(jako cień olbrzymi, zalegający połowę widzialnego świata).
To świat mknący bez steru,
Bez więzów, bez wędzideł,
To — Ziemia, co zdeptała
Jałmużnę Bożych łask,
I wolna, piękna, śmiała,
Rozmachem własnych skrzydeł Szybuje, jak ptak!
Do własnych sił poznania,
Do wiecznej szczęśliwości,
Do władzy, królowania, Nieśmiertelności!
Tam, na tym lotnym globie,
Starta przesądów ćma;
Fałszywe bóztwa w grobie,
Przed zorzą pierzchła mgła.
Światy.
Wśród nowych dróg
Gdzie Słońce? gdzie Bóg?
Szatan.
Kto z bytu zmierzył się wrogiem,
Kto nie drży przed bytu końcem,
Ten będzie sam sobie Słońcem,
Ten będzie sam sobie Bogiem. Wasz Bóg to pan! Z pałacu ścian
Wychylać się nie raczy; Nie przyzwiesz go, Modlitwy łzą,
Ani krzykiem rozpaczy. Wasz Bóg to głaz! Nie on to was Z chaosu wyrwie burz..
Ten, co jest zawsze z wami, Wasz sługa i wasz brat, Którego wzywać łzami Nie potrzebuje świat; Ten, co istnienie czyni Lekkiem i pełnem kras, I po trudów pustyni Próżno nie wodzi was...
Światy.
Ach! zgadujemy cię! Ach! pożądamy cię!
Lecz trwoży nas twój wzrok;
Królestwem twojem — mrok..
Szatan.
Pchnął mię weń on, By posiąść tron Wiekuistej jasności — Lecz blizki dzień, Gdy ja znów w cień Strącę go z wysokości.
Nie podpatrzy ludzkie oko
Tajemnicy Twego cudu!
Podniesionaś tak wysoko
Czarem wspomnień, wiarą ludu,
Że tam, gdzie lśni Twa potęga
Już rozumu grot nie sięga.
Złoty obłok Cię zasłania...
Za obłokiem jakby słońce...
Iść w te blaski duch się wzbrania
I śle tylko modłów gońce;
Bo modlitwa tylko zdoła
Myślom skrzydła dać anioła.
Gdyby zebrać w jedno łoże
Łzy, co płyną Tobie w dani,
Wielkie bólów ludzkich morze
Zgasiłoby żar otchłani;
I Bóg może łzami temi
Zmyłby grzechy z naszej ziemi.
Gdyby skupić wszystkie blaski,
Wszystkie dobra i pociechy,
Które rozsiał dar Twej łaski
I na trony i na strzechy,
Światła tego-by starczyło,
By dzień zatlić — pod mogiłą.
Tu namiętność, owdzie nędza
Falom życia szaleć każą;
Częstochowska szał rozpędza
Miłościwą Swoją twarzą;
Na świat cisza idzie od Niej,
W której naród kroczy zgodniej.
Gdy najbardziej huczy morze,
Wśród skał skrytych i wśród zgliszczy,
Biała wieża na klasztorze
Jak latarnia morska błyszczy...
Iluż to już pokoleniom
Jesteś lekiem, rosą, manną!
Ilu smutkom, ilu cieniom
Gwiazdą stajesz się zaranną!
Przez posępny ciąg stuleci
Twój, jak słońce, obraz świeci.
Obciążonaś srebrem, złotem,
Sukienkami perłowemi,
Lecz najdroższym Twym klejnotem:
Miłość całej naszej ziemi;
Jak szeroka i jak długa,
Jest — poddanka Twa i sługa.
Twój jest obraz jak zwierciadło,
Promieniste, choć w ukryciu;
Światło Boże, gdy nań padło,
Nam odsyłasz je w odbiciu;
By zaś trafić do bram nieba,
Światła, światła nam potrzeba...
NA GOLGOCIE.
Nie przed królewską Twoją koroną
Schylamy czoła, jak żytnie łany —
Nęcisz nas twarzą, bólem skurczoną, Ukrzyżowany!
Nad Tobą ciemność, i nam też czarno;
Krwawią się boskie i ludzkie rany;
Jako do brata tłumy się garną — Ukrzyżowany!
Jowisz-gnębiciel, Moloch-morderca
Krew brali w hołdzie i czcze peany —
Tobie w ofierze niesiemy serca, Ukrzyżowany!
Nie glorya, która trwoży zdaleka,
Ciągnie do Ciebie, Panie nad Pany —
Kochamy w Tobie Boga-Człowieka, Ukrzyżowany!
Dopóki ludzkość w łzach tonąć będzie
Hiobowemi trzęsąc łachmany,
Jej drogowskazem: mąk Twych narzędzie — Ukrzyżowany!
NA POWIERZCHNI.
Igramy wszyscy na powierzchni życia,
Jako przy słońcu delfinowe stado —
Bawią nas chmurek ruchome odbicia
I blaski, które na falach się kładą —
I upojeni złudnemi marami,
Płyniemy w wieczność — marą będąc sami.
Czasem się który zanurzy na chwilę...
I na powierzchnię czemprędzej wypływa —
A jakby przebył ten moment w mogile,
I tam zaświatów błysnęły mu dziwa,
Drży — i już nigdy z twarzy mu nie ginie
Cień strasznych rzeczy, dojrzanych w głębinie.
A biada śmiałkom, chcącym zmierzyć do dna
Toń, co tam spodem mroczy się i kłębi!
Ta otchłań, zawsze nowych ofiar głodna,
Chwyta jak paszczą i ciągnie do głębi...
Szukać ich, czekać — nadaremna praca:
Kto raz w głąb zstąpił, na wierzch już nie wraca!
MOZART.
Jak wieczyście łaknące Don Juana serce,
Tak Mozarta pieśń: kocha, tęskni i rozpacza;
I w krainie harmonii, z harmonią w rozterce,
Błądzi, skarżąc się, nakształt wiecznego tułacza.
Roją się w niej, przybrane w szaty najjaskrawsze,
Widziadła, które płodzi chorych marzeń szalej;
Przy niejednem pozostać chciałaby na zawsze,
Ale fatalność woła: — Idź dalej! idź dalej!...
Idzie — pędzona pragnień i zawodów biczem,
Szukając szczęścia, śmierci albo zapomnienia,
Lecz głód serca zasycić nie daje się niczem,
I każdy kwiat zerwany w piołun się przemienia;
Bo nie dla tych lśni owoc na drzewie żywota,
Co chcą, by ziemia była więcej, niźli ziemią...
Przeklęci, których sercem głodna żądza miota!
Przeklęci, w których dusze Prometejów drzemią!
I tym biada, co wierzą, iż Bóg w Elwir twarze
Zaklął prawd nieśmiertelnych zagadkę przezroczą;
Bałwochwalcze im najpierw stawiają ołtarze,
Potem je nieczułości piorunem druzgoczą.
Szaleni — i nieszczęśni!... Lecz ty wiesz, Mozarcie,
Ile potęgi szczytnej to szaleństwo mieści;
Pieśń twa, to wrzącej duszy z zimną ziemią starcie,
Wulkan kwiatów i lawy, szału i boleści.
Nie tylko pośród kwieciem strojnego łożyska
Nieśmiertelnej poezyi płynie strumień złoty —
Ach! obficiej on jeszcze i wyżej wytryska
Z wieczystego łaknienia, z wieczystej tęsknoty..
Z ŁĄK.
Zachód ziemię krwawo plami, Z łąk przejrzysta wstaje mgła..
Gdzieś daleko, nad łąkami, Róg pasterski tęsknie gra.
Jego nuta boleściwa
Po kimś płacze, kogoś wzywa.
Ach ty głosie! czemu, czemu Tak wśród pustych dźwięczysz pól,
Jakbyś tylko mnie jednemu Niósł tęsknotę, żal i ból?
Jakbyś tylko mnie, jak brata,
Wywoływał z tego świata?
Raz jam ciebie, w noc miesięczną, Wśród alpejskich słyszał skał:
Echa niosły pieśń twą dźwięczną, A chór kaskad wtór ci grał.
Jam za tobą, jak w obłędzie,
Na przepaści szedł krawędzie...
Dzisiaj za mną aż w tę głuszę Przyleciałeś, niby druh,
I czarujesz znów mą duszę, Krwawiąc serce, pieszcząc słuch;
I znów na mnie pieśń twa woła
Głosem nimfy i anioła.
Pójdę, rzucę rzeczywistość, W lotnych zjawisk wpłynę kraj,
Leca swą czystość i przejrzystość, I swą lotność wpierw mi daj;
Niech się istność ma w dźwięk zmieni
I zamiera, drżąc, w przestrzeni...
FRAGMENT.
Biada rozmiłowanym we własnej boleści!
I tym biada, co w grobach szukają mieszkania!
Nawet gdy zmartwychwstanie Archanioł obwieści,
Oni ze śmiertelnego nie zejdą posłania.
Biada takim, co patrzą tylko poza siebie,
Wołając: „Wróć się, wróć się, o chwilo miniona!”
Bo kiedy znak pochodu zabłyśnie na niebie,
Oni w miejscu zostaną, jak Lotowa żona.
Biada tym, co dobywszy z trumien złotogłowy,
Stroją się, chcąc być świetni swych dziadów świetnością,
Bo gdy pora nadejdzie przywdziać strój godowy,
Przerażą świat i siebie cmentarną nagością.
RAZ CIĘ WIDZIAŁEM...
Raz cię widziałem; kto jesteś — nie wiem.
Siedziałaś w parku z twarzą pobladłą,
Z czołem, gdzie zmarszczek kilka się kładło,
Z przygasłem oczu czarnych zarzewiem;
I było twarzy twojej zwierciadło
Jak fala, skrzydłem zmącona mewiem.
Z drzew się sypały umarłe liście
Na twoje włosy, na twoje łono,
A ty siedziałaś pod tą osłoną
Przy łkaniu fontann, przy wiatru świście —
I zgadłem, patrząc w twą twarz zmroczoną,
Że na niczyje nie czekasz przyjście.
Byłaś jesiennych tonów wcieleniem:
Kwiatem, co w ranne przymrozki ginie,
Falą, niknącą w czarnej głębinie,
Mrącym wśród mogił słońca promieniem;
I głuchy smutek, co z grobów płynie,
Żałobnym ciebie osnuwał cieniem.
Przyznałyby się do ciebie zdroje,
W których nie gasił człowiek pragnienia;
Przyznałyby się dzwonów jęczenia,
Co opłakują przegrane boje;
Pustelnic skargi, sierot westchnienia;
Przyznałoby się i serce moje.
Raz cię widziałem, a wśród tysięcy
Z półzemdlonego poznałbym ciała
I z melancholii, którą tchniesz cała;
Nie zbędę się też wiary dziecięcej,
Że i ty obcymbyś mię nie zwała...
Lecz ja już ciebie nie ujrzę więcej!
WASZ CEL...
Ludziom zamało jednego żywota —
Sztuka im żywot musi stwarzać drugi.
Na scenie ona nici intryg mota,
Zwołuje sylfy na ludzkie posługi;
Raz na niej smutek, to znowu pustota,
Czasem udręcza jak sen przykry, długi...
Przez cudzą radość, przez cudze katusze,
Widz żyje dwakroć, jakby miał dwie dusze.
Lecz gdy się wrażeń horyzont rozszerzy,
Słońcem nie nocą wypełniać go trzeba.
Artyści mają być nakształt rycerzy
Walczących z piekłem o tryumf dla nieba.
Każdy, kto w ducha ciemności uderzy
Natchnionem słowem, co jest jak grot Feba,
Niosący zgubę syczącej gadzinie —
Powiększa wyłom, którym światło płynie.
Walczcie! i w walce nie znajcie wytchnienia!
Na bój przez Boga jesteście posłani.
O! jak się życie cudownie odmienia,
Gdy słońce sztuki błyśnie wśród otchłani!
Jak często, mocą jednego promienia,
Budzą się smutni, dźwigają znękani,
Cnotliwi wznoszą pochylone skronie,
Półmartwi czują nowe życie w łonie...
Niech nigdy sztuka nie urąga cnocie,
A grzechu w maskę nie stroi ponętną;
Niechaj ku gwiazdom kieruje się w locie,
Kałuża wszelka niech będzie jej wstrętną,
I aby pereł nie szukał nikt w błocie,
Niech każdej rzeczy właściwe da piętno.
Gdy nas blask Dobra i Prawdy omami,
Jeśli ich niema — stworzymy je sami!
WSPÓLNE CZUCIE.
Sympatya? Cofnij niebaczne to słowo!
Czyż nam nie dosyć myśli pokrewieństwa?
Pocóż wspólnością obciążać się nową,
W której tkwi zaród przyszłego męczeństwa?
Dotąd tak cicha, dotąd tak zwycięzka,
Szczęśliwie wrogim broniłaś się siłom —
Po cóż ci w sercu czynić zdradny wyłom,
Przez który wtargną: cierpienie i klęska?
Po nici, którą wiążesz nieoględnie
Z serca do serca, od głowy do głowy,
Przejść może płomień, w którym wszystko więdnie,
Przejść może gromu wybuch piorunowy.
Czuć pragniesz wspólnie? żyć cudzym żywotem?
Niech głodne serce wybór swój odmienia:
Ptak w Martwem morzu nie gasi pragnienia,
Żagiew bluszczowym nie stroi się splotem.
I jam był dziecko, i jam był szalony,
I chcąc uczynić sercu swemu zadość,
Czuć mu kazałem, co czują miliony:
Milionów żądze i milionów radość.
Teraz w tem sercu zamęt ciągły gości,
Jak czartów stado szaleją w niem burze,
I w niecichnącym wrażeń sprzecznych chórze
Uczucia znajdziesz wszystkie, prócz — radości.
Tu w słońcu brzęczą Kapele pszczół;
Tu wrzątek życia kipi wokoło,
Pan wieńczy kwieciem rogate czoło I w pląsy idzie sam..
Czemuż mi serce ztąd się wyrywa,
Jak z pajęczego motyl przędziwa, Tam... tam?...
Tam nad łąkami Włóczy się mgła, Rdza ziemię plami, Wiatr w trzcinach łka;
Tam smutek chodzi po czarnym borze,
We krwi skąpane rodzą się zorze, Strach, jak u piekła bram;
A w trawie kosa gdy zaszeleści,
Myślisz, że przyjście swoje śmierć wieści — Tam... tam...
Zkądże wypływa Ta dziwna moc, Co mnie przyzywa W te mgły, w tę noc?
Ach! Danaidowa serc ludzkich praca
Zawsze do źródła swego powraca, Rzucając złudzeń kłam;
Tum ja spokojny myślą i ciałem —
Ale kochałem, ale cierpiałem Tam... tam..
Wielki człowiek?.. Rozdzielcie, rozszarpcie te słowa!
W ich złączeniu piekielne szyderstwo się chowa.
Wielki? — to już nie człowiek; człowiek? — to nie wielki.
Ludzkość — ocean; ludzie — mniej, niźli kropelki.
Kropla błyszczy, gdy słońce darzy ją swem życiem,
Człowiek — gdy Myśli Bożej stanie się odbiciem.
Wielki jest Bóg, i słońce jest wielkie na ziemi;
Człowiek z kroplą — na zawsze zostaną małemi.
Pytasz: gdzie szukać Piekła, Czyśćca, Nieba,
Które wieszcz zaklął słowy gienialnemi?
