Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
Jak przebudził się brat Gorenflot, i jak go przyjęto w klasztorze.

Zestawiliśmy naszego przyjaciela Chicota, przy śpiącym i swobodnie chrapiącym Gorenflocie; dał on znak oberżyście, aby się oddalił i światło zabrał z sobą, w przody mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że sam wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhomet ważną zauważy, okoliczność, że zwykle mnich je i pije a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Ztąd Chicot, mógł być pewnym, że oberżysta ust nawet nie otworzy, wszystko pokryje tajemnicą i postąpi jak mu zalecono.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen zarazem.
Dowód oczywisty, że sumienie i żołądek musiały być przeładowane.
Wyrazy wymawiane przez sen, połączone razem, tworzyły dziwną mieszaninę wymowy duchownej i maksym światowych.
Mimo tego, Chicot uważał, że w zupełnej ciemności trudno mu będzie przebrać Gorenflota tak, aby przebudziwszy się, nie mógł domyślać się co zaszło; po ciemku, mógł udeptać mnicha i przez ból przebudzić z sennego letargu.
Podmuchał więc na węgle w kominie, ażeby nieco rozjaśnić izbę.
Gdy Chicot dmuchał, Gorenflot przestał chrapać i mówił przez sen.
— Bracia moi! jak straszny wiatr, to gniew Boży, to wyziew, który mi daje natchnienie.
I znowu chrapał.
Słysząc, że znowu śpi, Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Bru! bru! to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał zatrudnienie i czekał chwilę.
— Bracia, znacie moje gorliwość — mówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia Gwizyusza.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna.
— Co pewna?... — zapytał Chicot podnosząc mnicha, aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy jak wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i brat Gorenflot pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
To nie obliczone poruszenie spowodowało, że mnich jedno oko otworzył i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz rękami.
— A! to pijany — rzekł Chicot kończąc wdziewanie habitu, i zarzucając mnichowi kaptur na głowę.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystyan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz mi wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moję — mruczał mnich i wiatr z północy, jaki zesłał, zmienił się w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety, aby z nich zrobić poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął obok towarzysza biesiady.
Dzień biały i głos chrapowaty gospodarza łającego kuchcików, ledwie zdołały przebić ciemną mgłę snu, jaka Gorenflota otaczała.
Zaledwie zdołał się podnieść i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez palce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie, a to tak naturalnie, iż mógł złudzić każdego.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha biały dzień, a ja widzę tu noc spędziłem.
Później zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni, o czem Chicot zapomniał.
— To szczególniejsza — mówił — śniło mi się żem umarł i że mię obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen obwinął się białym obrusem, który był poplamiony winem czerwonem.
— Szczęściem, że to tylko sen — mówił Gorenflot spoglądając w około siebie.
Na raz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— Ślicznie być pijakiem!... — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota. A jak to dobrze tak spać. A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby on spał na prawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi dobrze poradził.
Chicot jeszcze mocniej począł chrapać, a głos jego podobnym był do dźwięku trąby.
— Nie — rzekł Gorenflot — toby mu nadało wyższość nademną. Ja bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć; fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. A! gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, lekko wyjął z kieszeni dobrze nabitą kieskę i schował za koszulę przy piersiach.
Potrzebną była ta ostrożność, albowiem Gorenflot zbliżył się do swego przyjaciela i szeptał te melancholijne wyrazy:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić talara; ale że jego sen szanuję... muszę wziąć sam.
To mówiąc, brat Gorenflot, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— To szczególniejsza!... — rzekł — nic nie ma w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot tym czasem wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jednę z kieszeni zwierzchniej swojej sukni.
— I w kapeluszu nic nie ma; to mię zadziwia, bo Chicot chociaż trefniś, ale ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, który mu na pół twarz przedzielił; zapomniałem o twojem kratowanem odzieniu.
I wśliznął weń rękę, zkąd pustą kieskę wyciągnął.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię nic rzekłszy słowa do gospodarza i uciekł w końcu.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował do kieszeni i opierając się w oknie, gdzie promień słońca zaglądał, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąść mogli; przecież Gorenflot nie myślał o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej więcej płodna imaginacya.
