Piękna (Świętochowski)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Piękna |
Podtytuł | dramat w czterech aktach |
Pochodzenie | Pisma IV. Utwory dramatyczne |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
EMILIA BOSŁAWSKA, | lat 22. |
ZYGMUNT jej mąż | » 32. |
IRENA jego siostra | » 23. |
JANUSZ hr. BOGÓJ | » 60. |
RYSZARD jego syn | » 30. |
ZENON BIEBRZA | » 50. |
HENRYK MŚCICH | » 25. |
GRACYAN DĄBEK | » 35. |
Teresa jego siostra | » 24. |
HALINA służąca | » 30. |
Emilia (wbiegając z salonu pod rękę z Ryszardem). Ach, hrabio, ratuj mnie krzesłem, bo upadam, jak zmęczona fryga. Pan w tańcu nienasycony... (siada przy kląbie).
Ryszard (siadając obok niej). Panią. (wchodzi Irena i staje niepostrzeżona za nimi).
Emilia. Jak tu wybornie, chłodno...
Ryszard (nachylając się do Emilii). I pusto — dodam dziękując przypadkowi od siebie.
Emilia (wesoło). I nudno — dodamy za chwilę, skarżąc się oboje.
Ryszard (j.w.). Ja skarżyć się nie będę, jeśli zostaniemy tu tylko oboje.
Emilia (spostrzegłszy stojącą za nimi Irenę). I owszem. Zostaniecie oboje: pan z Irenką. (śmiejąc się wybiega szybko do salonu).
Irena. Co to znaczy?
Ryszard (lekko zmieszany). To, że pani wchodzi właśnie w tej chwili, kiedy ośmieliłem się żałować, iż pani tu nie było.
Irena (z ironią). Pan ośmieliłeś się, ale nie na to.
Ryszard (grzecznie). Dla dogodzenia pani gotów jestem nawet tego się zaprzeć, chociaż tylko póty, póki pani Emilii nie będę mógł powołać na świadka. Ale czy bratowa pani jest szczera i domyślna?
Irena. O, tak domyślna, że jeśli nawet nie mówiłeś pan z nią o jakimś śmiałym zamiarze, aby go do czasu ukryć, to dla pańskiej pewności za mało.
Ryszard. Prawda. Piękna kobieta jest jasnowidzącą.
Irena. Chyba dlatego, że widzi jasność nawet tam, gdzie jej niema.
Ryszard. Nie: dlatego, że milczenie rozumie i odrazu wie, jakie uczucia budzi.
Irena. I jakież to mianowicie budzi w panu?
Ryszard. Trudniej dla mnie odpowiedzieć, niż dla pani zgadnąć, tem bardziej, że pewnie domyślność jest w rodzinie pani familijną.
Irena. Przypominam panu, że jestem siostrą nie Emilii, lecz jej męża, którego chyba domyślnym pan nie nazwiesz.
Ryszard (wesoło). Czyż mogę o tem pokrewieństwie pamiętać, doświadczywszy tyle dobroci od niego i tyle złośliwości od pani!
Irena. Ale o tem pan pamiętaj, że i brat mój niezawodnie będzie złośliwym, jeśli pan nie przestaniesz zalecać się do jego... dobroci.
Ryszard. Ach, żałuję, że pani nie jesteś mężczyzną, bo bym panią za te słowa wyzwał.
Irena. Raczej ciesz się pan, bo bym pana z wyzwaniem uprzedziła.
Ryszard. Skoro jednak oboje musimy sobie tej przyjemności odmówić, to niechże przynajmniej wiem, dlaczego pani uważa mnie za gorszego, niż jestem? Czy pani jakie kłamstwo szepnęło, żem zdolny tylko do kuszenia żon?
Irena. O panu nawet kłamstwo nic mi nie szeptało, i wcale nie sądzę, żeś pan zdolny do kuszenia tylko żon.
Ryszard. W każdym razie raczyła pani dziś z bratową zaszczycić nasz dom po to jedynie, aby mnie ukarać?
Irena. Przedewszystkiem po to, ażebyś pan wyprowadziwszy bratowę dla ochłodzenia po tańcu, nie potrzebował dziękować przypadkowi, że w tej cieplarni pusto.
Ryszard. Jeśli przymioty pani są w należytym komplecie, to spodziewam się, że obok czujnego słuchu posiadasz pani dyskrecyę.
Irena. Na usługi tajemnicom godziwym.
Ryszard. Przez Boga, czemu pani chcesz koniecznie usmolić moje intencye, kiedy one doprawdy są bardzo czyste! Piękność, jak geniusz, nie podlega prawom wyłącznej własności. W Paryżu, w szkole dobrego tonu, wszyscy głośno i cicho powtarzają za którymś ze swych pisarzy, że mąż, monopolizujący swoją żonę, jest burzycielem porządku publicznego. Cóż więc dziwnego, że ja z taką piękną żoną rozmawiam chętniej, niż...
Irena. Dość, panie hrabio — nie ucz mnie swej filozofii: bo co przestaje być dziwnem dla pana, to zaczyna niem być dla mnie.
Ryszard. Trochę mniej uprzedzenia a zejdziemy się łatwo: dziś oburzasz się pani na hołdy składane mężatkom, a gdy sama pani mężatką zostaniesz, zaręczam...
Irena. W komplecie moich przymiotów brak pobłażliwości dla pańskich zaręczeń (oddala się).
Ryszard (pospieszając za nią). Dokąd pani idziesz?
Irena. Zawiadomić brata, że...
Ryszard. Że?...
Irena. Bawimy tu za długo.
Ryszard (kłaniając się). I że panią zniecierpliwiły moje (z naciskiem) żarty.
Janusz (wchodząc wesoły pod rękę z Zenonem). A co? Gdy kobieta zniknie, najlepiej szukać, gdzie on się podział.
Irena (spostrzegłszy Zenona, biegnie do niego uradowana). Pan Zenon! Nikt pana serdeczniej ode mnie nie wita.
Zenon (do Ireny). Kocha, kto poznaje (podając rękę Ryszardowi). Czy pan tak schowałeś tu pannę Irenę że ledwie ją odnalazłem?
Ryszard. Broń mnie Boże od takiego świętokradztwa.
Zenon (żartobliwie). Bo w takim razie musiałbym ostrzedz pana, że od dziś trzeba przy tej pani liczyć się ze mną.
Janusz. A do dziś — ze mną.
Irena (do Janusza). Niestety, syn pański dotąd przy mnie z nikim się nie liczył.
Ryszard. Co najmniej — z sobą.
Irena. To tylko panu wystarczało. (do Zenona) Cóż nam pana tak niespodziewanie wraca?
Zenon. Tęsknota.
Irena. A przecie zapewniasz pan w którejś ze swych powieści, że jest to uczucie małoletnich.
Zenon. Może też ja wobec pani jestem małoletni... I dowodów na to by nie zbrakło. Bo dla czegóż skróciłem swój pobyt za granicą o kilka miesięcy a przyjechawszy dziś wieczorem i nie zastawszy państwa w domu, aż tu przybiegłem? Czyż to nie dowody tęsknoty, chociażby tylko nauczyciela za swoją kochaną uczennicą?
Irena. Żartuj pan, ile chcesz, aby między nami.
Janusz. Jeśli rzeczywiście jesteś, panie Zenonie, dobrym nauczycielem, to naucz mnie swojej sztuki zalecania siwych włosów płci pięknej. Dziesięć lat wprawdzie jestem od ciebie starszy, ale od dwudziestu już zabdykowałem...
Irena. Na rzecz syna, który koronę zalotów w pańskim rodzie zdobi wielką chwałą.
Ryszard. Niezasłużoną jednak u pani.
Janusz. Brawo! Honor dowcipu Bogojów ocalony.
Irena (do Janusza). Niepotrzebnie pan hrabia o ten honor się lękał: syn nigdy w oczach ojca nie przestaje być dowcipnym.
Zenon. Po ojcowskiem teraz kolej na moje nauczycielskie brawo.
Irena (do Zenona). Ale pan prędko od nas nie uciekniesz?
Zenon. Nie prędzej, aż jak lokomotywa węglem naładuję swoje serce do nowej podróży przyjacielskiemi uczuciami.
Janusz. Tylko zbyt go nie ogrzewaj, bo możesz siebie i pannę Irenę wykoleić.
Ryszard (do Ireny). Ja panią będę w rozpędzie hamował z obowiązku wzajemności.
Irena. Naprzód siebie z obowiązku sumienia. (do Zenona). Podaj mi pan rękę, przejdźmy się, bo czuję ból w skroniach i chciałabym się wykoleić... z naszej rozmowy. Panowie mi pozwolą zabrać na chwilę pana Zenona?
Janusz. Wolny, pani dobrodziejko, wziąć go można nawet do śmierci. (Irena z Zenonem odchodzą w głąb’ sceny).
Ryszard. Szpetna i zła jak pokrzywa. Zauważyłeś ojcze pazury tej uczonej sowy?
Janusz. Zauważyłem mój sokole. Nie wszystkie dadzą się brać łatwo, jak kuropatwy.
Ryszard. Ha, ha, ha — ja miałbym robić zamach na tę Wenus brzydoty?
