<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W kamiennym pierścieniu.



S


Szedł sobie najspokojniéj, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach, których może póki życia niemiał już oglądać, gdy znienacka ozwały się za nim wesołe przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającéj ciżby. Obejrzał się, przystanął, — a tu z bocznéj przecznicy płynie orszak strojny, z kapelą na czele. Przodem i do koła — jak to zwykle w podobnych razach — wali tłum ciekawéj gawiedzi. Wnet się téż zrobiło tak ciasno, że Pan Kaźmiérz musiał coprędzéj ustąpić pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniéj do wązkich, ale jak wszystkie główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków, czyli raczéj tarasów, które głęboko wrzynając się w jéj koryto, szczupły tylko przepływ zostawiały dla jezdnych i pieszych.
Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych tarasów, a że był słuszny, mógł ponad głowami dobrze widziéć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.
Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie, dmący w trąby, piszczałki, fletnie i różne inne fujary, takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.
Potém szła gromada młodych ludzi, dość suto wyglądających. Buty miękkie, lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawach, niby pozszywane z pasów dwubarwnych, w podłuż popękanych i nasianych sterczącemi wypuszczkami. U jednych krézy okrągłe, u drugich już nowomodne obwisłe kołnierze, spadające na piersi we dwa trójkątne koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane wówczas «półmancia». Nad tém wszystkiém kapelusze ogromne, o wywiniętem skrzydle i kiściastych piórach.
Jeden tylko Pan Młody niemiał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie zadzierzgnięte jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj mirtowéj kokardy, a dla bystrych oczu, hieroglif miłości.[1]
Za kawalerami szły panny, także po trzy rzędem. Ubrania ich[2] pstrzyły się różnemi barwami, ale krój miały jeden, nieodmienny. Suknia sztywna, w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku passamonami, z ciemnych taśm kamelorowych, albo z czarnego axamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wązki fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy, powiewny jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi, dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy podobne do męzkich, wydęte, rozporkami zatrzęsienie, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krézy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów: czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza. Z jéj środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka i mydłkowata, bo przy krézie, wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebném; głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w téj ciasnéj, ostro-prążkowanéj konsze. To téż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden warkocz, którego kręgi ukrywały się z tyłu pod czarną axamitną bramką, lub pod czółkiem z różnobarwnych wstążek.
Białogłowa idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknie płaszczyk osobliwszy a prześliczny; kładł on się pod krézę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w kwadrat, z muślinu lub lekkiéj wełny, niemiał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją był lekko zmarszczony, i cały w podłuż karbowany, tak że kobiéta szła spowinięta od stóp do głowy, w jeden wielki a miękki wachlarz.
Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzéć jeszcze inny jaki szczegół, cechujący ubranie ówczesnéj Gdańszczanki; naprzykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny jakim się okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczany był zazwyczaj do bocznéj kieszeni. Na tym sznurze przewieszano téż i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy rączka strudziła się jéj trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami u czterech rogów zakończona, i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.
Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojéj strojności, bo szli z piersią wydętą jak u pawia, zérkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kaźmiérz patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniéj lub więcéj wykwintnych, mógł codzień widywać krocie; podobny orszak weselny, to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami panien, dostrzegł coś takiego co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł obie ręce o czekanik, aby wspiąć się na palce i lepiéj zobaczyć.
Szła Panna Młoda[3] między dwiema druchnami. Wszystkie trzy miały suknie z najprzedniejszéj białawo-płowéj «pawłoki» (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną tkanką szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe purpurowe, z gronostajowemi wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia. I, o dziwo! płaszcze te w górze nie wywijały się żadnym kołniérzem, ale były wszyte w obramowanie złote, i wycięte kołem tak szerokiém, że nietylko szyja, ale i skrawek popiersia, wykwitały z nich bez osłony.
Włosy téż, wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczone, wiły się po ramionach i spływały po barkach.
Na włosach, każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe przezrocza i strzeliste pąki.