Ujrzawszy zdala bramę klasztorną, znalazł ją więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Kiedy wychodził z ulicy świętego Jakóba, ruch pomiędzy zakonnikami, powstały w chwili ujrzenia go, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem biedny, zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Idąc, wytężył uszy ku braciom, którzy nie mieli widać ochoty z nim rozmawiać.
— Niestety!... — rzekł Gorenflot — już nie poznają mię więcej, jestem jak owca wypędzona z owczarni.
Nakoniec, jeden ośmieli! się odezwać:
— Biedny bracie!
Gorenflot westchnął i wzniósł oczy w górę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— A! mój Boże!
— A! mój Boże — dodał trzeci — kazano abyś jak powrócisz, natychmiast szedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I więcej umarły, niż żywy, wszedł do klasztoru.
— A! to ty?.. — zawołał brat furtyan, pójdź, pójdź prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, nie prowadził, ale ciągnął do mieszkania przeora.
Tam znowu drzwi się za nim zamknęły.
— A! to ty — rzekł opat.
— Wielebny — mruczał mnich.
— Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Za nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, wszak prawda?..
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich — którego czoło zimnym pokrywało się potem.
— A!... bracie — zawołał opat — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Nie ma potrzeby. Twoje wyjście...
— Nie ma potrzeby — pomyślał sobie Gorentlot — tem leniej, bo sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówił Opat.
— Chwila szalu i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty za wielkie, są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakim wyjściu mówiłeś.
— O wyjściu dzisiejszej nocy.
— Za klasztor?... — zapytał mnich bojaźliwie.
— Nie, do klasztoru.
— Do klasztoru... ja?...
— Tak, ty.
Gorenflot w nos się podrapał, pojął, ze coś cudownego się stało.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość!. — rzekł do siebie Gorenflot — zatem byłem i śmiały?...
— Raczej, mój synu, nie rozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy krwistemu przebaczać temperamentowi — ja się poprawię, mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojnym o nas i o ciebie zarazem. Gdyby to jeszcze było między naszymi, to nic.
— Jakto! — rzekł Gorenflot — więc to było na świecie?...

-Jakby na świecie, bo pomiędzy naszemi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej nie zapomnieli mowy.
— Z mojej mowy?... — zapytał zdziwiony Gorenflot.
— Przyznaję, że była piękna, przyznaję, że oklaski mogły cię upoić, że zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę; lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę, to sam przyznasz, że za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których wyraz podziwienia zajaśniał.
— Teraz — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał, który wre w twoich piersiach, zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie tyle jest oczów złośliwych. Życzyłbym ci uwolnić się od nich.
— Gdzie, mój ojcze?... — zapytał Gorenflot, pewny, że koza go czeka.
— Na prowincyę.
— Wygnanie! — zawołał Gorenflot.
— Pozostając, możesz doznać co gorszego, mój bracie.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony wiecznem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie wieczne, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za niespanie w klasztorze.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, mój bracie, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincyi; to, co mówiłeś, niebezpiecznem jest i niepodobnem przed oczyma króla; na prowincyi zaś snadnem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bracie Gorenflot, bo może być zapóźno i kto wie, czy łucznicy nieotrzymali rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich, trwożnie zataczając oczyma, albowiem nie pojmując, o co rzecz chodzi, nie mógł zważyć wielkości winy — łucznicy!.. mówisz, i cóż ja uczyniłem łucznikom?.
— Prawda, ty z niemi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
— Alboż mnie oskarżono? — rzekł brat Gorenflot.
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać, wielebny ojcze?... Łatwo to mówić, z czego będę żył, skoro wyjadę?..
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu i w tem masz środek utrzymania. Z kwesty, dawniej drugich żywiłeś, teraz karm sam siebie, prócz tego, bądź spokojny; system, jaki rozwinąłeś, wielu ci zyska na prowincyi stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, pchnął go z lekka, ale tak przecież, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam, całe zgromadzenie czekało brata Gorenflot.
Zaledwie ukazał się, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
Uszanowanie zaszło tak daleko, że chciano go w nogi całować.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — inny mówił zakonnik, ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfred de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł znów inny, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, w końcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jakby anioł mściciel pokazywał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wyśliznęło mu się z ust, za bramą:
— Powaryowali, czy co?... Jeżeli nie oni, to chyba ja zgłupiałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.