Wierz mi: iść po nie daleko nie trzeba!
Piekło i Czyściec odnajdziesz na ziemi,
A Niebo z własnej dobyć możesz duszy,
Kiedy myśl Boża do głębi ją wzruszy.
Rozum.
Rozum — to słońce. Przy jego jasności
Każdą rzecz ziemską rozeznasz wyraźnie.
Lecz gdy chcesz zajrzeć w głąb nieskończoności,
Zgaś rozum, w pomoc wezwij wyobraźnię.
Niebo w dzień puste, bez dna i bez końca,
Gwiazd lśni milionem — po zachodzie słońca.
„Wolną mam wolę; dokąd pragnę, latam.
Ot, z własnej chęci bujam teraz w górze!
Ot, z własnej woli proch teraz zamiatam!...”
— Tak mówi piórko, pędzone przez burzę.
Żywot biednego.
Żywot biednego — Syzyfowa męka!
Wciąż on, ostatniej dobywając mocy,
Odpycha ciężki kamień, co go nęka,
I zawsze w końcu, za nadejściem nocy,
Pada, tem strasznem brzemieniem zmiażdżony..
A tych żywotów na świecie miliony!
Pociecha.
Cierpię. Ktoś mówi: — Wspomnij, żeś atom, Czemże twój ból osobny?
Gdy go pod miarę wielkim dasz światom, Zobaczysz, jak jest drobny.
Objąłem myślą wszechbytu całość, Z własnym zmierzyłem ją działem;
Widzę swą nicość, znikomość, małość, I — cierpię, jak cierpiałem.
Niekiedy serce, oddawna zetlałe,
Długo po wierzchu kształt swój zwykły trzyma;
I zda się żywe i świeże i całe,
Dopóki się go probuje — oczyma.
Po takie serce nie sięgaj... Nierzadko
Trup bywa cały i w sto lat po stypie,
Kształty ma ludzkie, twarz zachował gładką;
Ale go ręką tknij — w proch się rozsypie!
Bohaterstwo
Chcesz walczyć? mówisz, że ci pierś rozsadza
Żądza zapasów, tryumfów i sławy? —
Ścichły dziś boje, nie pluszcze deszcz krwawy,
Trwalsza Minerwy, niźli Marsa, władza...
Jednak, choć przyszło ci żyć cichą dobą,
Gdy pokojowa świta ludziom era,
Zarobić możesz na laur bohatera:
Pracuj i odnoś zwycięztwa — nad sobą!
Sztuka dla sztuki.
Jeżeli sama sobie za cel służy sztuka,
Niech uczonych określeń nikt dla niej nie szuka.
Wzgardziwszy archanielskim z duchem złego bojem,
Ta sztuka jest poprostu: ciastkiem albo strojem.
Chleb, buty i sukmana potrzebne są wszędzie —
Bez ciastek i bez strojów człowiek się obędzie.
Do Muzyki.
Dokąd mię wiedziesz, nimfo tajemnicza?
Jakież to światy odsłaniasz przedemną?
Ach! czytać myśli z twojego oblicza Byłoby pracą daremną!
Jest w tobie rozkosz, której pierś nie zmieści,
Jest smutek, który do ziemi przygniata...
Nie wiem, czyś z kraju szczęścia, czy boleści; Wiem, żeś nie z tego świata!
Na marginesie karty pogrzebowej.
Gdyby swym własnym głosem przemówiło życie,
Nie jęk to byłby, ani zwykły płacz, lecz — wycie.
Władają tu: śmierć, boleść, mrok i tajemnica;
Przelotem gości wszystko, co lśni i zachwyca.
Bogiem tchnie wszystko; cała ziemia kwitnie;
Gdzie spojrzeć: biało, różowo, błękitnie —
On zasie, plonów upatrując wszędzie,
Oblicza tylko: jaki zysk ztąd będzie.
Więc myślę: ziemia, w cudne strojna farby,
Niesie dla takich najdroższe swe skarby,
Jak wonne zioła, z kwiatami pospołu. Pasterz — dla wołu.
Krytykowi.
Czemu zowiesz mnie sfinksem? Toć jam prostak szczery,
Którego przykazaniem: dwa a dwa to cztery.
Gdy dla ciebie prostota sfinksową zagadką,
Mógłbym myśleć, że sam z nią przestajesz zbyt rzadko.
„Cóż szukacie żywiącego między
umarłymi?”
Wasze złudzenia zwiać muszę, niestety!
Nie! gieniusz mieszka nie w płaszczu poety,
Nie w jego włosach, brodzie, ustach, nosie,
Nie w oku nawet, nawet i nie w głosie,
W niczem, co nagle lub zwolna czas kruszy,
Lecz — w niedostępnej ziemskim oczom duszy.
Gieniusz trwa wiecznie, a z ciała futerał
Na to jest, aby po czasie umierał.
Ani więc surdut z marmuru wykuty,
Ani kamienne lub spiżowe buty,
Ani dokładna twarzy podobizna,
Ani brodawka na licu lub blizna,
Nic, co przemawia rzeźbą lub rysunkiem —
Nie jest prawdziwym wieszcza wizerunkiem.
Kto zaś tym kłamstwom wybija pokłony,
Za bałwochwalcę będzie osądzony.
Modlitwa.
Módl się o wszystko; módl w każdej potrzebie;
Módl się, nie patrząc, czy się prośba iści.
Póki się modlisz, gościsz duszą w niebie —
Małoż ci jeszcze z modlitwy korzyści?
Długie życie.
Samolub i rozkoszniś zwykle żyją długo;
Lecz każdy, jednej myśli zrobiwszy się sługą,
Daremnieby latami długość życia mierzył:
Kto nie cierpiał — nie kochał; kto nie kochał — nie żył.
Wlecze się nędzny, wśród mrozu i żaru,
Z roziskrzonemi gorączką oczyma,
A jakby niedość miał życia ciężaru,
Jeszcze na barkach wór ładowny trzyma.
Złowrogie brzemię resztę sił mu kradnie,
Dech w piersiach tłumi, do ziemi przygniata;
Zda się, że pod niem lada chwila padnie,
Zgięty jak Atlas pod brzemieniem świata.
Wieczny tułaczu! własnych żądz ofiaro!
Chcesz, by się losu rozluźniły wodze?
Ten wór przeklęty jest win twoich karą;
Rzuć go — a zaraz lżej ci będzie w drodze!
Dzieło i autor.
Kiedy mi młodość lała ogień w żyły,
A dziwne moce w górę mnie wznosiły,
Chcąc się odznaczyć czemś wzniośle zuchwałem —
Przed krzyżem głowy odkrywać nie chciałem.
W tej samej szumnej, tytanowej porze,
Anioł mnie życia zawiódł raz nad morze;
Tam, bezmiernością ruchu i błękitu
Zdumiony — głowę odkryłem z zachwytu.
Dziś, gdy rozważam minione zapały,
Ów czas, gdy silny znaczyło: zuchwały,
Myślę, że tylko pychą dusza chora
Mogła czcić dzieło — nie znać autora.
O wierszach.
Nie ten wiersz dobry, co dobrze zabawi,
Lecz który dobra chociaż trochę sprawi.
Kukułka.
Dokąd pójdę, wszędzie słyszę
Twe kukanie, przywabianie,
Co wciąż mąci leśną ciszę...
To się z cicha gniewam na nie,
To mnie kusi chęć wesoła,
By przyłapać tę, co woła.
Lecz w gęstwinę wpadłszy ciemną,
Nie dasz wziąć się nawet wzrokiem...
Gdy więc pierzchasz tak przedemną,
Jako nimfa z sarniem okiem,
Nie nazwę cię mianem twojem,
Lecz — swem szczęściem, swym spokojem...
Walc — to półsen błogi, Nimf i sylfów tan...
Mazur krzyczy: „Z drogi! Ja tu tylko pan!”
W polonezie zcicha Spływa łza za łzą...
A oberek wzdycha: „Zginąć — ale z nią!”
Mędrcy.
Do grona mędrców napędzać mnie chcecie,
Bym poznał źródła wszystkiego na świecie,
Gdyż mądrość tylko otwierać ma bramę
Do prawdy — reszta fałsz i blichtry same.
Zgoda, przystaję — lecz wpierw się ośmielę
Mędrców drużynę zapytać: — Dlaczego
O jednej rzeczy głosi prawd tak wiele,
A w każdej prawdzie twierdzi co innego?
Roztańczonej.
Mówisz, że fala tanecznych dźwięków Unosi cię do nieba...
Tak — lecz to niebo, głuche dla jęków, Jest niebem Muz i Feba.
Tam zaś, gdzie mieszka Ukrzyżowany, Przeznaczeń spełniwszy czarę,
Droga prowadzi przez czynów łany, Przez pracę, ból i ofiarę.
Theatrum.
I ja też w życiu, niby na teatrze,
Na ludzką farsę i tragiedyę patrzę;
Lecz łatwych wzruszeń przeszła dla mnie pora;
Dziś chciałbym ujrzeć — sztuki autora.
O głupcu
Głupiec jest zwierzę dobre do zabawy,
Byle potulny bywał i łaskawy.
Najlepiej owcza przystoi mu wełna
I twarz, cielęcej łagodności pełna.
Lecz niech was bogi nieśmiertelne strzegą
Od głupca, w wilcze kły uzbrojonego:
Straszniejszej bestyi nie wydało piekło
Nad tę poczwarę oślepłą a wściekłą!
Żyje gieniusz na świecie, i żyje dla świata;
Serce jego wśród bliźnich, myśl nad gwiazdy wzlata;
Jego słowem miliony karmią się jak chlebem,
I jest ogniwem, które wiąże ziemię z niebem.
Z padliny, co gdzieś gniła w zapleśniałym rowie,
Wylągł się nędzny mikrob i praw życia zowie;
Leci w świat szukać żeru; napotkał gieniusza;
Wszczepia się weń i jadem ciało mu wysusza.
Gieniusz padł; mikrob pomknął dalsze czynić szkody...
Oto masz: mądrość, prawa i cele Przyrody.
Odrodzenie.
Powiem, że odrodzenia doba już niedługa,
Gdy z ludzkiej mowy znikną słowa: „pan” i „sługa.”
Co gorsze?
Walkę o byt, co broni słusznych praw istnienia,
Wytworzyła Przyroda, w celach swoich skryta;
Bezprawiem ją nazywa człowiek-hipokryta,
I z walki o byt — w walkę o dobrobyt zmienia.
Masz piędziesiątpięćdziesiąt pokoi, i w razie ochoty,
Codzień w innym rozkładasz sypialne namioty;
Lecz i nędzarz, co dachu nie ma ponad głową,
Codziennie również zmienia stacyę noclegową.
Pytanie Pawła.
— Wiek nasz skarbem i ozdobą
W porównaniu z zeszłą dobą,
Z rozwichrzonem średniowieczem,
Co wytrząsa krwawym mieczem!
Zrównanego już dziś świata
Siła pięści nie przygniata,
I zbój-rycerz w swem zamczysku
Już nie szuka w zbrodniach zysku;
Inkwizycyi zgasło piekło,
Co niewinnych na stos wlekło;
Słaby, gdy go prawa strzegą,
Zabezpieczon od mocnego;
Niema tortur, ni ćwiertowań,
Palów, stosów, ukrzyżowań...
Siano na łóżku posłałeś mi świeże;
Much w izbie niema; zmówiłem pacierze;
Koi mi duszę błoga cisza wioski —
A nie śpię. — Wygnać zapomniałeś troski!
Życie śmiercią, śmierć życiem.
„Tacy są dopiero
Naprawdę żywi, — naucza Cycero —
Co się już z więzów wydostali ciała;
To zaś, co życiem ludzka myśl nazwała,
Jest właśnie śmiercią.” Ból w tej mowie głuchy —
Ale zarazem: jak wiele otuchy!
X.
I bez widocznej rany ludzie giną;
Myślami można struć się, jak strychniną;
Duch z rozbitego nieszczęściem człowieka,
Jak eter z czary stłuczonej, ucieka;
I najsilniejsi padają, zabici
Czemś, czego żaden zmysł nasz nie pochwyci,
I co się w mrokach, po zbójecku, chowa,
Jako na ptaki zaczajona sowa...
Pieniądz.
Pieniądz wytwarza siłę i sam lgnie do siły;
Wszędzie go najsilniejsze ręce pochwyciły.
Zważcie u kogo pieniądz, a wnet się dowiecie,
Co w danej chwili siłą zowie się na świecie.
Najniestrawniejsze.
Raz rozmawiano — kto rozmawiał, mniejsza —
Która potrawa jest najniestrawniejsza.
Jeden wymienił jakąś rybę z morza,
Ów marynatę na zimno z węgorza,
Temu na pamięć przyszedł schab z kapustą,
Tamten przypomniał kaczkę nazbyt tłustą...
Wtem, mocny długą w gastronomii wprawą,
Wstanie mąż pewny i rzeknie: — Potrawą
Najniestrawniejszą, której ani upiec,
Ani usmarzyć nie można, jest — głupiec.
A w postawie, oczach, dziobie,
Z egipskiego masz coś maga.
Na wysokiem stojąc gnieździe,
Jak straż, wsparta drzewcem dzidy,
O zamorskiej dumasz jeździe,
Roisz sfinksy, piramidy...
Mówią, że twój żywot wcześny
Nie przekroczył rocznych kresów,
Ale dla mnie tyś współcześny
Faraonów i Ramzesów.
Gdy w różowych ogniach świtu,
Głos podniesiesz na wyżynie,
Myślę: z polskiej sosny szczytu
Do Izydy pacierz płynie..
Festina lente
Kradł, ludzi krzywdził, i — dobrze mu było,
Bo zyskał pieniądz, a pieniądz jest siłą.
Więc drugi: — Ja to lepiej jeszcze zrobię!
I dalej cudze zagarniać ku sobie.
Lecz, gdy zbyt żwawo czyjąś kieszeń czyści,
Wpadł w sieć i stryczek wziął zamiast korzyści.
Dyndając, dzieciom rzekł filozoficznie:
„Kraść trzeba zwolna i systematycznie!”
Szalonemu miecz w rękę — mniej nieszczęść wytwarza,
Niż gdy głupi dostanie patent na lekarza.
O Księdzu Biskupie Warmińskim.
Takiś przejrzysty, mój Mości Biskupie,
Że przez twe książki, jak przez szkło puhara,
Widać czem serca nalana jest czara:
Żeś wróg wszystkiego, co złe i co głupie,
Że szczęście ściągnąć chcesz na polskie niwy,
I — że sam jesteś ogromnie szczęśliwy!
O Trembeckim.
Gdy cię widzę, jak wzrostem ogromny i duchem,
Rymujesz dla wątłego króla politykę,
Jak potrząsasz powszednich kłopotów łańcuchem,
Jak, z duszą mędrca, wino sławisz i podwikę,
Jak cię rozhartowywa praca mdła i marna —
Zdajesz mi się Samsonem, co obraca żarna.
Ileż to lat już mocuję się z tobą, Straszna zagadko!
Zżarłaś mnie bólem, otrułaś żałobą, Szaleństwa matko!
Wszystkich jam kluczy próbował z kolei, By poznać ciebie;
Teraz je wszystkie, wyzuty z nadziei, Rzucam od siebie.
Jednegom doszedł: że w myśli rozpędzie Cel śniąc daleki,
Nikt nie znał, nie zna i znać cię nie będzie Po wieków wieki!
