Pięć minut do północy/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Obszerna, pięknie udekorowana kwiatami, girlandami i flagami sala kasyna była szczelnie wypełniona. Z galerji przygrywała do tańca orkiestra, a pary już sunęły po lustrzanej posadzce.
Gdy Joe wszedł na salę, ujrzał Manon, tańczącą z Royem Wilsonem.
Barczysty, potężny Amerykanin z powagą prowadził swoją uroczą damę w modnym one-stepie. Rozmawiali ze sobą. Oczy im błyszczały. Od czasu do czasu uważnie patrzyli na siebie.
Wśród tłumu stał Hans i, niecierpliwie spoglądając na orkiestrę i tańczące pary, czekał na swoją kolej.
Borys Suzdalskij tańczył już.
Jego dama wysoka, chuda panna o bezbarwnych loczkach, rozrzuconych niedbale dokoła wysokiego, pogodnego czoła, śmiała się wesoło, mrużąc nieco skośne, ciemne oczy i ukazując szereg olśniewająco białych zębów.
Widocznie, młody oficer bawił ją dowcipnie, gdyż zanosiła się od śmiechu i kilka razy zatrzymywała się, nie mogąc postąpić kroku naprzód.
Borys mrużył piękne oczy i prawił coś zabawnego, bo miał filuterną, roześmianą twarz.
Tancerka jego, a nawet inne panie i panienki zatrzymywały wzrok swój na wspaniałym młodzieńcu.
Frak bez zarzutu uwydatniał wypukłą, szeroką pierś Borysa i wąskie biodra. Mocne nogi o niedużych stopach poruszały się sprężyście i sprawnie.
Starsze panie podnosiły do oczu lornety i, pochylając się ku sobie, pytały o pięknego młodzieńca.
Kilka razy Borysa doszły słowa:
— To oficer gwardji cara, zwycięzca na konkursach hippicznych. Znakomicie bierze przeszkody... Jego dama jest córką posła rosyjskiego...
Słysząc to, tancerz wyprężał szeroką pierś i coraz zgrabniej wykonywał niespodziewane figury one-stepu, nie przestając bawić swej damy.
— Niech pan koniecznie odwiedzi nas jutro. Będzie się pan nudził, bo mama cierpi ciągle na migrenę, gdy patrzy na Montblanc, a ojciec wyjechał do Berna — mówiła panna. — Zato mamy zupełnie porządny plac tennisowy, więc zagramy sobie partję. Proszę przyjść odrazu w sportowem ubraniu!
— Będę panią śmieszył, — odpowiedział Borys, — to pani przegra, żaden „play“ pani się nie uda. Zobaczy pani! Jedyny mój ratunek w tem, bo dawno do rąk rakiety nie brałem i inaczej przegrałbym haniebnie.
Doprowadził swoją tancerkę do jej krzesła, obok towarzyszącej jej damy. Muzyka umilkła i nastąpiła krótka przerwa.
Do Joego, który zwracał na siebie uwagę dystyngowaną i sztywną figurą, zbliżyła się nagle nieznajoma kobieta. Była bardzo przystojna, lecz szczególnie pociągały ku niej spojrzenia mężczyzn namiętnie rozchylone usta i płomienne oczy.
Zatrzymała się wprost przed Joem i oglądała go bezceremonjalnie.
— Bardzo rasowy gentleman! — rzekła półgłosem. — Widziałam pana podczas biegu, bo cały dystans zrobiłam z sędzią Troutterem w samochodzie. Bardzo wysoka klasa sportowa! Podoba mi się pan!
Młody dyplomata trochę się zmieszał, ale ukrył niepokój, wkładając powolnym ruchem monokl. Z podziwem patrząc na nieznajomą, ukłonił się jej w milczeniu.
Spostrzegł piękną, smagłą, śmiało dekoltowaną pierś, oliwkowe, o złocistym połysku obnażone ramiona i pukle czarnych włosów, spadających na dumnie zarysowany kark. Miała na sobie suknię ze złotej, lśniącej łuski, i etolę z ciemnego futra. Był to strój wyzywający, niemal szyld.
Milczał, ostatecznie zwalczywszy zmieszanie.
Milczała też kobieta, nie spuszczając płomiennych oczu z jego twarzy.
— No cóż? — zapytała. — Przyjrzał mi się pan dobrze? Mówią, że jestem piękna i warta tego, aby szaleć za mną. Twierdził to nieraz Manuel Portugalski, który wahał się pomiędzy mną, a tą bezbarwną Delys.
Joe opanował się zupełnie, i, mrużąc blade oczy, rzucił szyderczo:
O!
Kobieta odrazu dosłyszała pogardliwy ton młodego dyplomaty i, błysnąwszy oczami, rzekła, dotykając jego ramienia:
— Pan jest niedobry, albo też bardzo zepsuty! Piękna kobieta może mieć także, jak mężczyzna, swoje kaprysy. Nie chodzi mi o to, że młody lord Leyston jest posiadaczem olbrzymiej fortuny, lecz podoba mi się wspaniały biegacz, Joe Leyston, bo czuję pod korą lodowatego, dumnego spokoju krew gorącą. Może pan zechce zatańczyć ze mną, reszta się wyjaśni powoli?
Joe skłonił się i odparł sucho:
— Grają walca, więc służę pani, jeżeli pani sobie tego życzy.
— Powiedział to pan tak, jakgdybym była jakimś dyrektorem z Foreign-Office! — zaśmiała się.
Zaczęli tańczyć.
