Piękna (Świętochowski)/Akt IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Piękna
Podtytuł dramat w czterech aktach
Pochodzenie Pisma IV. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT IV.
(Salon Bosławskich z aktu pierwszego).
SCENA I.
Emilia i Zygmunt, później Teresa.

Emilia (chwilę siedzi sama zadumana, potem przechadza się po pokoju, wreszcie siada na poprzedniem miejscu. Zygmunt wszedłszy niepostrzeżony, całuje ją wesoło. Przestraszona). Co to?!
Zygmunt. Do widzenia. Zlękłaś się, czy zdziwiłaś?
Emilia. Nie spostrzegłam, że ty wszedłeś...
Zygmunt. I sądziłaś, że kto?
Emilia (zmięszana). Nie wiem, nie pamiętam, o czem myślałam...
Zygmunt. Wszystko jedno, bo w każdym razie robiłaś źle. Kobieta najczęściej grzeszy myślą.
Emilia (z przymuszonym uśmiechem). A mężczyzna mową.
Zygmunt (wesoło). Być może, tylko że nasz grzech nazywa się wtedy prawdomównością, a wasz kłamstwem.
Emilia (j. w.). Raczże więc swoją prawdomównością tak zgrzeszyć, ażebym się przekonała o mojem kłamstwie.
Zygmunt. Kobieta, kochanko, zwykle myśli o swoich życzeniach, które zaraz wypowiada. Jeżeli więc długo nad niemi się zastanawia, musi mieć jakiś powód niewyjawienia tego, coby pozyskać pragnęła. Jeżeli zaś żona tai się przed mężem, którego w słusznych żądaniach obawiać się nie potrzebuje, jej żądanie nie może być słusznem. Ponieważ zaś od pewnego czasu ty jesteś zadumana a na wszystkie moje pytania odpowiadasz milczeniem, więc myślisz o takiem życzeniu, któregobym nie spełnił, czyli robisz źle. Przekonałem?
Emilia. Zupełnie.
Zygmunt. Przyznajże mi za to, że was przenikać umiem, i wytłómacz Zenonowi, który się wiecznie ze mnie śmieje, że zajęty badaniem zwierzęcych samiczek zapomniałem zbadać własnej żony...
Emilia (zmarszczywszy się). On ci to powiedział?
Zygmunt. No, nie uprzedzaj się. Jest to z jego strony koleżeński żart a przytem słabość do przypisywania sobie szczególniej znajomości kobiecego serca, od którego klucz wszyscy powieściopisarze posiadać mają, chociaż je nim każdy bałamut otwiera.
Emilia. Każdy?
Zygmunt. Naturalnie, tylko nie wszystkie. Twoje naprzykład serduszko.
Emilia. Wybierz inne — pewnie ci na mojem w przykładzie nic nie zależy.
Zygmunt. Przeciwnie, zależy mi bardzo wiele: naprzód twojemu sercu najbardziej ufam, a powtóre sądzę, że ono za najlepszy wzór służyć może.
Emilia (niechętnie). Ale po co o tem mówić mamy?
Zygmunt. Dlatego, ażebyś myśląc nie grzeszyła. Wyznam ci, jestem nawet trochę zaintrygowany, nad czem ty od tak dawna jesteś zadumana. Nie nad życzeniem nowej sukni, bo na to ci dawniej kilka dni wystarczało; nie nad...
Emilia. Czy się z wyjściem nie spóźnisz?
Zygmunt. Już cię znudziłem? Reginka cierpliwsza: przez całą godzinę łechtałem jej nóżkę pędzelkiem dla doświadczenia, czy wykonywa już ruchy odpowiednie podrażnieniom — i ani razu się nie skrzywiła. Tymczasem jej mama nie pozwala się nawet pożegnać. (po chwili czulej). Co tobie jest?
Emilia (z wymuszoną wesołością). Raczej jabym spytać powinna, co tobie się stało, że we mnie jakieś niezwykłe usposobienie dostrzegasz, kiedy rzeczywiście jestem dziś taką, jak wczoraj lub przed rokiem. Żadnego ukrytego życzenia w tej chwili nie mam, chyba to jedno, żebyś mnie pocałował.
Zygmunt (całując ją). To jest twoja najgłębsza i najzrozumialsza dla mnie mądrość. Bodaj stary hrabia przykrości młodego wieku sobie przypomniał za to, że mnie właśnie na tę chwilę, kiedy jesteś tak piękną i całować się każesz, do siebie zaprosił.
Emilia (zdziwiona). Do niego idziesz?
Zygmunt. Chory — przez Zenona mnie na siódmą wezwał w jakimś ważnym przedmiocie.
Emilia (powstaje i przechadza się niespokojna). Ważnym... cóżby to być mogło?
Zygmunt. Zapewne coś odnoszącego się do ogrodu. Zresztą niedługo wrócę, to ci powiem, jeżeli jeszcze będziesz ciekawa. Dziś o dziewiątej wieczorem Zenon wyjeżdża z Henrykiem za granicę. Gdyby więc tu przyszli i mnie nie zastali, bądź łaskawa ich...
Emilia (nieśmiało). Może i mnie nie zastaną, bo także wyjść chciałam...
Zygmunt. To niech służąca ich aż do mojego powrotu zatrzyma. (spoglada na zegarek). Nie myśl tu, kochanko, nawet o mnie. (całuje ją — wchodzi Teresa).
Teresa. Nie przepraszam za moją obecność, bo sądzę, że takiej miłości świadek nie wstydzi i nie obraża. (podaje rękę Zygmuntowi i Emilii). Panu oddalić się nie przeszkadzam, a panią może do przejechania się ze mną namówię. Powóz mój tu czeka, bo brat zabawi kilka godzin w banku.