Co zbawia?
Tylko wielkie ideały
Poświęcenia, Wiary, Chwały Mogą zbawić nas.
Kto się oparł nie na duszy,
Temu wszystko w proch się skruszy, Lub stwardnieje w głaz...
Robią z pani motylka, Gwiazdkę na błękicie...
Ale młodość to chwilka, A po za nią życie.
I choć szczęściem drży łono W nimbusie panieństwa,
Najpiękniejszą koroną: Znamię człowieczeństwa.
Małżeństwo.
Jaś „w małżeństwo” bawi się z Maniutą;
Wziął kapelusz i laskę okutą,
Dał swej „żonie” parasolkę matki,
I na spacer idą lube dziatki.
Idą razem, przykładnie aż miło:
Z niemi lalka w sukience z falbaną...
Gdy małżeństwem naprawdę zostaną,
Każde będzie oddzielnie chodziło.
Co droższe?
Szczęście, to długa słoneczna pogoda;
Niedolę z szarą zrównać można słotą.
Przy zbytku słońca, jak miła ochłoda!
W chmurach, jak cieszy żywe słońca złoto!
Gdyby na jednej pokładły się szali:
Z płaczącem niebem słoneczna ulewa,
Pewnieby droższym nad żar, co wciąż pali,
Wydał się promyk, co czasem zagrzewa.
Bogaczowi.
Szczęśliwy jesteś nie tem, że tobie Tłum, jak bożyszczu, się kłania,
Lecz, że jak bóstwo, nosisz sam w sobie Moc twórczą uszczęśliwiania.
Pocóż do ciebie, z zawiści sykiem, Chór głosów służalczych płynie?
Szafarzem swoim, biednych płatnikiem Uczynił cię Bóg jedynie.
Jakże słabych, co klną życie,
Rozkujecie z mąk obroży?
Jakże zdrowie im wrócicie, Gdyście sami chorzy?
Zły wiatr włóczy się po świecie
W przepaść strąca lub do lochu —
Za odmianami żuków zbiegasz łąki, gaje,
I nieraz ci gonitwa dobę zajmie całą;
Gdybyś chciał głupców wszystkie zgromadzić rodzaje,
Całego życia na to byłoby ci mało.
Księga zażaleń.
Cel twój, poeto? Każdą ludzką nędzę
Pisać w zażaleń rymowanej księdze —
Aż Myśl Najwyższa, Najwyższe Sumienie
Da pokrzywdzonym — zadośćuczynienie.
Grzech, czy nieszczęście?
Jeśli największy grzech mego żywota:
Brak wiary — czemu ksiądz na mnie się miota?
Czyż, skarb posiadłszy, co szczęśliwych stwarza,
Bogacz wyklinać powinien nędzarza?...
Skrzywdziłeś brata, że poszedł z torbami,
A o swym herbie gadasz z przechwałkami.
Źródłem szlachectwa twojego, mój panie,
Jestże „szlachetność” czy też „szlachtowanie?”
Circulus vitiosus.
Przeszłość zawsze bywa cudna,
Rzeczywistość zła lub nudna;
Gdy się dziś na wczoraj zmieni,
Znowu żal je opromieni.
Muzyka myśli.
Mnie muzyki nie trzeba. W mej głowie
Ruch się myśli odbywa rytmiczny,
A symfonia żadna nie wypowie
Jak jest równy, zgodny i muzyczny.
Taż harmonia, co sfery kołysze,
Moją głowę napełnia swem graniem —
To zaś wszystko, co mówię i piszę,
Niemowlęcem jest jej podrzeźnianiem.
Różane nosi miłość ziemska wianki, Ale gwiazd nie ma nad czołem;
Wszystkie imiona bierz dla swej kochanki, Nie zwij jej tylko — aniołem.
Pytanie.
Bóg nic już dziś nie stwarza, wszystko wpierw stworzywszy.
Na najlichszego listka patrząc ząbkowanie,
Wiem, że wzór ma w stworzenia nakreślony planie
I że nigdy prościejszy nie będzie, ni krzywszy.
Harmonii, raz wskazanej, nic nie zada gwałtu,
Złe przez wieczność złem będzie, niewinnem niewinne;
Wedle stałego wszystko urabia się kształtu —
Czemuż dusze przychodzą na świat coraz inne?
Najpiękniejsze
Najbielsze śniegi, które na gór leżą szczytach;
Najczarowniejsze światła, płonące w błękitach;
Najwznioślejsze uczucia, które toną w niebie;
I najpiękniejsze pieśni śpiewane dla siebie.
„Na zawsze twoja... na zawsze! na zawsze!”
Nie ciężkie więzy, chociaż najłaskawsze.
Gdy się ma płynąć potrzaskaną łódką,
„Na zawsze” znaczy tyleż, co — na krótko.
Codzienność.
Sen, miłość, sztuka, zmysłów upojenie,
Cała znikoma uciech ziemskich rzesza,
Która pozłaca doczesne istnienie,
Zwykły bieg życia zmienia lub zawiesza.
Człowiek wciąż szuka, by ujść od rozbicia,
Leku na życie — w ucieczce od życia.
Sen, co myśl pasmem zasnuwa splątanem,
Miłość, co jawę w sen przemienia boski,
Sztuka, czarownym będąca omanem,
Zmysłów szał, w którym człowiek topi troski,
Wszystko, co życiu służy ku ozdobie,
Cóż mówi? — że byt marnością sam w sobie.
Z barłogu Hiobowego.
— Panie! ciężaru ujmij... Nie dźwignę!
Oto już grobu uczuwam dreszcze,
Już wzrok mój zagasł; już jak trup stygnę...
Jeśli kiedy ciężarów losy ci umniejszą,
Nie tryumfuj zbyt głośno w tej przelotnej dobie: Im wyżej chwilę ocenisz dzisiejszą, Tem cięższe jutro przysposabiasz sobie.
Pociecha niepełna.
Już mię oddawna Mądrość z kamiennem obliczem
Nauczyła, że ziemskie radości są niczem.
Czemuż pojąć nie mogę lekcyi dokończenia:
Że niczem również są ziemskie cierpienia?
Vitam aeternam.
Gdy umarłym spoczynku wiecznego życzymy,
Tyleż jest, co przyrodzie życzyć wiecznej zimy.
Wierząc stale w Najwyższą Sprawiedliwość nieba,
Raczej życia wiecznego życzyć im potrzeba.
Pytanie.
Dwaj opatrzyli jałmużną nędzarza;
Jeden mu grosz dał, a drugi dukata.
Dukat pochodził z milionów wekslarza,
Grosz miał jednego tylko w worku brata.
Na szali zasług czyj datek przeważa?
O swoich myślach.
Z myśli, co stadem lecą przez mą głowę,
Jedną, dwie, chwytam za skrzydła tęczowe
I śpilką rymów przytwierdzam do karty.
Potem, gdy badam światek w nich zawarty,
Któremu tylko gospodą jest głowa,
Każda myśl zda się i obca i nowa.
Ta mię zadziwi, ta skrzepi, ta wzruszy —
I tak się na nich własnej uczę duszy.
Matka, dawszy go światu, odeszła ze świata.
Smutny to kaprys losu i twarda zapłata:
Życie matki za życie syna! Czyliż dziecko
Winno być rodzicielce kradzione zdradziecko
I rzucane macosze? Ojciec niezadługo
Łzy otarł i do domu wziął małżonkę drugą.
Zbyt ciężko być paryasem, licząc rok istnienia —
A to dziecię cierpiało już od urodzenia!
Niepotrzebnie też na świat przyszło..
Nad sierotą
Użalił się sędziwy starzec i z ochotą
Zabrał dziecię do siebie. Był to dziadek chłopca.
Miłość nie pozostała niemowlęciu obca.
Bywa, że się zespala, niby duch i ciało,
Z tem, co ma być dopiero, to, co być przestało.
Dziadek stał się dla chłopca matką. Rzecz to miła,
Choć dziwna: pielęgnować, co śmierć porzuciła.
Zresztą, cóż pozostanie starcowi, jeżeli
Nie będzie, jako dobrzy z pacierza anieli,
Przechodniem, do którego w sieroctwie i męce
Wyciągają się dziatek i nędzarzów ręce?
Trzeba, żeby się biedak nie skarżył niebiosom,
I żeby ktoś proszącym dawał ucho głosom,
I żeby ludzie byli serdeczni a szczersi;
Trzeba, żeby ktoś dziecku bez matczynej piersi
Przywodził karmicielkę trzody, z płowem okiem,
Która skubie murawę w górach, nad potokiem;
Trzeba, żeby ktoś uczył niemowlę miłości
I łączył z młodem sercem rozwagę starości,
I kazał się szanować i kochać zarazem...
Dlatego to Bóg, który pod mogilnym głazem
Pozwala strzelać liściom wiosennego kwiatka,
Na miejsce rodzicielki daje dzieciom — dziadka,
I postawiwszy zimę na straży płomienia,
Serce starca na serce niewiasty zamienia.
Tak więc Pawełek, na świat przyszedłszy sierotą,
Wzrastał. Miał modre oczy, zamglone tęsknotą,
Szczebiotał słowa, których nikt nie zapamięta,
Był rozkosznie bezwstydny, jak niewinność święta,
Bratał się z aniołami i sam był aniołem.
A dziadek, z pobrużdżonem od burz życia czołem,
Patrzył w niego, jak w jutrznię zdobną w blaski boże.
Półzgasły zachód wielbił rodzącą się zorzę.
Sierotę wywieziono na wieś, między kwiaty,
Tam, gdzie oko spotyka tak rozległe światy,
Że wypełnić je może tylko duch dziecięcia.
Łąki zionęły wkoło zapach sianożęcia;
W każdym gaju słyszałeś pieśni; tuż przy dworze
Szumiał sad; w sadzie kwiatów falowało morze.
Od tego raju woni i barw dusza chłopca
Odbierała pieszczoty: zawiść kwiatom obca.
Sad się pysznił niejedną gruszą i jabłonią,
A gęsty był, że, idąc, rozchylano dłonią
Gałęzie. Woda drżała w szmaragdowej ramie.
Czasem w mroku błysnęło coś, jak nagie ramię.
Rzekłbyś, że płoche nimfy biegały tam. Z krzaków
Wznosił się prosty pacierz owadów i ptaków.
Wszystkie głosy dźwięczały wesoło a strojnie;
Wśród ziół i kwiecia zdroje gwarzyły spokojnie,
A cały ten hymn życia brzmiał tem uroczyściej,
Że wtórzył mu, jak organ, poważny szum liści.
Wielką pieśń, którą niebo śpiewa w dniach wesela,
Niedołężnie przedrzeźniać ziemia się ośmiela
Na wiosnę, gdy królewskim ozdobi się majem.
O cichy, wonny sadzie! Tyś był prawie rajem,
Pieszcząc dziecię, co miało wdzięk prawie anioła.
Dusza chłopca w tym raju stała się wesoła,
Czując, że oczy starca miłośnie jej strzegą —
I zanadto, niestety, przywykła do niego!
Ogród, to rzecz prześliczna. Jeśli w to ukrycie
Schowacie dziecię, potem starca — uczynicie
Tak właśnie, jak Bóg czyni. Wiążąc w splot uroczy
To, czego łaknie serce, z tem, co bawi oczy,
Poeta ten (w naturze tkwi sztuki zagadka)
Różom daje niemowlę, niemowlęciu dziadka.
Dziecię brata się z kwiatem: wiek ich równy godzi,
A niebawem i starzec do przymierza wchodzi.
Ach to rzecz przednia śmiać się w majową pogodę!
Pulchny malec, cherubom równy przez urodę,
W kwiatach — to obraz ciebie godzien, o Wergili!
Niestety! to, co piękne, najsnadniej omyli...
Najpierw, brak Pawełkowi zdrowia. Niedość krzepką
Duch chłopca dostał klatkę. Nad jego kolebką
Powiał czarny wiatr grobu. Blady jest. Któż zgadnie,
Czy po matce i jego śmierć nie chwyci zdradnie?
Dziecku trzeba pokarmu; sprowadzono zatem
Kozę. Chłopiec koźlęcia został mlecznym bratem.
Gdy koźlę skacze, dziecku chodzić już wypada.
Dziadek mówi: „Maszeruj, chłopcze; trudna rada!”
Lecz dzieci mają pełno trwożliwych omamień:
Krzesło dla nich Charybdą, Scyllą lada kamień,
Kolanka się zginają, w stopach słaba władza —
Wesołości ich przecie nic to nie przeszkadza.
Gałąź drży, a kwiatami pyszni się o wiośnie.
Młody wiek pewien siebie; zwycięża, kto rośnie.
Pawełek dzielnie spełnia zadanie niełatwe.
(Pragniesz go widzieć, matko? Spójrz na własną dziatwę!)
Dziadek go nie zostawia samego na chwilę.
„Trzymaj się ostro! — woła. — Stój o własnej sile.”
Chłopiec kroczy odważnie, jest zuchem nielada,
Drwi z przeszkód; wtem się nagle potyka — i pada,
A starzec mu podściołkę czyni z własnych dłoni,
I sam słaby, słabszego od upadku broni.
Trwoga kończy się śmiechu głośnego wybuchem.
Jak próżno-by się kusił kto odtworzyć duchem
Gwiazdę lub gaj, gdzie ptaków pieśń dwoi się w echu,
Tak też nie zbada głębi dziecięcego śmiechu.
Są w nim skarby miłości, jest niewinność święta,
I lęk słodki, co myśli zbyt niesforne pęta,
I pycha z tego, że się tak wysoko stoi,
I bojaźń dziwna, co się niczego nie boi,
I nieświadomość, której wszystko jest świadome —
Ach! śmiech dziecka to niebo otwarte, widome!
Starzec, choć był postacią z biblijnego świata,
Mężem, którego Mojżesz uznałby za brata,
Wobec chłopca dziaduniem stawał się potulnym.
Urokom, aniołowi i dziecięciu wspólnym,
Poddawał się bez walki, drżał przed niemi skrycie,
I, miłując — uwielbiał to wschodzące życie.
Śledził, jak w młodej duszy świta brzask pojęcia,
Jak zakwita uczucie w sercu niemowlęcia,
I jak myśl, wiodąc walkę z niedojrzałą mową,
Podlatuje, napróżno chce się oblec w słowo —
Spada — znów się podrywa — i po długiej męce,
Nie mogąc być wyrazem, zamiera — w piosence.
Pawełek tworzył dźwięki całą ducha siłą,
Skandował jakąś strofę lotną a zawiłą,
Gwarzył, nucił, szczebiotał, i zdrzemnięte echo
Budząc w izbach, był dworu całego pociechą.
Gdy się zaśmiał, to śmiechy dźwięczały wokoło,
Rzekłbyś, że śmiechem ucztę otwiera wesołą.
Wiodły nim[1] rozmowę i gaje, i niwy,
I chłopiec uszczęśliwiał, i sam był szczęśliwy.
Wnuczek rządził, bo władza śmiejącym się dana,
A dziadek był ofiarą małego tyrana.
Słuchał go też z pokorą. „Czekaj — chłopię woła.
On czeka. — „Chodź tu!” — Idzie. Ach! wiosna wesoła
Zwycięża smutną zimę w każdej życia chwili.
Zresztą wnuk z dziadkiem parę dobraną tworzyli.
