Pięć minut do północy/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pięć minut do północy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Ilustrator | Tadeusz Lipski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krwawy demon wojny pędził nad Europą. Biała rasa, opanowana przez tego szatana, popełniała największe szaleństwo, dopuszczając się zbrodni nietylko wobec współczesnej ludzkości, lecz wobec szeregu przyszłych pokoleń.
Przebrzmiewały jedne po drugiem echa złamania neutralności Belgji, bitwy nad Marną, karpackich operacyj, rosyjskiego najazdu na Prusy wschodnie, tajemniczej bitwy na jeziorach Mazurskich i ataku na Verdun. W Europie umierały i rodziły się nadzieje, podnosiły głowy to centralno-europejski blok, to koalicja, lecz w jednym odłamie ludzkości raz zrodzona nadzieja nie zagasała.
Było to mrowisko ludzi barwnych. Bacznie patrzyło ono na zachód i północ, a w miljardzie jarzących się oczu rozgorzał triumf.
Urok białej rasy padał. Słabła jej pięść, uderzająca w mury starych cywilizacyj. W Europie tępiono się wzajemnie, a każdy dzień nowy dowodził, że biała rasa w padła w marazm, jest słaba, chwiejna w kierujących jej życiem prawach, wyzuta z moralnych zasad i przewodnich idej doskonałości. Kierownicy myśli ludów innych ras widzieli, że Europa odrzuciła chrześcijaństwo, zrodzone w Azji, tak bardzo bliskie jej i zrozumiałe, a znienawidzone w dobie, gdy biali ludzie stali się krzewicielami przykazań i fałszywymi prorokami Nauczyciela z Nazarei.
W okresie wielkiej wojny byt Europy wszedł na drogę zbrojnych wysiłków.
Przekształcały się formy życia społecznego, państwowego i rodzinnego, podlegały gwałtownym zmianom podstawy religij, prawa i moralności.
Nikt, zdawało się, nie słyszał ostrzegawczego, upominającego głosu głowy kościoła katolickiego, nawołującego do pokoju i uśmierzenia rozpętanych dzikich instynktów, drzemiących na dnie duszy ludzkiej. Z poza murów watykańskich głos papieża brzmiał słabo, zagłuszony szczękiem bagnetów, hukiem dział, ryczących od Warszawy, Rygi i Alp do Bałtyku, La-Manche, Pacyfiku i wysp Falklandzkich.
Natomiast potężnie i brutalnie brzmiały inne szaleńcze głosy książąt kościołów, krzyżem błogosławiących dzieło zbrodni i zdziczenia, a nie mających odwagi zwalczać wrogich Chrystusowi i kościołowi słów, rzucanych przez Cecil Rhodesa, Troeltscha i Baumgartena.
— Jeśli jest Bóg — powtarzano bluźnierstwa Rhodesa, — i jeżeli choć cokolwiek obchodzi Go to, co ja czynię, to rzecz oczywista, że On chce, abym czynił to, co On sam czyni. Widoczną zaś rzeczą jest, iż On pracuje nad tem, aby mieć w rasie anglo-saskiej wybrane narzędzie do stworzenia porządku, osnutego na sprawiedliwości, wolności i pokoju. Bóg więc niezawodnie pragnie, ażebym wszystko, co jest w mojej możności, uczynił dla nadania naszej rasie największego rozpędu i potęgi!
Wtórował mu z innego obozu, obalając piękny gmach moralności chrześcijańskiej, heidelberski teolog Ernest Troeltsch, twierdząc, że państwa nie mogą kierować się tem samem prawem moralnem, jakiemu podlegają poszczególne jednostki, a jego kolega Baumgarten śpiewał hymny na cześć świętości państwa i jego prawa najwyższego, żądającego od poddanych ofiary z ogólnoludzkich ideałów moralnych w imię dobra państwa.
Uczeni, uważani za proroków, krzewicieli wielkich, szlachetnych idei, zrzucili z siebie maski, bluzgali śliną wściekłości, nawoływali do krwawych porachunków, pracowali nad nowemi straszliwemi środkami zniszczenia rodzaju ludzkiego, tworzyli nowe teorje filozofji jaskiniowców, lub do ich upodobań naginali dawne ideje, co, jak wielkie świetliska, wskazywały w mroku drogi ludzkości.
Padały w gruzy twierdze, miasta i świątynie, piętrzyły się mogiły, marnowały się łany i dobytek szeregu pokoleń, lecz nikt w owe czasy nie widział, jak kruszyły się misterne budowle, wznoszone przez absolutne prawo, naukę Chrystusa, wysiłki genjuszów i wzloty myśli mędrców. W krwawych oparach wojny, niby w żrącym płynie kwasów, rozpuszczały się bez śladu przez wieki wznoszone i wzmacniane podwaliny życia rodzinnego, moralności społecznej, ideały młodości, wysiłki wieku dojrzałego, ginach stosunków, z takim trudem pomiędzy ludami ustalanych na zasadach głębokiej myśli, poczucia obowiązku, honoru, humanizmu i miłości chrześcijańskiej.
W tym strasznym okresie kruszyły się dusze, zmieniały się oblicza ludzi, nowe powstawały kodeksy, nieuchwytne, nietrwałe, płynne.
Hans von Essen, lejtenant marynarki niemieckiej, od pierwszych dni wojny pałał namiętnem pragnieniem walki za swój kraj. Miał poza sobą już dwa lata służby na krążowniku i szkołę pływania podwodnego.
Rokowano świetną przyszłość dzielnemu oficerowi, sprawnemu, odważnemu i posiadającemu rozległe stosunki.
Jednak stała się rzecz nieprzewidziana.
Rząd berliński nie uwierzył twórcy floty niemieckiej, admirałowi Tirpitzowi, który twierdził, że okręty niemieckie są lepsze od angielskich, że są przygotowane do wojny zaczepnej, że załoga, dobrze wyszkolona, jest opromieniona wolą zwycięstwa.
Nie uwierzono mu, a może nie chciano zbytnio narażać się potężnej Anglji?