Zygmunt. Najdoskonalszy pomysł. Korzystam z upoważnienia pani i odchodzę, bo stary hrabia już za długo czeka. (odchodzi).

SCENA II.
Emilia i Teresa.

Emilia. Wdzięczna pani jestem za propozycyę i żałuję, że w domu zostać muszę.
Teresa (siadając). Dla kogo?
Emilia. Naprzód dla siebie, bo jestem niezdrowa, a potem dla pana Zenona i Henryka, którzy przed odjazdem za granicę dziś nas odwiedzą.
Teresa. Tylko oni?
Emilia. Któż więcej, jeśli pani wiadomo?
Teresa. Przeczucie mi szepcze, że hrabia Ryszard.
Emilia. Co do hrabiego Ryszarda pani może mieć przeczucia, ale ja...
Teresa. Pani ma lepszą od nich pewność.
Emilia. Bardzo ograniczoną, gdyż taka tylko jest mi potrzebna.
Teresa. A mnie się inaczej śniło. Bo winnam panią wreszcie objaśnić, że z tego źródła wypłynął cały mój domysł, którym pozwoliłam sobie panią nieco zadziwić. Śniło mi się ostatniej nocy, że będąc u pani, spotkam pana Ryszarda, co mnie zawiodło, dalej, że zapamiętale kochamy się w jednym mężczyźnie.
Emilia (z wymuszonym uśmiechem). W moim mężu? Czemuż pani mu tego nie powiedziała?
Teresa. Bo nie w nim.
Emilia. Fantastyczne pani sny miewa.
Teresa. Najfantastyczniejsze czasem się sprawdzają.
Emilia. O ten jestem spokojna.
Teresa. Że się sprawdzi, czy nie?
Emilia (poważnie). Jeśli to zagadka, może ją pani rozwiązać bez mojej pomocy.
Teresa (wesoło). Ja ją rozwiązać mogę tylko życzeniem, żeby pani nigdy nie kochała... hrabiego Ryszarda.
Emilia (surowo). Skąd powód do takiego życzenia?
Teresa (j. w.) Najzwyklejsza zazdrość. Ponieważ dopiero jutro pan Bogój zostanie moim narzeczonym...
Emilia (z lekką ironią). Czemuż nie dziś?
Teresa (j. w.) Dzisiejszy dzień darowałam mu na pokończenie dawnych stosunków; żeby zaś ich nie nadużył i nie ścieśnił, uprzedzam w tajemnicy wszystkie mi znane kobiety, aby żadnym jego zobowiązaniom nie wierzyły, bo je jutro unieważnię. Dla tego zaś nie omijam w tem ostrzeżeniu ani jednej, że nie wiem, którym się podobał, i nie rozumiem, którym się podobać nie mógł (podając zdrętwiałej Emilii rękę). Pani mi przebaczysz tę zazdrość i zaślepienie, tem więcej, że hrabia Ryszard panią prawdopodobnie wcale nie obchodzi.
Emilia (z cierpkim uśmiechem). Sądziłam, że to jest dla pani więcej niż prawdopodobnem. Ale cóż państwa niespodziewanie łączy?
Teresa. Nawzajem sądziłam, że to dla pani jest więcej niż spodziewanem.
Emilia. W pani istotnie wyraźną chęć związku oddawna widziałem, ale w panu Bogoju...
Teresa. Widzieć jej pani nie mogła, bo on przy pani miał zawsze chęć inną, której od jutra na zawsze zrzecz się musi.
Emilia. Jaką?
Teresa. Jestem panną, więc tego dokładnie objaśnić nie umiem.
Emilia. A dlaczegoż musi?
Teresa. Będę żoną hrabiego Ryszarda, więc jego zobowiązań ujawniać nie powinnam.
Emilia (z ironią). Zatem on już ma względem pani jakieś obowiązki?...
Teresa (z dumą). Dawnej, silnej i nieprzerwanej miłości, której jeszcze dziś zaprzeć mu się wolno. Od jutra zostanę jawną panią jego serca, tak jak dotąd byłam skrytą, a za kilka tygodni przyjmę od pani z wdzięcznością weselne życzenia (wstaje). Gdyby wszakże przypadkiem tu dziś się znalazł, niech pani tej wiadomości u niego nie sprawdza. Adieu (podaje Emilii rękę) najpiękniejsza — chciałam powiedzieć kuzynko, a przecież my nawet przez hrabiego Ryszarda nie jesteśmy spokrewnione. Adieu (odchodząc). Może brat zminie się ze mną i do pani zabłądzi (wychodzi, Emilia żegna ją sztywnym ukłonem).

