Pięć minut do północy/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Ludzie, jak spotykające się na oceanie okręty, przechodzą obok siebie, przecinają sobie drogę i rozchodzą się, znikając w mglistej dali. Niby spieniony ślad, długo pozostający za rufą, niby ciemne pasmo dymu, zniknąć muszą i rozerwać się wszechwładne, najtkliwsze wspomnienia.
Ludzie, jak mknące w przestworach eteru komety, rozmijając się na zakreślonych przez przedwieczne prawo szlakach swych orbit, nic już o sobie nie wiedzą, pozbawieni nadziei nowego spotkania.
Jest to tragiczny wpływ przestrzeni i czasu na stosunki pomiędzy nimi, gdy w obecnej dobie wdarła się z całą swoją bezwzględnością walka o byt i ciężka praca, rozrzucająca przyjaciół po świecie, jak wybuchający pocisk armatni rozsiewa swoje odłamki.
Poddani temu prawu tragicznemu dawni towarzysze z „Zatoki Przyjaźni“ nic o sobie nie wiedzieli. Zycie rozproszyło ich po Europie, a wojna przywiązała do ograniczonego terenu.
Podczas kiedy Manon de Chevalier przeżywała najstraszliwsze dni swego życia w Argonnach, Joe Leyston nieraz bywał w pobliżu, zjeżdżając w sprawach służbowych do sztabu dowództwa angielskiego, a Hans von Essen na tymże froncie ział na okopy francuskie pociskami ciężkich armat, drudzy też, nic nie wiedząc o dawnych znajomych, w innych miejscach spełniali swoje czynności, z wojną związane.
Raz jeden zaledwie skrzyżowały się drogi Leystona i Hansa.
Spotkanie było dla obudwuch przykre i ciężkie, gdyż obowiązek zmuszał do odrzucenia przyjaźni i zaufania.
Po zajściu pomiędzy młodym dyplomatą a niemieckim majorem von Essen, upłynęło kilka tygodni.
Lord Joe Leyston został przeniesiony do Mezopotamji, gdzie dyplomacja angielska mozolnie pracowała nad osłabieniem wpływów tureckich i podjudzeniem ludności przeciwko wojskom nieprzyjacielskim.
Hans von Essen po nieudanej misji w Holandji został oddany pod sąd, lecz zwolniony od odpowiedzialności, otrzymał dowództwo łodzi podwodnej Nr. 30.
Było to na początku roku 1917-go, gdy szef sztabu admiralicji niemieckiej, admirał von Holtzendorf, rozpoczął bezwzględną wojnę łodziami podwodnemi, zamierzając znękać nią Anglików i doprowadzić do pokoju przed nowemi żniwami, a ryzykując zerwanie z Ameryką, której znaczenie bojowe lekceważył.
W połowie lutego łódź Nr. 30 opuściła kanał Kiloński i wypłynęła na morze Niemieckie, kierując się ku południowi.
Hans von Essen wiedział, co miał robić, i był zdecydowany na wszystko.
Nie przyszło mu to jednak z łatwością, gdyż, o ile był zwolennikiem wszelkich sposobów walki ludzi uzbrojonych, o tyle zgrozą przejmowała go myśl topienia bezbronnych okrętów, któremi płynęło cywilne zbiorowisko ludzi — kobiet, dzieci i mężczyzn, nie biorących udziału w wojnie. Wzdrygał się przed tą zbrodnią i bolał nad opuszczoną w początkach walki zbrojnej sposobnością przerażenia Anglji śmiałym atakiem łodzi podwodnych na flotę brytyjską.
Jednak rozumiał, że po runięciu pierwotnego planu, Niemcy znalazły się w ciężkiem położeniu i że łodzie podwodne stanowiły ostateczną broń, stosowaną w chwili krytycznej, a dobrze wybranej. Jeżeli podwodna kampanja miałaby się nie udać, wtedy pozostawała nieokreślenie długa wojna, obliczona na wzajemne wyczerpanie.
W Niemczech zaś ludzie myślący i poinformowani o sprawach wojskowych wiedzieli, że takiej wojny nie uda się zakończyć bez poważnego narażenia mocarstwowej przyszłości kraju.
Słyszał nieraz Hans o zimnem okrucieństwie, z jakiem Anglja, blokująca Niemcy, głodem nękała cały naród, zagrażając jego istnieniu; rozumiał formułę nienawiści, wyrażającą się w słowach: „Boże, pokaraj Anglję!“ — słowach brzmiących wszędzie w jego wygłodzonym, goniącym resztkami sił kraju.
To uczucie troski o losy ojczyzny i nurtujący niepokój o cały naród, przeważyły szalę.
Kapitan Hans von Essen wtłoczył na dno swej duszy wszelkie wątpliwości i podszepty sumienia, uśpiwszy je zwykłem orzeczeniem:
— Jestem żołnierzem i powinienem spełniać rozkazy władzy!
Płynął więc na południe, ciągle się zbliżając ku brzegom Anglji.