— Nie gniewam się na pana, Joe Leyston, za ten niemożliwy ton, bo wiem, że wy — Anglicy jesteście z natury bojaźliwi...
Well? — wyrwało się młodzieńcowi.
— Niech pana to nie dziwi! — zawołała. — Tak! Jesteście bojaźliwi. Czyż pan nie zauważył, że w Anglji, u siebie w domu, jesteście najmilszym, najkulturalniejszym, najprostszym narodem, a z chwilą gdy ze swemi żółtemi walizami przekroczycie kanał i dotkniecie Europy lub innego lądu, stajecie się sztuczni, pozornie obojętni, nieznośnie dumni, czasami brutalni. A to dlatego, aby ukryć swoją bojaźliwość, obronić się przed pychą i brutalnością innych. Znam was dobrze! Jesteście odważni w przeprowadzaniu waszych planów na obcej ziemi, — powie pan, w zamiarze zaprzeczenia. Odpowiem na to, że ta odwaga jest wynikiem hipnozy...
— Hipnozy? O! — mruknął Joe.
— Niezawodnie! — odparła. — Obmyślacie przedtem dokładnie wszystkie szanse pro i contra, a gdy przekonacie się, że cel może być osiągnięty, — pewność powodzenia hipnotyzuje was i zwalcza waszą wrodzoną bojaźliwość.
— Pani ułożyła sobie całą teorję dla zrozumienia Anglji! Well! — zaśmiał się Joe.
— Moja teorja jest all right! — odpowiedziała, przyciskając się do tancerza. — Jeżeli nie — proszę mi wytłumaczyć różnicę pomiędzy Anglikiem, swobodnie idącym po Regent-Parku a napuszonym i niedostępnym na balu w Genewie i to z kim — z taką kobietą, jak Julita Sargolli?...
Joe Leyston wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział, odsunął się tylko nieco od pięknej Julity.
Uśmiechnęła się nieznacznie i szepnęła:
— Mieszkam w swojej willi, będę czekała na pana jutro z podwieczorkiem, a później porwę pana samochodem do Evian, gdzie teraz nikogo niema, Joe, nikogo!
Joe zdumiony spojrzał na nią.
— Ależ śmiała jest pani i pewna siebie! — mruknął, a w jego tonie nie było już pogardy.
— O, mój panie, — zawołała Julita, — jako Anglik powinien pan te cnoty cenić we mnie, tem bardziej, że są to, zdaje się, jedyne jakie mam! Uważam siebie za wyjątkową istotę, która może rozporządzać sobą. Nie mam męża i nie znoszę nudnych, oficjalnych kochanków, którzy albo się chwalą swoją przyjaciółką, albo starannie ukrywają swój stosunek do niej. I jedno i drugie jest jednakowo upokarzające! W pierwszym wypadku kobieta jest uważana za własność, w drugim — za coś niezmiernie niższego. To — nie dla mnie! Jestem bogata, wolna i lubię rozmaitość. Od ostatnich dwuch dni ciągle myślę o panu, Joe, dlatego powiedziałam to, co go tak zdziwiło i nawet zgorszyło. Więc zgoda? Jutro? Chcę już odejść, bo przyszłam tu dla pana wyłącznie i wszystko załatwiłam pomyślnie.
Joe podejrzliwym wejrzeniem ogarnął Julitę i, krzywiąc usta, odparł:
— Dziękuję pani za zaproszenie, jednak nie przyjdę ani jutro, ani nigdy...
— Jakto? — wykrzyknęła Julita z gniewem. — Odtrąca pan taką kobietę, jak ja?
— Nie odtrącam, — rzekł z zimnym ukłonem, — lecz dziękuję!
— Dużo pan traci w tej chwili! — rzekła spokojnie. — Takie kobiety, kapłanki miłości i kaprysu, rzadko się trafiają na drodze młodych ludzi, którzy dla nich zwykle nie są dostatecznie interesujący. Znają nas tylko ludzie starsi, przeżyci, snobi niepoprawni. Pan tymczasem...
— Jestem właśnie snobem niepoprawnym, — przerwał jej Joe.
— Już? W tym wieku? — zdziwiła się Julita.
— Tak! — odparł. — Powiem pani coś, aby zakończyć naszą rozmowę raz nazawsze.
— Bardzo ciekawa jestem! — szepnęła, zagryzając wargi.
— Jestem dyplomatą i w szkole jeszcze utworzyliśmy grupę przyszłych urzędników ministerstwa spraw zagranicznych, którzy przysięgli sobie, że nigdy nie poznają kobiety.
— Co za perwersja! — wybuchnęła z oburzeniem Julita, odsuwając się od Joego.
— Można to nazywać, jak komu się podoba, — zauważył młodzieniec. — Jednak my myślimy, że kobieta bywa czynnikiem zdrady, nadużyć i niedostatecznej gorliwości urzędników na tak odpowiedzialnej drodze, jaką jest służba dyplomatyczna.
— To wstrętne! — wzdrygnęła się piękna Julita. — Jeszcze jeden dowód waszej angielskiej bojaźliwości. Panie!
Kiwnęła niedbale główką i szybko odeszła.
Joe w milczeniu patrzał za nią.
— Czy mam honor widzieć przed sobą pana Joe lorda Leystona, sekretarza brytyjskiej ambasady w Berlinie? — rozległ się nieznajomy głos.
Joe obejrzał się.
Jakiś mały, krępy jegomość o twarzy czerwonej, stał za nim i pytająco patrzał mu w oczy.
— Jestem Joe lord Leyston, — odpowiedział młody dyplomata.
