<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Pawełek
Pochodzenie Gomulickiego Wiktora wiersze. Zbiór nowy
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HUGO WIKTOR.
I.
PAWEŁEK.
I.

Matka, dawszy go światu, odeszła ze świata.
Smutny to kaprys losu i twarda zapłata:
Życie matki za życie syna! Czyliż dziecko
Winno być rodzicielce kradzione zdradziecko
I rzucane macosze? Ojciec niezadługo
Łzy otarł i do domu wziął małżonkę drugą.
Zbyt ciężko być paryasem, licząc rok istnienia —
A to dziecię cierpiało już od urodzenia!
Niepotrzebnie też na świat przyszło..

Nad sierotą
Użalił się sędziwy starzec i z ochotą
Zabrał dziecię do siebie. Był to dziadek chłopca.
Miłość nie pozostała niemowlęciu obca.
Bywa, że się zespala, niby duch i ciało,
Z tem, co ma być dopiero, to, co być przestało.

Dziadek stał się dla chłopca matką. Rzecz to miła,
Choć dziwna: pielęgnować, co śmierć porzuciła.
Zresztą, cóż pozostanie starcowi, jeżeli

Nie będzie, jako dobrzy z pacierza anieli,
Przechodniem, do którego w sieroctwie i męce
Wyciągają się dziatek i nędzarzów ręce?
Trzeba, żeby się biedak nie skarżył niebiosom,
I żeby ktoś proszącym dawał ucho głosom,
I żeby ludzie byli serdeczni a szczersi;
Trzeba, żeby ktoś dziecku bez matczynej piersi
Przywodził karmicielkę trzody, z płowem okiem,
Która skubie murawę w górach, nad potokiem;
Trzeba, żeby ktoś uczył niemowlę miłości
I łączył z młodem sercem rozwagę starości,
I kazał się szanować i kochać zarazem...
Dlatego to Bóg, który pod mogilnym głazem
Pozwala strzelać liściom wiosennego kwiatka,
Na miejsce rodzicielki daje dzieciom — dziadka,
I postawiwszy zimę na straży płomienia,
Serce starca na serce niewiasty zamienia.

Tak więc Pawełek, na świat przyszedłszy sierotą,
Wzrastał. Miał modre oczy, zamglone tęsknotą,
Szczebiotał słowa, których nikt nie zapamięta,
Był rozkosznie bezwstydny, jak niewinność święta,
Bratał się z aniołami i sam był aniołem.
A dziadek, z pobrużdżonem od burz życia czołem,
Patrzył w niego, jak w jutrznię zdobną w blaski boże.
Półzgasły zachód wielbił rodzącą się zorzę.

Sierotę wywieziono na wieś, między kwiaty,
Tam, gdzie oko spotyka tak rozległe światy,
Że wypełnić je może tylko duch dziecięcia.
Łąki zionęły wkoło zapach sianożęcia;

W każdym gaju słyszałeś pieśni; tuż przy dworze
Szumiał sad; w sadzie kwiatów falowało morze.
Od tego raju woni i barw dusza chłopca
Odbierała pieszczoty: zawiść kwiatom obca.

Sad się pysznił niejedną gruszą i jabłonią,
A gęsty był, że, idąc, rozchylano dłonią
Gałęzie. Woda drżała w szmaragdowej ramie.
Czasem w mroku błysnęło coś, jak nagie ramię.
Rzekłbyś, że płoche nimfy biegały tam. Z krzaków
Wznosił się prosty pacierz owadów i ptaków.
Wszystkie głosy dźwięczały wesoło a strojnie;
Wśród ziół i kwiecia zdroje gwarzyły spokojnie,
A cały ten hymn życia brzmiał tem uroczyściej,
Że wtórzył mu, jak organ, poważny szum liści.
Wielką pieśń, którą niebo śpiewa w dniach wesela,
Niedołężnie przedrzeźniać ziemia się ośmiela
Na wiosnę, gdy królewskim ozdobi się majem.
O cichy, wonny sadzie! Tyś był prawie rajem,
Pieszcząc dziecię, co miało wdzięk prawie anioła.
Dusza chłopca w tym raju stała się wesoła,
Czując, że oczy starca miłośnie jej strzegą —
I zanadto, niestety, przywykła do niego!

Ogród, to rzecz prześliczna. Jeśli w to ukrycie
Schowacie dziecię, potem starca — uczynicie
Tak właśnie, jak Bóg czyni. Wiążąc w splot uroczy
To, czego łaknie serce, z tem, co bawi oczy,
Poeta ten (w naturze tkwi sztuki zagadka)
Różom daje niemowlę, niemowlęciu dziadka.
Dziecię brata się z kwiatem: wiek ich równy godzi,

A niebawem i starzec do przymierza wchodzi.
Ach to rzecz przednia śmiać się w majową pogodę!
Pulchny malec, cherubom równy przez urodę,
W kwiatach — to obraz ciebie godzien, o Wergili!