Miał wyznaczony sobie teren morski, gdzie zamierzał krzyżować i topić statki, płynące z Europy lub do niej, niezależnie od bandery, powiewającej na masztach.
Po kilku dniach, łódź Nr. 30 miała pierwsze spotkanie z torpedowcem angielskim, który, chociaż spostrzegł straszliwego wroga zdaleka, postanowił przyjąć bitwę.
Kapitan z drapieżną radością sunął ku nieprzyjacielowi. Czuł się w porządku, bo miał przed sobą okręt wojenny.
Bitwa nie trwała długo, bo łódź Nr. 30 szybko się opuściła pod wodę i, umiejętnie prowadzona przez swego dowódcę, wypuściła torpedę w środkową część nieprzyjacielskiego statku. Strzaskany w połowie korpusu torpedowiec zatonął, pociągając za sobą na dno waleczną, do końca spełniającą swój obowiązek załogę.
Była to jedyna prawdziwa bitwa morska, którą miała podwodna łódź Nr. 30, dowodzona przez kapitana Hansa von Essen.
Wsławiła się ona bardziej innemi czynami, o których z zachwytem mówiono w sztabie niemieckiej admiralicji, a z przerażeniem i nienawiścią w Anglji, Francji i w krajach neutralnych, gdzie wkrótce znanem się stało nazwisko kapitana straszliwej lodzi Nr. 30.
Kapitan von Essen posiadał szaloną odwagę i niezrównaną przedsiębiorczość.
Różnemi sposobami docierał pod brzegi Anglji, Francji i Holandji, skradał się jak wilk i, jak wściekły, głodny wilk, szalał w Kanale i w południowej części morza Niemieckiego.
Topiła groźna łódź ładowne towarami okręty handlowe, płynące pod flagą nie biorących udziału w wojnie państw, napadała i puszczała na dno statki pasażerskie, a nawet transporty szpitalne, wiozące rannych.
Wszystkie państwa wykreśliły już ze swoich portowych rejestrów szereg okrętów, zatopionych przez szerzącego postrach kapitana von Essen. Setki rodzin przeklinały imię znienawidzonego dowódcy straszliwej łodzi podwodnej, która pozbawiła je ojców, matek i dzieci.
Specjalne oddziały torpedowców i łodzi podwodnych, wysyłanych z Anglji, daremnie ścigały nieuchwytnego korsarza. Umiał kły pokazywać odważny Hans, umiał też znikać bez śladu i kryć się przed oczami napadających wrogów oraz bacznie śledzących go wywiadowców.
Nie wiedział miotający się po morzu kapitan, zrzadka i na krótko wchodzący do portu dla zaopatrzenia się w potrzebne materjały, że był on jednym z istotnych winowajców słynnego oświadczenia prezydenta Wilsona, piszącego do kongresu Stanów Zjednoczonych w dniu 6-go kwietnia 1917 roku:
— Okręty neutralne i zaprzyjaźnione są zatapiane przez Niemców tak samo, jak okręty nieprzyjacielskie; nawet statki szpitalne, mające wolny glejt rządu niemieckiego, zatapiano z takim samym brakiem litości i zasad. Prawo międzynarodowe rozwinęło się moralnie wśród skąpych dotąd rezultatów, lecz rząd niemiecki zniweczył nawet to minimum prawa pod pozorem odwetu i konieczności. Nie mam tu na myśli w chwili obecnej jedynie szkód materjalnych, aczkolwiek wielkich, lecz myślę tylko o skonie nie walczących mężczyzn, kobiet i dzieci. Prowadzona przez Niemców wojna przeciwko handlowi jest wojną przeciw humanitarności i przeciw wszystkim narodom.
Nie wiedział Hans von Essen, że taka ocena działalności łodzi podwodnych pchnęła Amerykę na krwawe tory walki zbrojnej przeciwko jego osaczonej zewsząd ojczyźnie i że od tej chwili niedoceniona przez admirała von Holtzendorfa energja Stanów Zjednoczonych zaważyła na szalach ostatecznego zwycięstwa.
Był żołnierzem i spełniał rozkazy tych, którzy za nie odpowiadali...
Trwał na swojem stanowisku aż do lutego następnego roku, raz tylko powróciwszy do Berlina na krótki wypoczynek i poto, aby otrzymać nowe odznaczenia, awans służbowy i podziękowanie samego cesarza.
W lutym, podczas ścigania bezbronnego, jak się zdawało, statku handlowego, gdy kapitan von Essen stał na pokładzie swej łodzi przy wieżyczce, z uciekającego okrętu nieoczekiwanie zaturkotały kulomioty.
Hans von Essen padł ranny w pierś, dwóch majtków, rażonych śmiertelnie zsunęło się za burtę.
Dla straszliwego dowódcy podwodnej łodzi Nr. 30 wojna była skończona.
Długo trzymano go w szpitalu, a że miał po ranie zagrożone płuca, wyprawiono go do Szwajcarji.