Nieznajomy w milczeniu pokazał mu kartę legitymacyjną tajnego agenta politycznego i, odprowadziwszy młodego człowieka na stronę, szepnął mu do ucha:
— Pan tańczył z Julitą Sargolli. Uprzedzam pana, że jest ona agentką jednego z państw europejskich.
— Dziękuję panu, — rzekł spokojnie Joe, — sam to zrozumiałem podczas rozmowy z tą lady.
To powiedziawszy, odszedł od czerwonego jegomościa i skierował się w stronę Manon Chevalier, rozmawiającej z Hansem von Essen i Royem Wilson.
W tej chwili podbiegł do nich Borys.
— Panno Manon! — zawołał Rosjanin, przykładając rękę do piersi. — Dowiedziałem się, że zaraz będzie tango. Bardzo proszę panią o ten taniec, jeżeli moi przyjaciele nie wyprzedzili mnie.
Mówiąc to, obrzucił szyderczem spojrzeniem młodych ludzi, z których żaden nie nadawał się na partnera do tak namiętnego i jednocześnie pełnego wyrazu tańca.
Muzyka zagrała łkający, namiętny motyw argentyńskiego tanga, pełen szalonego błagania i żądzy.
Na salę wyszło zaledwie pięć par najlepszych, pewnych siebie tancerzy.
Jednak od pierwszego momentu oczy publiczności zatrzymały się na Rosjaninie i jego damie.
Manon tańczyła z zimną obojętnością, trochę zmieszana ogólną uwagą, skierowaną na nich. Jednak wkrótce krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach pięknej dziewczyny. Podbudzało ją zainteresowanie widzów, płonące oczy mężczyzn, pełne zachwytu szepty, głośne wykrzykniki, gorąca muzyka, a przedewszystkiem wspaniały tancerz, jakim był Borys Suzdalskij.
Zdawało się, że młodzieniec w ekstazie i zachwycie pogrążył się w dźwiękach, bezwiednie odpowiadając im ruchami gibkiego, zdrowego ciała, porwanego tajemniczem znaczeniem tańca.
Wstrzymując rytm na krótką chwilę, gdy orkiestra nagle milkła, patrzył wyraziście i groźnie prosto w oczy tancerce, a później zaczyniał się skradać, wyginając wspaniałą, cienką postać. Zdawało się, że pada na kolana, a ruch ten pełen był milczącego zmagania się, walki, rozpalonej żarem pożądania. Prężył się cały, przyciskając gwałtownie tancerkę do szerokiej piersi, dumny, drapieżny, pewien zwycięstwa i gotowy do obrony swojej zdobyczy.
Borys słynął, jako mistrz tańca, i na balach petersburskich uważany był za najlepszego tancerza.
Pochylając się ku Manon, nieznacznie muskał jej policzek miękkim wąsem i szeptał:
— Tango... Tango!... Nikt nie rozumie tego tańca... Jest to symfonja miłości wszechpotężnej, gdy sama noc opiekuje się kochankami, narzucając czarną płachtę bezdennego mroku, lub pieszcząc ich i kojąc cichemi, omdlewającemi promieniami księżyca!... Tango — to skwarna noc podzwrotnikowa, tajemnicza, przyczajona, duszna... Czy słyszy pani?... W mroku niemym, w ciszy bezbrzeżnej cwałuje koń. Jeździec — to gauczo, dziki pastuch, już od kilku miesięcy strzegący stad na prerji... Ponure oblicza towarzyszów przy dymiących ogniskach, szalony galop mustanga, świst rozwijającego się lassa, strzał z rewolweru do zgrai krwiożerczych kujotów, lub do bandytów, porywających woły i konie... Suną gauczosy, przez stepy, pasąc i broniąc stad... Nareszcie skończona ciężka praca!... Woły i konie sprzedane. W kieszeniach skórzanych spodni gaucza dzwonią ciężkie, srebrne durosy... Rozlatuje się na wszystkie strony banda dzikich pastuchów, rozpierzchła się, niby gromada drapieżnego ptactwa... Słyszy pani, jak pędzi na gorącym mustangu ten najmłodszy gauczo? Zaginają mu się ronda szerokiego sombrero, miotają się na wichurze końce czerwonej chustki, a nielitościwe ostrogi bodą boki wierzchowca... Dokąd pędzi, jak szalone widmo, młody gauczo? Oczy wbił w mrok nocy i w jego głębi widzi zgiełkliwy szynk pobliskiej osady, tłum pastuchów, właścicieli hacjend, kupców i drapieżnych włóczęgów stepowych; chwyta ostrym słuchem brzęk kubków, groźne, ponure przekleństwa, odgłosy głuchych strzałów... Lecz mgła przysłania te majaki nocne i z mroku jak gwiazda promienna wypływa twarz, szynkarki! Krucze włosy, wijące się na smagłym karku, płomienne oczy, szkarłatne usta, żądne pocałunków, falująca pierś pod cienką zasłoną białej koszuli, okrągłe, obnażone ramiona, zwinne ciało i mocne, drgające, jak u gorącej, dzikiej klaczy nogi. Śmieje się dziko, błyskając zębami i paląc ognistym wzrokiem Inezyta, wabi, obiecuje, odtrąca i znowu pociąga, drażni... Ona tu panuje, ona jest tu królową marzeń, tęsknoty, kochania, pożądań palących!... Wpada młody gauczo, konia do zagrody uwiązawszy. Butny, śmiały, buchający żarem krwi i ogniem oczu, głodny uciech miłosnych. Twardym, zamaszystym krokiem podchodzi do lady, dzwoniąc ostrogami i garścią durosów, podrzucanych niedbale. Cisnął ciężkie monety przed szynkarką i, ogarniając ją zamglonym wzrokiem, — woła: „Pić!