Janusz. Kaprys.
Ryszard. Śliczny kaprys — łowić w sidła żaby. Gdyby nawet zwycięstwo nad sercem panny Ireny było jedyną cnotą, zdolną mnie ocalić na ostatecznym sądzie, wyrzekłbym się zbawienia wiecznego. Mam lat trzydzieści; w tym wieku kobiety są jeszcze bardzo ponętne, a cóż dopiero mężczyźni!
Janusz. To też pewnie jesteś ponętnym dla niej.
Ryszard. Szczerze mówiąc, troszkę się o to starałem, tylko w innym celu. Z początku łykała pochlebstwa jak struś gwoździe, ale żadnego strawić nie mogła. Powiedziałem jej nawet kilka wonnych grzeczności, któremi odurzyłbym najnieczulszego szyldwacha, a nie mogłem uśpić tej nieproszonej małżeńskiego szczęścia placówki.
Janusz. O cóż tobie idzie?
Ryszard. O to, żeby nie chciała być cieniem swej bratowej, kiedy jest od niego brzydszą.
Janusz (poważnie). Nie rozumiem.
Ryszard. Znać, że ojciec dwadzieścia lat temu abdykował.
Janusz (zdziwiony). Czy może skradasz się do żony Zygmunta?
Ryszard. Dotąd daremnie.
Janusz. I mnie śmiesz to mówić?
Ryszard. Wolę, niż jej mężowi, tembardziej, że pewnie ojciec nie jesteś moim współzawodnikiem.
Janusz. Ale jestem twoim ojcem i więcej mam lat uczciwego życia, niż ty do kąsania mnie zębów.
Ryszard. Szkoda, że to przypomnienie słyszę tak późno.
Janusz. Nie było ono potrzebnem, póki nie groziłeś sławie żony człowieka, którym się w młodości opiekowałem i którego dziś prawie za syna uważam.
Ryszard. On też, jako bratu, winien mi połowę swego szczęścia ustąpić.
Janusz (rozdrażniony). Chcesz przede mną się popisać ze swym dowcipem, jak paw z ogonem?
Ryszard. Dla tego, ojcze kochany, że popis dowcipu Bogojów zawsze ci przyjemność sprawia. Zresztą, wrócę chętnie do najpotulniejszej synowskiej pokory, tylko zechciej mi ojcze powiedzieć, jakie owoce na drzewie żeńskiego rodu nie są dla mnie zakazane? Bo dotąd sądziłem, że nie wolno mi starać się tylko o panny...
Janusz. O panny? Kto ci bronił?
Ryszard. Ty, ojcze, klnę się na pannę Teresę.
Janusz. Przypadek wyjątkowy. Ludzie twego pochodzenia nie mogą zapominać, co winni przodkom...
Ryszard. I żydom, którym dług wprzód spłacić trzeba, bo się upomną, gdy tymczasem przodkowie poczekają. Że zaś pierwszy obowiązek pilniejszy, a panna Teresa do spełnienia go pomoże, wiesz dobrze ojcze z kłopotu, z którego cię kasa jej brata wyratowała i z powróconego kredytu, jaki nam zapewnia w Izraelu pogłoska o moim przyszłym z tą kasą związku.
Janusz. Ja tej pogłoski nie puszczałem.
Ryszard. Aleś z niej, ojcze, korzystał i jeszcze korzystasz.
Janusz. Bez cudzej szkody. Co pożyczyłem, oddam, a umierając, z pewnością zostawię ci dosyć...
Ryszard. Familijnych tytułów, których nikt mi nie wymieni na guldeny. Po co mam przechowywać mój rodzinny klejnot bez oprawy, kiedy mi go panna Teresa osadzi w złoto?
Janusz. A wiesz ty, z jakiej ono rudy wytopione?
Ryszard. Wiem i nie czuję do niego odrazy. Ojciec mojej przyszłej żony garbował skóry dębem, ja wygarbuję nazwisko jego córki Bogojem.
Janusz (pognębiony). Boże, zamknij mi oczy przed chwilą tej hańby! (do Ryszarda) Rób, jak chcesz, tylko mi o tem nie mów, bo na osłodę przykrej myśli o twym gorszącym związku nie będę miał nawet tej pociechy, żeś go zawarł z miłości.
Ryszard. Nie inaczej. Byłbym odrazu do niej się przyznał, gdybym wiedział, że ona będzie dla ojca osłodą.
Janusz. Czyż nie mogłeś pokochać innej, młodszej, piękniejszej...
Ryszard. Owszem, dla zobojętnienia się do panny Teresy, pokochałem inną, młodszą, piękniejszą...
Janusz (uradowany). Kogo?
Ryszard. Panią Emilię.
Janusz (wzburzony). Ryszardzie!... gdzie twój wstyd? (wbiega Teresa).
Teresa (do Ryszarda). Hrabio, do mazura proszę. Co pan tu robisz?
Ryszard. Wstyd swój odbieram od ojca, który mi go odjął za to, że chciałem panią prosić o...
Janusz (zbliżając się z udaną wesołością do Teresy). O przetańczenie tego mazura z nim wtedy, kiedy ja sobie tego życzyłem. A ponieważ nie mogłem skłonić go zgodą, usuwam siłą (podaje rękę Teresie) i błagam panią o zapisanie mnie na wszystkie niezajęte numery dzisiejszych tańców.
Teresa (do Ryszarda, odchodząc z Januszem). I pan pozwoliłeś wyprzedzić się ojcu?
Ryszard (idąc za niemi). Zato nikt mnie już nie uprzedzi w zapisaniu się u pani na pierwszy numer (do ojca półgłosem) hipoteki. (do Zenona, który, spacerując z Ireną koło kląbu, mijał go) Tak dziś zaśpiewałem ojcu, że cały wieczór z tą wroną tańczyć będzie (wychodzi).
Zenon (przechodząc z Ireną przodem sceny). Czy panna Teresa wchodzi w rachubę obu tych panów?
Irena. Syn kłamaną czułością maskuje miłość dla jej posagu, a ojciec — wzgardę dla jej pochodzenia. Stary jest zbyt dumnym arystokratą, ażeby mógł się zgodzić na synowę, która ma garbarską kadź w herbie, a jednocześnie zbyt zrujnowanym, ażeby zerwać stosunek, który mu wyświadcza wielkie pieniężne usługi.
Zenon. Nie wiedziałem.
Irena. Panna Teresa, jako domniemana pani Bogój, jest niewidomą poręczycielką niepewnych dziś hrabiowskich wekslów, jej zaś brat wybawicielem Bogojów z żydowskiej niewoli.
Zenon. Jakże, według pani, ta komedya się skończy?
Irena. Małżeństwem. Gdy dłużnicy wystawią pana Ryszarda na licytacyę, panna Teresa tanio go kupi.
Zenon. Jeśli brat na to pozwoli.
Irena. Pozwoli, bo sam teraz pobłażania potrzebuje. Patrz pan... (usuwają się wgłąb sceny; wchodzi Emilia z Gracyanem).
Emilia. Wolałabym poczekać, aż pańska żona z zagranicy wróci.
Gracyan. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym o przybycie do nas prosił panią w imieniu mojej żony.
Emilia. Kto z Irenką rozmawia?
Gracyan. Przyjaciel pani męża, powieściopisarz, pan Zenon...
Emilia. Ach, to on. Nie przedstawił mi się...
Gracyan. Dopiero co przybył. Nieciekawy.
Emilia. Dla pana. Więc jutro mamy koniecznie jechać na wieś do państwa? Cóż powie na to pańska żona, żeśmy nie wstrzymali się z wizytą do jej przybycia?
Gracyan. Mnie usprawiedliwi urokiem pani, a panią moim podziwem.
Emilia. Czy panu godzi się w ten sposób do mnie mówić, mając piękną żonę?
Gracyan. Godzi się wszystkim, którzy poznali panią.
Emilia. W każdym razie ją pan kochasz?
Gracyan. W tej chwili nie pamiętam nawet, że — muszę.
Emilia. Zuchwały pan jesteś jak pieniądz.
Gracyan. A chciałbym być, jak on, szczęśliwy. Pani się śmieje?
Emilia. Śmieję się z tego, że pan, mając pieniądze, nie czujesz się jednak szczęśliwym.
Gracyan. Bo nie mam wszystkich.
Emilia. Jakie istnieją? Więc i moich?
Gracyan. Tak pani. Jeśli doznaję kiedykolwiek pragnienia władzy lub miłości, to pragnę tylko być bogatszym od każdego, kto mi rękę podaje lub cofa. Pieniądz jest szczęśliwym, niezwyciężonym, jedynie sobie uległym. Dlatego też póki jeden grosz pozostaje w cudzych rękach, człowiek znający wartość pieniędzy, nie może być zupełnie zadowolonym. Gdybym zdołał w jednym gmachu zgromadzić całego świata mienie, posiadłbym całego świata wolę. Wtedy stanąłbym przed drzwiami mojego skarbca i spokojnie czekał przyjścia z prośbą tych, których wszystkie potrzeby mógłbym zaspokoić i całą wdzięczność zakupić. I pani byś wtedy do mnie przyszła...
Emilia. Po to chyba, ażeby panu powiedzieć, że napróżnobyś przed swym skarbcem na moją wdzięczność czekał.