Ten rządził, tamten słuchał — zbliżali się wzajem
I grudzień prawie zawsze był w harmonii z majem.
Jak miłośnie, wśród gaju, co był słońcem złoty
I gniazd pełen, łączyły się te dwa żywoty —
Choć jeden miał dwa lata, osiemdziesiąt drugi!
Czasem dziadek, dni zeszłych licząc szereg długi,
Mylił się — lecz wnuk dobrze pamiętał swe lata.
Nigdy czarną nie była dla nich nocy szata.
Dziad uczył wnuka myśleć, a choć duchem stary,
Sam od niego nawzajem brał naukę — wiary.
Jeden dawał drugiemu swe myśli natchnione
I coraz inną bóstwa odsłaniał mu stronę
W dzień łączyli igraszki, a w nocy marzenia.
Nie było na miłości tych poczciwców cienia;
Mieli jedną komnatę, żyli w jednem stadle.
Ach! przy pierwszym pacierzu i przy abecadle
Najłatwiej się dwa serca niewinne jednoczą!
Gdy dziadek miał rozpocząć swą lekcyę uroczą,
Jakimże głosem, pełnym najsłodszej pieszczoty,
Mówił: „Mój ty najsłodszy Pawełeczku złoty!”
O szepty niezrównane! o rozmowo święta!
Tak właśnie gwarzą w bajkach niewinne ptaszęta.
„Ostrożnie, bo tam woda.. Przybliż się... Zejdź z drogi...
Wolniej... Widzisz, brzydalu, zamoczyłeś nogi.
Odpocznij.. Przygładź włoski... Pobiegaj po trawie”..
I niebo uśmiechało się do nich łaskawie,
I słońce zdroje blasków ognistych zlewało
Na starca, pieszczącego się z dzieciną małą.
Ojciec tymczasem drugą żoną był zajęty.
Kiedy w dom nowy żywot zostanie przyjęty,
Próżno o dawne prawa śmierć się upomina.
Wkrótce ta druga żona powiła mu syna.
Pawełek nie znał brata. Co mu tam! W ukryciu
Dni pędził, lecz nie brakło blasków jego życiu.
Zresztą, prócz dziadka, nic go tu nie obchodziło.
Dziadek był jego życiem, radością i siłą.
Zdawało się, że tych dwojga istot nie rozdzieli
Nic, nigdy.
..Dziadek umarł.
II
Gdy Sem do Racheli,
A Booz do Rut mówił: „Płacz, bo ja odchodzę” —
Te niewiasty płakały. Lecz na dziecka drodze
Śmierć staje niepoznana. Próżno dziadek stary
Upominał:
„Pawełku! mnie złożą na mary,
I nie ujrzysz już tego, co cię kochał szczerze”...
Nikt dziecięciu beztroski skarbów nie odbierze —
I Pawełek wciąż śpiewał, śmiał się i weselił.
Wśród pól, złotych od zboża, kościołek się bielił,
I sam skromny, dokoła sadyby miał skromne,
Ten kościołek przed trumną odemknął się. Pomnę,
Byłem jeden z orszaku. Zasmuceni, rzewni
Zgromadzili się starzy druhowie i krewni,
By zmarłego w grób złożyć. Szli, milcząc. Dokoła
Śmiała się w słońcu łąka kwiecista, wesoła.
Rzekłbyś, że kwiaty lubią te czarne pochody.
Idąc, gwarzyli starce z wieśniaczej zagrody.
Orszak ciągnął głęboką drogą, jak parowem.
Samotna, cicha krówka leżała nad rowem,
Patrząc na przechodzących z czułością matczyną.
Młodzi szli z bukietami i świąteczną miną —
A chłopiec postępował za trumną w milczeniu.
Złożono starca w chłodnym drzew rozrosłych cieniu,
Na cmentarzu, pod ścianą wiejskiego kościoła.
Cmentarz był skromny. W niebo nie wznosiły czoła
Ni cieniste cyprysy, ni grobowce pyszne.
Było to miejsce święte, surowe, zaciszne,
Pełne krzyżów i mogił, gdzie śmierć cicho spała,
Gdy Bóg pozwolił; ustroń biedna a wspaniała.
Wchodziło się na cmentarz przez furtę drewnianą,
Pełną szpar, którą na noc zwykle zamykano.
Pięły się po niej dzikie bluszcze i powoje.
Rzecz dziwna, że tę furtę, zdobną w kwiatów zwoje, CłopiecChłopiec badał z oznaką wielkiego zajęcia,
Los często objawieniem bywa dla dziecięcia,
I przyszłość mu się we snach przedstawia prawdziwa —
Lecz niestety, los gwiazdę wschodzącą zakrywa.
Pawełek miał zaledwie trzy lata. — „Precz, łotrze!
Precz ztąd! Nie mogę ścierpieć, gdy się o mnie otrze!
Splamił mi nową suknię! wypił wszystko mleko!
Smoluch! brzydal! Wynieście go ztąd gdzie daleko —
Do kuchni! do piwnicy! Dostaniesz, gagatku,
Rózgi! Jesteś nieznośny i — brzydki w dodatku!”
Na kogoż to spadają takich obelg krocie?
Na Pawełka. Nieszczęsny chłopiec! Po powrocie
Z pogrzebu, zastał w domu obcego człowieka;
To był ojciec. Za ojcem, co przybył zdaleka,
Zjawiła się niewiasta z dziecięciem u łona:
To znów brat i macocha. O nieodgadniona
Serc ludzkich tajemnico! Ta niewiasta obca
Odrazu nienawistną stała się dla chłopca.
Matka to sfinks. Jej serce, pełne dwuznaczności,
Białe jest kiedy kocha — czarne gdy zazdrości;
W jednej chwili objawia i czułość i wzgardę:
Czułe dla własnych dzieci, a dla cudzych twarde.
Gdy cierpi wieszcz, apostoł lub męczennik — zgoda.
Ci wiedzą za co cierpią. Lecz duszyczka młoda,
Co nosi jeszcze złote świętości sukienki,
Czyż powinna być brana zdradziecko na męki?
Po miłości nienawiść, a po kwiatach ciernie...
Jakże dziwnie los czyni! jak niemiłosiernie!
Pawełek ani pojąć mógł co się z nim działo.
Gdy wieczorem odmykał swą izdebkę małą,
Bał się mroku i płakał — po nikim, po niczem.
Szmer trzciny go przejmował drżeniem tajemniczem,
Gdy się ocknął, wzrok jego pełen był zdziwienia...
I po co takie biedne rodzą się stworzenia?
Bez światła i bez okien dom mu zdał się cały,
I gwiazdy go poranne już nie poznawały.
Gdy wszedł, matka wołała: „Weźcie go odemnie!”
Więc cofał się, i walcząc ze smutkiem daremnie,
Krył się w mroku. — Kolebkę, rzec można, topiono.
Uśmiech już na twarz jego nie wchodził schmurzoną.
Trapiły się tem ptaki i kwiaty w ogródku,
I zwiastun wesołości stał się gońcem smutku.
„Weźcie go! taki brudas! takie nic dobrego!”
Zabierano mu gwałtem cacka dla tamtego.
Ojciec się nie sprzeciwiał, gdyż był zakochany.
W życiu Pawełka jakież okropne przemiany!
Dawniej, jak do bożyszcza, wszyscy szli do niego,
Dzisiaj go unikają, jak trędowatego.
Macocha rzuca klątwy na tę główkę złotą.
„Zmarnij!” woła, i kończy przekleństwo — pieszczotą.
Pieszczotą nie dla niego.
„Chodź tu! chodź, kochanie!
Jednego z twych aniołów skradłam Ci, o Panie!
Na pościołkę dla niego wzięłam nieba szmatę!
To dziecię jest cherubów światłością bogate.
Zda mi się, że niebiański raj cisnę do łona.
Pięknyś, synu. Kocham cię. Przyszłość niezgadniona
Uczyni cię człowiekiem. — Ach! zobaczcie, proszę,
Jaki ciężki! Od niego wszystkie me rozkosze
I sny wszystkie pochodzą. On jest słońcem mojem!”
Pawełek słuchał tych słów z dziwnym niepokojem,
Bo myśl, która wrażenia minione pamięta —
Taką myśl mają nawet róże i jagnięta —
Szeptała mu: — „I ciebie tak niedyś pieszczono!”...
W kącie, milcząc, wieczerzę jadał wyżebrzoną.
Nie płakał, chociaż w smutku łzy są tak pomocne.
Dzieci bywają czasem ponure a mocne.
Często drzwiom się przyglądał z pilnością niezwykłą...
Raz, zmrokiem, krzyk się podniósł w domu: — Dziecię znikło!
Szukano — ani śladu. A była to zima,
Czas ludziom nienawistny. Z krwawemi oczyma
Śmierć wówczas się na człeka czai pokryjomu.
Ślady stopek dziecięcych nosił śnieg przy domu...
Nad ranem, domownicy dziecię odszukali.
Ktoś wspomniał, że jęk słyszał niknący w oddali;
Ktoś inny znów, że — śmiał się, bo mu się wydało,
Że w mgle, co białą płachtą kryła ziemię całą,
Głos jakiś niemowlęcy woła: „Tato!... tato!”
Cała wieś się zajęła tą boleśną stratą.
O świcie, znaleziono nareszcie chłopczynę.
Gdzie? — Na cmentarzu. — Lica miał blade i sine.
Leżał przy furcie, cichy, jak noc, i zmarznięty.
Jak zdołał przyjść w to miejsce przez drożyn zakręty,
W porze, gdy ziemia spała pod pomroką nocną?
Jedna z rąk jego furty trzymała się mocno;
Snać próbował tę furtę otworzyć. Czuł może,
Iż za nią jest ktoś taki, co mu dopomoże.
Myślał, że mrok milczący jego skarg wysłucha,
Więc wołał długo, długo — wreszcie padł bez ducha,
Przy dziadku, co był razem blizki i daleki...
Nie mogąc dziadka zbudzić, sam usnął — na wieki.
II.
PODDASZE.
I.
Cześć świątyni! Jej wieże, co w obłokach giną,
Stroi gotyk misternych ozdób plątaniną.
Nad wrotami lśni okno różnofarbnem kołem;
A nocą, pod sklepieniem, gdy kościół otwarty,
Roją się, jak mrowisko, cheruby i czarty:
Świat blasku i świat cienia, pomieszane społem.
Lecz mych oczu nie nęcą w głaz zaklęte cuda,
Silnych wieżyc wysmukłość, wiotkich rzeźb ułuda,
Jasność pełna otuchy i mrok pełen strachu;
Duch mój bliżej przypada, gdzie świeży a krzepki
Głos dziewczęcy wypływa z poddasznej izdebki,
Zawieszonej, jak ptaszę, na krawędzi dachu.
Jeśli świątynia słońcem, izdebka jest gwiazdką,
Lecz ja nad dąb olbrzymi wyżej kładę gniazdko;
Milszy mi szept wietrzyka, niż ryk huraganu;
I gdy mi przepych morza staje się widomy,
Przekładam drobną mewę nad skał wielkich złomy
I ćwierkaniu jaskółki nad szum oceanu.
II.
Cudna ustroń! Wśród bluszczów przezroczystej siatki
Błyska małe okienko przystrojone w kwiatki,
Z szybami, które promień poranku rozżarza;
Trzy gwoździe podtrzymują zazdrostkę zieloną,
Która przed żarem słońca słabą jest ochroną,
A otwiera się, nakształt dużego wachlarza.
Za oknem, tuż przy rynnie, gdzie się kot wygrzewa,
Rośnie lilia, i falą do izdebki wlewa
Blask i zapach swej białej, przeczystej korony;
Korzeń jej tkwi w wazonie, barwionym błękitnie,
Na którym błyszczą pawie, i uroczo kwitnie
Świat fantazyi, przez bladych chińczyków wyśniony.
Chwilami, w mroku celi przebiega i błyska
Cień o kształtach kobiety a barwach zjawiska,
Dziewczątko rozśpiewane, wesołe a hoże.
Mówią, że to sierota, sama pośród ludzi.
Jednak czasem w jej oczach taki blask się budzi,
Jakby przywykły patrzeć wprost w oblicze Boże.
Dość ją ujrzeć, by poznać jak czysta i święta;
Jej serce nie zna burzy, wzruszeń nie pamięta;
To ptaszę nie spotkało się jeszcze z potrzaskiem;
Z dziewiczej duszy nie spadł ani jeden listek,
Motyl ma na skrzydełkach złoty pył swój wszystek,
Na kwiatku perła rosy świeci pełnym blaskiem.
Z wnętrza cichej izdebki gdy wybiegnie oko,
Promieniem swoim przestrzeń ogarnia szeroką:
Plac, przechodniów, niewiasty z dziećmi rozśmianemi,
Tłum korny, co świątynię mijając, przyklęka,
Czoła, które uliczna rozjaśnia piosenka,
Wszystkie odblaski niebios, wszystkie echa ziemi.
Wokół czystej dzieweczki, jak wokół świątyni,
Wszystko skromnie a składnie powinność swą czyni.
Pszczoła znosi miód słodki, kwiat rozlewa wonie,
Wieża daje cień chłodny półomdlałym trawom,
A nocą, wprost okienka, wierna Bożym prawom,
Wypływa złota gwiazda i w błękitach tonie.
Szyję dziecka, co barwą kwiatom lilij sprosta,
Przystraja nie haft drogi, lecz chusteczka prosta,
W węzełek zadzierzgnięta skromny a uroczy.
Na czole niema pereł, lecz i zmarszczek niema;
Twarz źrenice gwiazdami rozwidniają dwiema —
Co zasie po brylantach gdzie iskrzą się oczy!
W cichym kącie pościółka biała choć uboga;
Przy niej „Żywoty Swiętych”, książka pełna Boga,
Jedyny sprawiedliwych i mężnych panteon;
A nad szarym kominkiem, z podniesioną głową,
Między obrazkiem Maryi i palmą kwietniową,
Przytwierdzony do muru śpilką — Napoleon.
Orzeł w tak lichej klatce! — Czemużby nie? — W ciszy
I rozkosznym spokoju, jakim gniazdko dyszy,
Tuląc do siebie dziecko przystrojone w kwiaty,
W miejscu, gdzie mieszka szczęście, świętość i otucha,
Sprzecznym tonem wieszczego nie obraża ucha
Grzmot, jakim pod Austerlitz huczały armaty.
Tuż przy wielkim cesarzu, w rannej zorzy złocie,
— Pamiątko! co łzy dumy wyciskasz sierocie! —
Połyska krzyż zasługi, świetny chociaż mały;
Puścizna po żołnierzu, cichym bohaterze,
I po ojcu, co dziecka zpoza grobu strzeże,
I skroń jego ubiera w blaski własnej chwały.
IV.
Krzyżu napoleoński! bohaterskie cacko,
Za którem nasi ojce biegli w bój junacko!
Wieńcu, w którym się słońce z wawrzynami para!
Bonaparte, wysoko wzniósłszy znamię twoje,
Tą relikwią wiódł tłumy na świata podboje,
A gdy działa umilkły, wołał: — Do mnie, wiara!
I przypinał krzyż złoty na piersi zwycięzkiej,
Łzy ciekły mu po twarzy marmurowej, męzkiej,
A pułk stał, uwielbiając w milczeniu półboga;
Zdało się, że on własne wszczepia weń natchnienie,
Że z piersi, której dotknie, buchają płomienie,
Zbawcze dla walczącego, śmiertelne dla wroga.