“ Rzuca durosy muzykantom i nagle, podniósłszy się na palcach, przeciąga się namiętnie, robiąc wstęp do tanga. „Hallo, Inezyto, zatańczymy sobie!“ — woła i, przypadając na kolano tak nisko, że aż ogromna ostroga dotyka frendzli „czokaras“, zaczyna taniec. Klasnęły dłonie widzów, a tupot ich ciężkich butów odpowiedział gauczowi. Tańczy rozszalała, mdlejąca, groźna, miotająca się w dzikim porywie para... Widzom się wydaje, że patrzą na wiosenne błonia i buchający żądzą bieg weselny dwuch mustangów. Pali Inezyta strzelistą piersią ramię gaucza, przyciska się do niego całem ciałem, tuli się sprężystemi biodrami i wyślizguje się, jak wąż zdradliwy... Szaleje pastuch i gotów walczyć z całym światem o miotającą się przed nim kobietę, co wabi, przyrzeka i odpycha... Uderzył gauczo pięścią w wiszącą lampę, a gdy mrok połknął izbę, porywa Inezytę, przerzuca sobie przez ramię i, wywalając nogą drzwi, wypada, wskakuje na siodło i mknie do prerji tam, gdzie nad strumykiem wznosi się ściana zarośli agawy. Noc się zaczaiła, zatrzymał się w biegu księżyc. Słuchają i patrzą... Pocałunki, skargi, przysięgi i — cisza straszliwa... Cóż z tego, że jutro młody gauczo stanie przed lufą rewolweru rywala, lub, lewe ramię owinąwszy kapą, będzie się bił na nawachę?! Ta noc upojenia i szału, to jego noc, chociażby ostatnia... chociażby ostatnia!...
Borys mówił namiętnym szeptem, nieznacznie muskając ustami rozwiane włosy Manon.
Poważna dziewczyna, studentka medycyny, panna z rodziny surowej i konserwatywnej, odczuła bijący ze słów i z pięknej twarzy tancerza żar niepohamowanej namiętności.
Porwana, oszołomiona, słuchała śmiałej improwizacji, poddawała się biernie mocnym ramionom, ściskającym ją i czuła lekki dreszcz, gdy włosy jej dotykały ust Borysa.
Bezwiednie na mocny uścisk dłoni odpowiedziała uściskiem.
— Cudowna, urocza Manon, królowo moja, wybacz, że zburzyłem twoją piękną Patrie-en-fleurs! — błagalnie patrząc w oczy dziewczyny, z cichym śmiechem szepnął młodzieniec. — Żądaj ode mnie za to, czego chcesz, chociażby życia!
Żywiołowy i wprawny uwodziciel burzył w tej chwili istotnie dziewiczy spokój Manon, budził w niej kobietę sam o tem nie wiedząc. Od tej chwili nie mogłaby już powrócić z dawnemi uczuciami, prostemi i jasnemi, do towarzyszy z „Zatoki Przyjaźni“. Przyjaźń bowiem została wykreślona ze słownika kobiety w stosunku do mężczyzny.
Borys zaś, coraz śmielszy i bardziej natarczywy, widząc, że kilkanaście nowych par tańczy na sali, mocniej tulił do siebie Manon i szeptał gorąco:
— Pocałunki, skargi, przysięgi — i cisza straszliwa... Ta noc upojenia i szału, to moja noc, chociażby ostatnia noc!...
Orkiestra grzmiącym akordem przerwała taniec.
Podnieconą, słaniającą się dziewczynę odprowadził Borys do krzesła obok pani de Chevalier.
— Śliczną stanowiliście parę! — zawołała z zachwytem.
— Mamo! — upomniała matkę Manon.
— Z panną Manon nawet Quasimodo stałby się Apollinem! — rzekł Borys, rzucając gorące spojrzenie na dziewczynę.
— Ach! Jak cudownie tańczyliście! — zachwycała się pani de Chevalier. — Czyż nieprawda, Paul?
Mąż skinął głową z powagą i odparł:
— Z pana to istny mistrz choreografji! Zresztą rosyjski balet jest najpierwszy na świecie, wy macie nadzwyczajne zdolności do tańców...
— Boże, Boże, jakie to było piękne! — nie mogła uspokoić się pani Chevalier. — Cóż, nic nie mówicie, panowie? Panie Leyston? Panie von Essen? Kochany panie Wilson?
Joe skrzywił usta i burknął:
— Ta—a—ak! Bardzo... bardzo.
Hans był zły, gdyż spostrzegł mieniącą się ze wzruszenia twarz Manon, i odrazu cała jego głęboka sympatja dla dziewczyny prysła.
— Istotnie... — odparł krótko i odszedł.
— Ja się nie znam na tych tańcach — rzekł, spokojnie patrząc na panią Chevalier, Roy Wilson. — W szczególności co do tanga, wydaje mi się wprost śmieszne, że kulturalne towarzystwo naśladuje dzikich południowo-amerykańskich pastuchów, których nazywają gauczo! Są oni podobni do naszych cow-boyów.
Manon drgnęła. Wydało się jej, że Roy podsłuchał opowiadanie Borysa.
Słowo — gauczo, wymówione przez Amerykanina o twarzy otwartej i szerokiej, wywołało na twarzy panienki niepokój i rumieniec zakłopotania, czy wstydu.