Korona Panny Młodéj była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą swoich towarzyszek, i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się rozstępowali, jakby przed urodzoną królową.
W czasach, kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych, wykluczała z ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie kruszce i kamienie, — w czasach, kiedy Protestantyzm, coraz bardziéj zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nietylko duszom ale i sukniom Purytańską surowość, — w takich czasach, te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota, mogły słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska, i Pan Kaźmiérz teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.
Po drodze téż ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się one po za wypukłemi szybkami; niejedno okno zabrzękło, roztwierane co żywo, dla przepuszczenia kilku głów natłoczonych.
Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne postacie przepłynęły jakby widziadła. Za niemi pokazali się rodzice Państwa Młodych, otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami, znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką, tworzącą z nich djademowe półkornecie. Między starszemi mężczyznami, więcéj biretów niżeli kapeluszy, więcéj futrzystych armmantelów niżeli obcisłych kabatów.
Nakoniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły, i Pan Kaźmiérz znów się znalazł na pustéj ulicy.
— A to mi Panna Młoda! — Pomyślał. — Ustrojona jakoby druga Ester. Taką prowadzić do ołtarza, to splendor! Ona wszystkim królowa, a pan-mąż jéj król. Niechno ja tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu mieć takowy płaszcz i koronę. Będą ci tam coprawda Panowie Bracia u nas wydziwiali nad oną komedyą, ależ morskiemu człeku wolno przecie ustroić żonę «per modum Gedanensem». Będzie tedy tak obleczona, jeno buzię musi mieć inakszą, bo ta nijak nie przypadła mi do serca; okrutnie pyszna, i na dobitkę, włosy jak u kruka. Żona kruk, to i mruk. Wedle mego widzimisię, żonka powinna być niezaduża, ustrugana jako ta łątka, ze złotemi kędziorkami, z turkusikowemi oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to zawdy podskakiwa, pośpiéwywa, a jak chcesz to z ręki jé, a jak chcesz to dzióbka daje. Rzecze kto, że o taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał, no i jeszczem nie nalazł owéj co mi się śni.
Tu Pan Kaźmiérz trochę sobie westchnął, i — jak zwykle czynią ci którzy wzdychają — podniósł w górę oczy.
Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:
— Jezu najsłodszy! A wszakci to akurat ona!
Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po drugiéj stronie ulicy. Okno to wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe, obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu, rozkwitało coś podobnego do wielkiéj stokrotki; kréza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe okienko, a jak wśrodku białéj stokroci połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku świéciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym blaskiem świeżéj cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.
Oczy te były ciekawie wpatrzone w Pana Kaźmiérza. I miały na co patrzéć. Już i podczas pochodu weselnego, niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.
Bo téż Imci Pan Kaźmiérz Korycki, Porucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do dwóch rzeczy: do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdéj blizko zaglądać w oczy. Twarz miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności, a jędrną jak spiż, i przy każdém wzruszeniu wybuchającą rumieńcami, które przelatywały szybko niby błyśnięcie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo bystro wpatrzył, to go temi oczami siekł jakby rózgami płomiennemi. Siarczysty kawaler.
Ubrany był dosyć osobliwie: nawpół po naszemu, a nawpół z cudzoziemska, bo téż tak mniéj więcéj wyglądała cała flotta Pucka, w któréj urządzeniu wzorowano się z początku na marynarkach obcych, a zwłaszcza na Szwedzkiéj, najbliższéj nam wedle sąsiedztwa, i najlepiéj znanéj z powodu częstych, zbrojnych sporów.
Miał więc Pan Kaźmiérz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet, z łosiéj skóry, na ukos przepasany czarnym rzemiennym bandoletem, u którego wisiał obosieczny, nieco zakrzywiony kordelas. Rajtuzy uszyte z granatowéj rasy, pod kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie, składające się nie ze zwykłych butów, ale ze zgrabnych półbuciów bez cholew, żeglarz bowiem jak góral, potrzebował nóg lekkich, dla uwijania się po stromych piąterkach i oślizgłych wklęsłościach ówczesnych okrętów.