Próżno błagał zrozpaczony Tirpitz, aby zaufano mu, wołał, że porażka Anglji na morzu szybko zniechęci ją do dalszych działań wojennych, że spowoduje powstania w Indjach i Egipcie, że oziębi ofiarność dominjów kanadyjskiego i australijskiego, wiernych metropolji, i może przynieść nieocenioną korzyść.
Cesarz Wilhelm i stojący przy nim wyraziciele pruskiej idei militarystycznej wierzyli tylko w siłę bagnetów. Przemówiła i zwalczyła idea wojowniczych Germanów, którzy przez wieki prowadzili wojny na twardym lądzie, niosąc śmierć i zniszczenie aż pod mury Rzymu i Pekinu.
Skończyć wojnę za jednym zamachem, wywiesiwszy swoją flagę nad Paryżem, — stało się zadaniem Niemiec.
Flota, osłonięta fortami, ukryła się w Kilońskim kanale i stała bezczynna.
Coraz częściej oficerowie marynarki, zniechęceni bezpłodnem oczekiwaniem, przechodzili do wojsk lądowych.
Gdy kanclerz Bethman-Holweg oznajmił, że „walcząc o najwyższe dobro, Niemcy, aby utorować sobie drogę do morza i do północnej Francji, przechodzą do porządku dziennego nad słusznym protestem rządów belgijskiego i luksemburskiego“, a rozgoryczony admirał von Essen napisał do syna, że flota narazie nie będzie brała czynnego udziału w wojnie, Hans odrazu pomyślał o wstąpieniu do artylerji lądowej.
Ostateczne postanowienie zapadło, gdy pierwsza armja niemiecka forsownemi marszami zwaliła się przez Helgję na Antwerpję, zmuszając Anglików do cofania się na całej linji. Ponieważ przed trzema armjami niemieckiego prawego skrzydła droga stała otworem, nikt wtedy w Niemczech o zwycięstwie nie wątpił.
W tym okresie wojny, gdy rozwijała się słynna bitwa nad Marną, Hans von Essen wstąpił do ciężkiej artylerji i wkrótce zasypywał pociskami okopy Francuzów, koło Sézanne.
Niezwykłe podniecenie panowało w kołach oficerskich. Zwycięstwo wydawało się bliskie; nieprzyjaciel odchodził coraz bardziej ku południowi.
— Jeszcze dwa tygodnie i będziemy w Paryżu! — mówiono z radosnym uśmiechem.
Wiele obiecywano sobie po „stolicy świata“, a ci, którzy odwiedzali przedtem Paryż, rozpowiadali przyjaciołom o piękności miasta i jego wesołem, rozkosznem życiu. Ten i ów z oficerów niemieckich w wolnych chwilach z zapałem uczył się języka francuskiego, ślęcząc nad niemiecko-francuskiemi rozmówkami.
Oddział, do którego należała baterja Hansa, posuwając się naprzód, pewnego dnia, zagarnął pozostawiony przez przeciwnika szpital połowy.
Mieścił się on w małym pałacyku, w starym kościele, o zburzonej pociskiem armatnim dzwonnicy, i w kilku zabudowaniach dworskich.
Niemcy triumfowali, przekonawszy się o stratach, poniesionych przez odchodzące armje nieprzyjacielskie podczas trwającego kilka dni pojedynku artylerji.
Długie szeregi mogił ciągnęły się przez zorane granatami pole, dwa tysiące rannych dostało się w ręce atakujących niemieckich oddziałów, składy materjałów leczniczych i opatrunkowych, a z tem wszystkiem — liczny personel, który nie chciał porzucić szpitala, pozostawionego w pośpiechu odwrotu.
Hans, wybrawszy nowe pozycje dla swojej baterji, doglądał ustawiania dział i wieży obserwacyjnej. Do stojącego pod strzaskanym kasztanem oficera, zbliżył się jeden z młodszych lejtenantów i zawołał:
— Przyszedł nowy rozkaz ze sztabu! Nieprzyjaciel robi jakieś przegrupowanie wojsk, więc dwa dni będziemy mieli spokój. Dobrze to zasłużony wypoczynek, a będzie bardzo miły, bo w tym szpitalu pracują trzydzieści dwie pielęgniarki, wszystkie jak malowanie! Są to podobno panny i damy z najlepszego towarzystwa. Wielkie patrjotki, cha, cha, cha! Pułkownik Volkmann urządza dziś kolację, na którą zaprasza oficerów, oraz sanitarjuszki francuskie i belgijskie. Będzie zabawa huczna, bo pułkownik ma w taborze cały wóz z szampanem i likierami, a i w zamku znaleziono dobrą piwnicę.
Hans von Essen uśmiechnął się z zadowoleniem. Był znużony i stęskniony do towarzystwa po długiej pracy bojowej i ciągłych marszach.
W kwaterze znalazł list od dowódcy odcinka, pułkownika Volkmanna, swego dalekiego kuzyna, zapraszający go na kolację w letnim pawilonie zamku.
Zjadłszy naprędce przyniesioną przez ordynansa strawę, rzucił się na łóżko polowe i usnął, jak zabity. Obudził się dopiero o ósmej wieczorem, wymył się starannie i, ogolony, przebrany, poszedł do lekkiego, białego pawilonu, stojącego w parku. Z trudem minął pole, zryte brózdami i dołami, wyrwanemi przez pociski ciężkich dział, przekroczył zwały gruzów murowanego ogrodzenia parku i posuwał się wolno naprzód, lawirując pomiędzy potrzaskanemi pniami i grubemi konarami, odłupanemi od starych dębów i lip.
Nareszcie wyszedł na obszerny trawnik, ciągnący się od szerokiego tarasu białego pawilonu. Spostrzegł odwalony wybuchem granatu narożnik domu, rozrzucony tynk i odłamki dachówek. Pośrodku gazonu leżał zabity koń. Biały, rozdęty brzuch majaczył w mroku, a na trawie rozpłynęła się czarna plama skrzepłej krwi i wyrwanych wnętrzności.
Lejtenant von Essen rzucił na to wszystko obojętnem okiem. Oblicze wojny było mu znane i nie przejmowało go już ani wstrętem, ani lękiem.