— Muszę jednak przyznać, że miss Manon i mister Borys wykonali tango po mistrzowsku! Widziałem znakomitych tancerzy w Buenos-Ayres, ale tamci robili to gorzej! — zakończył Roy i, pod pozorem wypalenia fajki, odszedł.
Lubił Manon, szanował ją za zdolność do rozumowania, za powagę i za zamiłowanie do nauki, teraz jednak czuł niesmak i rozczarowanie.
Devil! — mruczał do siebie. — Jak można tak tańczyć tango, gdy się ma myśli w głowie i uczucia ludzkie w sercu? Ten Rosjanin podoba mi się coraz mniej! Ma zuchwałe, brutalne oczy, które na zawołanie stają się rozkochane, zachwycone lub marzące!... Nie szczery to człowiek albo może błazen... Zresztą, no metter, nic mnie to nie obchodzi!
Zaczął nabijać fajkę, wyszedłszy na taras, i usiłował zapomnieć o przykrem Wrażeniu. Wspomnienie tańczącej pary powracało jednak i sprawiało Amerykaninowi ból. Nie wiedział ten czysty, prostoduszny młodzieniec, że mężczyzna pod niebiosa wywyższa kobietę, gdy dla niego obudzi się w niej namiętność, a pogardza nią lub nienawidzi jej, gdy ktoś inny to zrobi!
Pykał fajkę zapamiętale, a dla oderwania się od natrętnych myśli, zaczepił znajomego footballistę i wypytywał go o trening ekipy szwedzkiej.
— Panna Manon tańczy tak cudownie, że mimowoli zmusza partnera do zapomnienia o ziemi. Zanika niemal prawo ciążenia! — mówił tymczasem Borys Suzdalskij, stając przed panią Chevalier. Z taką tancerką wyczuwam doskonale rytualne pochodzenie sztuki tanecznej.
Rozpromieniona pani de Chevalier słuchała z radością pięknego młodzieńca.
Borys tymczasem prawił pełnym zachwytu głosem:
— W Rosji mamy sporo Tatarów, szczególnie na Krymie. Zwiedzałem z rodzicami Bachczyseraj — dawną stolicę chanów, i meczet, gdzie tańczą derwisze, w szalonych zawrotach dochodzący do ekstazy mistycznej.
— To bardzo interesujące! — wołała pani de Chevalier.
— Istnieje też w Rosji pewna sekta, uprawiająca podczas zebrań religijnych pląsy, wprowadzające zgromadzonych w stan najwyższego podniecenia. Spotykałem ludzi, którzy twierdzą, iż podczas wirujących tańców sekciarze nieraz odrywają się od ziemi, unosząc się w powietrzu.
Manon, jeszcze podniecona, uważnie słuchała opowiadania Borysa, z zaciekawieniem wpatrując się w piękną twarz młodego mężczyzny. Pierwszy raz przemówił w niej instynkt, odezwała się namiętność, więc innem okiem spoglądała na towarzysza lat dziecinnych. Był piękny, wytworny, kipiał zdrowiem i wezbraną siłą. Przypomniała sobie wybuch jego wściekłości, gdy płazował „Irmę“, groźną twarz, małe, silne ręce, poskramiające klacz, i zgrabne, muskularne nogi, ściskające boki szlachetnego zwierza.
Zdziwiło ją, że w tej chwili podoba się jej to wszystko, nawet dzika wybuchowość — dowód natury męskiej.
Jak każda kobieta, zaczęła w myślach porównywać z Borysem innych swoich przyjaciół.
— Joe, — myślała z uśmiechem, — wspaniały, zastygły w swej dumie i angielskiej majestatyczności — Joe Leyston! Może on wszystko robić dokładnie i doskonale, lecz nie czuję w nim mężczyzny. Hans — miły chłopak, lecz jakiż niezgrabny, z bryły wyciosany, o ograniczonym horyzoncie myślenia... Roy Wilson — dusza dziecka, usta dziewicy, olbrzym z innej planety, mocarz o potężnych mięśniach, a najsłabszy w obcem dla niego środowisku. Borys...
Przymknęła na chwilę powieki i znowu ujrzała pięknego młodzieńca o ściemniałych oczach i przybladłej twarzy, ściskającego kształtnemi nogami boki rozszalałego konia i drobną dłonią w białej rękawiczce podnoszącego szpicrutę.
Spojrzała na Borysa.
Patrzył na nią uporczywie.
— Co za dziwne oczy... — pomyślała i przyjrzała mu się uważniej.
Istotnie, oczy młodzieńca zmieniły się do niepoznania. Stały się dwiema ciemnemi plamami, mglistemi, a zmiennemi, jak płynące nad moczarami tumany. Czasami błyskały w nich iskierki migotliwe, słabo znacząc rozszerzone źrenice. Były to oczy rusałek, zwodnicze, kryjące w sobie otchłań niezgłębioną, mroczną, mamiące przepaścistą zagadką, budzące niepokój, niemal trwogę.
Borys nie spuszczał z podnieconej twarzy dziewczyny swoich dziwnych oczu. Znał ich siłę i urok, był pewien siebie, spróbowawszy ich mocy na kobietach rosyjskich.
Poznał oddawna czar przyciszonego, zakradającego się do duszy głosu, posiadł sztukę budzenia zmysłów, natchnioną, ujętą w formę objawienia mową o rzeczach niezbadanych, a pociągających, nagłym wybuchem żądzy, nieraz szalonym hymnem na cześć miłości i porywu ciała.
Rozumiał w tej chwili, że potrafił utorować namiętności drogę do zmysłów pięknej dziewczyny.