Na kolecie nosił półkopieniak, z kroju dość podobny do burki, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichurę, ale dobry i na pogodę, bo podbity czerwonemi nicami, które w dzień jasny odrzucały się na ramiona, i rozweselały ubranie.
Głowa Pana Kaźmiérza nie była podgoloną; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się owym dzikim tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione, przypominały ten sposób uczesania, jaki późniéj został nazwanym «à la Titus», a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.
Włosy te Pan Kaźmiérz przykrywał, nie śpiczastym szwedzkim, ani okrągłym niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, jedną z owych prześlicznych, fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jéj były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona zanklem srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany, kraśniał herb Marynarki Puckiéj, ten sam co był wyszyty na Banderze królewskiéj[4], mianowicie: ręka po ramię obnażona, trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwoném.
Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla Pana Kaźmiérza narzędziem niepomyślnéj próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda, zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił. Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nietylko nie oddała ukłonu, ale przestraszona zaczepką nieznajomego, zapłoniła się gwałtownie, (przez co — wedle uwagi pana Kaźmiérza — obrazek uległ takiéj zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony pączek róży), wycofała głowę z okienka, i znikła w jego ciemnéj głębi.
— Szkoda! — Mruknął Pan Kaźmiérz. — Spłoszyłem oną śliczną apparycyę. Trzeba rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencya, a czasem paciencya. Zażyjmy teraz téj wtóréj. Powiedają, że kiedy dyabeł niemoże białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia, z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowy pyszczek?
Daléj więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po niższych trzech piętrach kamienicy, dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakiém inném oknem? A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.
— Dalibóg, nie dom jeno templum. Że téż to ta cackana struktura nie wpadła mi jeszcze nigdy w oczy?..
Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, Pan Porucznik rzadko bywał w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin, dla przelotnéj uciechy; wtedy chodził najczęściéj po ulicy Długiéj, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć czasem przeszedł się po innéj, to wolał patrzéć na buziaki, niżeli na domy.
Dzisiaj wszakże, niemając nic innego przed oczami, dobrze się przypatrzył «cackanéj» kamienicy.
Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najstrojniejszych. Oko niemogło się tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń, rzeźb, szkiełek i malowań.
A najprzód, część dolna wysuwała się do widza tarasem, (tak zwanym przez miejscowych mieszkańców Beischlagiem), na który prowadziło pięć kamiennych schodków. Taras był ubrany w kwitnące donice, i obwiedziony kratką, wykutą, a raczéj wydzierganą z żelaza; sploty jéj pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz powypuszczał z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków, oparte na dwóch kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa Gdańskiego.
Na taras wychodziło dolne okno, zaplecione także wyzłacaną kratą, i drzwi o jedném skrzydle, dębowe, przepięte świecącemi antabami, wprawione w odrzwia kamienne, których łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.
Każde z wyższych piąter przedstawiało dla oka trzy filary, przedzielone dwoma wysokiemi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka z ołowianych oczek, w których szyby drobne a wypukłe nakształt kukiełek, błyszczały pod słońcem, z iście brylantową rzęsistością.
Na pierwszém piętrze, do filarów grubych i bogatych, przyparte były posągi trzech mężów. Patrzący mógł dobrze się z niemi poznajomić, bo na podstawach wyrznięto ich imiona. Wśrodku, między oknami, przyobleczony po cesarsku, z globusem i krzyżem w rękach, stał Carolus Magnus. Po dwóch bokach, zbrojni w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grachus i Machabeus. Jaka myśl kierowała rzeźbiarzem, gdy ześlubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.
Na drugiém piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż — prawdę mówiąc — niebardzo budujące, bo tylko rozpuszczonemi włosami odziane. Pan Kaźmiérz pomyślał sobie, że to jest zapewne Matka-Ewa, trudno jednak przypuścić, aby artysta powtarzał aż trzy razy jeden pomysł; musiały to być raczéj Gracje, témbardziéj, że wszystkie trzy unosiły w rękach jedną wielką plecionkę z kwiatów, która spuszczając się pod okna, całą tę część budowli ubierała w świąteczne wieńce.