Z zadowoleniem patrzył na rzęsiście oświetlone okna pawilonu, a uchem łowił donoszące się odgłosy rozmów i śmiechu.
Wchodząc na taras, nagle podniósł głowę.
Posłyszał bowiem przeciągły świst samotnej kuli. Mimowoli zatrzymał wzrok na ciemnem, głębokiem niebie, gdzie pogodne i niewzruszone błyszczały gwiazdy. Te same konstelacje na tem samem miejscu, z tą samą siłą i łagodnością posyłały na zbiedzoną, skrwawioną, po tysiąc razy wstrząsaną wybuchami pocisków i min ziemię, słodkie promienie.
Gdyby Hans von Essen, komendant baterji ciężkich dział, był w tej chwili nastrojony filozoficznie, mógłby przyjść do wniosku, że wojna jest zjawiskiem tak naturalnem, jak burza, zmiana pory roku, ulewa, lub zaćmienie księżyca. Bo gdyby nie tak było, czyżby mogła natura, rządzona prawem absolutnem i przedwiecznem, pozostawać nietylko obojętną, lecz spokojną i pogodną? A te gwiazdy? Czyżby mogły z taką niepojętą łagodnością muskać swemi promieniami milczące szeregi mogił i białych krzyżyków nad niemi, rozdęty kadłub zabitego konia i mocną, kipiącą zdrowiem, pachnącą mydłem i wodą kolońską postać lejtenanta Hansa von Essen?
Młody oficer nie miał jednak takich myśli, usprawiedliwiających wojnę, bo mruknął:
— Pojedynczy strzał...
Uspokojony, że zbłąkana kula nie jest zapowiedzią dłuższej strzelaniny z okopów, pogwizdując, wszedł do pawilonu.
W dużej sali stały trzy rzędy nakrytych stołów, połyskujących kryształami i srebrem, wydobytem z pałacowych kredensów. Długie szeregi butelek ciągnęły się pomiędzy bukietami kwiatów jesiennych i czerwonych już liści klonowych. Inne, owinięte w namoczone serwety i ręczniki ze znakami Czerwonego Krzyża, były rozstawione po oknach.
— Volkmann umie urządzać uczty — uśmiechając się, pomyślał oficer. — Ma sposób na ochłodzenie szampana.
W sąsiednim dużymi pokoju, gdzie stały miękkie meble, fortepian, duży okrągły stół, zawalony francuskiemi dziennikami, i kilka szaf z książkami, zebrane było całe towarzystwo.
Pułkownik Volkmann, paląc cygaro, siedział rozparty na skórzanej kanapie i bawił niemłodą, lecz wyniosłą damę o dumnej twarzy i surowych oczach. Miała na sobie czarną suknię i znak Czerwonego Krzyża zamiast broszki.
Hans usłyszał słowa pułkownika.
— O droga pani! Niech mnie pani nie przeraża! Cóż w tam jest złego, że zaprosiliśmy panią i jej urocze pomocnice na ucztę zwycięzców? Przepraszamy za to, że będzie to tylko zwykła żołnierska uczta. Cha! Cha!
— Zwracam uwagę pana pułkownika, że personel naszego szpitala złożony jest z pań i panien, pochodzących z najlepszych rodzin. Należymy do organizacji Czerwonego Krzyża, wreszcie...
— Tem lepiej, tem lepiej, droga pani! — śmiał się Volkmann. — Jesteśmy oficerami gwardji, nawykłymi do najlepszego towarzystwa. Potrafimy to ocenić, proszę mi wierzyć! Co zaś do owego straszenia nas Czerwonym Krzyżem, to poza tem, iż niebardzo nas ten fakt wzrusza, muszę zaznaczyć, że panie nie posiadają legitymacyj odpowiednich...
— Stawiłyśmy się w Sézanne dopiero przedwczoraj i nie zdążono zaopatrzyć nas w legitymacje! — broniła się, wyniośle patrząc na niedbale rozpartego pułkownika.
— Niema to żadnego znaczenia, chére madame... — rzekł, pochylając się ku niej Volkmann, lecz w tej chwili spostrzegł wchodzącego lejtenanta.
— Przedstawię pani bardzo miłego oficera, dobrze mówiącego po francusku. Hallo, kuzynie, chodź-no tu do nas!
Hans zaczął rozmawiać z siedzącą panią, coraz bardziej wyniosłą i ponurą. Volkmann oddawał ostatnie rozkazy usługującym ordynansom i naradzał się z mistrzem ceremonji, małym, tłustym majorem Zuhalten, nazywanym powszechnie „Halt“. Widocznem jednak było, że tego zbawczego rozkazu do samego siebie rumiany major nie stosował, bo oczy miał już mętne, a chód zupełnie niepewny.
Nareszcie pułkownik klasnął w dłonie i donośnym głosem, niby komendę, rzucił:
— Panie i panowie oficerowie! Proszę do stołu, gdzie powinny królować wesołość i przyjaźń. Niech niewidzialni zasiądą na najwyższem miejscu krotochwilny i zuchwały Bachus obok tajemniczej a słodkiej Venus! Bardzo proszę!
Hans znalazł swoje miejsce naprzeciwko pułkownika. Obok niego siedziała młoda, blada panienka, prawie dziecko jeszcze, i patrzyła dokoła nieprzytomnym wzrokiem wylęknionych oczu.
Oficer wymienił swoje nazwisko i zaczął częstować sąsiadkę, która jednak nie tknęła niczego, co chwila podnosząc ramiona i zaciskając blade, chude dłonie.
— Pani jest paryżanką? — zapytał Hans.
— Nie! Jestem z Leodjum... — szepnęła, podnosząc na niego ciemne, błagające oczy.
— Jaka szkoda! — rzekł zimnym tonem.
— Dlaczego? — spytała, prawie nie poruszając ustami.
— Belgja nie powinna była trzymać się Francji! — odparł. — Macie w sobie chyba zaledwie piątą część krwi gallijskiej, a resztę stanowi krew flamandzka, pokrewna germańskiej...