Niestety! to, co piękne, najsnadniej omyli...
Najpierw, brak Pawełkowi zdrowia. Niedość krzepką
Duch chłopca dostał klatkę. Nad jego kolebką
Powiał czarny wiatr grobu. Blady jest. Któż zgadnie,
Czy po matce i jego śmierć nie chwyci zdradnie?
Dziecku trzeba pokarmu; sprowadzono zatem
Kozę. Chłopiec koźlęcia został mlecznym bratem.
Gdy koźlę skacze, dziecku chodzić już wypada.
Dziadek mówi:
„Maszeruj, chłopcze; trudna rada!”
Lecz dzieci mają pełno trwożliwych omamień:
Krzesło dla nich Charybdą, Scyllą lada kamień,
Kolanka się zginają, w stopach słaba władza —
Wesołości ich przecie nic to nie przeszkadza.
Gałąź drży, a kwiatami pyszni się o wiośnie.
Młody wiek pewien siebie; zwycięża, kto rośnie.

Pawełek dzielnie spełnia zadanie niełatwe.
(Pragniesz go widzieć, matko? Spójrz na własną dziatwę!)
Dziadek go nie zostawia samego na chwilę.
„Trzymaj się ostro! — woła. — Stój o własnej sile.”
Chłopiec kroczy odważnie, jest zuchem nielada,
Drwi z przeszkód; wtem się nagle potyka — i pada,
A starzec mu podściołkę czyni z własnych dłoni,
I sam słaby, słabszego od upadku broni.
Trwoga kończy się śmiechu głośnego wybuchem.

Jak próżno-by się kusił kto odtworzyć duchem
Gwiazdę lub gaj, gdzie ptaków pieśń dwoi się w echu,
Tak też nie zbada głębi dziecięcego śmiechu.
Są w nim skarby miłości, jest niewinność święta,
I lęk słodki, co myśli zbyt niesforne pęta,
I pycha z tego, że się tak wysoko stoi,
I bojaźń dziwna, co się niczego nie boi,
I nieświadomość, której wszystko jest świadome —
Ach! śmiech dziecka to niebo otwarte, widome!

Starzec, choć był postacią z biblijnego świata,
Mężem, którego Mojżesz uznałby za brata,
Wobec chłopca dziaduniem stawał się potulnym.
Urokom, aniołowi i dziecięciu wspólnym,
Poddawał się bez walki, drżał przed niemi skrycie,
I, miłując — uwielbiał to wschodzące życie.
Śledził, jak w młodej duszy świta brzask pojęcia,
Jak zakwita uczucie w sercu niemowlęcia,
I jak myśl, wiodąc walkę z niedojrzałą mową,
Podlatuje, napróżno chce się oblec w słowo —
Spada — znów się podrywa — i po długiej męce,
Nie mogąc być wyrazem, zamiera — w piosence.
Pawełek tworzył dźwięki całą ducha siłą,
Skandował jakąś strofę lotną a zawiłą,
Gwarzył, nucił, szczebiotał, i zdrzemnięte echo
Budząc w izbach, był dworu całego pociechą.
Gdy się zaśmiał, to śmiechy dźwięczały wokoło,
Rzekłbyś, że śmiechem ucztę otwiera wesołą.
Wiodły nim[1] rozmowę i gaje, i niwy,
I chłopiec uszczęśliwiał, i sam był szczęśliwy.

Wnuczek rządził, bo władza śmiejącym się dana,
A dziadek był ofiarą małego tyrana.
Słuchał go też z pokorą.
„Czekaj — chłopię woła.
On czeka. — „Chodź tu!” — Idzie.
Ach! wiosna wesoła
Zwycięża smutną zimę w każdej życia chwili.
Zresztą wnuk z dziadkiem parę dobraną tworzyli.
Ten rządził, tamten słuchał — zbliżali się wzajem
I grudzień prawie zawsze był w harmonii z majem.
Jak miłośnie, wśród gaju, co był słońcem złoty
I gniazd pełen, łączyły się te dwa żywoty —
Choć jeden miał dwa lata, osiemdziesiąt drugi!
Czasem dziadek, dni zeszłych licząc szereg długi,
Mylił się — lecz wnuk dobrze pamiętał swe lata.
Nigdy czarną nie była dla nich nocy szata.
Dziad uczył wnuka myśleć, a choć duchem stary,
Sam od niego nawzajem brał naukę — wiary.
Jeden dawał drugiemu swe myśli natchnione
I coraz inną bóstwa odsłaniał mu stronę
W dzień łączyli igraszki, a w nocy marzenia.
Nie było na miłości tych poczciwców cienia;
Mieli jedną komnatę, żyli w jednem stadle.
Ach! przy pierwszym pacierzu i przy abecadle
Najłatwiej się dwa serca niewinne jednoczą!
Gdy dziadek miał rozpocząć swą lekcyę uroczą,
Jakimże głosem, pełnym najsłodszej pieszczoty,
Mówił:
„Mój ty najsłodszy Pawełeczku złoty!”
O szepty niezrównane! o rozmowo święta!
Tak właśnie gwarzą w bajkach niewinne ptaszęta.