— Panno Manon — szepnął, nisko się przed nią pochylając, — grają walca, taniec rzewnych marzeń.
Wstała natychmiast i ze słodkim dreszczem oddała się cała tancerzowi, czując, jak palą ją przez powiewną sukienkę gorące dłonie męskie, ogarniające jej kibić.
Tańczyli długo, aż zaciężyła mu na ramieniu z gwałtownie falującą piersią i półzamkniętemi oczami.
Wyprowadził ją na taras, zeszli do parku i usiedli na samotnej ławce w ciemnej alei.
Borys obejrzał się uważnie. W oddali płonęły duże okna kasyna i oświetlony elektrycznością budynek wydawał się zupełnie biały, jakby ze śniegu cały.
Tłum, paląc papierosy i rozmawiając, przesuwał się przez taras. Dochodziły przyciszone dźwięki muzyki, gwar głosów i gromka komenda wodzireja, prowadzącego tańce.
— Doskonale... — pomyślał Borys i nagle, twarz ukrywszy w dłoniach, zaczął podnosić szerokie ramiona.
Manon ze strachem spojrzała na niego. Głową i ramionami młodzieńca wstrząsały łkania.
— Pan... pan płacze? — spytała cicho, dotykając jego ramienia.
Milczał przez chwilę, a później, gwałtownie zwracając ku niej twarz i błyszczące oczy, namiętnym szeptem rzekł:
— Tak... płaczę, płaczę nad życiem swojem!... Zdawać się może, że nic mi nie brakuje, że szeroka droga leży przede mną. Bogactwo, świetna karjera, miłość kobiet, łatwo zdobywanych, potężne stosunki. Tak! To — prawda! Lecz cóż znajdę na końcu tej drogi? Nie wiem!... Mgła i ciemność straszliwa kryje przede mną los mój... Nie mam przyjaciół... Jedni, podobni do mnie, są mi obcy, drudzy zazdroszczą mi, lub nienawidzą mnie... Kobiety próżne i rozpustne przejmują mnie wstrętem... Jestem samotny!...
— Pan taki młody! — zawołała. — Całe życie przed panem!
— O, nie, Manon! — szepnął. — Noszę w sobie truciznę, tę, o której tak trafnie powiedział nasz poeta:

„Bogaci my jesteśmy niemal od kołyski.
„Błędami ojców i ich rozumem, spóźnionym rozpaczliwie.
„Życie nuży nas, jak droga jednostajna, bez nadziei błysku.
„Jak pośród nieznajomych uczta, płynąca hałaśliwie.

Umilkł i załamał ręce.
— Jestem nikomu niepotrzebny... — szepnął.
— Jakto? — oburzyła się dziewczyna. — Pan jest oficerem. Gdy wybuchnie wojna, będzie pan bronił ojczyzny, którą kochasz.
— Wojna... wojna! — zaśmiał się cicho. — Czego, czy kogo mam bronić?
— Rosji... ojczyzny! — rzekła zdziwiona.
— Moja ojczyzna — to anegdota zabawna, lecz głupia! — odpowiedział. — Co jest Rosja? Car i służąca mu arystokracja? Czy naród? Są to dwie siły wrogie sobie... Car i jego rząd popełniają takie szaleństwa, żyją w takiej ohydzie, że nawet mój ojciec, broniący ich, ręce nieraz opuszcza. Naród — ciemna tłuszcza, dzika i tępa, prowadzona przez bandę zwarjowanych marzycieli! Wojna! Wojna rozpęta wewnętrzne sprzeczności. Przeżyjemy hańbę porażki, wylejemy morze krwi, a w niem utonie car i my, a po nas zachłyśnie się cały naród.
— Co pan mówi?! — zawołała przerażona dziewczyna.
— Tak, tak, Manon! — mówił, tuląc się głową do jej piersi. — Niema narodu rosyjskiego! Mamy Słowian, rozdartych waśniami partyj rewolucyjnych, mamy szereg podbitych ludów, które pierwsze od Rosji się oderwą, gdy ciężka stopa caratu spadnie z ich karków. Rosji niema, bo niema narodu rosyjskiego! Wojna to pokaże! Ja tego nie ujrzę, bo tacy, jak ja, zginą pierwsi, broniąc tego, co wcale nie istnieje. O, Manon! Manon!
Otoczył ją ramieniem, zaczął całować po rękach i obnażonych ramionach, tulić się, szlochać.
Wezbrało w niej głębokie współczucie kobiety dla rozpaczy mężczyzny. Uspokajając cichym głosem, głaskała miękkie, falujące jego włosy.
Przyciskał się do niej coraz mocniej i mówił:
— Manon! Jesteś dobra, jesteś święta! Zrozumiałaś mnie, zajrzałaś w głąb mojej znękanej duszy... Pokochałem ciebie od pierwszego wejrzenia, a teraz ubóstwiam, kocham ciebie jeszcze bardziej, szaleję za tobą!
Nic nie odpowiadała, więc pewien siebie porwał ją w objęcia i namiętnemi pocałunkami okrywał jej ramiona, pierś, policzki. Gdy przechylił jej głowę, szukając ust, Manon zajrzała mu w oczy.
Nie dostrzegła w nich żadnego rozczulenia i tęsknoty, którą wyczuła w jego mowie, ani cienia rozpaczy i bólu. Oczy pięknego młodzieńca płonęły triumfującą żądzą.
Bystry, zdolny do ścisłej krytyki i szybkiej decyzji rozum francuski w okamgnieniu wziął górę. Rozwiały się bez śladu współczucie i rozczulenie, prysnęło nagle pełne niemocy rozmarzenie i żarem dyszące wzruszenie, które kazało zapomnieć o wszystkiem, wszystko wytłumaczyć i przebaczyć.