Gracyan. Nie. Kobieta piękna nie żyje bez przyjemności i nie umiera, mogąc je pozyskać. Więc i pani nie wzgardziłabyś pieniądzem, skoro on tylko przyjemności daje. Zresztą, po co przypuszczenia nieprawdopodobne? Weźmy jedno z prawdopodobnych. W tej cieplarni jest kilkadziesiąt lichych roślin, do których przez brudne i potłuczone szyby nawet słońce zajrzeć nie może. Wyobraźmy sobie, że zamiast tych nędznych krzewów rosną tu pyszne afrykańskie palmy i pomarańcze, że pomiędzy niemi biją fantastyczne wodotryski, że obecnie przez kryształowy dach i ściany niebo patrzy na nas milionem swych brylantowych oczu, że naokoło widnokrąg, sztucznem światłem rozwidniony, rozdziera cienie nocy, że zdaleka rzewne tony muzyki płyną rozmarzone wśród ciszy i że to wszystko składa hołd pani...
Emilia (lekko uniesiona). Prawda, zatonąć w takim uroku... (opamiętywając się) Fe, pan jesteś poetą najprozaiczniejszej rzeczy, pieniędzy.
Gracyan. To jest wszechmocy, swobody i nieograniczonego upojenia. Dla mnie poezyą jest siła i rozkosz. Pieniądz jest nawet miłością, a w każdym razie jej mową. Gdy ktoś budzi i zaspokaja wszystkie pragnienia, czujesz pani, że cię kocha; gdy je bezsilny usypia i nie zadawala, widzisz pani tylko, że wzdycha. Miłość bez pieniędzy jest niemą wymową. Ja umiem kochać kobietę jedynie zbytkiem, nieustanną rozkoszą...
Emilia. Pan mówisz o swej żonie?
Gracyan. Ja mówię o mojej miłości.
Emilia. Nie rozumiem znaczenia tej poprawki.
Gracyan. Zaraz ją pani dowodem wyjaśnię. Dla męża pani założę u siebie botaniczny ogród, ażeby miał gdzie robić swoje doświadczenia, których dziś z braku środków...
Emilia. Będzie to dowód miłości pańskiej dla mego męża.
Gracyan. Gdy i pani ten ogród odwiedzać zechce, postaram się przekonać, że wszyscy tak mniemać powinni, prócz... pani.
Emilia (wesoło). Nie bądź pan szatanem, bo ja przez opór zostanę aniołem.
Gracyan. Wtedy ja do pani modlić się zacznę (odzywa się muzyka).
Emilia. Tylko nie zaraz, bo mój kontredans się zbliża.
Gracyan. Z kim?
Emilia. Z hrabią Ryszardem.
Gracyan. Tylko ze mną.
Emilia. Potem.
Gracyan. Teraz, albo z nikim.
Emilia (odchodząc). Przekonaj pan o tem nie mnie, lecz mego tancerza.
Irena (wychodząc z Zenonem z głębi sceny). Przecież niepodobna, ażeby i ten występował do miłosnego turnieju przed Emilią.
Zenon. Czemu nie? Jako żonaty mniej ma do tego prawa, niż młody hrabia, ale zato może więcej śmiałości.
Irena. Szczęściem, że Emilia będzie umiała w potrzebie opędzić się od tych natrętnych owadów.
Zenon. Tylko czy opędzić się od nich zechce?
Irena. Pan jej nie znasz.
Zenon. Ale ją widziałem.
Irena. To dosyć?
Zenon. Dla poznania kobiet bardzo wiele.
Irena. Co pan masz jej do zarzucenia?
Zenon. Piękna.
Irena. Wada niewielka.
Zenon. Jak kiedy. Jeśli o to idzie, ażeby bratowa pani wszystkim się podobała, piękność jej nie zawiedzie; ale jeśli o to, ażeby się wszystkim oparła, ta wada jej nie uchroni.
Irena. Panie, ona kocha swego męża!
Zenon. Ale ją wielu kochać będzie. Bóbr, moja pani, ginie przez to, że ma piękne futro, a kolibr przez to, że ma piękne pióra. Odziej pani jednego skórą kota a drugiego opierzeniem wróbla, oba będą mogły bezpiecznie biegać po wszystkich naszych gościńcach. Podobnie z kobietą. Kto ją chce ubezpieczyć, niech ją, jeśli urodziła się piękną, w kolebce okaleczy i zeszpeci. Brzydota jest dla niej najpewniejszą kartą wolnego przejścia przez życie.
Irena. Co pan mówisz?
Zenon. To, o czem pani sama się przekonasz, gdy dłużej żyć będziesz. Przeciwko kobiecie pięknej wszyscy spiskują, a najbardziej ci, którzy ją wielbią. Wabiona wszelkiemi ponętami i sidłami przez rozum, miłość, bogactwo, znaczenie, obłudę, musiałaby mieć nieczułość skały, ażeby uniknąć rozstawionych na nią sieci. Znałem matkę pani Emilii. Uczciwie wychowana przechodziła potem wszystkie męczarnie i próby, ażeby donieść do grobu swą cnotę, którą mimo wysiłków i przywiązania do męża w połowie drogi swego życia straciła. Nigdy nawet myślą nie potępiałem jej za to, bo widziałem jej walkę i niemoc. Kto językiem dzisiejszego obyczaju powiada, że kobieta piękna uszlachetnia mężczyznę, ten do jego serca nigdy nie zajrzał. Ona go naprzód znieprawia, a potem staje się ofiarą jego nieprawości. W jej czarujących oczach dostrzeże on wszystkie uroki, prócz uroku cnoty.
Irena (błagalnie). Panie drogi, na litość, ratuj Emilię, przypomnij jej obowiązki!...
Zenon. Byłoby to dziś równie skutecznem, jak przypomnieć jej lunacye księżyca. Na dowód sprobuj pani sama tego środka.
Irena. Więc nie ma żadnego sposobu?
Zenon. Przynajmniej ja go w tej chwili nie widzę. Kobiety brzydkie, proszę pani, mają zwykle zupełną świadomość tego, co robią, piękne — tego tylko, co zrobiły. Emilia, o ile z listów pani przekonałem się, sprawdza tę regułę. Mimo całej inteligencyi i przytomności umysłu ulega pokusom bezwiednie. W składanych jej hołdach nie widzi sideł, tylko należne lub bezinteresownie ofiarowane przyjemności. Jeśli czasem spostrzeże, iż się zsuwa po spadzistej pochyłości, to niezawodnie sądzi, że nazad równie łatwo cofnąć się może. Upomnij ją pani dziś, ona się spyta: za co? Dotąd nic złego nie popełniła a naszej pewności, że je popełni, sama nie czuje. Musi więc wprzódy coś takiego zrobić...
Irena. Wtedy będzie czas na kazanie a wcale nie na ratunek.
Zenon. Właśnie o to idzie, ażeby ją powstrzymać w tej chwili, kiedy, strąciwszy innych w przepaść, sama dopiero zechce się w nią rzucić.
Irena. Dla czego ma innych koniecznie strącać?
Zenon. Pani kochana, pogódź się raz z tą myślą, że piękna kobieta, jak okrutna bogini, karmi się ofiarami i w kole swych stosunków szerzy pożary. Bratowa pani niejedno serce na popiół spali, a wiesz pani, po co ja głównie przyjechałem? Ażeby jej wyrwać jedną ofiarę...
Irena (z boleścią). Henryka! Dotąd jeszcze nie wiem, choć panu już o przeczuciach moich pisałam. (po chwili) Ha, trudno! Ocal pan przynajmniej sobie siostrzeńca, jeśli nie będziesz mógł mnie narzeczonego. Pójdę, jeszcze raz przypatrzę się Emili, czy ona dla mnie i dla Henryka tak straszna (wychodzi).
Zenon (sam). Zobaczysz tylko, że piękna (wchodzą Ryszard z Gracyanem, nie widząc Zenona, którego środkowy kląb zasłania).
Gracyan. Człowiek, panie hrabio, jest zwykle odważnym z musu, a niekiedy z własnej woli. W tym ostatnim wypadku ja właśnie dziś po raz pierwszy się znajduję. Jeżeli pan żądasz ode mnie satysfakcyi za spór o tańczenie z panią Emilią, dam ich tysiąc i nie przyrzeknę poprawy.
Ryszard. Wierzaj pan, że mnie to zapewnienie nie przeraża. Jednak ponieważ pani Emilia, dla uniknienia awantury, ze mną tańczyć nie mogła, a z panem nie chciała, więc ja nie mam do pana tak wielkiej pretensyi, ażebym jej zapomnieć nie mógł. Idzie mi o coś zupełnie innego. Pan oświadczyłeś się z chęcią założenia botanicznego ogrodu dla męża pani Emilii.
Gracyan. I jutro roboty zacznę.
Ryszard. Nie mógłbyś pan zrzec się tego?
Gracyan. A to z jakiej przyczyny?