„Ostrożnie, bo tam woda.. Przybliż się... Zejdź z drogi...
Wolniej... Widzisz, brzydalu, zamoczyłeś nogi.
Odpocznij.. Przygładź włoski... Pobiegaj po trawie”..
I niebo uśmiechało się do nich łaskawie,
I słońce zdroje blasków ognistych zlewało
Na starca, pieszczącego się z dzieciną małą.

Ojciec tymczasem drugą żoną był zajęty.

Kiedy w dom nowy żywot zostanie przyjęty,
Próżno o dawne prawa śmierć się upomina.
Wkrótce ta druga żona powiła mu syna.
Pawełek nie znał brata. Co mu tam! W ukryciu
Dni pędził, lecz nie brakło blasków jego życiu.
Zresztą, prócz dziadka, nic go tu nie obchodziło.
Dziadek był jego życiem, radością i siłą.
Zdawało się, że tych dwojga istot nie rozdzieli
Nic, nigdy.

..Dziadek umarł.





II

Gdy Sem do Racheli,
A Booz do Rut mówił: „Płacz, bo ja odchodzę” —
Te niewiasty płakały. Lecz na dziecka drodze
Śmierć staje niepoznana. Próżno dziadek stary
Upominał:

„Pawełku! mnie złożą na mary,
I nie ujrzysz już tego, co cię kochał szczerze”...
Nikt dziecięciu beztroski skarbów nie odbierze —
I Pawełek wciąż śpiewał, śmiał się i weselił.

Wśród pól, złotych od zboża, kościołek się bielił,
I sam skromny, dokoła sadyby miał skromne,
Ten kościołek przed trumną odemknął się. Pomnę,
Byłem jeden z orszaku. Zasmuceni, rzewni
Zgromadzili się starzy druhowie i krewni,
By zmarłego w grób złożyć. Szli, milcząc. Dokoła
Śmiała się w słońcu łąka kwiecista, wesoła.
Rzekłbyś, że kwiaty lubią te czarne pochody.
Idąc, gwarzyli starce z wieśniaczej zagrody.

Orszak ciągnął głęboką drogą, jak parowem.
Samotna, cicha krówka leżała nad rowem,
Patrząc na przechodzących z czułością matczyną.
Młodzi szli z bukietami i świąteczną miną —
A chłopiec postępował za trumną w milczeniu.

Złożono starca w chłodnym drzew rozrosłych cieniu,
Na cmentarzu, pod ścianą wiejskiego kościoła.
Cmentarz był skromny. W niebo nie wznosiły czoła
Ni cieniste cyprysy, ni grobowce pyszne.
Było to miejsce święte, surowe, zaciszne,
Pełne krzyżów i mogił, gdzie śmierć cicho spała,
Gdy Bóg pozwolił; ustroń biedna a wspaniała.

Wchodziło się na cmentarz przez furtę drewnianą,
Pełną szpar, którą na noc zwykle zamykano.
Pięły się po niej dzikie bluszcze i powoje.

Rzecz dziwna, że tę furtę, zdobną w kwiatów zwoje,
Chłopiec badał z oznaką wielkiego zajęcia,
Los często objawieniem bywa dla dziecięcia,
I przyszłość mu się we snach przedstawia prawdziwa —
Lecz niestety, los gwiazdę wschodzącą zakrywa.


Pawełek miał zaledwie trzy lata.
— „Precz, łotrze!
Precz ztąd! Nie mogę ścierpieć, gdy się o mnie otrze!
Splamił mi nową suknię! wypił wszystko mleko!
Smoluch! brzydal! Wynieście go ztąd gdzie daleko —
Do kuchni! do piwnicy! Dostaniesz, gagatku,
Rózgi! Jesteś nieznośny i — brzydki w dodatku!”