V.
Rankiem śpiew, a po śpiewie: do pracy, aniołku!
Dziewczyna wspiera nóżki na słomianym stołku,
I szyje, kraje, dzierzga z dziecięcym zapałem;
A gdy z myślą o Bogu skroń nad pracą skłania,
Święte choć proste dzieło pełniąc bez szemrania,
Anioł ciszy swem skrzydłem nakrywa ją białem.
Izdebkę przed burzami dłoń zasłania Boska;
I gniazdko, gdzie światowa nie postała troska,
Gdzie wszystko pełne wdzięku, świętości, zachwytu
Kryje duszę tak jasną i czystą wśród łona,
Że gdy się ku niebiosom wzbije rozmodlona,
Najlżejszą nawet skazą nie plami błękitu.
Szczęśliwa... zdala od niej wszelkie wrogie moce...
Niestety! wąż śpi w kwiatach, czerw toczy owoce;
By życie zaćmić, dosyć jednego spojrzenia.
Duch złego może stanąć i w blaskach gromnicy,
A ciekawość, draźniąca płochą myśl dziewicy,
W groźną ranę w niewieściem sercu się przemienia!
Na półce, wśród pokrytych kurzawą rupieci,
Leży książka, stek brudów i duchowych śmieci,
Przez gościa rozpustnego trafem zapomniana;
Z jej kart, pełnych bezwstydu, zeszły wiek przemawia,
Wiek, w którym rządził Wolter, ten gieniusz bezprawia,
Wysłany między ludzi z misyą od szatana.
VI.
Epoko wyuzdania i krwawego plonu,
Wrząca orgią szaloną jeszcze w chwili skonu!
Bezbożny i plugawy wieku osiemnasty!
Społeczności, przekleństwem zdruzgotana Bożem,
Co krusząc sceptr i szpadę pod oprawcy nożem,
Na miejsce miłosierdzia siałaś w sercach chwasty!
Biesiado, rusztowania widziadłem przerwana!
Świecie, coś drwił z Chrystusa, a wielbił szatana!
Hańba wieszczom twym, twórcom sofistycznych grotów!
Ich chwała jest świadectwem twej dzikiej niewiary,
A jak z wrzątku powstają zamglone opary,
Tak ich blask ze społecznych zrodził się przewrotów!
VII.
Barko! od czarnych głębin krokiem przedzielona!
Dziecię, którego serce śpi jeszcze wśród łona!
Nieszczęsna córko Ewy! biedny miejski kwiatku!
Wolter — grzech i pokusa, cynizm i zwątpienie —
Wolter włóczy za tobą swych źrenic płomienie,
Czając się, jak wąż w trawie, w twym zacisznym światku.
Drżyj! ten mędrzec wykrętny zna życia kałuże!
Drżyj! pod jego oddechem mrą dziewictwa róże!
Złote gwiazdy on gasi i anioły strąca!
Ileż razy, chwyciwszy ofiarę do sideł,
On darł pióro po piórze, z tych anielskich skrzydeł,
Na których dusza w niebo ulatuje drżąca!
Twego serca on liczy ciche uderzenia
I zawsze się wzrok jego dziko rozpłomienia,
Gdy choć jednę myśl złowi niepłynącą z Bogiem;
A jak wilk, przy owczarni kołujący w mroku,
Tak chwilami, widoczny tylko wieszcza oku,
Szatan zęby wyszczerza za izdebki progiem.
VIII.
Strzeż się! Jeśli tę książkę brudną weźmiesz w dłonie.
Uczujesz wraz, jak boskość zamiera ci w łonie.
O zmroku w twych marzeniach niepokój zagości,
Ujrzysz przez sen karocę suto wyzłacaną,
A gdy z widzeń kuszących wytrzeźwi cię rano,
Pustym śmiechem przywitasz myśl o niewinności!
Już odtąd czystych westchnień gniazdko nie usłyszy,
Porzuci je lękliwie trwożny anioł ciszy...
Sen zbiegnie z twoich oczu, z ust śpiewka wesoła,
A duch, porwany wirem gorączkowych marzeń,
Będzie błądził po piekle rozkoszy i wrażeń,
Które chryzmat dziewiczy zetrą z twego czoła!
Ale od czarnych duchów krzyż ojca cię strzeże,
Pamiątka po umarłym i po bohaterze —
O! zaufaj mu z wiarą, aniele kuszony!
Zaufaj też i lilii, swej anielskiej siostrze,
Której kwiatów przeczystość i wonie najsłodsze
Łączą się z twem dziewictwem, jako zgodne tony.
Zaufaj cichym duchom z gwiazdami u czoła,
I chórom świętych Pańskich pod nawą kościoła,
I białej gołębicy, niewstrzymanej w locie,
I dźwiękom organowym, mrącym w cichem łkaniu,
I świątyni, marzącej nocą i w zaraniu,
I niebiosom tonącym w lazurze i złocie.
Zaufaj lśniącej igle, która ci, wśród ciszy,
I w modlitwie i w trudach wiernie towarzyszy,
I mówi: — Pracuj, dziecko, bo w pracy zbawienie!
Stwórca obdarzył pracę dwojgiem pięknych dzieci:
Cnotą, co przez wesołość miłym blaskiem świeci,
I wesołością, z cnoty biorącą promienie.
Tych głosów tajemniczych słuchać ci potrzeba,
Co płyną z tchnieniem wiatru, nadlatują z nieba
I do izdebki chmurą przesiąkają mglistą;
Kroplami krysztalnemi rosa je wydzwania,
I powtarza je ptactwo w godzinie świtania,
A wszystkie mówią zgodnie: — Bądź czystą! bądź czystą!
Bądź czystą jak jutrzenka, jak niebo, jak fala,
Jak gniazdo, co się wrzawą zapowiada zdala,
Jak źdźbło trawy złocistej między jarem zbożem,
Jak gwiazda, jak kwiat biały, co się zwiesza z drzewa,
Jak wszystko, co się śmieje, jak wszystko, co śpiewa,
Jak wszystko, co zasypia w ukojeniu Bożem.
Bądź cichą. Cisza serca wykwita na twarzy.
Spokój jest nimbem mędrców, duchowych mocarzy.
Bądź wesołą. Kto wierzy, nie patrzy surowie.
Jednym z odblasków nieba jest uśmiech niewieści,
A wesołość to promień, którym duszę pieści
Światło gwiazdy niebieskiej, co się Prawdą zowie.
Wesołość jest dla ducha złocistą przepaską
I skrywa twarz natury uśmiechniętą maską.
Bóg gniazdem świegotliwem stare mury wieńczy,
Pośród krzewów kwitnących szczątek gmachu ginie,
Bo nawet grobom zimnym i martwej ruinie
Potrzeba ruchu, światła i szaty młodzieńczej.
Bądź dobrą. Dobroć serca za skarby ci stanie.
Stwórca i dla grzeszników miewa zmiłowanie,
A jest bratem tych, których nie tknęła pokusa.
Z tej jednej tylko cnoty, która złość zwycięża,
Duszę sprawiedliwego wykował on męża,
Jako niebios kopułę z jednego turkusa.
Tak czyniąc, na skroń gładką weźmiesz znamię Boże,
Białym liliom dorównasz w blasku i pokorze,
I przed nieczystych widzeń opędzisz się zgrają;
A wiodąc łódź do portu, życie do spokoju,
Sercem do tych się wzniesiesz, co, wytrwali w znoju,
Modląc się w każdy wieczór, w każdą noc sypiają!
Widziałem Śmierć, widziałem Hańbę. Biegły obie
Przez puszczę, w której było ponuro, jak w grobie.
Czarna, wyniosła trawa chwiała się za niemi.
Pod Śmiercią koń był martwy, z oczami wpadłemi;
Z rumaka Hańby zgniłe mięso opadało.
Drzewa drżały. Krzyk sępów budził puszczę całą.
I Hańba do mnie rzekła: — Rozkosz imię moje.
Chodź ze mną. Ja do szczęścia wiodę. Złoto, stroje,
Uczty, pieśni, pałace, ofiarnicy, wieszcze,
Śmiech zwycięztwa, co w sercu błogie budzi dreszcze,
Skarby sypiące złoto z rozwiązanych worów,
Ogrody pełne woni, dźwięków i kolorów,
Niewiasty z blaskiem jutrzni nad pogodną skronią,
Hymny walk i tryumfów, co zuchwale dzwonią
Przez trąb spiżowe gardła, swą chwałę — daremną —
Wszystko to będzie twoje — tylko chodź, chodź ze mną.
Rzekłem: — Nie chcę; padliną czuć twego wierzchowca.
Śmierć zasie przemówiła: — Ja wiodę wędrowca
Do mogiły ofiarą i udręczeń piekłem.
Jam — Obowiązek.
Odtąd wskróś puszczy — kędy przez ciemność i trwogę
Przebłyskuje Bóg — razem odbywamy drogę.
V.
Głos Petrarki.
Odeszła — a wciąż przecie widna memu oku;
Nocą w szafirach nieba, a dniem w lasów mroku.
Czemże jest wzrok cielesny wobec wzroku ducha!
Otoś tęskny, w twych myślach smutek i noc głucha,
Wtem ta, po której płaczesz, staje koło ciebie
W mroku. Gwiazdy na czarnem najwidniejsze niebie.
Widzę matkę, i ciebie widzę, Lauro droga.
Gdzie ty, kochanko moja? Pośród gwiazd, u Boga!
Widna-ś mi, bo cię kocham. Za twojem obliczem
Wciąż dążą moje oczy! Ach! wszystko jest niczem,
Prócz miłości! By ludziom dać moc jednakową
Z bóstwem, na to wystarczy czarodziejskie słowo:
Kocham. Miłość, o Lauro, wyższa jest nad zmysły.
I dlatego serc naszych sojusz jest tak ścisły
I święty, że stojemy od siebie zdaleka,
I że wciąż gwiazda twoja przedemną ucieka.
A gdy pytam, szukając: jest tu Laura blada?
Źrenica mówi: „niema” — „jest”, duch odpowiada.
O! strzeżcie się urągać upadłej niewieście!
Czyż ciężaru, co zgiął ją, świadomi jesteście?
Czyż wiecie, jak walczyła z głodem i zgryzotą,
Kiedy burza niedoli wstrząsała jej cnotą,
I jak, nakształt rozbitka, ostatkami siły
Chwytała cześć swą, której fale wciąż groziły?
Tak po burzy, na listku, drobna kropla wody
Połyska, idąc z tęczą i słońcem w zawody;
Gdy drzewkiem potrząsamy, drży, chcąc zostać złotą
Perła póki nie spadnie; gdy upadła — błoto!
Tyś to, szatanie, winien splamienia jej cześci!
Ale i w tem się błocie czysta woda mieści,
I może, z brudnych prochów wzniósłszy się ku górze,
Znów świetną stać się perłą i przystrajać róże;
A do tego — bo cuda dzieją się najprościej —
Wystarczy: promień słońca lub promień miłości!
VII.
U stóp Krzyża.
Przyjdźcie, którzy cierpicie — ten Bóg zna cierpienie;
Przyjdźcie, którzy płaczecie — w Nim dla was pociecha.
Przyjdźcie, czujący trwogę — bo On się uśmiecha;
Przyjdźcie, losem pędzeni — On trwa niewzruszenie.
VIII.
Ufność w Bogu.
Dziś miej ufność, że jutro Bóg wejrzy na ciebie!
Jutro ufaj w toż samo! W przyszłość wierz, że zbawi!
I zawsze, gdy się zorza rozpala na niebie,
Niech cię widzi z modlitwą Bóg, co błogosławi!
Błędy nasze, o dziecię, naszych cierpień winą —
Lecz z kolan nie wstawajmy, ufni i przytomni;
A może, gdy już zdroje łaski Jego spłyną
Na świętych i skruszonych — Bóg i na nas wspomni!
PUSZKIN ALEKSANDER.
I.
Pojedynek Oniegina z Lenskim.
(Z poematu „Eugieniusz Oniegin”).
Przez cały wieczór, bez powodu,
Lenskij to śmieje się, to chmurzy;
Lecz to wieszczego zwyczaj rodu,
Że w nim lśni słońce tuż przy burzy.
Wreszcie, przy starym klawikordzie
Siadłszy, brał akord po akordzie,
Rzucając Oldze strzępy słów:
„Szczęśliwy jestem... prawda?... mów!”
Lecz późno; jechać czas. Rozstanie
Ścisnęło bólem myśl przelękłą,
I serce ledwie mu nie pękło,
Gdy szeptał w progu pożegnanie.
Ona chce tajnię czytać z lic;
„Co panu?” — pyta czule. — „Nic.”
Do domu wrócił. Pistolety
Opatrzył; potem wziął Szyllera.
Lecz próżno goni myśl poety,
Nazbyt mu własna myśl doskwiera.
Świeca żałobne rzuca cienie;
W duszy niepokój, w piersiach drżenie,
A obraz Olgi świeci mu
Uroczy, lotny, nakształt snu.
Odłożył książkę — pióro chwyta;
Miłość natchnienia jego strzeże;
Fala poezyi po papierze
Spłynęła bystra i obfita.
On w głos powtarza treść swych prób —
Jak X., gdy dobrze wleje w czub.
Rymy te, szczęściem, ocalały;
Na pamięć umiem je — powtórzę:
„Gdzie życia mego ranek biały?
Gdzie są młodości mojej róże?
Dziś błądzę w ciemnym życia lesie —
Cóż mi jutrzejszy dzień przyniesie?
Próżno wytężam w przyszłość wzrok...
Pustka przedemną, strach i mrok.
Mniejsza co będzie: śmierć czy życie!
Tu wszystko porę ma wskazaną:
Trud i spoczynek, noc i rano,
Wszystko potrzebne we wszechbycie.
Błogosławiony ruch i dzień;
Błogosławiony też i cień!
Zabłysną jutro ranne zorze,
Dzień wstanie ciepły i słoneczny;
A mnie sądzone będzie może
Ledz w zimnym grobie na sen wieczny;
I pieśni, które śnił poeta,
Wraz z jego sławą schłonie Leta.
Świat mnie zapomni... Co mi tam!
I tak nie będę w grobie sam.
Ty, bóstwo moje, światło moje,
Przyjdziesz łzę zronić nad mogiłą,
Szepcząc: — To serce dla mnie biło;
Memi snów jego były roje..
Ja się zpod darni modlę wciąż:
— Przybądź! tu czeka druh i mąż!...”
Tak pisał Lenskij — lotnie, chmurno
(Dziś romantyzmem to zowiemy,
Choć jest ta nazwa nazbyt górną;
Lecz o to mniejsza) — wreszcie niemy
Z bólu, natchnienia, czy zachwytu,
Nim błysły pierwsze ognie świtu,
W myśli odmęcie, w marzeń mgle
Zbłądziwszy, cicho zdrzemnął się.
Ale zaledwie cichem wianiem
Sen nań makowe rzucił kwiaty,
Do przyciemnionej wszedł komnaty
Sąsiad, i zbudził go wołaniem:
„Siódma wybiła, wstawać czas.
Już tam Oniegin czeka nas!”
Ale był w błędzie. Eugieni
Spał jeszcze wówczas snem kamiennym...
Już rzednie zbita masa cieni,
Kur wita zorzę krzykiem sennym —
On się na drugi bok przewraca.