Ryszard. Z bardzo prostej. Jak panu wiadomo, ojciec mój opiekował się profesorem Bosławskim, który jest synem naszego oficyalisty, pomógł mu do uzyskania katedry w uniwersytecie i tak się do niego przywiązał, że chciałby sam wspierać go materyalnie w naukowej karyerze. Gdy pan założysz dla niego ogród botaniczny, ojcu mojemu sprawisz wielką przykrość, tem więcej, że oddawna tą myślą zajęty.
Gracyan. Chyba nie od zbyt dawna, bo gdy mu przed godziną o moim zamiarze mówiłem, wcale o swoim nie wspomniał.
Ryszard. A jednak zaręczam, że gdy pan ustąpisz, również od jutra ogród urządzać zacznie.
Gracyan. Najlepiej urządźmy dwa, niech profesor wybierze sobie lepszy.
Ryszard. Po co ktoś ma darmo się rujnować i wysilać na pokonanie współzawodnika?
Gracyan. O mnie pan bądź spokojny; ja nie będę potrzebował ani się rujnować, ani wysilać na pokonanie panów.
Ryszard. Jakkolwiek masz pan dużo do wyrzucenia guldenów, wszystkie chybić mogą. Bo proszę nie zapominać, że dla profesora Bosławskiego wygodniejszym będzie nasz ogród w mieście, niż pański na wsi.
Gracyan. Mila drogi, w karecie — to przeszkoda drobna.
Ryszard. Przeciw uporowi upór. Spotkasz pan z mojej strony przeszkodę większą — mówię szczerze.
Gracyan (lekceważąco). Eh, nie spotkam żadnej, jeśli na nią nie dam pieniędzy.
Ryszard (podrażniony). Nadużywasz pan praw swego wierzycielstwa.
Gracyan. Nie nadużywam, bo, jak pan wiesz, pożyczam nawet bez procentu.
Ryszard. Owszem, pobierasz pan od nas lichwiarski, tylko nie w pieniądzach, lecz w cierpliwej grzeczności.
Gracyan. Naśladuję pana i mówię równie szczerze.
Gracyan. Więc dobrze, załóżmy dwa ogrody.
Gracyan (z ironią). Ja dla męża, a pan?
Ryszard. Cóż to za pytanie?
Gracyan. Szczere.
Zenon (który w czasie ostatnich słów zbliżył się niepostrzeżony). Nie kłóćcie się panowie, bo ktoś trzeci z tego skorzysta. Mogę być waszym rozjemcą?
Ryszard. I owszem.
Zenon (do Ryszarda). Daję więc panu głos.
Ryszard (do Zenona). Ojciec...
Gracyan. A właściwie syn...
Ryszard (nie zważając na Gracyana). Oddawna...
Gracyan. Mianowicie od pół godziny...
Ryszard. Powziął zamiar założenia botanicznego ogrodu dla profesora Bosławskiego.
Gracyan. Męża pięknej pani Emilii.
Ryszard. Taż sama myśl przyszła...
Gracyan. Wcześniej...
Ryszard. Panu Gracyanowi. Otóż pytanie, kto ma ustąpić?
Zenon. Pański ojciec, czy Pan Gracyan?
Gracyan. Nie, ja czy hrabia Ryszard.
Ryszard (do Gracyana rozdrażniony). W każdym razie hrabia Ryszard będzie ze swym ojcem po jednej stronie, a pan po drugiej.
Gracyan (do Ryszarda). W tej chwili przekonam pana, że hrabia Ryszard będzie po swej stronie bez ojca (wychodzi do salonu).
Ryszard. Ach panie, jeśli ja tego wołu z pozłacanymi rogami dziś stąd nie wypędzę, to jutro założę bractwo cierpliwości. Przez całe życie nie potrzebowałem tyle zimnej krwi. Licho ojca skusiło wplątać się z nim w stosunki pieniężne, za które teraz znosić trzeba jego garbarskie zuchwalstwo. Jeszcze do tego wszystkiego pewnie ojciec wyprze się chęci założenia ogrodu.
Zenon. Dla czego?
Ryszard. Dla tego, że nigdy zakładać go nie myślał.
Zenon. Skądże pan...
Ryszard. Powiem panu otwarcie. Gracyan rzeczywiście pierwszy dziś oświadczył tę gotowość pani Emilii, ale że ja, znając jego zapały do profesorowej, odrazu dostrzegłem rachubę po za maską bezinteresownej usługi dla profesora, chciałem go odciągnąć od podstępnego zamiaru niby takimże dawniejszym zamiarem ojca.
Zenon. Którego pan pewnie nie uprzedziłeś?
Ryszard. Nie miałem czasu.
Zenon. Wpędziłeś się, hrabio, w przykrą pułapkę.
Ryszard. Liczę jeszcze, że mnie ojciec z niej domysłem wyratuje.
Zenon. I sam w gorszą wpadnie.
Ryszard. Jakto w gorszą? Bez wątpienia byłaby to dla niego ofiara ciężka, ale tam, gdzie idzie o dobro nauki, której jest mecenasem, i dobro człowieka, którego za syna swego uważa, nie powinien się przed takiem poświęceniem cofnąć. Zresztą wyznam panu, że czuję jakieś idealne przywiązanie do pani Emilii i nie chciałbym, ażeby ją pod uczciwymi pozorami bałamucił jakiś bezczelny dukat.
Zenon. A więc nauka, życzliwość dla profesora i idealne przywiązanie do jego żony — to panu każe usunąć Gracyana i założyć ogród botaniczny?
Ryszard. Dla czego dostrzegam w słowach pańskich pewne niedowierzanie?
Zenon. O, nie. Chciałem się tylko upewnić, czyś pan rzeczywiście trzy tak wzniosłe pobudki razem uczuł i pogodził.
Ryszard (podając mu rękę). Jeśli pan będziesz mógł być wyrozumiałym, ja będę, zwłaszcza co do jednej z tych pobudek, szczerszym. Ale później. Tymczasem pomóż mi pan.
Zenon. I mnie bardzo wiele zależy na tem, ażeby ów ogród botaniczny był w mieście: postaram się więc Gracyana od tego zamiaru odciągnąć, ale czy ojca pańskiego nakłonię?
Ryszard. To ja załatwię. Mam na niego w tym razie skuteczne lekarstwo. Chociażby się najbardziej upierał, gdy mnie zobaczy gruchającego do panny Teresy, zaraz zmięknie i na urządzenie ogrodu kości swoich przodków do cukrowni sprzeda, jeśli mu pieniędzy nie starczy.
Janusz (wchodząc z Gracyanem). Tylko powodzenia życzyć mogę i bynajmniej przeszkadzać nie będę. Ale kto panu powiedział, że ja taki ogród założyć chciałem?
Gracyan (stając przed Ryszardem). Własny syn pański.
Janusz (zdziwiony). Ty, Ryszardzie?
Ryszard. Ja, ojcze kochany, bo kiedyś o tem mi wspominałeś a dziś albo nie pamiętasz, albo nie uważasz za stosowne wtajemniczać pana Gracyana w swoje zamiary.
Gracyan. Najmniej tego potrzebuję.
Janusz (do Ryszarda). Moje dziecko, chyba mnie źle zrozumiałeś. Wreszcie, po co się spierać? Czy my panu Bosławskiemu zrobimy wygodę, czy pan Gracyan — to wszystko jedno, a lepiej, że zrobi ten, kto łatwiej może.
Ryszard (do Gracyana). Odwołuję więc pretensye ojca i dla uratowania honoru mej pomyłki sam staję do współzawodnictwa z panem. Tymczasem idę przeprosić pańską siostrę, żem ją dla naszej sprzeczki opuścił (oddala się).
Janusz (zakłopotany). Albo ja wiem, może coś podobnego mówiłem...
Zenon. Gdyby tego było potrzeba, służyłbym panu hrabiemu za świadka.
Janusz. Jakto, że miałem taki zamiar?
Zenon. Sam od pana hrabiego słyszałem.
Janusz. Patrz pan dobrodziej, przysiągłbym, że mi się nawet nie śniło. Bądź co bądź, dziś tej myśli się zrzekam, chociaż wiem, że Ryszardowi przykro będzie... (spostrzega Ryszarda wchodzącego z Teresą). Jak panowie sądzą, ileby ta zabawka kosztowała?
Gracyan. Tysiące rubli.
Janusz (spoglądając co chwilę na Ryszarda z Teresą, przechadzających się w głębi). Fuj! za droga. Ale jeśli koniecznie potrzeba...
Gracyan. Cóż znowu? Przecież ja pana hrabiego wyręczam.
Janusz. Wolałbym Ryszarda nie martwić.
Gracyan. Pocieszy się łatwo czem innem.
Janusz (niecierpliwie). Właśnie nie chcę, ażeby się czem innem pocieszał.
Gracyan. Zatem?...
Ryszard (który zbliżył się, prowadząc pod rękę Teresę). Przy pannie Teresie już ledwo pamiętam o botanicznym ogrodzie.
Teresa (do Janusza). Pan hrabia powinien mi być za to bardzo wdzięcznym.
Janusz (zmieszany). O, nieskończenie jestem wdzięczny... (do Gracyana) Zgadzam się, ogród założę, bo dawno tę myśl miałem (odchodzi z Teresą i Ryszardem).
Gracyan (wołając za nim). Panie hrabio...
Janusz. Zgadzam się, mówię...