Na kogoż to spadają takich obelg krocie?
Na Pawełka. Nieszczęsny chłopiec! Po powrocie
Z pogrzebu, zastał w domu obcego człowieka;
To był ojciec. Za ojcem, co przybył zdaleka,
Zjawiła się niewiasta z dziecięciem u łona:
To znów brat i macocha.
O nieodgadniona
Serc ludzkich tajemnico! Ta niewiasta obca
Odrazu nienawistną stała się dla chłopca.
Matka to sfinks. Jej serce, pełne dwuznaczności,
Białe jest kiedy kocha — czarne gdy zazdrości;
W jednej chwili objawia i czułość i wzgardę:
Czułe dla własnych dzieci, a dla cudzych twarde.

Gdy cierpi wieszcz, apostoł lub męczennik — zgoda.
Ci wiedzą za co cierpią. Lecz duszyczka młoda,

Co nosi jeszcze złote świętości sukienki,
Czyż powinna być brana zdradziecko na męki?
Po miłości nienawiść, a po kwiatach ciernie...
Jakże dziwnie los czyni! jak niemiłosiernie!

Pawełek ani pojąć mógł co się z nim działo.
Gdy wieczorem odmykał swą izdebkę małą,
Bał się mroku i płakał — po nikim, po niczem.
Szmer trzciny go przejmował drżeniem tajemniczem,
Gdy się ocknął, wzrok jego pełen był zdziwienia...
I po co takie biedne rodzą się stworzenia?

Bez światła i bez okien dom mu zdał się cały,
I gwiazdy go poranne już nie poznawały.
Gdy wszedł, matka wołała:
„Weźcie go odemnie!”
Więc cofał się, i walcząc ze smutkiem daremnie,
Krył się w mroku. — Kolebkę, rzec można, topiono.
Uśmiech już na twarz jego nie wchodził schmurzoną.
Trapiły się tem ptaki i kwiaty w ogródku,
I zwiastun wesołości stał się gońcem smutku.

„Weźcie go! taki brudas! takie nic dobrego!”
Zabierano mu gwałtem cacka dla tamtego.
Ojciec się nie sprzeciwiał, gdyż był zakochany.

W życiu Pawełka jakież okropne przemiany!
Dawniej, jak do bożyszcza, wszyscy szli do niego,
Dzisiaj go unikają, jak trędowatego.
Macocha rzuca klątwy na tę główkę złotą.
„Zmarnij!” woła, i kończy przekleństwo — pieszczotą.
Pieszczotą nie dla niego.

„Chodź tu! chodź, kochanie!
Jednego z twych aniołów skradłam Ci, o Panie!
Na pościołkę dla niego wzięłam nieba szmatę!
To dziecię jest cherubów światłością bogate.
Zda mi się, że niebiański raj cisnę do łona.
Pięknyś, synu. Kocham cię. Przyszłość niezgadniona
Uczyni cię człowiekiem. — Ach! zobaczcie, proszę,
Jaki ciężki! Od niego wszystkie me rozkosze
I sny wszystkie pochodzą. On jest słońcem mojem!”

Pawełek słuchał tych słów z dziwnym niepokojem,
Bo myśl, która wrażenia minione pamięta —
Taką myśl mają nawet róże i jagnięta —
Szeptała mu: — „I ciebie tak niedyś pieszczono!”...
W kącie, milcząc, wieczerzę jadał wyżebrzoną.
Nie płakał, chociaż w smutku łzy są tak pomocne.
Dzieci bywają czasem ponure a mocne.

Często drzwiom się przyglądał z pilnością niezwykłą...

Raz, zmrokiem, krzyk się podniósł w domu: — Dziecię znikło!
Szukano — ani śladu. A była to zima,
Czas ludziom nienawistny. Z krwawemi oczyma
Śmierć wówczas się na człeka czai pokryjomu.

Ślady stopek dziecięcych nosił śnieg przy domu...

Nad ranem, domownicy dziecię odszukali.
Ktoś wspomniał, że jęk słyszał niknący w oddali;
Ktoś inny znów, że — śmiał się, bo mu się wydało,
Że w mgle, co białą płachtą kryła ziemię całą,

Głos jakiś niemowlęcy woła: „Tato!... tato!”
Cała wieś się zajęła tą boleśną stratą.

O świcie, znaleziono nareszcie chłopczynę.
Gdzie? — Na cmentarzu. — Lica miał blade i sine.
Leżał przy furcie, cichy, jak noc, i zmarznięty.
Jak zdołał przyjść w to miejsce przez drożyn zakręty,
W porze, gdy ziemia spała pod pomroką nocną?
Jedna z rąk jego furty trzymała się mocno;
Snać próbował tę furtę otworzyć. Czuł może,
Iż za nią jest ktoś taki, co mu dopomoże.
Myślał, że mrok milczący jego skarg wysłucha,
Więc wołał długo, długo — wreszcie padł bez ducha,
Przy dziadku, co był razem blizki i daleki...

Nie mogąc dziadka zbudzić, sam usnął — na wieki.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że winno być z nim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Wiktor Gomulicki.