Po długiej włóczędze i przebywaniu w różnych wysoko-górskich kurortach dotarł Hans do Zermatt i, powoli przychodząc do zdrowia w hotelu Riffelalp, skąd rozciągał się piękny widok na olbrzymią piramidę Cervina i dolinę Zmuttu, dowiedział się o wyłapywaniu przez Anglików niemieckich łodzi podwodnych, o nieudanym planie natarcia Hindenburga na prawe skrzydło angielskiej armji we Flandrji, przeczytał orędzie prezydenta Wilsona, zadające śmiertelny cios Austrji, gdyż ożywiało nadzieje poszczególnych ludów na samodzielne istnienie i utworzenie własnych wolnych państw. Nareszcie, w lecie nadeszły wieści o straszliwej porażce Niemców koło Villers-Cotterets pod uderzeniem czołgów francuskich, rzuconych do bitwy przez generała Focha, a wdzierających się głęboko w sieć fortyfikacyj nieprzyjacielskich i przecinających linje komunikacyjne.
Zrozpaczony oficer przeniósł się z Zermatt do Genewy, gdzie mógł mieć szybkie i wyczerpujące wiadomości o wypadkach na froncie.
Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu zachodziły coraz tragiczniejsze wydarzenia, decydujące o losach wojny. Z przerażeniem i rozpaczą odczytał Hans referat majora Buscha w Reichstagu o załamaniu się frontu bałkańskiego i upadku strategicznego planu przedarcia się do południowego morza.
Niemcy stanęli przed widmem klęski, gdyż nie posiadali żadnych źródeł zwiększenia armji. Tymczasem zacięta walka na zachodnim froncie w zastraszająco szybki sposób niszczyła materjał ludzki, a klęska na Bałkanach pochłonęła siedem dywizyj.
Wojna była przegrana.
Chociaż Hans von Essen oddawna przewidywał taki koniec szalonego zmagania się ludów, jednak cios był nie do zniesienia dla uczciwego, bojowego oficera.
Kapitan von Essen targnął się na swoje życie, strzelając sobie w serce.
Kula oszczędziła zrozpaczonego człowieka i, przebiwszy płuco, wyszła na wylot.
Znowu ciągnęły się długie tygodnie walki ze śmiercią, płynącego jednostajnie życia szpitalnego, przebywania w górach i zupełnego odcięcia od świata z jego zjawiskami, które w tej dobie dla oficera niemieckiego nie mogły być radosne.
Ten wypadek zaoszczędził kapitanowi von Essen ciężkich, poniżających przeżyć, w okresie, gdy w listopadzie 1918 r. Germanja zmuszona była na mocy warunków rozejmu wydać swoją flotę Anglikom, a admirał Beattie rzucił marynarzom niemieckim pogardliwe słowa: „despiceable beast“.
Dopiero we wrześniu 1919 r, lekarze się zgodzili na opuszczenie przez von Essena gór i zamieszkanie czas dłuższy w jednem z miast szwajcarskich.
Kapitan bez namysłu wybrał Genewę i, przybywszy tam, stanął w hotelu des Bergues.
Zeszedłszy do sali jadalnej, zauważył, że zebrana międzynarodowa publiczność z zaciekawieniem mu się przygląda.
— Kapitan von Essen... Podwodna łódź Nr. 30... — doszły Hansa przytłumione szepty gości hotelowych.
Dojrzał pełne zainteresowania, zachwytu lub wrogości spojrzenia, rzucane w jego stronę, głośne rozmowy o traktacie wersalskim i spochmurniał.
Na ulicy ciągle fotografowano go, gdy wolnym krokiem przechadzał się po nadbrzeżu, pomiędzy mostem Montblanc a parkiem; w dziennikach umieszczano jego portrety i wzmianki o nim; nachodzili go reporterzy, których zbywał niczem, opowiadając im o malowniczości Szwajcarji.
W Genewie wkrótce wszyscy wiedzieli, że straszliwy dowódca łodzi Nr. 30 przebywa w hotelu des Bergues.
Pewnego razu zapukano do jego pokoju.
— Proszę! — rzekł niezadowolonym głosem Hans.
Wszedł młody człowiek o starannie ogolonej twarzy i płowych włosach.
— Kapitanie, pan mnie nie poznaje, naturalnie, — rzekł głucho — a tymczasem spotykaliśmy się niegdyś tu właśnie, w Genewie! Jestem Alfred Małachowski, porucznik legjonów polskich.
— Bardzo się cieszę! — zawołał prawdziwie uradowany Hans. — Co się z panem dzieje? Przed kilkoma laty spotkałem tu pannę de Chevalier, Leystona i Borysa. Nikt nic o panu nie wiedział wtedy!
Serdecznie potrząsał rękę gościa. Usadowiwszy go, częstował papierosami i ciągnął dalej:
— Nic o panu nie wiedzieliśmy, tymczasem pozostawił pan po sobie silne wrażenie, bo zmusił nas pan do wyczucia pierwszego powiewu surowych, prawdziwych przeżyć! Co pan tu robi?
