Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
Jak brat Gorenflot wmówił w siebie, że jest lunatykiem, i jak tę słabość opłakiwał.

Aż do nieszczęśliwego dnia, w którym na biednego mnicha spadło niespodziane nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładnego to jest: wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał świeżem odetchnąć powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież Bogu i kuchni klasztornej polecał siebie i po licznych krążeniach po mieście, wstępował pod „Bóg obfitości”, gdzie jałmużnę dawano w gotowiźnie i polepszał skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Pomiędzy najlepszych swoich przyjaciół liczył Chicota, z którym nie raz zjadł dobrą wieczerzę, albo śniadanie.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień a nawet po kilka razy; to znowu minęło piętnaście dni, miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, to procesyi, to podróży, a często i fantastycznych trefnisia wycieczek.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których jak dla dzieci wojskowych, dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni; dla tego, nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta i bez kwiatka apostolicznego, równie jak słowa Ś-go Łukasza:
„Szukaj, a znajdziesz.”
Gorenflot czuł się strudzonym nawet przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą było rzeczą, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie dlań obcego, ale strasznego, według słów przeora.
Biedny mnich nie był tak zręcznym, aby ukryć w twarzy uczucia swoje i zmienić postać przebraniem się; postanowił więc puścić się w bród i przeszedł bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby go łączniki, albo szwajcary nie napastowali.
Skoro dostał się na otwarte pole, o pięćset kroków od bramy miasta, nad brzegiem przekopu, zielonego pierwszą wiosenną trawką, kiedy wesołe słońce wzniosło się nad nim, cisza i spokojność obiegły w około, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Gdyby Gorenfiot miał cytrę i zawiesił ją napłaczącej wierzbie, mógłby być podobnym do owych hebrajczyków, którzy w Babilonie opłakiwali zniszczenie Jerozolimy i mógłby przypominać sławny wiersz: „Saper flumina Babiloni.”
Gorenflot tem bardziej wzdychał, że dziewiąta rano dochodziła, o której zwykle obiadowano w klasztorze, a to stosownie do zwyczaju zaprowadzonego w 1578 roku, gdy król Karol V-ty obiadował o ósmej, zaraz po mszy.
Łatwiej by było pouczyć ziarna piasku na brzegu morza, aniżeli wypowiedzieć sprzeczne myśli, jakie się rodziły w głowie zacnego kwestarza, skoro był na czczo.
Pierwszym pomysłem, a nie prędko mógł go pokonać, było, aby powrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Pokonawszy tę myśl, przeszło kwadrans w mózgu wiercącą, przyszła mu nowa, więcej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości” poszukać tam Chicota a znalazłszy go, przełożyć okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela pensyi stałej.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą dobrze rozważał.
Nakoniec nowa a śmiała idea podniecać go poczęła; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Mesle i kwestować na swój rachunek zacznie.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; obudzał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono; przesuwały mu się przed oczyma dary, pobożne twarze i napełnione sakwy.
Przyznać trzeba, że myśli brata Gorenflot ustawicznie krążyły koło jadła i spoczynku, tych dwóch patronów szatana, którzy w dzień ostateczny będą bronili spraw naszych.
Tymczasem, godny nasz mnich, skłaniał się ku nim, nie bacząc na swoję duszę.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan ten zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się na spotkanie łuczników, sierżantów i władz duchownych, nieprzyjemnych wcale dla włóczęgów.
Prócz tego, nowe niebezpieczeństwo groziło; kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie nie bardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle od bramy Bordelle ujrzał jeźdzca.
Mężczyzna ten zsiadł z konia, przed domem odległym od Gorenflota na jakie pięćset kroków zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo zazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę, jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni; znowu zniknął przed oczyma mnicha.
— Zapewne jakieś czaty — pomyślał Gorenflot. — Gdybym się nie bał łuczników, wiedziałbym co uczynić.
W tej chwili, jeździec będący na czatach, ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem, z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Gorenflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, zachwiał się na koniu, jakby go nagle siły odbiegły.
Usłyszał bowiem tentent koni pochodzący z bramy miejskiej.
W rzeczy samej, trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie przybrał postawę Strzelca na czatach.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która nie zasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak minął, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot — okoliczność ta musi mi korzyść przynieść. Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu, Gorenflot skierował się ku domowi; zbliżając się do niego przypominał sobie w myśli: rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających; następnie mówił do siebie:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach, stracił odwagę i nie nos ale ucho podrapał.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął.
Jak na mnicha był to wielki postęp, lecz już w owym czasie mówiono: potrzeba, matką przemysłu.
— Dobra myśl — powtórzył — i bardzo dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dla tego pewnie jałmużny opatrzy. Kiedy spotkam jakiego uczonego zapytam go: czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co mi uczony przykaże, i tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś żadnego uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem sobie śniadanie.