Już ranek; na wsi dzienna praca
Zawrzała; skrzypią w chatach drzwi —
A nasz Oniegin śpi i śpi.
Sen miły chwycił go jak wędką,
Bawi go marzeń świat uroczy...
Rozemknął wreszcie zwarte oczy,
Zasłonę w oknie podniósł prędko;
Patrzy, dzień biały, zgiełki prac —
Pośpieszać trzeba mu na plac.
Zadzwonił. Wbiega posuwisto
Sługa, z uśmiechem i podskokiem,
Bieliznę panu niosąc czystą,
I miękiemiękkie meszty ze szlafrokiem.
Dziś ubieranie trwa niedługo;
Oniegin jechać ma ze sługą,
Francuzem, który rozkaz wziął,
By pistolety z gwoździa zdjął.
Siedli do lekkich, strojnych sanek,
Pędzą, jak wicher, w stronę młyna.
Tam już czekano Oniegina.
Wysiadł, w głos chwaląc śliczny ranek.
Sługa broń za nim niósł, krok w krok —
A sankom zjechać kazał w bok.
Oddawna Lenskij, o płot wsparty,
Prędkiego końca sporu żądał.
Zarieckij, chodząc nakształt warty,
Jako mechanik, młyn oglądał.
Gdy się Oniegin jął odważnie
Tłómaczyć, tamten rzekł poważnie:
„Przebaczam panu — choć to źle —
Ale... sekundant pański gdzie?...”
Jedynie zbójcy i nieuki
Mordują bliźnich jak się zdarzy;
Zarieckij swoich adwersarzy
Kładł wedle wszelkich zasad sztuki,
Wiedząc, że walka to nie żart.
(Czci i wdzięczności za to wart).
„Gdzie mój sekundant?... Tu ot, stoi.
Jest nim mój wierny monsieur Guillot.
Pewnie on pana zaspokoi,
Chociaż nieznany mu przed chwilą.
Szlachectwem jego ród nie świetny,
Natomiast ręczę, że — szlachetny.”
Zarieckij, milcząc, przygryzł warg;
Nie pora była już do skarg.
Zaczynać jeden chce i drugi.
Za młyn odeszli. Sekundanci
Obaj przebiegli, obaj franci,
Spór między sobą wiodą długi,
Zważając pilnie każdy krok —
A wrogi w ziemię topią wzrok.
Wrogi! — A dawnoż między nimi
Krwi żądza przepaść wykopała?
Wszak byli braćmi najczulszymi!
Każdy z nich myśli, marzy, działa
Do spółki z drugim — jakby w obu
Jeden duch mieszkać miał do grobu.
Dziś — czy ich umysł zaszedł mgłą? —
Chcą się zabijać z zimną krwią!
Czyż pod bezmyślną szału władzą
Zwierzami stać się mają z ludzi?
Czyż się myśl dobra w nich nie zbudzi?
Ach! czyż rąk sobie nie podadzą? —
Nie! bo opętał ich, przez traf,
Zwyczaj — najdziksze z ludzkich praw.
Błysnęły w słońcu pistolety...
Długo ich wnętrza oczyszczano;
Potem, dostawszy kul z kalety,
Nabito lufę gwintowaną,
I na panewkę, szarą strugą,
Proch się posypał. Niezadługo,
Odwodzonego kurka szczęk
Zbudził wzruszenie, lecz nie lęk.
Zrzucili płaszcze przeciwnicy.
Zarieckij wytknął, nie bez sporu
Z Guillotem, zwykłą długość toru,
I czyniąc znaki na granicy,
Ustawił wrogów z obu stron —
Na bój gotowych i na zgon.
„Do mety!” Zwolna, ociężale,
Spokój chowając wciąż głęboki,
I nie podnosząc broni wcale,
Przeszli w milczeniu cztery kroki,
Niby do grobu cztery stopnie.
Oniegin wówczas, co roztropnie
Stopami mierzył śniegu biel,
Jął przeciwnika brać na cel.
Jeszcze pięć kroków postąpili,
I Lenskij, mrużąc lewe oko,
Podniósł pistolet swój wysoko;
Lecz tamten, w tejże samej chwili,
Wystrzelił... Spełnić się miał los:
Poeta padł, jak ścięty kłos.
Z bezładnych palców broń wypadła,
Na lewej piersi złożył rękę...
Mgłą zaszłe oczy, twarz pobladła
Śmierć wyrażają, lecz nie mękę.
Tak z wierzchu góry bryła śniegu
Stacza się zwolna po jej brzegu,
I, jak wysłanka górnych sfer,
W słońcu milionem błyska skier.
Oniegin zadrżał — i z pomocą
Biegnie; rękami chce obiema
Podnieść rannego... lecz już niema
Poety! — wieczną skrył się nocą!
Zwiądł kwiat spalony tchnieniem burz,
Płomień w ołtarzu zagasł już!
Leżał, jak z głazu wyciosany,
Straszny śmiertelnem uciszeniem.
Pierś miał przeszytą, a krew z rany
Dymiącym ciekła mu strumieniem.
Przed chwilą, zdobiąc skroń w promienie,
Mieszkało w sercu tem natchnienie,
Wiosennych rojeń brzmiał w niem śpiew,
Kipiało życie, wrzała krew;
Teraz — domostwo opuszczone!
Ciemno tam, głucho — i na wieki
Tak już ma zostać! We drzwiach ćwieki,
A szyby kredą zabielone.
Gospodarz wyniósł się — lecz gdzie?
Jeden Bóg tylko o tem wie!
Przyjemnie bywa swego wroga
Epigramatu przebić grotem;
Przyjemnie patrzeć, jak go trwoga
I wstyd udręcza, i jak potem,
Widząc w zwierciadle swoje życie,
Przeczy, że jego w niem odbicie.
Przyjemniej, kiedy broń go ta
Dojmie, aż wrzaśnie: — Ha, to ja!
Jeszcze przyjemniej myślą skrytą
Grób kopać nędznej wroga złości,
I z przyzwoitej odległości
Lufę kierować weń nabitą;
Lecz widzieć, że już z wroga trup —
Mała przyjemność, lichy łup!
Cóż jeszcze, jeśli tą ofiarą
Ktoś, co był naszym przyjacielem.
I co zapłacił śmierci karą
Błąd, ledwie godzien, by go celem
Czyniono zemsty; co się wielce
Uniósł fantazyą przy butelce;
Co policzone miał za grzech:
Słówko, spojrzenie, ukłon, śmiech..
I cóż się w sercu waszem dzieje,
Gdy go widzicie jak na ziemi,
Blady, z oczyma zeszklonemi,
Leży przed wami i kostnieje?
Gdy na wołanie jest jak głaz,
Nie widząc i nie słysząc was?
Z obłędnym wzrokiem, jak szaleni,
Których sumienia ranią miecze,
Patrzy na trupa Eugieni.
„Ha, cóż? zabity!” — sąsiad rzecze.
Zabity!... słowo to krew ścina
W żyłach zbladłego Oniegina;
Drży, lecz wstrzymuje się od łkań.
Zarieckij kładzie do swych sań
Zakrzepłe w bryłę lodu ciało,
I do dom wiezie straszne brzemię.
Konie kopytem ryją ziemię,
Poczuwszy trupa, pianę białą
Toczą, wędzidła gryzą stal —
Wreszcie pomknęły wichrem w dal.
Wam, drodzy moi, żal poety
I los wam jego ściska serce.
Nie doszedł nawet środka mety;
Nim mógł zabłysnąć, zgasł w iskierce!
Gdzież są widzenia jego czyste,
Porywy mocne i ogniste?
Gdzie młodocianych pieśni kwiat,
Co miał czarować wonią świat?
Gdzie myśli, lotne jako ptaki,
Burze miłości, żądze czynu,
Wstręty do nizkich pełzań gminu?
Gdzie te, wiecznego życia znaki,
Świt wskazujące z-po za mgły:
Świętej Poezyi złote sny?
Może go losy powołały,
By uszczęśliwiał ludzkie plemię;
Może, do wielkiej zrodzon chwały,
Napełnić miał swym blaskiem ziemię;
Lira, dziś głucha, jak mogiła,
Możeby pieśnią przemówiła,
Którejby słuchał wieków ciąg?
Duch, co dziś uszedł prób i mąk,
Może w odlocie zabrał z sobą
Naszego szczęścia tajemnicę,
Na wieczną skazał nas tęsknicę,
Okrył zbolały świat żałobą —
I błogosławieństw ludzkich chór
Już go nie znajdzie tam, wśród chmur!
A może byłoby inaczej...
Poeta może zwykłym szlakiem
Swej braci poszedłby śpiewaczej,
I z Muz pożegnał się orszakiem
Zaraz po wonnym maju życia?
Gdy zwolniałyby pulsów bicia,
Pojąłby żonę, rzucił gród,
Zamieszkał na wsi, pośród trzód,
I tam doszedłszy życia treści,
Szczęśliwy rogal, safanduła,
Ciągnąc płyn wszelki, jak bibuła,
Miałby podagrę w lat czterdzieści.
W końcu, z pościeli, zpośród bab,
Smierć-by chwyciła go do łap?
W każdym to razie brzmi żałośnie:
Mieć myśl, co w niebo kwiatem strzela,
Kochać, o szczęściu śnić i wiośnie,
I — ginąć z ręki przyjaciela!...
Jest ustroń, w lewo od zagrody,
Gdzie Muz kochanek mieszkał młody.
Stoją tam zrosłe sosny dwie;
Pod niemi strumień srebrzy się.
Pasterz tu zmierza w dzień słoneczny,
Żniwiarki chłodzą się w strumieniu.
W cichym i wonnym sosen cieniu,
Poeta znalazł spokój wieczny.
Mogiłę prosty kryje głaz —
Na nim wiersz, który zetrze czas...
Już się spełniło przeznaczenie:
Niema wielkiego bohatera!
Groźna, w niewoli pchnięta cienie,
Napoleońska zgasła era.
Mrokami skryty grobowemi
Zniknął strasznego twórca dzieła;
Dla wygnanego z całej ziemi
Ziemia otworem znów stanęła.
O ty! którego pamięć krwawa
Przez wieki w ludach nie ustanie,
Śpij, jak rozbita burzą nawa,
Wśród skał, na pustym oceanie!
Dzika, lecz wielka to mogiła...
Przy niej narody się jednoczą,
A w urnie, co twe prochy skryła,
Znicz wiecznej chwały lśni uroczo.
Dawnoż twe orły ziemię całą
Przelatywały z końca w koniec?
Państwo po państwie upadało,
Gdzie grom twój jęknął, nieszczęść goniec.
Zagładę niosły twe sztandary,
Budząc przekleństwa i biadania;
Ślad twój znaczyły wciąż ofiary,
Pod jarzmo ludy szły wśród łkania.
Gdy światu nowe błysły zorze,
I myślał, że się szczęście ziszcza;
Gdy Gal, dławiącą rwąc obrożę,
Rozbijał kruche swe bożyszcza;
Gdy w prochu, krwawe, zbezczeszczone,
Królewskie zwłoki się tarzały;
Gdy blask przebijał chmur zasłonę,
I dzień wolności wstawał biały;
Wówczas ludowych burz zamęty
Zakląwszy słowem twardem, śmiałem,
Cel ukazałeś tłumom święty,
Razem z wszechludzkim ideałem.
Niezłomna w szczęsną gwiazdę wiara
Była największą twoją siłą,
A jak kusząco piękna mara,
Jedynowładztwo cię nęciło.
I okiełznałeś nazbyt bujne
Świeżo zbudzonych sił wybuchy,
Poczem — na hasło z góry czujne,
U stóp twych legły harde duchy;
Rwali się naprzód z żądzą wściekłą,
Pragnąc swe mrzonki stwierdzić czynem —
Tyś ich w bitewne rzucił piekło,
Zakryłeś pęta ich — wawrzynem.
Olśniła Francyę własna chwała...
Z niezabliźnioną w piersiach raną,
Swych dawnych rojeń zapomniała,
Ciesząc się hańbą pozłacaną.
Z mieczem w prawicy, zbrojną stopą
Wkroczyłeś w huczne szałem mury;
Nad wylęknioną Europą
Ciężkie gromami zwisły chmury.
Stało się! Trwożną, odrętwioną,
Przygniotła jego myśl surowa.
Tylża (już dzisiaj ruskie łono
Nie zadrży na dźwięk tego słowa) —
Szereg dzieł jego uwieńczyła.
Lecz cisza, w której naród drzemie,
Dumnemu władcy nie jest miła:
On, jak grom, musi wstrząsać ziemię.
O dumny! nowe radząc boje,
Cóż ci na myśli chmurą padło?
Tak bystre zawsze oko twoje
Czemuż przyszłości nie odgadło?
Obce ci były mroźne strony,
Obca śnieżystych burz kraina;
Zbyt późnoś poznał, zaślepiony,
Co mieszka w piersiach rosyanina..
Niech wstaną twoich praw obrońce,
Rosyo, rycerskim mocna czarem!
Austerlickie gaśnij słońce!
Niszczącym, Moskwo, buchaj żarem!
Już zdziałał swoje opór bierny,
Teraz niech hańbę zetrze męztwo;
Błogosław, Rosyo, gród swój wierny;
Śmierć jego hasłem — lub zwycięztwo!
On drętwiejącą ręką trzyma
Koronę, co mu z czoła spada,
I przepaść widzi przed oczyma
I zwolna, zwolna w nią zapada.
W zbrojnym, ze wszystkich stron, szeregu
Wojenne biegną wciąż gromady,
Biegną i giną; całun śniegu
Poległych skrywa nawet ślady.
Burza zerwała się wokoło,
Swiat przerażając swym ogromem —
I na tyrana harde czoło
Przekleństwa ludów spadły gromem.
Europa kraty więzień łamie,
Budzi się męztwo razem z cnotą —
I Nemezydy srogie ramię
Dosięga ciebie, o despoto!
Lecz dziękuj losom, z których ręki
Męczeńską-ś potem wziął koronę,
Bowiem niewoli długie męki
Na spłatę win twych policzone.
Kiedyś, przy wyspie tej wygnania
Błyśnie z północy żagiel biały,
I przybysz słowo pojednania
Skreśli na owym złomie skały,
Gdzie siadał jeniec niespokojny,
I wytężywszy wzrok na morze,
We mgłach widywał armie, wojny,
Krwawe nad śniegiem Rosyi zorze
I ukochanej Francyi niwy...
A czasem, wieńcem swym z wawrzynu
Wzgardziwszy, ojciec nieszczęśliwy,
Gorzko rozmyślał o swym synu...
Więc hańba temu, co w dzień owy
Z lichem wystąpi potępieniem,
Urągać, znęcać się gotowy
Nad tym sierocym, wielkim cieniem.
Cześć upadłemu!... On Rosyanom
Drogę do wzniosłych cnót odsłania,
Za przykład staje świata panom
I ludom wolność śle z wygnania!
III.
Żądza sławy.
Kiedy miłośnym upojony szałem,
Milcząc, w zachwycie, przed tobą klęczałem,
Pewny, że niebo oglądam na jawie —
Ty wiesz, najdroższa, czym myślał o sławie!
Ty wiesz, że szczęściem wzgardziwszy kłamanem,
Ułudą świata, czczem poety mianem,
Pełen znużenia, równiem był zdrętwiały
Na zgrzyt szyderstwa i na dźwięk pochwały.