Blada panienka nic nie odpowiedziała, coraz silniej zaciskała blade ręce i wpatrywała się w dumną, ponurą twarz starszej damy w czarnej sukni.
— Kto jest ta pani? — zapytał Hans, wychylając kieliszek koniaku.
— Hrabina Debausse, nasza przełożona, — odpowiedziała cichym głosem.
— Debausse? Debausse?... — powtórzył oficer. — Skądciś znam to nazwisko.
Zaczął przypominać sobie, nie patrząc na bladą, milczącą sąsiadkę. Nagle odezwała się w nim głuchym bólem zadana w dzieciństwie pierwsza rana:
Zatoka Przyjaźni... Park Mon-Repos... Manon de Chevalier, wybierająca się zamąż za młodego hrabiego Debausse, bo niósł z sobą bogate stroje i brylanty... A później bal w kasynie genewskiem... bezczelna twarz Rosjanina, zmieszanie i rumieńce na twarzy Manon, zmięta róża na piersi... Nowa rana — rozczarowanie i pogarda dla tej, przy której żywiej biło jego serce...
— Czekaj! — pomyślał Hans. — W Paryżu pokażę, jak się burzy Patrie-en-fleurs!
Stracił humor i powiedział kilka przykrych zdań, złośliwie patrząc w przerażone oczy bladej sąsiadki.
W tej chwili z hałasem odsuwanego krzesła wstał pułkownik Volkmann i, podnosząc kieliszek, krzyknął:
— Za zdrowie jego cesarskiej mości — Wilhelma II! Niech żyje!
Wszyscy w pośpiechu zerwali się na równe nogi i z okrzykami „Hoch!“ pili do dna.
Tylko hrabina Debausse nie ruszyła się z miejsca. Siedziała sztywna i obojętna.
— Proszę wstać! — wrzasnął, podbiegając do niej, major Zuhalten.
Obrzuciła go ponurem spojrzeniem i pozostała na swojem miejscu.
— Wstać! Wstać! — krzyczał, tupiąc nogami, pijany major.
Pułkownik Volkmann obejrzał się. Iskry gniewu mignęły mu w oczach. Już otworzył usta, gdy Hans, pochylając się przez stół, — rzekł do niego:
— Fryderyku, daj jej spokój!
Volkmann, jeszcze dość trzeźwy, wyprostował się i rzekł głośno:
— Za obrazę majestatu cesarza Niemiec, zostanie pani aresztowana i odstawiona do sztabu armji. Adjutant Preusker!
Młody oficer podbiegł i stanął wyprostowany.
— Proszę natychmiast sporządzić doniesienie i odesłać tę kobietę do sztabu!
Preusker skinął na hrabinę i wraz z nią opuścił salę.
— Znasz tę starą? — zapytał ze śmiechem Volkmann, patrząc na Hansa.
— Niezupełnie! — odparł swobodnie. — Wiem tylko, że jej syn wychowuje się w Ameryce, więc mógłby być hałas niepotrzebny i szczekanie po gazetach.
Wiedział, że mówił nieprawdę, lecz chciał odrazu przeciąć wątpliwości pułkownika. Czuł, że rozproszył ciężką atmosferę z innych powodów. Chciał odwdzięczyć się starej hrabinie za to, że jej syn nie stał się mężem Manon.
— Co mi z tego przyszło? — pytał w duchu.
Nie znajdywał odpowiedzi, lecz rozumiał, że był wdzięczny Debausse’om za to, że oszczędzili mu nowego bólu, który czuł zawsze, gdy myślał o Manon de Chevalier i przypominał sobie rozmowę z nią tam, gdzie mieniła się w słońcu zielona lub lazurowa tafla Genewskiego jeziora i skrzyły się śniegiem białe turbany gór.
Zaczął pić, ciągle dolewając do swego kieliszka.
Siedzące przy stole sanitarjuszki nagle powstały.
— Musimy zastąpić na dyżurze nasze koleżanki — objaśniła jedna z nich.
Zupełnie już pijany „Halt“ lekceważąco machnął ręką i rzekł:
— Niech sobie idą! Jakieś wychudłe szkapy pogrzebowe! Tamte będą lepsze, oho, dużo lepsze! Kawałki tam są pomiędzy niemi — pierwsza klasa!
Oficerowie, znużeni ciągłemi bitwami i marszem, cieszyli się ze sposobności wesołego i beztroskiego spędzenia czasu. Pili więc naumór, śpiewali; któryś z oficerów, przeniósłszy butelkę z winem do sąsiedniego pokoju, hałaśliwie przygrywał na fortepianie do tańca, a młodzi, podpici oficerowie zaczęli wyprawiać fantastyczne i niezawsze przystojne pląsy.
Wino, podawane w obfitości, działało coraz wyraźniej. Jednocześnie śpiewano różne pieśni, wznoszono kilka naraz toastów, opowiadano tłuste anegdoty. Jedni krzyczeli pijanemi głosami, inni ryczeli, zataczając się od śmiechu; jakiś stary kapitan patrzył na wszystkich z rzewnym uśmiechem i płakał.
Pułkownik Volkmann w rozpiętym mundurze i czupryną w nieładzie, podszedł chwiejnym krokiem do szafy z książkami i chciał ją otworzyć. Była jednak zamknięta na klucz.
Potoczył nieprzytomnym wzrokiem po obecnych i krzyknął:
— Rewolwer!
Podano mu broń. Pułkownik, nie namyślając się, przyłożył lufę do zamka i strzelił. Szafa została otwarta.
— Dobry klucz na wszelkie zatrzaski! — ryczano od śmiechu.
Pułkownik z nabrzmiałemi krwią oczami, coś mrucząc do siebie, brał z półek książkę po książce i, odczytując tytuły, rzucał na podłogę, wykrzykując:
— Skazana!
Gdy się utworzył spory stos z pięknie oprawnych w skórę tomów, Volkmann obrócił się do zgiełkliwej rzeszy ucztujących oficerów i huknął donośnym głosem:
— Panowie oficerowie! Na baczność!