— Trochę się leczę, bo mam parę dokuczliwych ran, a trochę też i w sprawach publicznych — odparł Małachowski.
— To pan w armji austrjackiej służy obecnie — zapytał Hans.
— W legjonach polskich, które walczyły na wspólnym froncie przeciwko Rosji — poprawił go porucznik.
— Tak... tak!... Trochę znam te stosunki — kiwając głową, mówił kapitan. — Jak niedawno spotykaliśmy się tu, a ile się zmieniło, poruczniku! Gdzie te dobre spokojne czasy, gdyśmy budowali miasta w „Zatoce Przyjaźni?!“
W ponurych, skupionych oczach Małachowskiego błysnęły drwiące iskierki.
— No, muszę się przyznać, że ja nie pamiętam owych spokojnych czasów! — zawołał. — W Genewie biłem się z Rosjaninem Suzdalskim, chorowałem, uczyłem się, przygotowując się do nowej walki, później rzuciłem bombę w pewnego rosyjskiego dygnitarza, spróbowałem więzienia, uciekłem do Austrji, gdzie wkrótce wybuchnęła wojna. Potyczki, praca organizacyjna w legjonach, rana, szpital, znowu front i tak — wkółko! Spokoju jakoś nie zaznałem dotąd, zresztą nie tęsknię do niego, bo należę do narodu, któremu nie wolno spoczywać...
— Pan, zdaje się, miał matkę? Jak się ona miewa? — spytał kapitan, aby zmienić temat rozmowy.
— Dziękuję! Dobrze, zupełnie dobrze! Jest tu ze mną — odpowiedział Alfred z łagodnym uśmiechem. — Natęskniło się i natruło obawą o mnie, biedactwo!
Umilkł na chwilę, a później, marszcząc ciemne brwi, jak gdyby ogarnęły go przykre wspomnienia, rzekł:
— Spotkałem wczoraj pannę Manon...
— Manon jest w Genewie?! — wykrzyknął Hans radośnie.
Małachowski wyczekał chwilę i ponurym głosem odparł:
— Panna de Chevalier skończyła tu uniwersytet i jest już lekarzem. Spotkałem ją z matka, i... synkiem w parku Mon-Repos...
— Przepraszam, nie rozumiem... — spytał kapitan. — Pan mówi o pannie Manon?
— Tak! — odpowiedział Alfred.
— Więc... więc o kim pan wspominał?
— O dziecku panny de Chevalier, która podległa gwałtowi na froncie, gdy pełniła czynności sanitarjuszki — objaśnił powolnym, dobitnym głosem porucznik, uważnie patrząc w oczy kapitana von Essen.
Hansowi wydawało się, że ziemia zapada się pod nim i że z zawrotną szybkością leci w jakąś otchłań. Miał uczucie, że otrzymał policzek, nie — więcej! Widział przed sobą całą Germanję, którą spoliczkowano i opluto w tej chwili.
— To niemożliwe! — krzyknął. — Nie! Nie!
Jednak nagle przypomniał sobie biały pawilon zamku koło Sézanne, starego majora Zuhalten i studenta teologji, którego on, Hans von Essen, prawie nieprzytomny, raz po raz uderza w twarz.
— Nie! Nie! — powtórzy! cichym, niepewnym głosem.
— Mówię prawdę! — odezwał się Małachowski. — Czytałem o tym wypadku w specjalnej broszurce agitacyjnej, a później potwierdziła to panna de Chevalier.
— Boże... Boże! — powtarzał Hans, zakrywając twarz rękami.
— Panna Manon jest bardzo smutna, bo dziecko urodziło się ślepe... — rzekł porucznik.
— Boże! — syknął kapitan i nagle podniósł oczy na mówiącego. — Jest smutna? Znaczy, że kocha to dziecko?
— Panna Manon jak najtroskliwsza matka wychowuje dziecko, bo twierdzi, że ono nie może być odpowiedzialne za zbrodnię nieznanego ojca. — twardym głosem rzekł Alfred. — Przepraszam, kapitanie! Zdaje mi się, że sprawiłem panu ból...
Hans milczał. Jakaś wewnętrzna walka toczyła się w nim. Po chwili spojrzał szeroko otwartemi oczami na gościa i odparł ze szczerością:
— Tak! Wstydzę się, wstydzę po raz pierwszy za czyny swoich rodaków...
Małachowski ze współczuciem patrzał w otwartą twarz kapitana.
— Pan jest szlachetnym i dobrym człowiekiem, panie won Essen — rzekł poważnym głosem. — Ja tego nigdy nie zapomnę... Otwiera mi to oczy na wiele rzeczy niejasnych, zagmatwanych...
Podniósł się i wyciągnął dłoń do kapitana.
— Gdzie mieszka panna de Chevalier? — zapytał Hans. — Czy mogę ją odwiedzić?