Na trzeciém piętrze już nie było, posągów, tylko medaljony o tłach złotych, a na nich namalowane kosze, pełne róż, winogron i dzióbiących je ptaszków.
Nakoniec, nad owemi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt jak u gockich dachów, ale rodzaj liry wygiętéj we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy, kręto wywijał się smok złoty, o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.
Pod temi to właśnie skrzydłami, w środku rzekoméj liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy Imci Pana Kaźmierza.
Oczy jego wracały, ale «apparycya» nie wracała. Pokryjomu téż zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek ani żadnych zasłon. Raz coprawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarném denku; ale, czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość, że okienko pozostało pustém, a Pan Kaźmiérz wielce markotnym.
Nakoniec złości go wzięły.
— Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała, moja ty święta z fimfami! No, i to, czy nie istny ferał, abym ją dopiero dzisia zdybał, dzisia, w ostatni dzień! A żeby tak dostać się do téj kamienicznéj fortecy? Dobra inspiracya dalibóg, jeno jaki tu assumpt wziąć? Abo ja wiem kto tam siedzi? Czy jakowe miłosierne dusze, czy srogie Menelausy?
Gdy tak sobie rzeczy rozbierał, tymczasem w głębi ulicy ozwały się kroki nadchodzącego człowieka. Był to Pachołek miejski, w ubiorze pasiastym, o pręgach granatowych i brunatnych; w ręku miał berdysz oparty na ramieniu. Szedł dosyć ospale, nie spiesząc się, może tylko dla pilnowania spokoju na ulicach, a może miał wypuszczać jakiego więźnia z wieży, albo miejskie zegary ponakręcać, bo w drugiém ręku niósł kilka dużych kluczy.
Pan Kaźmiérz go zaczepił.
— Chodź tu sam, drabik!
— Na usługi Pana łeficerza.[5]
— Do kogo to przynależy ta kamienica?
— Jeśli łaska Waszéj Wielmożności, która?
— No ta, z figurami.
— A, ta? Oho! Zara widać jako Wasza Dostojność wysiada z za morza, kiej się pyta o takową rzecz, co każdy dzieciak u nas wié. Toć to Bursztynowy dom.
— Nie kpij chłopie. Nie widzę tu ni szczypty bursztynu. Cegła i kamień, jako u jenszych.
— Proszę ja Waszéj Wielmożności, ktoby to z onego kadzidła miał domy ulepiać? I sam król Dawid, kiedy budował swoją świętą wieżę, to urobił ją z kości a nie z bursztynu, bo to rzecz zadroga, i zamało jéj Pan Bóg dał na świecie, tyla jeno co u nas rośnie wedle morza, więcéj niéma nigdzie ani krzty.
— Za cóż tedy ten dom tak zową?
— Za to co w nim żywie największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego niéma w całkim Gdańsku, he! pono i w całkiéj Hanzie.
— A co to za jeden zacz?
— Johann Schultz.
— Pfu! Niemiec?
— Nie ze wszystkiém. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech. Sam téż sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu Panów Rajców.
— Taki znaczny człek?
— Oj, haniebnie znaczny. U niego całkie komory pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie Wójty i Ławniki, ba! i Burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków, to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci przysyłał do niego pisanie.
— Proszę! Czego to król mógł chciéć?
— Ludzie gadali co chce miéć tron całki z bursztynu. Aleć ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował, właśnie aż tu, do tych drzwiów.
— A ludzki téż to człek?
— Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda co pół-niemiec i pies luter.
— Aha, to on z tamtych. No, ale ty przynajmniéj nie luter?
— A niechże Pan Bóg uchowa. Ja Kaszuba, Jakób Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.
— Jam téż zara to poznał po twojéj tłustéj gębie.