Wszyscy się wyprostowali, prężąc chwiejnie, co chwila uginające się nogi.
— Panowie oficerowie! — mówił niskim głosem pułkownik. — Oto mamy przed sobą kwintesencję francuskiego genjuszu, który zniszczył ideję Boga i ogłosił najwyższe prawo obywatela i człowieka. Świat cały przyklasnął temu genjuszowi... Cha, cha! A teraz widzimy, że po raz drugi do siedziby tego osławionego genjuszu dążą pewnym, żelaznym krokiem niemieccy żołnierze, obrońcy Boga i ojczyzny swej — Gemianji! Genjusz padł w proch, umarł i cuchnie. Skazuję go na całopalenie! Polać te szpargały alkoholem i — zapalić!
Po chwili stos zaczął płonąć, a oficerowie wyciągali coraz nowe książki i wrzucali do ognia; inni niszczyli je, wyrywając stronnice i depcząc okładki.
Kilku z obecnych w pokoju starszych, poważnych oficerów z lubością przeglądało wyjmowane z szaf dzieła, dłużej zatrzymywało się na niektórych rozdziałach, zagłębiając się w czytaniu.
Bezustannie pijany, lecz nigdy nie ustępujący z pola, major Zuhalten wbiegł nagle. Spostrzegłszy płonący stos i obłoki dymu, krzyknął:
— Nic nie wiecie, kamraci! A tymczasem francuskie dzierlatki pokładły się w swoich pokoikach. Udają, że śpią, lecz niecierpliwie czekają na panów oficerów!
— Gdzie? Gdzie? Co mówisz? Prowadź! — rozległe się głosy pijanego towarzystwa.
— Wnet zaprowadzę, a tymczasem idźcie panowie do jadalnej sali... — wołał Halt i mrugnął na ordynansów.
— Migiem wyrzucić te palące się śmiecie za okna i zagasić kobierce! Żeby iskry nie pozostało! Taki dom — wesoły i dogodny! Zdążymy spalić, porzucając go, a nie teraz!
Zaklął i, zataczając się, ruszył ku swoim.
Hans von Essen został na sali, a, gdy usłyszał strzał Volkmanna, skrzywił się i rzekł do młodego lejtenanta, studenta teologji:
— Nie zbrzydły im odgłosy wojny! Popili się kamraci... Więc o czem mówiliśmy, Sturmie?
— Właśnie twierdziłem, że narazie miałem dziwne uczucie nierównowagi psychicznej, gdy zestawiałem słowa Chrystusa, wypowiedziane w Kazaniu na Górze, z wojną obecną...
— Lepiej o tem nie wspominać! — zaśmiał się Hans.
— Jednak znalazłem drogę pośrednią, wyprowadzającą z gmatwaniny tych sprzeczności — oświadczył Sturm, popijając szampana.
— Ciekawe! — zawołał Hans.
— Być może, uzna pan lejtenant w moich słowach paradoks, śmiały paradoks, lecz mający potwierdzenie w historji ludzkości — rzekł trochę niepewnym głosem. — Śmiem dowodzić, że ostateczne umocnienie jakiegoś potężnego kultu zawsze dokonywało się albo siłą oręża, albo wielką zbrodnią...
— Ciekawe! — powtórzył Hans von Essen.
— Naprzykład chrześcijaństwo, z pewnością, długo nie wynurzyłoby się poza obręb Palestyny, gdyby nie zbrodnia Judasza, starszyzny żydowskiej i nareszcie prześladowanie chrześcijan przez cezarów rzymskich... Albo drugi przykład. Islam... Gdyby Mahomed nie miał przeciwników, nie powstałby Koran, jako święta księga, a legenda i suraty pozostałyby własnością Arabów, zamieszkujących tę część kraju, która leży pomiędzy Mekką i Yemenem. Prorok zaś miał odwagę przenieść swoją naukę do polityki, ująć za miecz i siłą rozpowszechnić własne wskazania w ciągu kilkudziesięciu lat od Gangesu do Atlantyku... Sprzeciwy walki były najlepszemi łożyskami, któremi spływały na ziemię buddyzm, kodeks Konfucjusza, a w nowszych czasach — reformacja.
— Nie rozumiem jeszcze, do czego zmierzasz, kochany Sturmie? — zapytał Hans, czując, że język mu się plącze pod wpływem wypitego wina. — Zupełnie nie rozumiem...
Stumi, przecierając klejące się powieki, zaczął mówić, schwyciwszy Hansa za guziki munduru:
— Proszę skupić uwagę, panie lejtenancie! Powszechny upadek wiary spowodował gniew Boży. Stwórca zwrócił oczy ku wybranemu narodowi, jakim jest szczep germański, tak cudownie potężny, zorganizowany, spojony w jednolitą monarchję i uczynił z niego swój miecz ognisty, który najpierw spadł na bezwyznaniową Francję, a następnie uderzy w tonącą w hipokryzji Anglję! Przejdziemy, jak orkan niszczący, podbijemy wszystkie ludy, pogrążymy je w strachu i rozpaczy, a na tej zoranej i do siewu przygotowanej roli nanowo utwierdzimy naukę Zbawiciela świata, prowadząc ludzkość ku promiennemu celowi. Taki jest boski czynnik w tej wojnie. Ma ona jeszcze jeden cel — dążenie do obalenia katolicyzmu, odjęcie mu uroku władzy i potęgi, aby zapewnić nauce Chrystusowej czystość, logikę wiary, wyniesienie ponad wszystko jedynego symbolu. Gdy doszedłem do takich wniosków, sumienie moje pozostaje spokojne, panie lejtenancie!
Duszkiem wypił szklankę szampana i drżącą ręką zaczął napełniać ją nanowo.
— Co pan o tam myśli, panie łejtenancie? — z uporem pijanego pytał były student teologji, widząc, że Hans milczy.