Mógłżem się wrzawą wzruszać oddaloną,
Gdy ty, swą główkę kładąc mi na łono,
Szepczesz, serdeczne tłómacząc porywy:
„Powiedz, czy kochasz? powiedz, czyś szczęśliwy?
Czy twoje serce sprzyja mi wzajemnie?
Czy nie przełożysz już innej nademnie?”...
Oczarowany głosem, spojrzeniem, pieszczotą,
Milczałem, chłonąc czar całą istotą —
I anim myślał, że ta chwila błoga
Koniec mieć musi. — I cóż? Przyszła trwoga;
Na głowę moją spadły huraganem
Łzy, skargi, klątwy... Dziś, z sercem starganem,
Jak obłąkany przez pustynne mroki,
Stoję, nie wiedząc dokąd zwrócić kroki.
I nowe czucie w sercu mem się budzi:
Chcę być wywyższon nad tłum zwykłych ludzi —
Pożądam sławy! Pragnę swoje imię
Zrobić tak głośnem, by w kadzideł dymie
Ciebie w solenne spowinęło dźwięki;
Byś, nakształt tknięcia niewidzialnej ręki,
Obecność moją czuła bezustanku,
By wszystko, mówiąc o dawnym kochanku,
Wciąż ci przed oczy stawiało: noc ciemną,
Park, gdzie ostatni raz mówiłaś ze mną,
W ciszy, drzew wielkich tajemnicze drżenie,
Moje zaklęcia i twoje milczenie...
Po dniach i po nocach święte księgi czyta
I mądrość Kabały jest mu już odkryta.
Wie, co szumią drzewa i co szepcą trawy,
Wyrozumiał także dziwne zwierząt sprawy,
Które zioła leczą, które zasie szkodzą,
I po jakich drogach złote gwiazdy chodzą.
Całą ziemię, niebo, wieczność nawet całą
Przejrzał okiem ducha, zgłębił myślą śmiałą;
Dwakroć w późnych leciech śmierć u niego była,
I dwakroć odparta niszcząca jej siła.
Nadaremnie odtąd grobów stróżka blada
Pod różnymi kształty do starca się skrada;
Czy przyjdzie w szatanów czy w aniołów tłumie,
Rabin zawsze od niej obronić się umie.
I wróciła wiosna w kwiatach, woniach, śpiewie..
Nic o czarodziejce stary rabin nie wie,
Na pracy i myślach noc mu przeszła cała,
I czuwającego jutrzenka zastała.
Wtem ku niemu lekkim, jak sarenka, krokiem
Bieży wnuczka, dziewczę z czystem, jak łza, okiem,
Główkę mu swą kładzie na zapadłe łono,
Gładzi srebrną brodę i twarz pomarszczoną.
„Różę ci przyniosłam, dziaduniu mój miły,
Śnieżyste jej płatki dziś się roztuliły;
Pierwsza to różyczka, którą po dniach chłodu
Wiosna przystroiła szpalery ogrodu”..
„Co mówisz, o dziecię?... Myśli mi się mącą”...
A już po kwiat biały ręką sięga drżącą —
„Daj mi, daj tę różę”... I, schyliwszy skronie,
W młodości wspomnieniach senną myślą tonie.
„I ja miałem róże w swego życia wiośnie!”...
I do ust pobladłych ciśnie kwiat miłośnie,
Zda się, że zeń dusza wyjdzie w prędkiem tchnieniu —
I nagle dłoń z różą opuścił w milczeniu...
Głowa na pierś spada, gasną smutne oczy,
Twarz, w kamień stygnącą, cień śmiertelny mroczy,
Ostatnim wysiłkiem dłoń ku wnuczce skłania
I szepce z trudnością słowa pożegnania.
Słońce do komnaty złotą weszło wstęgą...
Starzec, jakby czytał, twarz chyli nad księgą,
Duch jego już tonie pośród gwiazd, w lazurze —
A ręka wciąż jeszcze ściska zwiędłą różę...
II.
Współczucie.
Odkąd z raju człowieka wygnano,
Z żywiołami w ciągłym on trwa boju,
I jest trzciną, przez burzę targaną,
Bez obrony, siły i spokoju.
Wzniósł lepiankę — wichry ją rozwiały;
Wzniósł dom z głazów — ziemia go pożarła;
Zasiał pole — a lodu kawały
Grad rozsypał, i niwa zamarła.
Zbiorów jego i bróg nie utrzyma:
Błyśnie pożar — plony w popiół stleją,
Powódź przyjdzie krokami olbrzyma —
Pracowniku! żegnaj się z nadzieją!
Bój wre wszędzie, kędy wzrok dosięga;
Za nic trudy, długa praca za nic;
Rozkiełznanych żywiołów potęga
Nie zna tamy, litości, ni granic.
Lecz nad cierpień i jęków otchłanią,
Głos anioła rozbrzmiewa zwycięzko:
„Choć boleśnie groty nieszczęść ranią,
Wstań, człowieku, i broń się przed klęską!
Gdy z przyrodą żyć musisz w rozterce,
Weź na uzdę żywiołów bezprawia;
Twym orężem: współczujące serce
I dłoń, która miłosierdzie sprawia.
Złe ulęknie się tego oręża
I moc łatwo nim zwalczysz przeklętą;
Serce da ci wiarę, co zwycięża,
Dłoń z darami — siłę nieugiętą.
Te dwie cnoty za wszystko ci starczą,
Bo gdy poczniesz z żywiołami boje:
Miłosierdzie osłoni cię tarczą,
A współczucie poda miecz i zbroję!”
I wiódł żywot twardy, lecz swobodny,
Jak zwyczajnie kopacze. Stuk dzbanków
I dźwięk pieśni hulaszczych w winiarni
Milszy był mu od trzaskania bicza,
Którym woły wpierw w służbie poganiał.
W drogę idąc, zostawił w chatynce,
Zawieszonej ponad skalnym zrębem,
Niby gniazdo, żonę swoją Martę,
Choć dziecięcia lada dzień czekała —
A już w górach miało się ku zimie.
W pierwszych chwilach o żonie pamiętał;
Listy do niej pisywał, a nawet
Raz jej posłał pieniędzy — lecz potem
Nowych wrażeń pochwycił go zamęt
I jął z serca ścierać obraz Marty.
Człek to z gruntu nie był zły, lecz losy
Mogły giąć nim, jako wicher trzciną;
Łatwo też się poddawał wrażeniom,
Za czem zwykle w ślad idzie — niepamięć.
Hucznym życie płynęło tu zdrojem.
Pośród szańca niebosiężnych szczytów,
Robotniczy tabor się rozłożył,
A w nim ludzi na setki liczono.
We dnie łoskot żelaznych oskardów,
Dynamitu wybuchy, skrzyp taczek,
Groźne klątwy i nawoływania,
W jeden koncert spływały piekielny;
W nocy zasie słychać było tylko
Śpiew. W sobotę zwłaszcza, w dniu wypłaty,
Szła wesoła hulanka przy kartach
Lub przy kościach, a wcale nierzadko,
Nim świt błysnął, krwawo się kończyła.
On, jak inni, z utęsknieniem czekał
Sobotniego dnia, w którym brał myto,
I mógł w winie znaleźć trochę szczęścia
I do nowych krzepić się zapasów.
Lecz, przy zmiennem swem usposobieniu,
Stracił wprędce smak do pustych szaleństw —
Od dnia zwłaszcza, kiedy przegrał w karty,
Co miał żonie posłać opuszczonej.
Po robocie, sam, na twardem łóżku,
W swej izdebce przesiadywał długo,
I o Marcie dumał... a w marzeniu
Widział oczy jej smutne i łzawe,
Wypatrzone nań z łagodną skargą,
I głos słyszał: „Nie odchodź, mój Janie!”...
Dnia jednego — znów była sobota —
Siedział w domu, w myślach pogrążony.
Zmierzch posępny na góry już padał,
A śniegami ubielone szczyty
Widm orszakiem zdały się w pomroce.
Nagle z trzaskiem drzwi się otworzyły,
I wszedł kamrat jeden, z którym dzielił
Chleb i pracę. Wzrok miał roziskrzony,
Włos w nieładzie, i winem tchnął zdala.
„Janie! — z błędnym zawołał uśmiechem —
Czemu w izbie kwasisz się sam jeden?
Do kompanii chodź!” On rzekł: „Nie pójdę.
Chcę do żony list pisać, i chęci
Do zabawy nie mam.” Kamrat odszedł.
Jan w ciemnościach został, a ze dworu
Dochodziła go wrzawa wesoła.
Wziął za pióro, ale je odłożył;
A po chwili, wstawszy, za próg wyszedł.
Huczno było i tłumno w winiarni,
Pijatyka szła i gra i tańce.
Obcych gości przybyła drużyna,
I ze zwykłym górskiej kobzy mrukiem,
Dźwięk się łączył wynajętych cyter.
Chmura dymu tak mroczyła izbę,
Żeś z trudnością liczbę biesiadników
I znajome rozpoznawał twarze.
Jan siadł z boku; wina mu nalano,
A on, milcząc, patrzył na grających,
Na kurz gęsty, na światła i szklanki.
Przy środkowym stole najkrzykliwiej
Śniadych włochów hulała czereda.
Ci zarobek najmniej szanowali,
A najgęściej suszyli szklenice,
I do bójki bywali najskorsi.
Pietro Salvi rej wodził w tej kupie,
A krzykaczem był i haraburdą,
I nikomu z drogi nie ustąpił.
W stół pięściami grzmocił, wińsko ciągnął
Jak smok, i grał w karty bez pamięci.
Gdy co wygrał, ciskał to w kapelusz
Starowinie, co przy cytry dźwięku,
Schrypłym głosem śpiewał dawne pieśni.
Lecz mu nagle karta iść przestała —
Gdy się zżymał na nią, drzwi skrzypnęły,
I stanęło na progu winiarni
Dziewczę; krokiem powolnym lecz śmiałym
Przystąpiło do stołu, i topiąc
Czarnych źrenic groty w licach gracza
Rzekło z mocą: „Ty grasz tu, szaleńcze,
A tam w domu nie mamy na jutro
Kęsa chleba!” Pietro z dzikim śmiechem
Wrzasnął: „Co mi jutro! — dziś jest wszystkiem!
Dziś, kamraci! zgrałem się do nitki,
Lecz nie wstanę, póki się nie pomszczę
Na szatanie, co mi szczęście popsuł...
Kto mi sprzyja — na stawkę pożyczy!”
Trzech rzuciło pieniądz (w grozie strachu
Trzymał wszystkich). Postawił — i przegrał.
Tylko oczy silniej mu błysnęły;
Dopił dzbana i zuchwale śmiał się.
„Hej! — wykrzyknął nagle — kto tę dziewkę
Kupi? Soldów na stawkę mi trzeba,
Więc ją oddam tanio. Wiem z pewnością,
Że mnie teraz wygrana nie minie.
Już mi zresztą Nina się znudziła
I jej wiecznych kazań mam już dosyć!
Hej! kto kupi? Kto targu dobije,
Ten, na honor, będzie mi dziękował!”
I znów śmiał się i szklanką pobrzękał.
Gwar w winiarni ucichł. Z kątów wszystkich
Przepychano się na środek. Nina
Stała sztywna, dumna, i choć na nią
Tyle spojrzeń było obróconych,
Nie mrużyła płomiennego oka.
Twarda nędza i bez jutra żywot
Odcisnęły na jej licach piętno,
Była przecie dosyć jeszcze świeża
I urodna. Stała, milcząc hardo,
I tylko jej zbladłe usta drżały,
A gwałtowne piersi falowanie
Więcej, niźli burza słów, mówiło.
„Trunek głowę ci zamroczył, brachu —
Ktoś rzekł w tłumie — i bajdy nam prawisz!
Jakbym Ninę kupił, tybyś jutro
Odbił mi ją i zawiódł do domu.
Z pijanymi targów się nie czyni!”
Drugi dodał: „Tfy! to wstyd i hańba
Kupczyć żoną!”
„Nina — krzyknął Pietro —
Żoną moją nie jest i nie była!
Mam z nią prawo uczynić co zechcę,
Ale innym strofować mnie — wara!
Chcesz, to kupuj: nie, to milcz i basta!”
Wtem ze swego kąta Jan się podniósł.
Podszedł zwolna do stołu, pieniądze
Cisnąc w garści; wzniósł je przed twarz samą
Pietra i rzekł: „Naści! lecz zaprawdę,
Zbędziesz życia, jeśli kiedykolwiek
Na tę dziewkę okiem choćby rzucisz!”
A do Niny rzełrzekł ciszej: „Chodź, Nino!”
Ona, milcząc, stała wciąż u stołu.
Burza uczuć, gwałtowna a niema,
Coraz silniej wstrząsała jej łonem,
I łez falę do oczów pędziła —
Ona jednak, wybuch powstrzymując,
Dała rękę Janowi, i milcząc,
Pozwoliła, by ją wywiódł z izby.
Śmiech i klątwę posłał w ślad za nimi
Pietro; potem, pieniądz pochwyciwszy,
Do gry wrócił — i znów przegrał wszystko.
Sprzeczka nagła wszczęła się wśród graczów;
Wydobyto noże, i w popłochu,
Pietra, srodze poturbowanego,
Wyrzucono na pusty gościniec.
Nikt się losem jego nie zatroszczył,
A nazajutrz, gdy go już bez życia
Znaleziono, jeden sąd o zmarłym
Był: gwałtownik i pijak...
Tymczasem
Jan żył w chatce z Niną, jak mąż z żoną.
On poważny był, ona uległa
I jak lwiątko przyczajone cicha,
Lecz milcząca. Tak im zima przeszła;
A bywało, że słów ledwie kilka
Przez dzień z sobą zamienią.
Z początku
Jan nie umiał wytłómaczyć sobie,
Jak się wszystko stało. W chwili owej
Gdy sprzedawał ją Pietro pijany,
Widział tylko jej postać przed sobą:
Falujące łono i ust drgania,
Nieugiętą dumę i żar oczów...
O swej Marcie nagle zapomniawszy,
Rzucił pieniądz — i los się wypełnił.
Żył jak senny; często mawiał sobie:
„Już do domu nie wrócę; zostanę
W tych tu górach, między Włochów rzeszą...
Chyba, gdyby zbrzydł ten żywot Ninie,
Lub, innego szczerzej pokochawszy,
Mnie rzuciła, wówczasbym ztąd odszedł”.
W dzień pracował, a nocami marzył.
Widział żony zapłakane oczy
I płacz słyszał smutny swego dziecka,
Które rzucił, zanim na świat przyszło.
Potem w myśli kraj mu własny stawał,
Góry jego, tak dziwnie maleńkie
Przy tutejszych olbrzymach, lecz za to
Wiecznie świeże i wiecznie zielone;
Widział drzewa, mgłą osnute białą,
Słyszał dzwonów rodzinnych muzykę,
Szumy lasów i pluski jeziora,
I przebudzał się ze wzrokiem błędnym,
Głową ciężką... Czemprędzej do pracy
Szedł, a Nina domu doglądała,
Wciąż milcząca i cicha, jak drewno.
Dnie mijały. Jan sny niespokojne
Co noc miewał, a nadzieja złudna,
Że się Ninie sprzykrzy, i że z innym
W świat odejdzie — w mgłę się rozwiewała.