Gracyan. On ma młynek w głowie! Raz plecie tak, drugi raz inaczej. Może myśli, że ja będę zważał na jego zgodę? Rzadka naiwność! Im ciągle się zdaje, że mogą innym prawa dyktować i że każdy obowiązany jest jak zegarka radzić się ich woli. Będę miał wielką rozkosz dowieść, że mnie ta ich wola całkiem nie obowiązuje.
Zenon. Cóż pan zamyślasz uczynić?
Gracyan. Nie przypuszczasz pan chyba, że im grzecznie z drogi zejdę.
Zenon. To byłoby bardzo dowcipnem.
Gracyan (z ironią). A może jeszcze dowcipniejszem dać im pieniędzy?
Zenon. Bez wątpienia.
Gracyan. Ale nie mojego.
Zenon. Szkoda, bo pan nie upokorzysz hrabiów, jak na to zasługują. Przedewszystkiem profesor Bosławski, który jest silnie przywiązany do starego hrabiego, najlichszym jego darem nie pogardzi i żadnego od pana nie przyjmie, wiedząc, że się tem swemu dawnemu opiekunowi narazi.
Gracyan. Więc zdaniem pana, cóż mnie pozostaje, jeśli nie chcę zrzec się swego zamiaru?
Zenon (zniżając głos). Pozostaje panu tylko: zrzec się go pozornie, namówić hrabiów do przedsięwzięcia bardzo kosztownego, pożyczyć im trochę pieniędzy, a potem, gdy zabrną w kłopot, odmówić dalszego kredytu i zagrozić natychmiastową egzekucyą długu...
Gracyan (uradowany). Albo nawet go wyegzekwować i zmusić ich do zdania się na moją łaskę i niełaskę. Wyborny pomysł! Dziękuję panu za radę i proszę o tajemnicę (wbiega Ryszard).
Ryszard (do Zenona). Profesor Bosławski poszukuje pana i chce przedstawić swojej żonie.
Zenon. Wprzódy załatwijmy rzecz pilniejszą. Pan Gracyan odstępuje panom pierwszeństwo założenia ogrodu.
Ryszard. Istotnie?
Gracyan. Tak. A nawet, jeśli będzie potrzeba, służę swoją pomocą, jak zawsze.
Ryszard (podając mu rękę). Czemu od tego nie zaczęliśmy! (spostrzega wchodzącą Emilię). Panowie, nie straćcie wrażenia, piękna do nas się zbliża.
Emilia (idąc z mężem pod rękę i pokazując mu kwiaty w bukiecie). Ty wiesz nawet, z czego te kwiaty się składają, a ja wiem tylko, jak pachną. Ograniczoną masz żonę — prawda?
Zygmunt (wesoło). Rozumem kobiety jest jej piękność i z tej zasady jesteś dla mnie najrozumniejszą. Gdzie Zenon? A! (zbliżywszy się z Emilią do Zenona) Żona moja, kochany Zenonie, pragnie cię poznać i przypomnieć, że nie góra powinna przychodzić do Mahometa, ale Mahomet do góry.
Zenon (kłaniając się Emilii). Gdy jest pewnym, że góra czeka na przyjście Mahometa.
Emilia. Nawet wtedy, gdy nie jest tego pewnym.
Zenon. Wtedy stara się naprzód, jak ja względem pani, wynagrodzić sobie pewność zasługą.
Emilia. Za co panu mam być obowiązaną?
Zenon. Przed chwilą pogodziłem obu tych przyjaciół pani.
Emilia (idąc wraz z innymi do salonu). Nie dziękuję, bo bardzo moich przyjaciół sama godzić lubię.
Zenon. Będzie pani miała jeszcze tej przyjemności za dużo.
Zygmunt. Wart kary, kto wróży źle.
Ryszard. Podejrzliwie...
Gracyan. Dwuznacznie...
Zenon. A jednak prawdopodobnie. (wchodzą do salonu).
Henryk (ciągnąc za rękę Zenona). Poznałeś ją wuju, widzisz ten tłum wielbicieli, który pozrywawszy dawne związki, włóczą się za nią jak niewolnicy, posłuszni każdemu ruchowi jej spojrzenia! Jam także jej niewolnik, tylko może tysiąckroć więcej zdolny dla niej uczynić, niż inni. Niech zażąda światła z płomieni tego domu, bez namysłu go wraz z wami podpalę. Niech zapragnie... (wskazując do salonu). Patrz wuju na te dwie kobiety: zbrodnia nie mogłaby szpetniej wyglądać przy poświęceniu, jak moja narzeczona Irena przy Emilii! Potwór! Idzie tu... brr!
Zenon. Ty oszalałeś!
Henryk. Strzeż się wuju, ażebyś także przy niej nie oszalał! (wybiega).
Irena (wpadając). Co on tak wzburzony panu mówił?
Zenon. Jak zwykle: że panią kocha.
Emilia (przypatrując się rozwiązanym kwiatom z bukietu). Nigdy po tańcu nie czułam się równie jak dziś zmęczoną. My, jak te na bal zerwane kwiaty: tyle duszy w zabawach tracimy z siebie dla cudzej przyjemności, że aż musimy zwiędnąć.
Irena (posępnie). I dla cudzej przyjemności uschnąć. Dokończ porównania, a będziesz miała przestrogę.
Emilia (wesoło). Jeszcze ona dla mnie przedwczesna i może wcale niepotrzebna. Biedne kwiatki, zupełnie omdlały. Serdecznie je kocham, bo wczoraj mnie swą wonią pieściły, a dziś, umierając, ostatniem tchnieniem żegnają. Gdyby ludzie jak one niewinnie się zalecali, możnaby wszystkim powierzyć serce bez bojaźni. Ale ludzie są podobno gorsi... Powiedz Irenko, ty przecież jesteś doświadczona i rozumna. Nic mówić nie chcesz?... Posłuchaj: czy nie doznałaś kiedykolwiek zadowolenia, przekonawszy się, że wszystkie barwy są równie ładne i że niema między niemi najpiękniejszej?
Irena. A jakież w tem może być zadowolenie?
Emilia. Jakie? Irenko droga, kiedyś ty się rodziła, chyba wszystkie Muzy z rozpaczy płakały.
Irena (z ironią). Nie żałuj ich, bo się wkrótce na uroczystości twoich urodzin zupełnie pocieszyły.
Emilia (zbliżając się do Ireny). Moja kochana, jak można być tak obojętną? Ile razy zwrócę ci uwagę na coś uroczego, albo dziwisz się mojej naiwności, albo pokazujesz niedopatrzoną przeze mnie brzydotę. (siada przy niej). Czy cię to czasem nie drażni, że promień słońca składa się z siedmiu kolorów? Tylko bez gniewu; nie bądź zwierciadłem, odbijającem wszystko w karykaturze i wyznaj otwarcie, nie widzisz w tem, jako kobieta, żadnej przyjemności, że możesz się ozdabiać rozmaitemi, zarówno pięknemi barwami, zamiast ciągle trzymać się jednej, najszlachetniejszej?
Irena. Skądże ci to pytanie do głowy przyszło?
Emilia (wesoło). O wyrodna niewiasto! Najważniejsze pytania przychodzą nam do głowy z naszej toalety. To naprzykład, jakiem cię dręczę, zawdzięczam tej błękitnej sukni, która mi dziś wybornie służy. Nie śmiej się filozofko. Natura dała ludziom na to uszy, żeby słuchali mężczyzn, a oczy, żeby widzieli kobiety. Musimy więc starać się o podobanie temu zmysłowi, który nas głównie sądzi.
Irena. Lepszą jesteś, niż się wydać pragniesz.
Emilia. To mnie tylko cieszy. Ale dlaczego jesteś pochmurzona? Czy cię godzina czekania na lekcyę z Henrykiem tak nuży?
Irena (niechętnie). Nie wiem.
Emilia. Przyznać się nie chcesz. Roztropna kobieta, mój aniołku, na żadną przyjemność nie czeka, tylko po każdej zaraz o inną się stara. Zamiast przez dwadzieścia godzin na dobę wyglądać Henryka, lepiej się czem innem bawić. Czas zbyt nas drogo kosztuje, ażebyśmy na tęsknotę godzinami tracić go mogły.
Irena. Traciłabym go latami, aby tylko jak najprędzej...
Emilia. Połączyć się z Henrykiem?
Irena. Umrzeć.
Emilia. Ach, nieznośna jesteś z tą swoją pogrzebową miną. Umrzeć... czy może dlatego zasłaniasz na cały dzień okna w swoim pokoju? Ze wszystkich ludzkich dziwactw najmniej pojmuję obrzydzanie sobie życia. Bo po co uparcie wynajdywać troski i przykrości, kiedy można znaleść zadowolenia i rozkosze? Po co, patrząc na człowieka, pamiętać o jego szkielecie, a zapominać o pokrywającem go ciele? Zatrzymywać się myślą przy tem, co rani, a omijać to, co goi — niedorzeczność, której nigdy nie popełniłam. Mam tak przezorne nerwy, że na smutek znieczulają się, a na przyjemność wrażliwieją. Dzięki tej naturze, wszystkimi jej zmysłami piję z życia słodycz bez żadnych gorzkich kropli, któremi znowu ty, Irenko, wyłącznie się karmisz.