SCENA III.
Emilia sama, później Halina.

Emilia (stoi przez chwilę zadumana). Co to znaczy? Miałżeby on ją rzeczywiście kochać? (wybucha śmiechem) Chyba kieszenią!... Zwykłe złudzenie wielkich posagów... (posępnie) Czy ona się domyśla?... (patrzy na zegarek, poczem biegnie do drzwi i woła) Halino!
Halina (wchodząc). Jestem.
Emilia (gorączkowo). Nikogo, nikogo nie wpuszczaj.
Halina (lękliwie). Pani słaba?
Emilia. Czuję lekkie dreszcze.
Halina (przerażona). Jezu mój — po którego iść doktora?
Emilia. Jeszcze mi go nie potrzeba.
Halina (j. w.) Jakto nie potrzeba, kiedy już widać...
Emilia. Co?
Halina. Że pani będzie miała ospę.
Emilia. (rozpaczliwie, chwyciwszy się za twarz). Ospę! — na twarzy! Nieszczęście, za co mnie tak karzesz! (siada zgnębiona).
Halina. To jest właściwie...
Emilia (zerwawszy się). Ciało zedrę sobie z czaszki, a nie pozwolę go krostom szpecić. Czemuż raczej nie umieram taką, jaką byłam! W lustro spojrzeć się boję — oh! ja się już w niem nigdy nie zobaczę!
Halina. Ale zobaczy się pani piękną, jak dawniej; choroba nie każdego łapie, a u pani jeszcze żadnych znaków nie ma.
Emilia. Nie ma? A dlaczego mówiłaś, że widać...
Halina. Mówiłam tylko, że ponieważ w tym domu córka doróżkarki chora na ospę, a pani czuje dreszcze, więc może i pani... Tak sobie już od dwóch dni myślę, ale nie było sposobności powiedzieć.
Emilia. Niegodziwa, tak mnie przestraszyłaś!
Halina. Niech pani daruje, i ja się zlękłam, bo kiedy pani krzyknęła, zdawało mi się, że już ospa się wysypała.
Emilia (zbliżywszy się do zwierciadła zadowolona). Ani śladu spryszczenia — szalona... (do Haliny) Ty chyba nie wiesz, czem jest ospa dla kobiety.
Halina. Oj wiem, to gorsze, niż zły mąż.
Emilia. Cóż, twój nie wraca?
Halina. Może go kiedy zły wiatr przypędzi. Podobno teraz pije w Bochni i sól kopie (całując Emilię w rękę). Właśnie chciałam panią prosić o pozwolenie wyjścia wieczorem.
Emilia. Chcesz do niego jechać?
Halina. Boże broń! Mój kochanek idzie jutro do wojska, więc chciałam dziś z nim...
Emilia. Skoro masz męża, nie wypada ci mieć kochanka.
Halina. I jemu łotrowi nie wypadało mnie porzucić, a jednak porzucił. Nie on, to inny, lepszy, póki jeszcze młodość nie uciekła. Potem będzie czas się uspokoić. Ale jeśli się pani gniewa, to ja nawet przez okno na niego nie wyjrzę (słychać dzwonek).
Emilia (gorączkowo). Nikogo obcego! Pana nie ma w domu, a ja jestem chora. (Halina wybiega drzwiami wprost, Emilia staje przy lewych).
Halina (wnosząc bukiet). Młody pan hrabia przysłał bukiet. Same niezapominajki.
Emilia (bierze go drżąca, długo wpatruje się, wreszcie mówi spokojnie). Przynieś mi ciemny płaszczyk i czarny kapelusz z woalką.
Halina. Wychodzi pani?
Emilia. Do magazynu. (Halina oddala się). Już wierzyć zaczęłam, że się w ostatniej chwili oprę... (z przymuszoną wesołością). Alboż ja raz z nim samotnie rozmawiałem... (wchodzi Halina).
Halina. Tak dawno pani tego ubrania nie nosiła, że nikt w niem pani nie pozna.
Emilia (ubierając się). Na dworze jeszcze bardzo widno.
Halina. Już się zmierzchło.
Emilia (spoglądając na zegarek). Kwandrans do ósmej. Zapal świecę.
Halina (zapaliwszy). Tysiąc razy przeszłabym koło pani na ulicy i nie poznała (słychać dzwonek).
Emilia Nikogo! (Halina wybiega).