— Dziękuję Waszéj Dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszemi po ulicech, toby my mieli święte życie. Tera już kęs czasu nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa. Co jeszcze Pan łeficerz każe?
Kaźmiérz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:
— E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordyalne konfidencye.
Rzekł więc tylko:
— Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
— Sługa pokorny — odpowiedział tamten, przyczém zdjąwszy swój szafirowy beret, nizko się pokłonił, i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kaźmiérz klasnął w dłonie.
— Vivat! Jest assumpt! Pójdziem po bursztyny. Coprawda, mieszek już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą. A więc, do lin! I brać karawellę!

Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras, i ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego domu.









  1. Taki przystrój na kapeluszu ślubnym z XVII-go wieku, można widziéć w Zbiorze rycin wydanym w latach 1876—79, p. t. Blätter für Kostümkunde — Neue Folge — 89 Blatt — Verlag von Franz Lipperheide in Berlin.
  2. Słynny przed trzystu laty malarz Gdański Antoni Möller, którego «Sąd Ostateczny» do dziś dnia można oglądać w Artushofie, wydał Zbiór rysunków pod tytułem: Omnium statuum Foeminei sexus ornatus, et usitati habitus Gedanenses, ob oculos positi et divulgati Ab Antonio Mollero ibidem pictore. An no salutis 1601. — W Gdańsku, u Jakuba Rhodo. — Pod spodem drugi takiż tytuł po niemiecku.
    Widzimy tam na dwudziestu drzeworytach, wiernie przedstawione stroje kobiet Gdańskich, wszelkiego wieku i stanu, z początku XVII-go stulecia. Obecnie, dziełko to wyszło w powtórném, «fac similowém» wydaniu, (w Gdańsku, u Ryszarda Bertlinga, w r. 1886-m,) co wielce dziś ułatwia jego rozpowszechnienie, pożądane dla miłośników przeszłości. Wprawdzie, rysunki Müllera skréślone są z rodzajem ironji, czasem nawet zakrawającéj na karykaturę. (Np. w scenie Tańca). Widz dostrzega tam wyraźnie, że ówczesne mody, (mówiąc nawiasem, dosyć podobne do dzisiejszych), niedogadzały czystemu smakowi artysty, i że on właśnie chciał wykazać, ile takie sztywne suknie, odęte rękawy i sterczące kołnierze, ujmują kobiecie wdzięku. Jednak, pomimo satyrycznéj dążności, xiążka ta stanowi niezmiernie szacowny pomnik, i dzięki to tylko jéj pomocy, można dziś tak dokładnie opisać ubiór ówczesnéj Gdańszczanki.
  3. Na 14-m obrazku powyższego Zbioru Müllera, widzimy właśnie taką Pannę Młodą, między dwiema Druchnami, w ubraniach wedle dawnego obyczaju. Sponsa in habitu antiquo Jest-to jedyny w całéj xiążce rysunek, nakreślony z prawdziwą estetyką, i z widoczném rozlubowaniem się w przedmiocie, co dowodzi, że jeżeli na innych kartkach artysta nie rozlał podobnéj poezji, to nie dlatego aby nie umiał jéj odczuć lub wyrazić, ale że jéj nie odnajdywał we współczesnych sobie postaciach.
  4. W Opisie Starożytnéj Polski przez Tomasza Święckiego (Warszawa — 1828 r. — Wydanie drugie — ) w Tomie I-m przy Stronnicy 342-giéj, znajduje się sztych wyobrażający dwie nasze dawne Bandery, Narodową i Królewską, wykonany podług Zbioru Pawilonów całéj Europy, wydanego w Augsburgu w 1790-m roku.
  5. Jest-to Kaszubski sposób wymawiania wyrazu: Oficer. Patrz w Niwie z I-go Stycznia 1892 r. artykuł D-ra Nadmorskiego p. t. Z Gwary Kaszubskiéj, i przytoczoną tam, z nad jezior Raduńskich, Pieśń o smutny Aneczce, która się zaczyna od słów:
    «Weszła na gescyniec, łeficerze jadą» i t. d.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.