— Mieszka w pensjonacie w pobliżu uniwersytetu, przy ul. de Candolle pod Nr. 178 — rzekł Alfred. — Co do drugiego pytania — trudno mi na nie dać odpowiedź... W każdym razie wyczułem w tym domu wielką nienawiść do Niemiec, kapitanie. Nie mogę ukryć tego przed panem, żeby nie narazić go na przykrość, gdyby...
— Dziękuję... — przerwał mu kapitan. — Niech pan nie zapomina o mnie, poruczniku, zawsze będę rad go widzieć u siebie. Gdzie pan stanął?
— W hotelu de la Nouvelle Poste, zabawię w Genewie jeszcze koło dwóch miesięcy — powiedział Małachowski, żegnając Hansa.
Kapitan pozostał sam.
Był poruszony cały. Oddychał ciężko i serce biło mu gwałtownie.
Usiadł w fotelu i, patrząc w okno, starał się zebrać myśli.
— Co się stało? — powtórzył głośno i nagle poczuł, że przykry, przejmujący chłód zakrada mu się do piersi.
Zamknął oczy i myślał.
Spłynęły przed nim lata jego dzieciństwa, beztroski czas wiosny życia.
Dom rodzicielski, miłość matki, codzienne porywające pogadanki z ojcem, staranne wychowanie, sport...
Nie! To nie ma żadnego związku z jego obecnym nastrojem...
Wspomnienia biegły dalej, usłużnie przynosząc coraz nowe obrazy. Odrzucał je wszakże, otwierając oczy, niby dla dania ujścia nagromadzonym odbiciom bezpowrotnie minionych lat.
Pierwszy pobyt w Szwajcarji. Montreux, a później złota i barwna jesień w Genewie. Lazurowy Leman, białe, śnieżne szczyty Alp, ciemne ścieżki parku Mon-Repos, żółte place, wysypane piaskiem, cementowe kwadraty boisk tennisowych, wesołe, zielone trawniki, zbiegające ku brzegowi jeziora.
Krzyki, śmiech, nawoływania rozbawionych dzieci.
— Tak... tak! — szeptał Hans. — Jeszcze trochę!...
Zatoka Przyjaźni... Wysoka, wiotka postać dziewczynki o ciemnych oczach i kapryśnych, świeżych usteczkach. Czarne warkocze, związane dużą żółtą kokardą...
Ciepłe dotknięcie drobnej dłoni i zachwycone wejrzenie piwnych oczu, spoczywających na nim, gdy pierwszy dobiegł do mety przy fontannie, i później, gdy rzucał kamienie, znikające w lazurze powietrza i z głuchym bulgotem wpadające do jeziora.
Wojna z Joem i taka niepotrzebna, zaciętością, gniewem podsycona brutalność przy napadzie na Patrie-en-fleurs, pogardliwe słowa, rzucone bladej z oburzenia Manon de Chevalier...
— Manon... — szepnął. — Manon!
Pamiętał dobrze, jak długo żyła w jego pamięci, jak gryzła go myśl, że rozstali się z sobą zimno i nieufnie. Pragnął w chwili pożegnania zbliżyć się do niej i powiedzieć coś, co rozproszyłoby jej odrazę do niego i poczucie krzywdy. Nie potrafił tego uczynić i — rozstali się na długo.
Nowe spotkanie przed wojną, gdy zwyciężył na regatach i w rzucaniu dyskiem, lecz, widocznie, Manon miała o nim już wyrobione zdanie, bo była bardzo przyjazna, lecz nie więcej niż z innymi dawnymi towarzyszami, może nawet trochę mniej...
W każdym razie zuchwały, pewny siebie Borys odegrał wtedy w jej życiu jakąś rolę... może... mówił jej o miłości, może nawet zerwał ze świeżych ust dziewczyny pierwszy pocałunek?...
Ta zgnieciona róża na piersi Manon... to zmieszanie jej i nieznane przedtem błyski w piwnych oczach...
Poruszył się gwałtownie na fotelu, bo ogarnął go nagły gniew, ten sam, który zmusił go w kasynie do odejścia niemal bez pożegnania...
Rozumiał kapitan, że Manon była jedyną kobietą w jego życiu, którą pokochał w dzieciństwie, a pamięć o niej nosił w sercu, jak ukrywany przed światem skarb. Chciał wyrzucić go, jak niepotrzebne, zapomniane bożyszcze, usiłował znieważyć go bluźnierczo, lecz po tych próbach kochał jeszcze bardziej i tęsknił.
Nigdy nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym, bo rozumiał całą przepaść, dzielącą go, niemieckiego oficera od niej — francuskiej panienki ze starej, patrjotycznej rodziny.
— Manon ma dziecko!... — jakimś zgrzytem zerwała się straszna myśl...
Nieznany niemiecki żołnierz, czy oficer zbezcześcił dziewczynę, którą on kapitan von Essen za bóstwo uważał, marząc o niej, jak o niedoścignionem szczęściu...