SCENA IV.
Zenon i Emilia.

Zenon. To ja na państwa poczekam (zatrzymuje się na progu — do Emilii, która odsłoniła woalkę). Wchodząc tu, nie przypuszczałem, że będę nieposłusznym pani.
Emilia (zbliżając sie do Zenona). Owszem, szczęśliwie odgadłeś pan moją wolę, gdyż właśnie chciałam zalecić służącej, ażeby pana prosiła o poczekanie u nas do powrotu męża, który sobie to zastrzegł.
Zenon (patrząc na zegarek). Kwandrans tylko zostaje mi czasu, bo o ósmej muszę być w domu i przygotować się z Henrykiem do podróży.
Emilia. Dokąd i na długo?
Zenon. Do Londynu — może na zawsze.
Emilia. Cóż panowie tam robić będziecie?
Zenon. Henryk będzie się przygotowywał do domu obłąkanych, a ja czernić będę papier mojemi powieściami, z których jedną, już gotową, obiecała mi pani pozwolić sobie przypisać.
Emilia. Dziękuję panu za ten zaszczyt.
Zenon. Ponieważ nie jestem pewien, czy w powieści tej znajdzie pani dla siebie zaszczyt, więc chociaż kilkoma słowy jej treść określę (patrzy na zegarek). Prawdopodobnie i pani dąży na ósmą, więc jeszcze dziesięć minut zabrać mogę. Przedstawiam kobietę piękną, żonę młodego i zacnego człowieka, matkę ślicznej córeczki...
Emilia. Usiądźmy.
Zenon. Kobietę, która mimo spokojnego temperamentu, uczciwych zasad, przywiązania do męża i dziecka stała się dobrowolną ofiarą uwodziciela.
Emilia (słabym głosem). Jestże to prawdopodobnem?
Zenon. Zobaczymy. Bohaterka moja — według słów jednego z jej wielbicielów — jest tak uroczą, że chyba zapatrzone w nią planety wolniej biegną i na drogach swoich błądzą, że nieraz przybite jej spojrzeniem gwiazdy z miejsca się nie ruszają, że często olśnione jej pięknością słońce z nieba w porę zejść zapomina. To też pociąga ona ku sobie jednego ze znajomych, który dla niej porzuca narzeczoną, drugiego, który zaniedbuje żonę, trzeciego, który za cenę wszelkich wysiłków postanawia ją uwieść. Właściwie dążą do tego wszyscy, ale najśmielszy najprędzej i najjawniej idzie do celu. Nie znudziłem jeszcze pani?
Emilia (coraz słabiej). Mów pan.
Zenon. Odurzona kadzidłami nie dostrzegła po za ich dymem ani własnego, ani cudzego niebezpieczeństwa Nie widziała, że poświęcenia przyjaciół dla jej męża były tylko słabo upozorowanymi środkami podstępnego zbliżenia się do niej; że po każdym jej zalotnym uśmiechu smutna łza z oczu innych kobiet spływa. Uczucia, jakie swą pięknością wzbudzała, tak ją przyzwyczaiły do hołdów, że je uważała za naturalną, za obowiązkową dla wszystkich a konieczną dla siebie daninę. Gdyby najuboższy żebrak był jej przyniósł najwspanialszą perłę, nie pomyślałaby nawet, skąd ją wziął. Kochała męża i dziecko, ale wzajemna miłość tych dwu istot nie wystarczała jej nienasyconemu pragnieniu uwielbień. Była za piękną na to, ażeby potrzeby swego serca w przywiązaniu żony i matki zadowolić mogła (patrzy na zegarek).
Emilia (j. w.) Nie spiesz się pan.