Przemówił rozum, przywołał na pomoc wspomnienia niedawne i porównania...
Bez powodu, dla kaprysu, zburzona Patrie-en-fleurs, dzikie okrzyki, namiętna improwizacja o miłości gaucza i szynkarki, drażniące tańce, a teraz nagle, niepojęte przejście do beznadziei, poniżenia własnej ojczyzny, jakaś rozpaczliwa spowiedź publiczna przed nią, mało znaną cudzoziemką, a po chwili znowu te oczy zamglone, te miotające się z głębi źrenic płomienie, te dłonie gorące i zuchwałe, nabrzmiałe krwią policzki, usta palące i takie obce nastrojowi słowo — „szaleję!“...
— Niepewny naród! — odezwało się wspomnienie echem słyszanego niegdyś słowa.
— Dzicz! — padło drugie.
Wynurzyły się, jak żywe na chwile zapomniane obrazy.
Smagający pięknego konia Borys; zuchwała, bezczelna postawa zjeżdżającego z toru oficera; ponury Alfred Małachowski, opierający nogę na piersi leżącego wroga; źrenice niezbadane, zmienne, zwodnicze, maska bez oczu; zakradający się, podstępny, brutalny lub pokorny głos...
Kultura setek pokoleń, głęboka myśl francuskiego narodu, wytworność czynów, nieubłagana, matematyczna logika i takt rasy zatriumfowały.
Odsunęła się nagle od swego towarzysza i spokojnym, pogodnym głosem rzekła:
— Biedny, biedny Borysie! Nie trzeba rozpaczać. Całe życie przed panem. Wszystko złe przeminie i ulegnie naprawie!
— Nic się nie naprawi w Rosji — odparł, zamierzając powrócić do pierwotnego tematu i wyrzucając sobie w duchu zbytni pośpiech. — Tam tylko bomby... rada jedyna...
— Przychodzi pan do wniosków Alfreda Małachowskiego? — zapytała, podnosząc się i patrząc na niego z lekkiem szyderstwem.
Zrozumiał Borys, że przegrał kampanję, więc zaczął ratować sytuację.
— Pani mi wybaczy, panno Manon, moje uniesienie? Napadają mnie takie chwile rozpaczy, głuchej beznadziei... — mówił wyciągając dłoń do dziewczyny.
— Naturalnie — odparła swobodnie. — Bardzo żałuję pana, ale mam nadzieję, że wszystko minie pomyślnie bez śladu. Teraz powracajmy, bo, z pewnością, rodzice marzą już o powrocie do domu.
Gdy przechodzili przez taras, ujrzeli Joego i Roya Wilsona. Młodzi ludzie spostrzegli powracającą parę i w milczeniu przyglądali się jej.
O! — mruknął Anglik, pogardliwie wznosząc ramiona i mocno zaciskając wargi.
Devil! — wyrwał się Royowi energiczny okrzyk.
Spojrzeli na siebie uważnie.
— Białe lilje nieraz niespodziewanie szybko tracą właściwy sobie aromat, my dear! — zauważył Joe ze zgrzytliwym, szyderczym śmiechem.
Devil! — powtórzył Amerykanin i z wściekłością tupnął nogą.
Well? — spytał Joe, wciskając sobie do oka monokl. — Co się stało?
— Nic! — odparł Roy. — Nie powinno mnie to obchodzić, a jednak czuję wielką przykrość...
Młody dyplomata wciąż patrzał pytająco.
— No, taką naprzykład, jak gdybym ujrzał bardzo urocze dziecko, które dopuszcza się ohydnej zbrodni, albo...
— Albo? — powtórzył Joe.
— Albo... piękny obraz, który bezczelny malarz zamazuje pospolitą farbą olejną... — szepnął.
Yes! — syknął Anglik i poklepał przyjaciela po ramieniu.
Devil! — z wybuchem zakończył rozmowę Roy Wilson i okrył się obłokiem dymu, pyknąwszy fajką całą siłą płuc.
Na sali Manon ujrzała Hansa von Essen, siedzącego przy panu de Chevalier. Rozmawiali z ożywieniem.
Dziewczyna przypomniała sobie przyjaźń i zaufanie, które odczuwała dla silnego i szczerego chłopaka. Jednak natychmiast odtworzyła w pamięci zaciętą walkę, jaką prowadził Hans z Joem, jego napad na jej bezbronny port, obraźliwe słowa, które rzucił na brzegach „Zatoki Przyjaźni“ i nareszcie wrogi stosunek, trwający później, ukrywany w milczeniu i nieufności.
— Czyż nie istnieje taka „Zatoka Przyjaźni“, gdzie wszystko zawsze pozostaje jasne i proste, gdzie trwać może poszanowanie wzajemne i spokój niezmienny? — pytała siebie ze smutkiem.
Hans na widok zbliżających się Manon i Borysa wstał natychmiast, patrząc przenikliwie na uroczą dziewczynę i jej pięknego towarzysza.
Mimo głębokiego wzruszenia i oburzenia, Manon była spokojna, Borys zaś nawet hałaśliwą wesołością nie mógł pokryć swego zmieszania.
Rodzice nic nie spostrzegli, lecz Hans nagle spochmurniał i, pożegnawszy towarzystwo, odszedł.
Nie spojrzał nawet na Manon i nic jej nie powiedział.
— Wiesz, że pan Hans von Essen jutro odjeżdża do Kilonji na swój okręt? — zapytała matka.