Lejtenant, popijając wino, machnął niedbale ręką i rzekł:
— Nie radzę zagłębiać się w podobne myśli i szukać objaśnienia rzeczy katastrofalnych... Bezowocny to wysiłek, bo życie prędzej, czy później zburzy cały gmach rozumowań nawet mądrzejszych od nas ludzi... Ja pomyślałem sobie tak: masz rozkaz od tych, którzy są odpowiedzialni za fakt, więc musisz czynić, co każą, a poza tem bacz, abyś pozostał samym sobą!
— Nie, nie! — zawołał coraz bardziej pijany Sturm i z tępym uporem bił dłonią w stół. — Człowiek musi mieć logiczne wytłumaczenie swoich postępków, aby być w zgodzie z sumieniem... Sumienie, to głos Boga w naszej duszy! Sumienie — to wielka rzecz!...
Na sali rozległy się głośne okrzyki i wybuchy śmiechu.
Schodami, prowadzącemi z wyższych pięter, kroczył czerwony Halt, komenderując wrzaskliwym głosem:
— Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Za nim szła gromadka czarno ubranych kobiet i kilka wieśniaczek.
— Mam honor przedstawić szanownym paniom zacną kompanję moich kamratów, walecznych oficerów jego cesarskiej mości! — ryknął pijackim głosem major. — Prosimy bardzo, aby panie raczyły z właściwym francuskim damom urokiem i umiejętnością uprzyjemnić nam czas pobytu w tak wytwornem towarzystwie. Panowie oficerowie, proszę zawrzeć znajomość!
Hans podniósł ociężałą głowę i zaczął się przyglądać tej scenie.
Przyprowadzone przez Halta sanitarjuszki były młode. Blade twarze, mimo przerażenia, zachowywały godność i spokój. Dziwnie jednostajnie z ponurą rezygnacją patrzyły oczy przyprowadzonych przez Halta kobiet.
Wieśniaczki tylko miały wylękłe twarze, szeroko otwarte, pełne łez oczy i drżące usta.
Kilku oficerów zbliżyło się do sanitarjuszek i zaprosiło je do stołu, częstując winem, owocami i biszkoptami. Inni brali wieśniaczki pod ramiona i prawie przemocą rozsadzali je przy stole, otaczając roześmianą czeredą.
Sanitarjuszki szybko się opanowały i spokojnie, jak gdyby były w dobranem towarzystwie, rozmawiały z oficerami, a że prawie wszystkie posiadały język niemiecki, więc rozmowa wkrótce stała się ogólną.
Hans von Essen nie słuchał jej, lecz rozumiał, że musiała być interesująca, gdyż ten i ów z pijanych oficerów nagle stawał się trzeźwiejszy i zaczynał rozprawiać poważnie.
Rozparty w fotelu Volkmann narazie bardzo poufałe pochylił się do siedzącej przy nim sanitarjuszki, mówiąc do niej półgłosem, lecz po chwili nieznacznie zapiął na sobie mundur i z uprzejmym uśmiechem podał jej kosz z winogronami.
W sali zaczęła się rozpraszać bardzo zgęszczona i naelektryzowana atmosfera; oficerowie po krótkim czasie powracali do dobrych, towarzyskich zwyczajów, nagle odrzuconych pod tchnieniem wojny i surowego życia.
Mężczyźni zabawiali damy, jak mogli. Z zadymionej jeszcze czytelni poznoszono albumy i ilustrowane książki, przeglądano je, opowiadano sobie różne wypadki i przygody. Starsi oficerowie na zapytania Francuzek o rodziny, obszernie rozwodzili się nad pozostawionemi w domu nad Elbą i Renem małżonkami i dziećmi, odczytywali niedawno nadeszłe listy, pokazywali fotografje swoich bliskich.
Młodsi dawali do oglądania breloki z kul karabinowych i odłamków pocisków, wyjętych z własnych ran, bransoletki i łańcuszki z aluminjowych części granatów, które nie wybuchnęły po wpadnięciu do niemieckich okopów.
Jakiś lejtenant wydobył z pugilaresu portret narzeczonej, postawił go przed sobą i, uśmiechając się do swej sąsiadki — młodej dziewczyny o wspaniałych, rudych włosach i ciemnych, prawie czarnych oczach, zaczął śpiewać rzewny romans.
Miał piękny tenor, silny i dźwięczny, którym władał umiejętnie.
Stanął w pozie zawodowego śpiewaka operowego i głosem zagłuszył gwar, panujący na sali.
Wszystko się uciszyło i oczy towarzystwa spoczęły na śpiewaku.
Zupełnie młody, może dwudziestoletni chłopak, o bladej, natchnionej twarzy, spostrzegłszy to, nagle zaczął arję Zygfryda.
Głoś jego brzmiał niezwykłą siłą, przechodząc od grozy do żywiołowej namiętności.
— Takich kompozytorów, jak Wagner, może zrodzić tylko rasa zwyciężająca! — szepnął pułkownik Volkmann do swojej sąsiadki.
Ta spojrzała na niego głębokim, poważnym wzrokiem i nic nie odpowiedziała.
— Brawo, brawo, baronie! — krzyczeli i klaskali w dłonie oficerowie, gdy śpiewak skończył.
— Jest to Oskar baron Mirbach, spokrewniony z naszymi wybitnymi mężami stanu, zbliżonymi do osoby cesarza! — objaśnił Volkmann, patrząc na swoją towarzyszkę z dumą.
— Bardzo piękny głos! — rzekła szczerze. — Zupełnie skończony, subtelny śpiewak. Bardzo lubię Wagnera, bo był rewolucjonistą w muzyce.
— Ha, rewolucjonistą! — zaśmiał się pułkownik. — W ustach francuskich słowo to brzmi jak najwyższa pochwała! Wagner byłby pozostał zwykłym kompozytorem, gdyby nie miał objawienia potęgi Grrmanji. Od tej chwili stał się tytanem, jakim inne narody poszczycić się nie mogą!
— Pułkowniku! — rzekła sanitarjuszka, śmiało patrząc w oczy Volkmannowi. — Słuchając pana, przejmuję się szacunkiem dla waszego zachwytu nad własną ojczyzną. Jeżeli ten zachwyt jest wynikiem prawdziwego uczucia i przekonania, a nie został wpojony przez szkołę, subordynację i inne środki hipnozy państwowej, to istotnie — Niemcy powinny stać się rasą zwycięzców.