Irena (ze smutnym uśmiechem). Karmię się tem, co mi w naszem wspólnem życiu pozostawiasz.
Emilia. Żart to, czy wyrzut?
Irena. Co wolisz.
Emilia. Wolę nadewszystko, ażebyś sama sobie nie dokuczała i nie podejrzywała wszystkich, że ci dokuczyć pragną. Idź moim śladem, a dojdziesz do mojego celu. I wtedy dopiero poznasz, moja trapistko, jak to błogo żyć wśród powszechnej przyjaźni, o ile rozkoszniej znaleść się w gronie kochających lwów, niż w gnieździe nienawistnych jaszczurek. Gdy na ulicy ktoś nieznajomy mile na mnie spojrzy, natychmiast dziękuję mu równie miłem spojrzeniem. Nie dlatego, ażebym w tym względzie czuła niedostatek, ale dlatego, że lubię poruszać się między przyjaciołmi. Zupełnem szczęściem byłoby dla mnie życie Ewy w raju, gdzieby najdziksze tygrysy przychodziły do mojej ręki jak jagnięta.
Irena. Szkoda tylko, że Ewa musiała poprzestać na jednym Adamie.
Emilia. Toby mnie wcale nie zasmuciło. Lubię towarzystwo mężczyzn, bo są; gdyby ich nie było, poprzestałabym, jak ona, na jednym moim Adamie. Bo idzie mi tylko o bezwyjątkową miłość wszystkiego i wszystkich, tak dalece, że jeśliby cały świat mnie pokochał prócz jednego człowieka, wytężyłabym wszystkie siły, ażeby i jego pozyskać dla siebie.
Irena (z goryczą). Mało dbając o to, że ten człowiek byłby całym światem dla mnie.
Emilia. Śmiej się z tego, mój aniołku. Przecież nie myślę odbierać ci Henryka, bo mam własnego męża, któregobym za nikogo nie oddała. Nie żądam od tego artysty nic więcej nad miłość.
Irena. A czegóż ja więcej nad to od niego żądam?
Emilia. Związku.
Irena. Więc ciebie ma kochać, a moim być mężem?
Emilia. I także cię kochać — to naturalne.
Irena (z goryczą). Dla żony naturalisty. Prawda.
Emilia (zdziwiona). Co ciebie rozdrażniło? Ach, żeby już ten Henryk raz przyszedł i bodajby dziś z tobą się ożenił. Nawet mu to powiem.
Irena (gorączkowo). Proszę cię — ani słowa.
Emilia. A to co znowu? I na niego się gniewasz? Pewnie za to, że od pewnego czasu blady, milczący, rozmarzony — jak na kochanka przystało. O, grymaśne dziecko! No, nie zasępiaj się i powiedz mi szczerze, co ci dolega?
Irena (boleśnie). Jakieś straszne przeczucie... Albo się dziś uspokoję, albo coś rozpaczliwego zrobię... Wierz mi, chciałabym umrzeć.
Emilia. A ja podobać się panu Zenonowi, który nas dziś odwiedzi.
Irena. Nawet jemu nie przebaczysz?
Emilia (śmiejąc się). Cóż z tego, że stary?
Halina (meldując). Hrabia Bogój.
Emilia. Ojciec — do pana?
Halina. Syn.
Emilia. Proszę.
Ryszard. Nie nazwie mnie pani natrętnym?
Emilia. Wolę — grzecznym.
Ryszard. I bezinteresownym, bo przychodzę do męża pani i w jego sprawie.
Emilia. Musisz mnie pan przekonać o tem. (siadają).
Ryszard. Chcę prosić pana Zygmunta, ażeby ludziom dał dokładny plan urządzenia ogrodu, o którym wczoraj mówiliśmy. Wszystko już gotowe — czeka tylko rozkazu.
Emilia. Wczoraj nie miałam sposobności powiedzieć, że pan jesteś bardzo dobry.
Ryszard. Tę cnotę, zwłaszcza w tym wypadku całkowicie zawdzięczam pani.
Emilia. Chyba raczej swojemu ojcu, od którego odziedziczyłeś pan gotowość do poświęceń dla nauki.
Ryszard.Gotowość do poświęceń dla pięknych kobiet — tak się we mnie nazywa matka wszystkich a więc i naukowych przymiotów.
Emilia. Panna Teresa musi być z tego bardzo zadowolona.
Ryszard. Wątpię, a nawet sądzę, że to jest jedyny powód jej niezadowolenia ze mnie.
Emilia. Przecież ta, której pan podobno jesteś gotów poświęcić nawet swoją osobę...
Ryszard. Do zaprzysiężenia przed ołtarzem pozorów takiej ofiary jeszcze bardzo daleko; tymczasem uważałbym sobie za czyn karygodny mówić dalej z panią o kim innym.
Emilia. Pan nie umiesz rozeznawać karygodnych czynów, skoro do nich nie liczysz tego pochlebstwa.
Ryszard. Jeśli kto zdoła powiedzieć pani jedno pochlebstwo, ja mu za nie całą wartością panny Teresy zapłacę.
Emilia. A ileż panna Teresa warta dla pana?
Ryszard. Dla mego ojca milion guldenów, bo to on ją oszacował i mnie narzucił.
Emilia. Przesada. Czy tak uległy ojciec mógłby panu kogoś narzucić?
Ryszard. Nasz świat ma niepojęte dla innych prawa, któremi najsłabsi ojcowie uginają najoporniejszych synów. Mogła pani to bez trudu odgadnąć, widząc mnie zmuszonego do stosunkowania się z jakimś panem Dąbciem i starania się o jego siostrę wtedy, gdy...
Emilia. Gdy?...
Ryszard. Nie pierwszy raz tego doświadczam, że kobiety piękne lubią torturować mężczyzn zbytecznemi pytaniami. Nie dość dla nich coś dobrze wiedzieć, potrzebują jeszcze toż samo wyraźnie usłyszeć.
Emilia (z zalotnym uśmiechem). Co?
Ryszard (z naciskiem). Niech pani poręczy bezpieczeństwo mojej szczerej odpowiedzi, mnie nie zbraknie do niej odwagi.
Emilia. Wierzę, bo w poręczonem bezpieczeństwie nie wiele jej potrzeba.
Ryszard (zapalając się). Zatem...
Emilia (przerywając). Zatem urządza pan botaniczny ogród dla męża.
Ryszard. I dla pani.
Emilia. Nie umiałabym z takiego ogrodu korzystać.
Ryszard. Nie umiałaby pani odwiedzać kwiatków, które umyślnie w jednej części ogrodu posadzić każę, ażeby pani obok męża również botanizować mogła?
Emilia. Masz pan ten zamiar? Doprawdy, to sztuka być tak bezinteresownym.
Ryszard. Niewielka, jeśli się opłaci przyjemnością częstego spotykania pani w naszym ogrodzie.
Emilia. W każdym razie widzę w panu serdecznego przyjaciela.
Ryszard. Pragnąłbym zasługiwać na to zawsze, gdyby nie nadzieja zasłużenia na coś więcej.
Emilia (podając mu rękę). Proszę być pewnym, że ani jednej zasługi pańskiej nie przeoczę. (słychać dzwonek).
Ryszard. Mąż pani.
Emilia (spoglądając na zegarek). Henryk na lekcyę do Irenki. Mąż jest w swoim gabinecie.
Ryszard (zdziwiony). W swoim gabinecie?
Emilia. Rozbiera truciznę strzał indyjskich, bo w uniwersytecie jakieś święto. A dlaczego pana to dziwi?
Ryszard. Sądziłem, że o tej godzinie jest na prelekcyi i dlatego nawet... może... w naszej rozmowie nie uwzględniłem troszkę jego obecności.
Emilia. Nie rozumiem pana. Alboż przy nim mówilibyśmy inaczej? (wchodzi Henryk).
Ryszard (powstając). Być może. Zapewnie niewolno panu Zygmuntowi przeszkadzać?
Emilia. Zastrzegł to sobie.
Ryszard. Więc niech pani raczy mężowi powtórzyć moją prośbę i wraz z nim lub bez niego obejrzeć swój przyszły ogródek. (podawszy rękę Emilii, kłania się Henrykowi i wychodzi).
Emilia. Jutro, bo dziś przecie będziemy u państwa Dąbków.
Henryk (z naciskiem). Z nim lub bez niego... Ach, nie przywitałem pani jeszcze... Czy ja go spłoszyłem?
Emilia. Kogo?
Henryk. Tego motyla, który spostrzegłszy mnie, stąd odleciał.
Emilia. Za wiele przypisujesz pan sobie grozy a jemu lękliwości.
Henryk. O, ja wiem, że on jest odważnym, skoro chce panią w swym ogrodzie zaaklimatyzować.
Emilia. Czy pan mnie chcesz nim, czy sobą nastraszyć?
Henryk. Nikim, pani. Ja tylko jestem tak rozdrażniony, że omal nie odczuwam każdego drgnienia światła. Zdaje mi się, że powietrze stężało, że je dla odetchnienia rozgryzać muszę.
Emilia. Naprzód siądź pan i wyspowiadaj mi się ze swego rozdrażnienia, a potem podziękuj mojej córeczce, że mnie nauczyła pobłażać grymaszącym dzieciom. (siada).