— Tak? — rzekła zdziwiona Manon.
Popatrzyła za odchodzącym przyjacielem. Odjeżdżał bez pożegnania?... Co mu się stało?
Spojrzała na siebie w lustrze i nagle spostrzegła zmięty kwiat, który miała na piersi.
Popatrzyła raz jeszcze na znikającego w tłumie Hansa i westchnęła.
Było jej żal przyjaciela i samej siebie. Nie potrafiłaby określić tego dziwnego uczucia. Uświadomiła sobie jednak, że straciła coś, co ją pozbawiło ciepłego, życzliwego stosunku z Hansem von Essen. Jednocześnie zrozumiała, że przeszła jakąś nieznaną granicę, za którą leży dziedzina doświadczenia i nowych przeżyć.
Borys w wytwornych wyrazach zachwycał się balem i żegnał państwa de Chevalier. Podszedł następnie do Manon i ścisnął mocno jej rękę.
— Do widzenia! — rzekł przyciszonym głosem. — Raczej żegnam panią nazawsze! Kroczy, bowiem, wielki nieznany, który powoła ludzkość do czynów szalonych. Kto przeżyje ten czas? Ja chyba nie. Odchodzę... ciężko mi na sercu, że pani zrozumiała mnie fałszywie...
Powiedział to głosem wzruszonym, patrząc na dziewczynę swoim nieprzeniknionym wzrokiem.
Manon odczuła nieszczerość i sztuczność tonu i, spojrzawszy spokojnie na pięknego młodzieńca, odparła swobodnie:
— Myślę w tej chwili, że pan ma twarz bez oczu, a głos bez dźwięku. Brzmienia nie słyszę, lecz myśl zgaduję... Jest pan bardzo... zagadkowym człowiekiem!
— Dziękuję pani, panno Manon! — zawołał z ukłonem i nagle na dnie ciemnych oczu zapaliła się iskierka gniewu; gniew zabrzmiał też w głosie.
— Teraz zagadkowość zniknęła — zaśmiała się Manon. — Pan się gniewa. Za co?
Nic nie odpowiedział i, złożywszy etykietalny ukłon, oddalił się.
— Cóż to za romantyczne, arcy-namiętne tango, tak niewłaściwie dla oficera carskiej gwardji wykonane? — zatrzymała go na tarasie paląca papierosa córka posła, szyderczo patrząc na Borysa.
Z udanem zdziwieniem podniósł brwi.
— Niech pan nie udaje! — zawołała panna, uderzając go wachlarzem po ramieniu. — A to wprost demonstracyjne zniknięcie z sali? Któż jest ta piękna brunetka?
Młodzieniec wzruszył ramionami i niedbałym głosem odpowiedział:
— Francuzka, córka pospolitego bourgeois, zresztą studjuje medycynę...
— Kobieta, studjująca medycynę, i do tego francuska kobieta, nie może być pospolitą! — zaprzeczyła.
— Niech pani określa, jak się jej podoba! — odparł Borys. — Co do mnie, nie zadawałbym sobie tego kłopotu. Może pójdziemy napić się szampana?
— Bardzo mądre powiedzenie! — rzekła ze śmiechem, kierując się do bufetu i zalotnie patrząc na Borysa, kroczącego obok.
— Mam ważenie, że na eksport pańskie systemy uwodziciela okazały się nie wystarczające? — szepnęła.
— Skąd pani może wiedzieć o moich systemach i mojem uwodzicielstwie? — rzekł ze śmiechem.
— Sporo rzeczy wiem o panu, drogi Borysie! — zawołała. — Gdzie jest dwoje ludzi — on i ona, tam już niema tajemnicy! On opowie kolegom, aby się pochwalić, ona przyjaciółkom, aby na ich piersiach wypłakać swój zawód życiowy. Księżniczka Zina opowiadała mi, płacząc i łamiąc ręce, o pewnej scenie w eleganckiej garsonjerze w Petersburgu, opowiadała ze wszystkiemi szczegółami! Drapieżnik z pana!
Pogroziła mu palcem, lecz w oczach jej wyczytał zachętę wyraźną.
Nic nie odpowiedział i zaczął się śmiać cicho.
W hallu przy wyjściu państwo Chevalier spotkali Joego i Roya Wilsona.
— Panie pozwolą, że jutro złożymy naszą pożegnalną wizytę? — zapytał Joe.
— Odjeżdżamy pojutrze! — dodał Amerykanin, unikając wzroku Manon.
Gdy następnego dnia Joe Leyston i Roy po krótkiej, zdawkowej rozmowie na tematy genewskie, odeszli, Manon, pozostawszy w salonie, długo myślała nad tem, co zaszło nowego.
Właściwie nic się nie stało i dzielnie wybrnęła z bardzo trudnej sytuacji, a jednak była już inną kobietą.
Dawna Manon umarła nagle w wyobraźni starych towarzyszy zabaw, nowa zaś była jeszcze obcą i jak gdyby wrogą dla nich. Wszyscy dawni przyjaciele czuli zmieszanie i przykre skrępowanie, mówili zimnemi, nieszczeremi głosami, a rozmowa ciężyła wszystkim.
Rozstała się z przyjaciółmi znowu z takiem uczuciem, jakiego doznała wtedy, gdy Borys Suzdalskij zburzył na zawsze Patrie-en-fleurs, Power-City, Manon-Isle i ufortyfikowany przez Hansa Wilhelmsstadt, wszystkie piękne porty i miasta nad „Zatoką Przyjaźni“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.