Zenon. Gdy już wiele węzłów nieświadomie pozrywała, w otoczeniu jej zjawił się stary, doświadczony, z naturą ludzką obeznany człowiek, który postanowił uratować swego oczarowanego przez nią siostrzeńca i powrócić go z rozpaczonej kochance, wreszcie rozświecić samej sprawczyni ich losu własny jej upadek. Wkrótce jednakże przekonał się, że na swoją chęć liczył za wiele. Bo nie tylko ów siostrzeniec w walce życie swoje złamał, nie tylko jego narzeczona samobójczo je sobie skróciła, nie tylko czarodziejka uroku swego z nikogo nie zdjęła, ale go nawet przez chwilę rzuciła na tego, który ją chciał ocalić. Gdy sam lekarz zachorował, zrozumiał słabość innych. Zrozumiał, że kobieta piękna, jeśli nie posiada wyjątkowych sił do oporu, stwarza około siebie bezwiednie warunki, których nieprzeparty fatalizm pcha ją i jej wielbicieli do upadku. Chociaż więc posiadał zupełne zaufanie szczęśliwego nad nią zwycięzcy i znał każdy ruch jego taktyki, nie próbował jej od przepaści odstraszyć lub odciągnąć ani prośbą, ani morałem, lecz przyszedł do niej przed pierwszą schadzką w ogrodzie i rzekł: (wstaje i mówi z zapałem) Idź pani i pokalaj się, bo dziś czy później, w jego, czy innym uścisku, pokalać się musisz!
Emilia (tłumiąc wzburzenie). Muszę?
Zenon (j. w.) Tak, musisz pani wynieść za ognisko rodzinne i splamić swoją kobiecą godność, której ci na jego ołtarzu pokusy w czystości dochować nie pozwoliły. Dziś może cię od tego powstrzymać przeszkoda, jutro obowiązek, pojutrze bojaźń, ale przyjdzie czas, w którym cię nic nie powstrzyma. Im zaś prędzej konieczność się spełni, tem lepiej, bo więcej zostawi ci życia na opłakanie błędu i jego zatarcie. Idź więc pani...
Emilia (rozpaczliwie). Nigdy.
Zenon (chłodno). Pójdzie.
Emilia (zrzucając zwierzchnie ubranie). Nie!
Zenon. Więc z takiem tylko zakończeniem powieść moją wolno mi przypisać pani?
Emilia (posępnie). Ona jeszcze nieskończona dla mnie.
Zenon. Czegóż brak?
Emilia (z boleścią). Co ta kobieta, której nagle uświadomiono fatalizm jej zboczenia i w której zbudziła się cała duma uczciwej w pobudkach i wolnej w czynach woli, ma nazajutrz powiedzieć swemu współwinowajcy? Usprawiedliwiać mu się nie może, gardzić nie ma prawa.
Zenon. Ale może i ma prawo odtąd nic z nim nie mówić.
Emilia. Jak postąpi z mężem, przed którym utaić swej winy nie chce, a wyjawić się lęka?
Zenon. Również może i ma prawo o niej zamilczeć, ażeby przyznaniem się nie stracić bezpowrotnie jego ufności, jeśli na nią w dalszem życiu prawdziwie zasługiwać myśli.
Halina (wchodząc). Pan Dąbek.
Emilia. Drzwi te zamórowane — dla wszystkich. (Halina oddala się).
Zenon. Pewnie z wyjątkiem męża, który przez nie wróci, i mnie, który wychodzę.
Emilia (podając rękę). Wszedłeś pan przez nie jako mój przyjaciel, nie wychodź jako szyderca (rozrzewniając się). Wstydem oniemiona, łzami tylko podziękować panu umiem.
Zenon. To najmilsza nagroda dla powieściopisarza.
Emilia. Panie, jak mi zgryzota serce szarpie, jak ja otwarcia tych drzwi się boję! (na progu staje Zygmunt).

SCENA V.
Ciż i Zygmunt.

Zygmunt (do Zenona). Jesteś!
Zenon. Już tyle tylko, żeby cię uściskać.
Zygmunt. Zaczekaj.
Zenon. Ani chwili.
Zygmunt (wesoło). Nawet, żeby mi wytłomaczyć, co znaczy wzruszenie mojej żony?
Zenon. Tęskniła za tobą.
Emilia (podbiegłszy do Zygmunta). Żegnałam przyjaciela.
Zygmunt (całując ją). Wierzę ci.
Zenon (we drzwiach — do siebie). Piękna!

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.