Henryk (smutnie). Dlaczego pani mnie nazywa dzieckiem?
Emilia. Dlatego, że bez przyczyny coraz bardziej targasz pan sobie nerwy.
Henryk. Bez przyczyny?
Emilia. W pańskiem zgorzknieniu nie widzę żadnej. Bo przecież Irenka pana kocha.
Henryk (siada). Wiem o tem i właśnie nasiąkłszy jej miłością, stałem się tak gorzki, że zaprawiłbym piołunem ocean, gdyby mnie w nim rozpuszczono.
Emilia. Wszakże pana nikt do związku z nią nie zmuszał.
Henryk. Chociażbym nawet na swoją obronę nie miał nalegań wuja Zenona, który mnie zamiast książki ze złoconymi brzegami ofiarował w nagrodę swej celującej uczennicy, wystarczyłoby mi do usprawiedliwienia się to, że jej mimo długich i szczerych wysiłków pokochać nie mogłem.
Emilia. Na litość, porachuj się pan dobrze ze swojem uczuciem, bo zabijesz Irenę, zmartwisz męża, a potem jeszcze może za to znienawidzisz siebie.
Henryk. Dla cudzego szczęścia lub dobrego humoru nie myślę poświęcać praw mego serca. Pozwoliłem się wujowi jak stal zgiąć w pałąk, ale dziś znowu mu się jak stal wysunę i wyprostuję. Jeśli zaś panna Irena stanowczo upomni się o to, co jej nieopatrznie zaręczyłem, zrobię dla niej wszystko, do czego tylko będę mógł się przymusić.
Emilia (smutnie). Biedna ona — nie spodziewa się tego ciosu. Bądź pan przynajmniej niezupełnie przed nią szczerym.
Henryk. Inaczej by mnie nie zrozumiała. Przeciwnie, powinienem jej całą prawdę wyznać. Powiem nawet, żem jej niegodzien, że przeklinając siebie, zarazem życzę, ażeby ją ktoś lepszy pozyskał. Nie życzyłem jej tego odrazu, ale jeśli to moja wina, nie uchodzę bez pomsty, bo sobie rozpaczą serce rozdzieram. Kochałem Irenę jak siostrę, póki mi nie doradzono kochać ją jak narzeczoną. Od tej chwili zacząłem się na miłość dla niej wysilać, aż nareszcie, gdy miłość ta wydarła się mojej woli i porwała mnie w inną stronę... Nie słuchaj pani... nie każ mi mówić dalej, bez obrazy dla ciebie mówićbym nie umiał. (powstając). Gotów jestem każdej chwili ofiarować pannie Irenie przed ołtarzem moją rękę, dokąd jej przeciw sobie nie zwrócę. Dziś tak mi jest obojętny użytek z mojej osoby, że mogę się nawet na słup do płotu darować.
Emilia. Będziesz, panie Henryku, lub być miałeś moim kuzynem a jesteś przyjacielem; czy to mi daje prawo spytać pana, co cię w ostatnich czasach tak wyraźnie zmieniło?
Henryk (siadając przy Emilii). Mnie nic nie zmieniło, tylko wróciłem do dawnej mojej natury, do moich młodzieńczych uniesień, do których znalazłem nowy przedmiot. Doprawdy jestem poetą nietylko słuchem, ale i wzrokiem. Chociażby mi wszystkie prawa nakazały uwielbiać brzydotę, a wzbroniły kochać piękność, nie ulegnę, póki mi nie dadzą innej duszy. Kto chce, ażebym inaczej czuł, niech mnie wprzódy inaczej czuć nauczy.
Emilia. Tego chyba nikt od pana nie będzie wymagał.
Henryk. Niech wymagają wszyscy, abyś tylko pani tej niesprawiedliwości nie popełniła.
Emilia. Ja najmniej jestem do tego zdolna. Pragnęłabym bardzo widzieć pana mężem Irenki, ale bez pogwałcenia pańskich uczuć. Taka ofiara mogłaby pana złamać z wielką szkodą dla pańskich zdolności.
Henryk (smutnie). Złamią się one w innej, może jeszcze okropniejszej,
Emilia. Już raz pytałam, co panu jeszcze tajemnie dokucza — nie dałeś mi pan szczerej odpowiedzi.
Henryk. Alboż mogę odpowiadać, nie wymijając prawdy? Pani jesteś dobrą, ale nie tak dobrą, ażebyś pobłażliwości swojej dla mnie nie ograniczała. Od pół roku żyję szarpany dolegliwościami dwu przeciwnych męczarni: jedna mi kochać każe, kiedy nie mogę, druga kochać nie pozwala, kiedy muszę. Gdyby mi została tylko ostatnia! Za cierpienia niepodzielanej miłości byłbym przynajmniej wynagrodzony jej ożywiającem i pobudzającem tchnieniem. Wolę daremnie zdaleka wyciągać ręce do świetnej gwiazdy, niż przymuszony trzymać w nich łojową świeczczkę. Wolę czuć w piersi ciągłą tęsknotę, niż ciągłe obrzydzenie. Wolę bez nadziei klęczeć u nóg...
Emilia. Czyich?
Henryk. Niż widzieć z dumą pannę Irenę u moich.
Emilia. Pan znowu mówisz zagadkami, nie przekonawszy się, czy to jest potrzebnem dla pana a przyjemnem dla mnie...
Henryk. Pokusy z ust pani bardzo się boję, bo takim mężczyznom, jak ja, grozi ciągłe złudzenie, a takie kobiety, jak pani, lubią niem czarować. Co ja myślę, kogo kocham — każdy ruch mej twarzy wyraźnie światu pokazuje; miałażbyś pani tych znaków nie dostrzegać? Jeśli moje uczucia są dla pani niezrozumiałe, to znaczy, że ich słowa byłyby niepożądane. Lepiej więc niech milczą... O jedno tylko panią proszę. Winienem pani wiele szczęśliwych natchnień, które zlały się w tej oto (pokazuje nuty) kompozycyi: czy wolno mi ją pani w tych wyrazach przypisać?
Emilia (bierze nuty i czyta). »Sonata — Pięknej pani Emilii Bosławskiej«... O, nie, to nie wypada.
Henryk (zdziwiony). Co?
Emilia. »Pięknej«...
Henryk. Czy nie prawda?
Emilia. Bardzo wątpliwa, a wreszcie pamiętaj pan, że druk zawsze prawdy się wstydzi, bo ona nigdy wszystkim nie dogadza.
Henryk. Ja jednakże dedykacyę pozostawię.
Emilia. Bez mojej woli nie zrobisz pan tego.
Irena (która weszła z książką w ręku i chwilę w mówiących się wpatrywała — do Emilii). Czego? (kłania się Henrykowi).
Emilia (podając Irenie nuty). Patrz, w jakich słowach chce pan Henryk mi swoją kompozycyę przypisać.
Irena (przeczytawszy zmieszana i spojrzawszy smutnie na Henryka). Autor książki, którą właśnie czytam, powiada, że kobiety wolą, ażeby chwalono ich piękność, niż cnotę. Taka więc dedykacya powinnaby ci się bardzo podobać.
Emilia. I podobałaby mi się niezawodnie, gdyby nikogo nie gorszyła. Ale zaraz ty pierwsza, Irenko, jak widzę, czujesz się urażoną. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym się stała między wami powodem jakiejś poważniejszej niesnaski. Zapomnij więc kochana Irenko o dedykacyi pana Henryka i nie dziw się, gdy spostrzeżenie twego autora nad nami w połowie jest słuszne. Trudno, moja droga, tak nas natura stworzyła, że wszystkie pragniemy żyć piękne, a umrzeć cnotliwe, i dlatego wolimy, ażeby za życia chwalono naszą piękność, niż cnotę, która właściwie jest przyjemnością naszych dzieci. No, nie zasępiaj się. (całuje Irenę). Siądźcie do fortepianu i pogódźcie się. Ja pójdę na chwilę do mego maleństwa, z którem dziś jeszcze się nie bawiłam. (do Henryka zalotnie). Pan umiesz kobiety przekonywać, dowiedź Irence, że gniewać się nie powinna. (odchodzi).
Irena (po chwili milczenia). Zmianę pańskich uczuć dla mnie przebaczam, ale ich obłudy — nie. Dlaczego mi pan nie mówisz, że mnie już nie kochasz, kiedy ja wiem o tem?
Henryk. Po co ta formalność?
Irena. Po to, żeby zgasiła we mnie ostatni promień łudzącej nadziei. Za co mnie pan kochać przestałeś?
Henryk. Tylko spostrzegłem, że pani pokochać nie mogę.
Irena (gwałtownie). Dlaczegóż więc skłamałeś pan miłość, związałeś się ze mną przyrzeczeniem?
Henryk. Uległem wujowi, który miał silny wpływ na mnie i który moje braterskie do pani przywiązanie chciał na głębsze uczucie przerobić. Wtedy sądziłem, że on w sercu mojem lepiej ode mnie czyta, dziś widzę, że go wcale nie zrozumiał.
Irena (szyderczo). Więc pan byłeś kurczęciem...