— Pięknie to sformułowała pani! — odparł z lekkim ukłonem Volkmann. — Pani jest bardzo wykształcona... rozumna. Gdzie się pani urodziła i co pani robi w życiu normaonem?
— Moja rodzina mieszka w Bordeaux. Jestem adwokatem przy sądzie apelacyjnym, — odparła ze smutnym uśmiechem. — Gdy się rozpoczęła wojna, a przekonałam się, że wszelkie prawa, nie wyłączając międzynarodowego, które powinno było stać się kodeksem moralności w stosunkach pomiędzy państwami, wpadły w ciężki stan letargu, a może nawet, czego poważnie się obawiam, zamarły zupełnie, postanowiłam być pożyteczną swoim współobywatelom na innem polu. Ukończyłam szkołę sanitarjuszek i jestem od bitwy pod Belfort na pozycjach.
Volkmann, pochodzący z dobrej rodziny bawarskiej, słuchał uważnie, a gdy skończyła, rzekł:
— Bardzo szlachetnie pani postąpiła!
Rozmowie tej przysłuchiwał się Hans von Essen, z podziwem przyglądając się bojowym towarzyszom.
Byli pijani, podbudzeni zwycięskim marszem do Paryża, ucieszeni z krótkiego, lecz zupełnego wypoczynku i niespodziewanej uczty. Widział, jak wybuchnęła w ich duszach, oderwanych od kłopotów codziennego życia, dzika żądza niszczenia, która kazała im rwać książki na strzępy i ciskać je do ognia. Nie wątpił, że widok kobiet podnieci tych głodnych, zdrowych mężczyzn jeszcze bardziej, lecz stał się cud, tak niezrozumiały, jak niepojętym jest wpływ kobiety — ujemny lub dodatni.
Spokojne, choć nieufne i wyniosłe, pełne rezygnacji kobiety francuskie zmusiły żądze i dzikie porywy do ukrycia się w przepaścistych głębiach duszy, i na chwilę przeniosły oficerów w sferę normalnego życia, kulturalnych obyczajów, niemal przyjaźni.
Patrząc jednak uważnie, Hans von Essen spostrzegł w oczach spokojnie i bez przymusu rozmawiających sanitarjuszek francuskich jakieś silne, mroczne postanowienie, głęboko ukrytą obawę i ostre, lecz nie obezwładniające oczekiwanie nieznanych, nieprzewidzianych, a strasznych wypadków.
Podniósł się i wziął ze stołu leżący przed pułkownikiem album obrazów z okresu wielkiej rewolucji.
Usiadł znowu i, rozmawiając ze swoją sąsiadką, przerzucał piękne reprodukcje. Nagle zatrzymał się i zaczął się przyglądać obrazowi, przedstawiającemu salę więzienną, zatłoczoną urzędnikami rewolucyjnego konwentu, wyniosłymi arystokratami epoki króla Ludwika, powiewnemi postaciami strojnych kobiet, zdruzgotanych trwogą i klęską, gromadkami tulących się do matek drobnych dzieci w lokach i koronkach, obdartych, groźnych sankiulotów z karabinami w rękach. Przez zakratowane okno w głębi sali majaczyła straszliwa gilotyna, ze stojącym przy niej półnagim katem.
Hans nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia. Ujrzał bowiem w oczach jeńców Rewolucji ten sam wyraz rezygnacji, przyczajonej obawy i ostrego prawie, ciekawego oczekiwania wypadków, mających zdecydować o życiu lub haniebnym zgonie na szafocie pod trójkątnym nożem Czerwonej Wdowy, jak przezwali sankiuloci i pijana tłuszcza uliczna gilotynę.
Spojrzał na siedzącą obok niego sanitarjuszkę, rozmawiającą ze Sturmem.
Była to mała, smagła dziewczyna o piwnych oczach, przysłoniętych, jak mgłą, długiemi rzęsami.
— Przepraszam panią — szepnął, gdy podniosła na niego zdziwione oczy, i wskazał jej oglądaną rycinę.
— Znam ten obraz w oryginale! — rzekła, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Chcę zwrócić uwagę pani na jedną dziwną okoliczność, — mówił szeptem. — Czy nie spostrzega pani w oczach i obliczach ofiar Rewolucji tego samego wyrazu, jaki obserwuję tu wśród pań, tak nieoczekiwanie biorących udział w tem... zebraniu?
Pochyliła się nad obrazem i długo nic nie odpowiadała. Hans rozumiał, że myślała nad odpowiedzią, a jeszcze bardziej nad celem jego zapytania.
Nareszcie spojrzała na lejtenanta smutnym wzrokiem i powiedziała cicho:
— Myślę, że niepewność zawsze nadaje ludziom ten sam wygląd, niezależnie od okoliczności...
Hans nic nie odpowiedział. Myślał teraz o tem, że piwne oczy jego sąsiadki przypominały mu Manon.
— Nie zna pani czasem Manon de Chevalier, studentki medycyny z Paryża? — zapytał nagle.
— Chevalier? Nie znam. Jestem też medyczką, lecz z Nancy — odparła. — Pan bywał w Paryżu?
— Pannę Chevalier znam od dzieciństwa z pobytu w Szwajcarji — rzekł z westchnieniem. — Pierwsza wojna niemiecko-francusko-angielska wybuchnęła na brzegach Lemańskiego jeziora w „Zatoce Przyjaźni“. Stanęło mi to w pamięci, gdyż oczy pani przypominają mi Manon de Chevalier.
— O! — odparła. — Posiadam takie pospolite francuskie oczy.
Hans w milczeniu uśmiechnął się i zlekka podniósł ramiona.
Nie chciał więcej rozmawiać. Czuł się znużony i miał głowę ciężką po winie.
Postanowił powrócić do swojej kwatery i zaczął szukać wśród kręcących się po sali żołnierzy swego ordynansa.