Bolało go niewymownie, że uczynił to Niemiec, wstydził się tego i czuł całą hańbę, spadającą na jego naród. Jednak bolało go jeszcze więcej, gdy myślał, że opluto i w błoto rzucono kobietę, którą kochał miłością wybrańców, miłością, rodzącą się tak rzadko w sercu wyrostka, dziecka prawie, a nigdy już nie umierającą, jak pełne życia ziarno pszeniczne, co wieki przetrwać może, odrodzić się i wybujać, niby z zżętego dziś łanu zebrane...
Wstał, zażył lekarstwo i długo chodził po pokoju w głębokiej, ciężkiej zadumie.
— Muszę pomówić z Manon! — szepnął do siebie i zaczął się ubierać pośpiesznie.
Wziął taksówkę i pojechał na rue de Candolle. Odnalazł wskazany przez Małachowskiego pensjonat i przekonał się, że nazwisko de Chevalier figuruje na liście lokatorów.
Długo chodził przed domem, spoglądając w okna i śledząc bacznie ludzi, wychodzących i przychodzących.
Do zmroku przetrwał tak na swym posterunku, poczem wrócił do hotelu, zmęczony i zrozpaczony.
Nazajutrz odwiedził Małachowskiego, lecz, nie zastawszy go w domu, prosił portjera o oddanie mu biletu wizytowego.
Przez kilka dni przechadzał się kapitan bez żadnego wyniku przed pensjonatem przy ulicy de Candolle. Zakradło się w nim podejrzenie, że Manon musiała się zmienić do niepoznania.
Pewnego dnia, zrozpaczony, postanowił krok ostateczny.
Wszedł do pensjonatu i prosił o oddanie paniom de Chevalier jego biletu, zaznaczając, że będzie oczekiwał na odpowiedź.
Serce mu biło gwałtownie i ręce miał zimne, chociaż dzień był ciepły, słoneczny.
Portjer wrócił zakłopotany i, zwracając bilet Hansa, oznajmił, że panie de Chevalier przed godziną wyszły na miasto.
Kapitan zrozumiał, że nie chciały go przyjąć. Ból ścisnął mu serce. Nie czuł jednak ani obrazy, ani gniewu.
Oprócz krzywdy, zadanej Manon przez jego rodaków, znienawidzone we Francji i Anglji imię straszliwego dowódcy podwodnej łodzi Nr. 30 musiało wpłynąć na decyzję. Rozumiał to.
Powrócił do hotelu, ponury i chory.
W nocy przyszedł atak kaszlu i spowodował krwotok. Zwołani lekarze z powątpiewaniem i niepokojem kiwali głowami.
Hans gorączkował i słabnął coraz bardziej, tracąc chwilami przytomność. Na trzeci dzień choroby, zupełnie bezsilny po drugim krwotoku, podyktował sanitarjuszowi list do Alfreda Małachowskiego, prosząc, aby go odwiedził.
Alfred stawił się niezwłocznie.
— Kapitan musi opuścić Genewę, udać się w góry. Ja się tem zajmę natychmiast po rozmowie z lekarzem pana! — rzekł stanowczo.
— Ja z Genewy nie wyjadę! — zaprotestował chory i słabym głosem dorzucił:
— Niech pan odeśle sanitarjusza. Chcę z panem pomówić, prosić o bardzo przyjacielską i, być może, ostatnią przysługę.
Po odejściu sanitarjusza Hans ściskając dłoń Małachowskiego w swoich suchych, gorących rękach, zaczął szeptać:
— Mnie się zdaje, że umrę, bo źle jest ze mną... Ale to nic! Lepiej umrzeć teraz, niż później, gdy będziemy pogardzeni i potępieni przez wszystkie ludy! Nie chciałbym jednak umrzeć, nie zobaczywszy przedtem panny Manon... bo, będę szczery, ja kochałem i kocham ją!... Innej kobiety nie kochałem nigdy. Ja wiem, że to wszystko mrzonki! Zbyt wielkie różnice zasadnicze dzielą nas, a teraz... moje nazwisko tak wrogie aljantom i jej własny dramat wyryły między nami przepaść... Jednak... ja nie chcę umrzeć, nie ujrzawszy jej przedtem!... Pan mnie rozumie... i dopomoże w tem...
Zmęczył się, zamknął oczy, ciężko oddychając i dusząc się suchym, rozdzierającym pierś kaszlem.
Alfred Małachowski podniósł na niego ponure swoje oczy, a na surowej twarzy odbił się wyraz wzruszenia i współczucia.
— Rozumiem — odparł cicho, — rozumiem i zrobię wszystko, co jest w mojej mocy!
— A śpiesz się... pan... śpiesz! — padło z ust chorego głuche, niewyraźne żądanie, czy błaganie.
Alfred dostrzegł wpite w twarz swoją oczy, pełne łez i niemej prośby.
Nic nie mówiąc, skinął głową i skierował się ku wyjściu.
— Powiedz pan jej... — zatrzymał go Hans, — powiedz, przypomnij jej własne słowa, że... kobieta-lekarz... skuteczniej od mężczyzny potrafi... ukoić ból i tęsknotę cierpiącego... może, umierającego już...