Dla dokonania zamiaru, Gorenflot stanął przy murze i czekał.
W pięć minut, drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz” i pięć „Zdrowaś” mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął zdumiony mnich.
— Do dyabła! gdzie idziesz, przyjacielu? — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, ja wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Gdzie stanę. Ale ty przyjacielu, skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, muszę cię mieć w podejrzeniu.
— W jakiem?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus, Marya! jabym ciebie miał szpiegować? Boże! widziałem cię i tyle...
— Widziałeś?
— Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot; chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— No, kochanku, powiedz mi, co tu robisz za miastem?
— Niestety! panie Chicot, jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się, wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który za wielkie nieszczęścia na litość zasługuje.
— Moi bracia — rzekł — odepchneli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to za co?
— Słuchaj panie Chicot — — odpowiedział mnich kładąc rękę na sercu — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, ja nie wem za co.
— Możeś kochanku dzisiejszej nocy miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie do woli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja od wczoraj robiłem.
— Tak wiem, od ósmej do dziesiątej; ale potem, od dziesiątej do trzeciej....
— Jakto! od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
— Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Gdzie idę, ty mnie pytałeś?
— Tak, pytałem.
— I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę — rzekł do siebie Gorenflot.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Aristoteles.
— Straszne były rzeczy w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż ciebie uwiężą.
— Chicot!... — zawołał Gorenflot — ty mi oczy otwierasz; czy ja zupełnie byłem obudzony?...
— Muszę ci powiedzieć, przyjacielu, że dziwnym mi się zdawałeś; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i przez sen mówisz.
— Jednak to pewna, żem się obudził pod „Rogiem obfitości.”
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!.. nic dziwnego?... wszak mówisz, że z tamtąd wyszedłem o dziesiątej?...
— Tak, ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś drzwi zostawił otworem i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że mi było zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Jakto!... czy prawda?... — zapytaj pana Bonhomet.
— Pana Bonhomet?...
— Tak, bo on ci drzwi otwierał. Nawet powiem ci, że powróciwszy, sapałeś z dumy, a ja tobie mówiłem: A fe!... duma szpeci człowieka, a mianowicie, gdy kto jest zakonnikiem.
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z powodu twej mowy, z pochwał, udzielonych przez księcia Gwizyusza i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz wszystko rozumiem — odpowiedział Gorenflot.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u dyabła?.. Na zgromadzeniu „Świętej Jedności”, wszak prawda?...
Gorenflot opuścił głowę na piersi i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... — zapytał Chicot — co to znaczy?...
— To znaczy, panie Chicot — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materyą do tego stopnia, iż kiedy ciało usypia, duch działa, i mimo uśpienia, zmusza je do czynności...
— A!.. to cudowne — rzekł Chicot — powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, giestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nie naturalnego. „Vade, retro satanas.”
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz, Chicocie?... — zawołał Gorenflot. — „Tu quoque Brute?...” tegom się nigdy po tobie nie spodziewał.
I rozpaczając chciał stłumić łkanie.
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą i rzekł?...
— Coś mówił?...
— Kiedy?...
— Teraz.
— Niestety!... ja nie wiem; o mało nie zwaryuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przynajmniej przeor zalecił.
— W którą stronę?.. — zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba — odpowiedział.
— I idziesz...
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce w górę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Ja ci coś lepszego zrobię.
— Zobaczymy.
— Mówiłem ci, że będę podróżował.
— Prawda, mówiłeś...
— A więc biorę cię z sobą.
Gorenflot spojrzał na gaskończyka nieufnie, jakby nie wierzył wyświadczonej łasce.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę ja wcale nie wchodzę. Czy przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?..
— Patrzaj — odpowiedział Cbicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?..
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zabiłbyś go.
— A zatem co począć?... — zapytał Gorenflot z kłopotem.
— Rzecz bardzo prosta; ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak pić lubisz, zatem, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem: tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Tutaj, wznieś oczy w górę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi była oberża.
a mnich idąc za kierunkiem ręki Chicota, wyczytał:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina.”
Trudno opisać zmiany, jaka zabłysła twarz Gorenflota; postać rozpromieniła się, oczy zaiskrzyły i gęba ukazała dwa rzędy białych i głodnych zębów. Nakoniec, wzniósł dziękczynnie ręce do góry, podskoczył i zaśpiewał:

To rozkosz prawdziwa

Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i wina

Na świecie nie chcę żyć.

— Wybornie!... zawołał Chicot, nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem osła dla ciebie poszukam.

Koniec tomu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.