Raz, gdy silniej dogryzła mu troska,
Kontrakt służby rozwiązał, i myto
Odebrawszy, rzekł Ninie z powagą,
Jak mąż żonie: „Za domem mi tęskno —
Zabierzemy chudobę, tam pójdziem!”
Ona chwilę milczała, a potem
Wielkie oczy nań swoje zwróciła...
„Pójdziem, skoro taka twoja wola —
Choćby zaraz”.
Nazajutrz, nim jeszcze
Ruch się dzienny wszczął, już byli w drodze.
Szli przy sobie, dźwigając na plecach
Spakowany swój cały dobytek.
Jan do piersi tulił skarb pieniężny,
Który Nina w podszewkę sukmanki
Przed odejściem ostrożnie zaszyła.
Szli w milczeniu — a im bliżej domu,
Tem się bardziej ściskała pierś Jana.
Nie miał siły wyznać prawdy Ninie
I wyjawić, że ma żonę w domu.
Z każdą chwilą stawał się smutniejszy.
Szedł z ponurą twarzą, jak skazaniec,
A milcząca towarzyszka przy nim.
Iście droga to była krzyżowa,
A mąk sroższych i w czyśćcu nie znają.
On ni słowa nie rzekł, wciąż się naprzód
Wydzierając, przez deszcze i wichry,
A nocami, na słomie gdzieś, w szopie,
Gorączkowe sny miewał, i po nich
Często gniewem wybuchał szalonym,
I zerwawszy się, biegł znów przed siebie.
Myślał pewnie, że dzikiem obejściem
Towarzyszkę odstręczy od siebie,
I że Nina go w drodze porzuci;
Lecz napróżno. Jak cień nieodstępny,
Ta milcząca snuła się wciąż przy nim.
Im chmurniejszy bywał, tem łagodniej
Spoglądały nań oczy dziewczyny —
A to nieraz do łez go wzruszało.
Kres tymczasem pielgrzymki się zbliżał,
A z nim wespół ta chwila fatalna,
Upragniona razem i przeklęta,
Która niosła groźne rozwiązanie.
Szlak graniczny przeszli — są już w kraju;
A gdy leśną mijają gęstwinę,
Nagle błyska im pusta polanka..
Krzyż pochyły stał tu jak na straży,
A dokoła sztachety przegniłe
Oznaczały dawnych mogił miejsca.
Deszcze zmyły z drewnianych krzyżyków
I nazwiska zmarłych i tytuły,
Tylko jeszcze wyzierał z nich czasem
Trupiej głowy smutny wizerunek.
Spokój tutaj panował głęboki...
Słońce bliskie już było zachodu,
A ogniste, długie jego smugi
Mech złociły, jagody i liście.
Świat się cały w taki urok przybrał,
Jako w chwilach tych niezapomnianych,
Kiedy ludziom serce z bólu pęka,
A przyroda śmieje się, ażeby
Dwakroć sroższą boleść ich uczynić...
Kiedy doszli do końca polanki,
Jan zatrzymał się wraz u stóp krzyża,
Zdjął węzełek z pleców, na mchu usiadł,
I twarz zakrył rękami obiema.
Nina, wszystko powtarzać przywykła,
Co on czynił, też siadła na stronie —
I milczeli, jako był ich zwyczaj.
Ciężki jednak piersi Jana oddech
Wzruszył Ninę. Spojrzała na niego:
Zdał się innym człekiem... Twarz miał siną,
A włos jego, przez tę jedną dobę,
Całkiem zbielał. Łzy, wielkie jak grochy,
Po licach mu płynęły, i łkanie
Pierś wstrząsało, jak małemu dziecku,
Gdy pod wieczór zabłąka się w lesie.
Nagle powstał i tak mówić zaczął:
„Nino, ja cię w grzeszny sposób zwiodłem —
Jam żonaty! — Rzecz tę utaiłem
Ani wiedząc dlaczego i po co...
W owej chwili, kiedy cię sprzedawał
Pietro, próżno-m z pokusą chciał walczyć —
Była ona odemnie silniejsza.
Gdym cię potem do chaty swej przywiódł
I podzielił z tobą twarde łoże,
Już mi siły brakło i odwagi
Rzec ci prawdę. Dłużej trudno taić..
Za chwil parę będziemy już w domu.
Tak, mam żonę, Martę — dziwnie dobra
To kobieta. Mam też dziecię małe,
Które dotąd twarzy mojej nie zna.
Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwy!
Nie wiem zgoła, co mam począć teraz,
Lecz byłoby dla mnie stokroć lepiej,
Gdybym w jednej z tych mogił spoczywał...
Musisz, Nino, rozstać się dziś ze mną;
Moja Marta aniołem jest — przecie
Wiarołomstwa przebaczyć nie może.
Czuła żona odpuści mężowi,
Że na długi czas o niej zapomniał,
Że roztrwonił niebacznie jej wiano,
Że ją płocho opuścił, a nawet
Że ją wybił — lecz jest nad jej siły:
Odpuścić mu niewierność. — Masz, Nino,
(Przy tych słowach sięgnął po węzełek,
W którym pieniądz chował zarobiony),
Oto twoja połowa — weź sobie
I idź z Bogiem, a przebacz, żem zgrzeszył
Przeciw tobie kłamstwem i słabością.
Wcześniej miałem ci wszystko wyjawić,
Lecz nie mogłem; — ciężko przewiniłem,
Jednak za to płacę, bo dopiero
Czuję teraz, jak mi jesteś droga!...”
Gdy tak mówił, Nina głową chwiała,
Ciężkie z piersi jej biegły westchnienia,
I topiła wzrok swój w jego oczach.
„Dobrze mówisz, Janie — rzekła cicho
Skoro tak być musi, pójdę sobie.
Jam tu czuła, sercem zgadywała,
Że przedemną taisz smutek wielki...
Winnam tobie wdzięczność, boś był dla mnie
Zawsze dobry, uprzejmy i ludzki.
Gdyś mnie kupił, jak towar, od Pietra,
Byłeś wstrętny mi i nienawistny,
I Bóg świadkiem, żem była gotowa
Pchnąć cię nożem podczas pierwszej kłótni,
Którą wszcząć-byś śmiał ze mną. Do szyderstw
I rozpusty, do bicia i głodu
Dawniej byłam jedynie nawykła,
I od ciebie więc tegoż czekałam.
Ale jakiż zawód! — Tyś był dla mnie:
Bratem, ojcem, przyjacielem, sługą —
I zawziętość moja roztajała,
Jak lód w słońcu. Dzisiaj ja cię żegnam
Pełna uczuć dla ciebie najlepszych...
Dobrze mówisz, Janie — pójdę sobie”.
Nagle mowę płacz jej przerwał rzewny.
Słońce gasło, i blaski czerwone
Rozlewało po drzewach i krzakach,
Krople rosy zmieniając w rubiny,
Rozsypując snopy skier po niebie,
I na szczyty górskie, z blasków złotych
Kładąc dyadem. Liść nie drgnął dokoła —
Słychać było tylko ciche łkania
Dwojga ludzi, ciężką troską zdjętych.
On, powstawszy, dłoń do niej wyciągnął;
Potem dobył z ukrycia pieniądze,
I jął liczyć, by część przynależną
Oddać Ninie — a ona tymczasem,
Z płaczem smutnym błądziła dokoła,
Łzy po krzewach gubiąc ciemnolistnych,
Po gałązkach, które zachód złocił,
Po jagodach, kędy ćmy latały,
Po jedlinie, z której krzyż był zbity,
I po starych nagrobkach wśród trawy,
Z których słota wpół zmyła napisy.
Wtem się cała nagłym dreszczem wstrząsła:
„Jak na imię, Janie, żonie twojej?”
— „Marta” — odrzekł półgłosem, i dalej
Liczył pieniądz, nie zwracając głowy.
„Jakto, Marta?” — ona znów podjęła.
„Spojrz na krzyż ten; przeczytaj to imię...
On się porwał, z kolan wszystko zrzucił,
I do krzyża przypadł, który w trawie
Leżał gęstej; tę trawę rozgarnął,
I swej żony imię czytał pod nią.
W górze napis: „tu leży”, a spodem:
„O westchnienie uprasza do Boga”.
Na kolana upadł i to drewno
Napół zgniłe, ustami drżącemi
Jął całować, a zdrój łez gorących
Z oczu jego płynął, z piersi zasie
Jęki: „Żono moja! — żono! żono!”
Nina stała nad nim zalękniona,
I czekała aż swój ból wypłacze,
I zwróci się do niej z pierwszem słowem...
Noc zapadła i gwiazdy już lśniły,
Kiedy wreszcie, łzy otarłszy, powstał,
I spokojnie rzekł, dłoń jej podając:
„Chodźmy, żono; takie snać już było
Przeznaczenie; gdy się połączymy,
Marta do nas uśmiechnie się z nieba!...”
LEOPARDI ANTONIO.
Scherzo.
Kiedym był jeszcze młodzieniaszkiem, Chadzałem do Muz w odwiedziny. Poczciwe to były dziewczyny,
I nie gardziły niedojrzałym gaszkiem.
Raz mnie, pamiętam, jedna Muza miła Oprowadziła
Po wszystkich zakątkach warsztatu;
Przyczem poznałem: w jaki to sposób,
Tworzą się dzieła tych jasnych osób, Co błyszczą światu Talentem.
Gdy już w stosunki wszedłem dokładne
Z każdem narzędziem, z każdym instrumentem, Co wrota do sławy odmyka, Nagle Muzę zagadnę:
„Panienko, nie widzę — pilnika!”
„Zbyt często używany przez kochanków sławy,
Popsuł się pilnik i leży na strychu” — Odrzekła Muza pocichu.
„Popsuł się? więc go trzeba oddać do naprawy!”
A ona na to: „Przy pracy nawale, Nie mamy czasu myśleć dzisiaj o tem; Zresztą, ważniejszym kłopotem Drużyna wieszczów jest dziś zaprzątniona, I już pilników nie używa wcale!...”
GHISLANZONI ANTONIO
I.
Jęki a jęki.
Wszystkie twe, mistrzu, arcydzieła, Drukarnia już odcisnęła,
Przestały jęczeć prasy przy zmudnej zabawce; Lecz jęczą teraz — wydawce.
II.
Epizootya.
W miasteczku na zarazę bydlęta padały,
Do smaku im nie był ni owies, ni sieczka, Więc o zdrowie swe dbały,
Burmistrz czemprędzej wyniósł się z miasteczka.
III.
Małżeństwo.
Kto dla pieniędzy, z nudów lub z miłości,
Bierze za żonę pannę albo wdowę,
Taki jest dla mnie obrazem całości, Która się zmienia w połowę.
IV.
Skutek i przyczyna.
Od roku już don Peppino
Nie bierze w rękę nic, prócz dziennika;
A mówią, że ma bzika —
Jest-że on skutkiem, czy przyczyną?
PRATI GIOVANNI.
Wszystko powraca.
— Czemu, dzieweczko, siadłaś w prochu chatki,
I na drożynę patrzysz zapyloną?
— Patrzę, bo zmarłej wyczekuję matki,
Którą na cmentarz tędy poniesiono;
Czwarty rok mija, jak czekam jej skromnie,
Tą drogą poszła, tą wróci też do mnie...
— O biedne dziecko! co ci po tym trudzie;
Z tamtego świata nie wracają ludzie!
— Wracają kwiaty... wraca jutrznia biała..
Czemuż matuchna wrócić by nie miała!
CAZALIS HENRI.
Smutek wszechrzeczy.
Smutny był kamień polny, gdy myślał o dębie,
Co ze skały urwiska króluje nad ziemią,
I patrzy, jak monarcha, na wąwozów głębie
I na pola, co cicho u stóp jego drzemią.
Dąb był smutny, gdy myślał o wesołej trzodzie,
Której rykiem brzmią gaje i zielone niwy,
I o łani, co w leśnej przegląda się wodzie,
A spłoszona pomyka, jak strzała z cięciwy.
Zwierz był smutny, gdy myślał o orlęcia lotach,
Które kończą się kędyś aż na niebios progu,
Przy wichrów zawierusze i piorunów grotach —
Człowiek zasie był smutny, gdy myślał o Bogu.
COPPÉE FRANCISZEK.
I.
Jej siła.
Choć każdego wdziękiem wzruszy Ta śliczna pieszczotka,
Ja wiem tylko jak jest w duszy Tkliwa, cicha, słodka.
Powszedniością duch jej gardzi, Do harmonii wzdycha;
Lecz jest stokroć jeszcze bardziej: Słodka, tkliwa, cicha.
Ciemne oczy, jasne zwoje, Wszystko miłość skrywa;
Ale siłą jej to troje: Cicha, słodka, tkliwa.
II.
Pod urokiem.
Chociaż z lic kształtnych serce ma pociechy,
Uczucie dla mnie w wyższej od nich cenie;
Nad piękne oczy, kładę ich spojrzenie,
Nad piękne usta, kładę ich uśmiechy.
Któż o tem nie wie, że różom, gdy kwitną,
Warg twoich kolor dorównywa złudnie,
I że masz oczy, które patrzą cudnie,
A barwę mają, jak niebo, błękitną.
Lecz dla mnie tylko, ach! dla mnie jedynie,
Boski się płomień w źrenicach tych pali;
Lecz dla mnie tylko te usta z korali
Umieją śmiać się w rozkoszy godzinie.
Zanim mi serce oddałaś na własność,
Świat cię podziwiał z myślą obojętną;
Jam ci dopiero duchowe dał piętno,
Zdobiąc cię — w uczuć rozbudzonych jasność!
A nazajutrz, z balkona Poszłam patrzeć bez krzyku,
Jak się wije i kona Torreador na stryku.
SULLY PRUDHOMME
Słówko dziecięcia.
Wielbię dziatwę i z tem się nie ukrywam wcale;
A że szkody ztąd nie mam, przekonam powiastką.
Chłopczyk mi dzisiaj jeden powiedział w zapale:
„Ponieważ mię pan kochasz, przyniosę ci gniazdko!
Gniazdko! — Ofiarę wybrał zaprawdę wspaniałą!
Bo, pomyślcie, jak dusza raduje się szczerze,
Gdy ten, którego serce w gniazdku-by mieszkało,
Gniazdko, za trochę serca, niesie wam w ofierze!
Czyjejś duszy ambitnej, co istnienia źródło
Wysusza, by swe imię wykować w granicie,
Ptaszę, którego ciałko jeszcze nie ochłódło
Z ciepła matki, swe własne oddaje powicie.
Gniazdko — to miłe ciepło i senliwe szmery,
Słodki półcień i spokój, obcy wrzawie świata,
Swoboda, co w słoneczne ulatuje sfery
I o niebo uderza i z niebem się brata...
Ty nie wiesz, lube chłopię, jak mnie dar twój wzrusza...
I jakich uczuć głosy dobywa z uśpienia...
Rani on — lecz mu chętnie poddaje się dusza,
Bo w niej wskrzesza boleścią półmartwe pragnienia.
Od słów tych zdrój wytrysnął z serca mego skały,
Jak oaza ubrało się w barwy motyle;
Zdrój przygasił płomienie, co mię przetrawiały;
Szczęśliwy i wierzący jestem znów — na chwilę!
Daj mi rączkę, dziecino! Samotność mnie gnębi..
Pocóż mam cię zasmucać niepotrzebną sprzeczką?
Dziewczęta tam biegają, jak stado gołębi —
Wyszukaj mi gołąbkę — a przyjmę gniazdeczko...