Umilkł i, odwróciwszy twarz do ściany, dyszał ciężko, walcząc z duszącym go kaszlem.
Cicho wślizgnął się do pokoju sanitaijusz i podał choremu lekarstwo.
Kapitan leżał nieruchomy z szeroko otwartemi oczami.
Po kilku minutach przestał kaszleć i, nieznacznie odwróciwszy głowę, nadsłuchiwał.
Upłynęła godzina. Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Sanitarjusz wstał.
Wszedł Małachowski i, pochylając się nad chorym, — rzekł:
— Panna Manon czeka na kurytarzu. Czy mogę ją w prowadzić?
— O, drogi, dobry panie! — wyrwał się z piersi Hansa szept namiętny, pełen wdzięczności i bezmiernego rozradowania.
Zrobił wysiłek, aby się podnieść, lecz siły odmówiły mu posłuszeństwa, zwrócił więc tylko twarz ku drzwiom.
Małachowski, zajrzawszy w głąb korytarza, szepnął:
— Proszę panią...
Do pokoju weszła wysoka, szczupła kobieta w ciemnym stroju i niepewnym krokiem zbliżyła się do chorego.
Hans, jak przez mgłę, ujrzał bladą, mizerną twarz, duże, smutne, piwne oczy i krucze włosy, opuszczone na uszy.
— Panno Manon!... — wyjąkał tylko, a, ujrzawszy wyciągniętą ku sobie dłoń w szarej rękawiczce, porwał ją, przycisnął do oczu i nagle zaczął szlochać.
Długo nie mógł się uspokoić, a gdy oprzytomniał i obejrzał się, zobaczył siedzącą przed sobą Manon i stojących przy łóżku Alfreda wraz z zaniepokojonym sanitarjuszem.
— Już dobrze... dobrze!... — szepnął Hans. — Dziękuję pani!...
Zapanowało milczenie.
Nareszcie chory skinął na sanitarjusza, aby odszedł.
Gdy pozostali sami, Hans, patrząc na twarz Manon, ledwie zarysowującą się w cieniu, szepnął:
— Muszę powiedzieć pani wszystko, czem żyłem, żyłem podświadomie, nie rozumiejąc tego i nie ujmując w formę słów... Będzie to coś nakształt spowiedzi. Mogę to uczynić przy panu Małachowskim...
— Może pani woli, abym się oddalił? — zapytał Alfred. — Czuję, że nie mam prawa być obecnym, skoro pani zgodziła się wysłuchać kapitana...
— Dobrze... — odparła krótko.
— Będę czekał na panią w czytelni — rzekł Małachowski, wychodząc.
Drzwi zamknęły się za nim. W pokoju zapadła cisza, a w niej tych dwoje czuło szalejącą w duszach swoich burzę, nawałnicę wspomnień i bólu, ostrego, palącego...
Hans nie spuszczał oczu z sylwetki, majaczącej na tle okna. Milczała, zachowując nieruchomą postawę. Kapitan jednak czuł, że przygląda mu się uważnie.
Istotnie, tak było.
Manon bacznie wpatrywała się w dawnego przyjaciela i towarzysza zabaw.
Badała szczegółowo jego twarz bladą o pożółkłej, przezroczystej cerze, ciemnych cieniach dokoła oczu i o zmarszczkach, biegnących od kącików ust. Zatrzymała wzrok na okrągłych, niebieskich oczach, na niezdrowych, gorączkowych błyskach rozszerzonych źrenic, na bladych, drżących wargach i kurczowo zaciśniętych palcach.
Nie uszło jej uwagi kilka krwawych plamek na poszewce i na wyglądającej z pod poduszki chustce do nosa.
Milczenie stało się męczącem.
Manon wzięła ze stolika lekarstwa i zaczęła odczytywać recepty.
— Jak się pan czuje teraz? Czy lepiej? — spytała cicho.
Podniósł rękę i szepnął:
— Niech pani nic nie mówi! Zaraz... zaraz...
Zrozumiała, że zbierał myśli, usiłował uspokoić się i zamierzał coś powiedzieć.
Po chwili chory, zrobiwszy szalony wysiłek, oparł się na rękach i podniósł głowę.
Westchnął z ulgą i znowu szepnął:
— Niech pani nic nie mówił... Nic! Ja wszystko wiem... Jestem bardzo chory i chyba tylko jakiś cud utrzyma mnie przy życiu. Słyszałem, jak o tem mawiali z sobą lekarze... zresztą najlepiej czuję to sam... Mogę więc mówić szczerze, panno Manon, i mieć nadzieję, że pani mi uwierzy. Bo pocóżby jutrzejszy, być może, trup... miał rzucać słowa na wiatr i ubierać je w fałsz?!
Umilkł, chwytając ustami powietrze i opadając na poduszki.
Manon pochyliła się ku niemu, aby lepiej słyszeć, bo ledwie pochwycić mogła jego szept, słaby jak trzepotanie skrzydeł motyla, bijących o szybę okna.
