
— Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d’O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.
— Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?
— Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...
Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.
— A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?
— Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.
— Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.
— Tak jest, Jaśnie oświecony panie; ]ecz wzrost jego podobny do pana d’Aurilly, który cl towarzyszy.
— Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.
— Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.
Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a zanim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:
— Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?
— A! Jaśnie oświecony książę, w jakimkolwiek przybywasz tu celu — odpowiedział Quelus — racz nam przebaczyć, my się oddalamy...
— Żegnam panów.
— Nasze uszanowanie znano Waszej książęcej mości — dodał d’Epernon.
Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:
— Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?
— Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...
— Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.
Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:
— Wyszedłem — mówił książę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który wyczytuje przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. Przechodząc, d’Aurilly was spostrzegł i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.
Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł być słyszany od straży w Bastylli, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką nienawiść ukrytą i straszną Henryk III-ci żywi dla niego w piersiach.
— Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.
Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.
— Jaśnie oświecony panie — mówił d’Aurilly — przysięgam, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.
Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, zatem schrońmy się.
— Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.
— Wasza książęca mość jest w błędzie — mówił d’Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się i widzieć ich można przy rogu pałacu Tournelles.
Franciszek spojrzał.
D’Aurilly prawdę mówił.
Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, zkąd przerwane zamiary mieli dokonać, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.
— I cóż uczynimy?... — zapytał d’Aurilly, prawda, miło mi być posłusznym, ale nie wiem czy dobrze tu pozostać.
— Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak przykro się cofać.
— Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można dokonać.
Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości czego się dowiedziałem.
Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.
Są to znaczne korzyści.
— Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?
— Najpewniejszy.
— A czy ją na powrót zaniknąłeś?
— Bramę?
— Tak.
— Zapewne.
Z niepewności wyrażenia d’Aurillego wnosić można, że bramy owej nie zamknął — przecież książę tego nie zważał.
— Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...
— Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...
— A więc wracajmy, pozwalam.
— Przynajmniej nie w tak ciemną noc.
Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażeby nie posiadł, tylu sobie życzy...
Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przekor jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności po ludzku im odpłacić.
— Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił jednego z kochanków i toby mnie serdecznie pocieszyło.
— Być może; w Bussym zupełną ufność można położyć.
I poszli.
Zaledwie zwrócili się na ulicę Jony, gdy nasi czatownicy ujrzeli od ulicy Tison jeźdzca, odzianego płaszczem.
Ciężki i mocny krok konia odbijał się po kamieniach, a blask księżyca, bladawym promieniem świecącego, przedarł się z za chmury i oświecił plumaż kapelusza.
Ściągał on cugle koniowi, który czując wstrzymywaną swą krewkość, pienił się mimo zimna.
— Tym razem — rzekł Quelus — to on!
— Niepodobna — mówił Mougiron.
— Dla czego?
— Bo jest sam, a odeszliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeiraciem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.
— Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.
— Kiedy tak, to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d’O.
— Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!
W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.
Mimo odebranej od pana Saint-Luc przestrogi, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.
Przygody były upragnione dla pułkownika i zwykle mawiał:
— Jestem szlachcicem; ale mam serce cesarskie i niema w histcryi rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.
Prócz tego. Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie liczył pomiędzy swych przyjaciół, ostrzegając, chciał go na śmieszność narazić, a Bussy więcej śmieszności jak niebezpieczeństwa się lękał.
Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.
Jak ów człowiek w Plutarchu oddalił trzech towarzyszy, odesłałby nawet szwadron kawaleryi i z założonemi rękami poszedł ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń, sam się udawał.
Przebył ulicę Augustyanów i wyjechał na ulicę Ś-o Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zaraz nie dostrzegł.
Przytem, dla prawdziwie mężnego serca jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które wprawia w działalność zmysły walecznego.
Bussy policzył czarne cienie na murze.
— Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.
Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.
To mówiąc, postępował; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą a lewa nieznacznie odpięła haftkę.
W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!” i za powtórzonym okrzykiem, kawalerowie uderzyli na Bussy.
— Tak, panowie — mówił szyderczo Bussy — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was dobrze porani, mogę to zaręczyć.
— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d’Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Wśród tych wyrazów, ręka młodzieńca, w biały ubrana atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za odgróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nie raz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, i przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana< Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony, drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było w Bussy, a nie w konia mierzyć mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Byssy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to siebie niegodnem.
Tylko obwinąwszy płaszczem rękę, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.
W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko oporem ciała.
Gdy na raz osłabł i machinalnie spojrzał w ziemię; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.
— Pchnięty! — zawołał Quelus.
— Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.
I poskoczywszy ku Quelusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięztwo było jeszcze wątpliwe, bo d’O, d’Epernon i Maugiron z nową natarli silą.
Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i gdy wszyscy na nowo obskoczyli Bussego, czuł że nie można stracić sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.
Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.
Tutaj dopiero, jak Achilles, łub Roland, uśmiechnął się z burzy mieczów i ich błyskawic.
Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.
Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.
— A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcia.
— Patrzaj więc — odpowiedział Bussy. I odbiwszy od rękojeści szpadę, uderzył go w skronie.
Quelus upadł na ziemię.
Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód..
D’O i d’Epernon cofnęli się.
Maugiron podnosił Quelusa, i trzymał go.
Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił Epernona.
Już Bussy był zwycięzcą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.
Cztery miecze zabłysły na nowo.
Bussy powtórnie czuł się zgubionym.
Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.
Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły mu zupełne osłabienie.
Szpada nie godziła w miejsca przeznaczone.
Lewą ręką, zaczął szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.
Jednym razem mur ustąpił.
Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.
Nowa weń wstąpiła nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.
Tu był już bezpiecznym.
Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nim zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.