W tej chwili jedna z wieśniaczek — posługaczek szpitalnych, z któremi oficerowie obchodzili się jak z prawdziwemi damami, uspokojona, że nic jej nie grozi, nie wyczuwając niebezpieczeństwa, wiszącego w powietrzu, a ujarzmionego wielkim wysiłkiem zbiorowej woli sanitarjuszek, wobec wesołego opowiadania Halta, wybuchnęła nagle głośnym, drażniącym śmiechem i z prostaczą rubasznością położyła białą dłoń na ustach majora.
Zuhalten głośno cmoknął pulchną dłoń, a potem, schwyciwszy obnażone ramiona wieśniaczki, wpił w nie mokre, pijane wargi, mlaskał niemi i przyciskał kobietę do piersi, po błazeńsku wykręcając oczy.
Wszyscy oficerowie naraz podnieśli się i patrzyli w milczeniu.
Wieśniaczka, jeszcze nie obawiając się niczego, chichotała coraz głośniej i wywijała się majorowi, ukazując biały kark i wybujałą pierś z pod rozpiętego białego fartucha szpitalnego.
Halt stawał się coraz natarczywszy i śmielszy. Zmaganie się mężczyzny z kobietą przechodziło w walkę. Nareszcie udało się majorowi obezwładnić wieśniaczkę, przycisnąć do siebie i wpić się w jej usta.
Było to sygnałem.
Kilku oficerów natychmiast poszło za jego przykładem. Zaczęto porywać posługaczki, a jeden ze starszych kapitanów narazie jeszcze nieśmiało pocałował sanitarjuszkę w rękę, przytrzymując jej dłoń.
Ujrzawszy to, lejtenant Sturm otoczył nagle ramionami siedzącą między nim a Hansem studentkę z Nancy i zaczął okrywać pocałunkami jej pochyloną szyję, wyprężoną w wysiłku mięśni, odtrącających napastnika.
Przed Hansem zaczęły kołować zielone i czerwone ognie. Nie wiedząc, co robi, porwał szklankę i cisnął ją w lejtenanta.
Gdy Sturm wypuścił swoją ofiarę, Hans podniósł się i zaczął bić go w twarz raz po raz, czując jak coś gorącego ścieka mu po dłoni i skleja palce. Bił w milczeniu, aż pięść przestała czuć opór.
Wtedy dopiero oprzytomniał trochę i spojrzał. Upadłszy twarzą na stół, leżał pijany, nieprzytomny student teologji, a na białej, zlanej winem serwecie, coraz szerzej rozpływała się krwawa plama.
Hans opuścił głowę i ujrzał przerażone, lecz pełne wdzięczności piwne oczy, zamglone osłoną rzęs.
— Wyjdźmy razem... — rzekł do niej głucho. — Teraz niema innej rady!
Potknął się silnie i zataczając, poszedł za sanitarjuszką.
Podbiegł do niego ordynans i podtrzymał go.
— Chwat z Hansa von Essen! — usłyszał za sobą głos, jak mu się wydało pułkownika Volkmanna. — Odbił dziewczynę i teraz uprowadza ją, jak porwaną Sabinkę...
Gdy wyszli na taras, a zimny powiew wiatru trochę otrzeźwił głowę, Hans usiadł na balustradzie i mruknął do ordynansa.
— Mikel, odprowadź panienkę do szpitala... Ja tu zaczekam na ciebie...
Oparł się plecami o mur i nagle usnął.
Nie słyszał, jak na sali zapanował hałas, zgiełk, odgłosy tłuczonego szkła, krzyki kobiet, tupot nóg, stuk przewracanych mebli... Po chwili zgasły lumpy i mrok zaległ biały pawilon.
Tłumnie, śmiejąc się i wyrzucając sprośne, zgniłe słowa, wybiegli wypędzeni przez oficerów żołnierze i rozproszyli się po parku...
Hans von Essen spał ciężkim snem, lecz obudził go wkrótce powracający ordynans.
Z trudem otworzył oczy lejtenant, a gdy tęgi Mikel wstrząsnął nim kilka razy, oprzytomniał.
— Panie lejtenancie! — krzyczał mu do ucha ordynans. — Słyszy pan lejtenant? Działa!
W oddali rozległ się huk, podobny do ogromnej, toczącej się kuli, na ciemnem niebie błysnęła migotliwa smuga światła, pocisk z wyciem przeleciał nad wierzchołkami drzew i rozerwał się o pół kilometra od murowanego parkanu zamku.
Gdzieś za horyzontem, ukrytym za dachami zabudowań pałacowych i domów wioski, ryknęły działa francuskie i zaczęły ziać pociskami.
Bitwa nad Marną wchodziła w nową fazę...
Biegli do białego pawilonu dyżurni telefoniści z doniesieniami i rozkazami sztabu.
Oficerowie, nagle zrzucający z siebie opary alkoholu, tłocząc się, wypadali na taras i, w pośpiechu doprowadzając do porządku ubranie, przez trawnik pędzili ku swoim pozycjom.
Gdy czerwony, jak burak, ledwie poruszający nogami major Zuhalten i uduchowiony, złotowłosy baron Mirbach wbiegali w mrok szerokiej kasztanowej alei, francuski granat, zawył nad pawilonem i wybuchnął z ogłuszającym hukiem, prysnąwszy ogniem i dymem.
Hans widział, jak przełamane w połowie potężnego pnia drzewo runęło, miażdżąc grubego Halta, a odłamki pocisku zmiotły bez śladu piękną głowę śpiewaka.
Kilku oficerów, stojących na tarasie, z krzykiem osunęło się na marmurowe płyty, plamiąc je krwią.
— Do bateryj, panowie! Biegiem! Biegiem! — rozlegał się potężny głos pułkownika Volkmanna.
Biały pawilon opustoszał...
Pozostały w nim tylko francuskie sanitarjuszki.
Ich spokój i dostojna rezygnacja nie wstrzymały biegu wszystko depcącego ducha wojny.
Pociski francuskich dział namacały cały teren i, jak gdyby po namyśle, zaczęły padać, wybuchać, wstrząsać ziemią i powietrzem tam, gdzie jeszcze bezładnie odpowiadały im baterje niemieckie...