— Nie kłamię! — szeptał dalej. — Dowiedziawszy się o przejściach pani, odczułem mękę i wstyd gryzący, a tak potężny, jak gdyby dusza całego narodu cierpiała we mnie. Zatruło to mnie, zdruzgotało do reszty... Miałem jeden tylko sposób na usunięcie tej męki nieznośnej... lecz wojna i ten sposób zniweczyła... Nazwisko moje dla wrogów Germanji stało się nienawistnem...
Manon milczała, zacisnąwszy usta i patrząc na swoje ręce.
— Byłem u pani... wtedy, aby choć w części spłacić dług uczciwości... Chciałem błagać panią, aby zechciała oddać mi swoją rękę... Rozumiałem, że pani odrzuci to... Mieć za męża kapitana Hansa von Essen!...
Usiłował roześmiać się, lecz kaszel zaczął go dusić. Długo walczył z nim, aż wreszcie znowu przemówił:
— Stało się inaczej, nie wiem — lepiej, czy gorzej?... Pani mnie nie przyjęła... Teraz pani jest tutaj i może w ostatniej chwili przed zgonem wspominam o tem...
Urwał, patrząc na Manon.
Podniosła głowę i rzekła:
— Nie mówmy teraz, gdy pan jest taki słaby jeszcze, o spłaceniu długu uczciwości, tem bardziej, że pan nie jest odpowiedzialny za to, co się stało...
Chory poruszył się i, unosząc głowę, szepnął:
— Ja kocham i kochałem tylko panią przez całe życie, kochałem nieświadomie, nawet nie w marzeniach, a tak, jak bezwiednie kochamy słońce, wolność, radość...
Znowu ciężko opadł na poduszki i czekał.
— Nie mówmy o tem teraz! — powtórzyła Manon. — To męczy i drażni pana. Musi pan oszczędzać się i dbać o spokój...
Pomyślawszy długą chwilę, dodała:
— O mnie proszę się nie niepokoić. Już dałam sobie radę i życie ułożyłam normalnie w moich warunkach. Jestem spokojna i niczego mi nie brakuje. Chwilami bywam nawet szczęśliwa... Dziwnem, niepojętem szczęściem...
Kapitan boleśnie zmarszczył brwi i ręką zasłonił twarz.
W tej chwili otwarły się drzwi i do pokoju weszło dwóch lekarzy.
Hyli to profesorowie uniwersytetu, którzy odrazu poznali Manon i, powitawszy ją, przystąpili do oglądania chorego.
— Bardzo to szczęśliwie składa się dla pana, kapitanie! — rzekł jeden z profesorów, skończywszy swoje czynności. — Nasz młodszy kolega, panna de Chevalier, będzie najlepszą opiekunką dla pana, jako specjalistka od chorób tej kategorji i kojąco działająca na pacjentów. Nie zwlekając, angażuję panią!
— Panie profesorze... — zaczęła Manon.
— Żadnych wymówek, koleżanko! — zawołał profesor. — Dozór sanitarjusza w takich wypadkach nie wystarcza, pani musi nam dopomóc!
Manon chciała przytoczyć jakiś argument odmowny, lecz poczuła na sobie wzrok Hansa. Spojrzała na niego i drgnęła.
Tyle razy w szpitalach frontowych widziała skierowane ku sobie oczy męczenników, pełne błagania o życie, te źrenice, tchnące nadzieją i tęsknotą nieukojoną, przerażającą. Takie same oczy patrzyły na nią teraz.
W milczeniu skinęła głową.
Lekarze odprowadzili ją do drugiego pokoju i oznajmili:
— Wypadek beznadziejny... Lada chwila zacznie się agonja. Wylew krwi w płucach powinien spowodować zapalny stan o tragicznym epilogu. Dwa, trzy dni i — koniec! Nagłe pogorszenie się stanu na skutek jakiegoś wstrząsu. Z pewnością chory otrzymał niepokojące wieści z Niemiec...
Pożegnali kapitana i odeszli, udzieliwszy Manon szczegółowych wskazówek.
— Muszę tymczasem opuścić pana — rzekła do chorego. — Wieczorem odwiedzę go.
— I jutro? — spytał, wpatrując się w twarz jej.
— I jutro... — odpowiedziała.
— Dziękuję ci, Boże, za chorobę! — szepnął z porywem. — Niech teraz przyjdzie śmierć. Już powiedziałem to, co czuję...
Dotknęła dłonią jego ręki tak, jak czyniła to w parku Mon-Repos, i bez szmeru wyszła.
Przymknął powieki i uczuł się nagle Hansem z „Zatoki Przyjaźni“, chłopakiem, na którego z zachwytem spoglądała Manon piwnemi oczami, łagodnie dotykając ciepłą swoją dłonią jego ramienia. Oprzytomniał po chwili i obejrzał się. W pokoju nikogo już nie było.
Westchnął i opuścił powieki, usiłując ponownie zapaść w cichy świat wspomnień o dawnych, bardzo dawnych dniach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.