Henryk (przerywając z ironią). Które się dla pani zarznąć nie dało.
Irena. To koncept na obronę pańską za słaby, a na dowiedzenie dojrzałości za młodociany.
Henryk. Dostateczny jednak dla scharakteryzowania naszego kończącego się stosunku.
Irena (gorączkowo). Kiedy pan go postanowiłeś zakończyć?
Henryk. Kiedy pani mnie po raz pierwszy o to posądziłaś.
Irena. A pan się prawdy zaparłeś... dlaczego? Czy panu jeszcze wtedy było niedość moich uczuć, które odtrącić miałeś, i potrzeba aż mojego trzymiesięcznego zaślepienia, ażebyś dzisiaj niepodległość swego serca ogłosił? Nie broń się pan powolnością dla wuja, bo ona twoją pełnoletność krzywdzi; ale zasłoń się tem, żeś nie lepszy od innych i że masz za sobą większość swego rodzaju. Pociągnęła pana i przez chwilę bawiła uciążliwa rola męskiej stałości, ale wreszcie się nią znudziłeś i chętnie ją zamieniasz na wygodną rolę uwodziciela. A ja naiwna tak długo wierzyłam, że pan jesteś szlachetnym wyjątkiem w prawidle męskiego postępowania! Nie kłopocz się pan jednak naszem rozstaniem — ja o pańską miłość się nie upomnę i obłudy mścić nie będę. Ja tylko nie pozwolę panu wprowadzić do tego domu hańby! Wiem, dla kogo pan mnie rzucasz, wiem, że świętokradzkim zamiarem chcesz pan pokalać godność mojej bratowej, otóż pamiętaj pan, że ja tu stanę jak archanioł na straży rodzinnego ogniska i panu go znieważyć nie dam.
Henryk. Ja też wcale tego nie pragnę, chociażbyś pani archanielstwa sobie nie przywłaszczyła.
Irena (szyderczo). Jakto, więc pan o Emilii nie myślisz?
Henryk. Nawet ją kocham.
Irena. Panie, mówisz tak śmiało i otwarcie, jak gdyby ona już była wspólniczką twych występnych pragnień a ja ich pobłażliwą opiekunką.
Henryk. Pobłażliwość lub surowość pani jest dla nas, bez zachodu mówiąc, zupełnie obojętną. W ogóle nie pojmuję, dlaczego w stosunku moim do pani Emilii jakikolwiek udział pani miałby być potrzebnym.
Irena. Jeśli mi nie wolno przeszkadzać panu i upominać bratowę, to wolno mi strzedz brata.
Henryk. Przed czem? Ode mnie nic mu nie grozi. Powtarzam, że jego żonę kocham i gotów jestem mu to każdej chwili powiedzieć. Nie dlatego, ażebym go tem chciał do walki wyzwać i jego małżeński związek rozerwać, lecz dlatego, że moje uczucie jest czyste i jego szczęścia żadnym bezwstydem nie zmąci. Pani mnie nie rozumiesz, bo tobie się zdaje, że miłość podlega prawom i obowiązkom, nakazom i zakazom. Nikt mi nie dał prawa zachwycania się pieśnią słowika, a jednakże się nią zachwycam. Nie sądź więc pani, ażebyś mnie swoją czujnością i groźbami przerażała. Jak mimo zobowiązania nie kochałem pani, tak mimo rozkazu kochać będę panią Emilię. Nie powstrzyma mnie od tego nawet własna jej niechęć. Jeśli zaś to uczucie niezależnie od swej czystości będzie nazwane występnem, to niech za nie przed światem odpowie natura, która mnie takim stworzyła. Wolę być ukaranym za miłość dobrowolną, niż nagrodzonym za przymusową. Chętniej mi serce nosić będzie winę pierwszej, niż zasługę ostatniej.
Irena. Może bezpiecznie nosić nawet zbrodnie, jeśli za nie odpowiedzialnym będziesz nie pan, lecz natura. Wygodne obrałeś pan sobie zastępstwo: pan grzeszyć będziesz a natura pokutować! Nic nad to lepszego. Brak tylko, ażeby ci, którzy pana sądzić będą, na taką zamianę zezwolili. Bo ludzie są w podobnych wypadkach bardzo nierozumni. Chociaż wiedzą, że natura kazała wilkowi dusić owce, nie naturę, lecz wilka za to karzą. Może więc i dla pana łaskawszymi nie będą, chociaż się pan powołasz na swoją przyrodzoną wrażliwość, która panu każe porzucać jedne kobiety a zwodzić drugie — bez względu na obowiązki i prawa.
Henryk. Bodajbyś pani przez chwilę mną była i przekonała się, czy ja mogłem kochać panią.
Irena (w uniesieniu). Jednem słowem: dlaczego pan nie mogłeś?
Henryk. Słowa tego wyraźnie nie wymówię, bo pani jesteś kobietą.
Irena. Bo pan jesteś nik...
Henryk. Czekaj pani! Dlatego, że jesteś — brzydką...
Irena (drgnąwszy boleśnie, siada pognębiona). Wiecznie toż samo... (po chwili wstaje blada z gorzkim uśmiechem). Nie ja, ale natura temu winna, więc... panu przebaczam.
Zygmunt (wychodząc ze swego gabinetu — do Henryka). Dzień dobry (podaje mu rękę). No, już wreszcie przygotowałem zupełnie taki sam chemiczny związek, jakiego dzicy Amerykanie używają do zatruwania strzał. Pozostaje mi teraz tylko zrobić doświadczenie. Moja Irenko, bądź łaskawa kazać mi przynieść kota, którego wczoraj od żydówki kupiłem.
Irena. Na co?
Zygmunt. Spróbuję na nim działania mojej trucizny.
Irena. Spróbuj na mnie.
Zygmunt. Moje dziecko, to nie święcona woda.
Irena. Wiem o tem.
Zygmunt. Jeżeli wiesz, to każ mi przynieść kota.
Irena (odchodząc). Chyba dla przekonania mnie, że trucizna tak szybko skutkuje. (wychodzi).
Henryk. Czy rzeczywiście jest tak gwałtowna?
Zygmunt. Ta, którą dzicy przyrządzają, zabija piorunem; moja powinnaby mieć też same własności, bo posiada tenże sam skład. Nie masz pan nawet przybliżonego pojęcia, ile mnie ta rzecz pracy kosztowała. Przysłano mi z Ameryki kilka zatrutych strzał, potrzebne materye roślinne i sposób przygotowywania Urari: mimo tego ułatwienia ledwie zdołałem chemicznie rozebrać delikatne nasmarowanie jednej strzały i wytworzyć dla niej inne. Obecnie mam pięć granów Urari. Wczoraj lekko zraniłem amerykańską strzałą kota: natychmiast objawił się paraliż nerwów, bezwładne drganie mięśni, potem obumieranie płuc i serca, wreszcie spokojna śmierć. Cały proces trwał sześć minut; otóż ciekawy jestem, czy moja trucizna okaże się w działaniu podobną. (wchodzi Irena). Naturalnie człowieka zabija Urari wolniej. Badacze tego przedmiotu na gruncie zapewniają, że śmierć następuje bez żadnych cierpień i że organizm ludzki robi wtedy wrażenie ustającego zegarka. Kota wybadać niepodobna, a do Ameryki jechać po spostrzeżenia za daleko. (wesoło). Gdybyś więc mi oto panie Henryku między znajomemi wynalazł i namówił jaką brzydką, trapiącą świat swemi pretensyami pannę, któraby się chciała delikatnie zakłuć strzałką, w Urari zamoczoną, byłbym jej bardzo wdzięczny i napisał czuły nekrolog w naszym Miesięczniku.
Irena (z wymuszonym uśmiechem). Pamiętaj o przyrzeczeniu, jeśli się kiedy taka brzydka panna znajdzie.
Zygmunt (j. w.). Niestety, mój aniołku, gdyby nawet która w twoim rodzie uwierzyła, że jest brzydką z zewnątrz, to się zaraz pocieszy, że piękna z wewnątrz i z tej strony podziwiać się każe. No gdzie mój kot?
Irena. Już ci go zaniesiono.
Zygmunt. Więc chodźmyż wystraszyć z niego duszę. (we drzwiach swego gabinetu do Henryka). A pan?
Henryk. Zostanę. (Irena z Zygmuntem wychodzą).
Henryk (sam po chwili Zenon). Zdawało mi się, że wyjdę z tej rozprawy szczęśliwy... tymczasem... Czego mi jeszcze brak, oprócz wzajemności Emilii?...
Zenon (wchodzi niespostrzeżony i trąca zadumanego Henryka). Co tu robisz?
Henryk. Głupieję.
Zenon. No, kiedy to widzisz, jeszcze rozum nie stracony.
Henryk. Może go odzyskam — za późno.
Zenon. Pewnie przygotowujesz się do jakiej nowej sceny z Ireną.
Henryk. Odpoczywam po odegraniu ostatniej.
Zenon. Po której...
Henryk. Oboje jesteśmy wolni.
Zenon. Ale tylko ona uczciwą.
Henryk. Kochany wuju — przed rokiem topniałem pod twemi słowami jak wosk, dziś twardnieję jak krzemień; nie przemawiaj więc do mnie w ten sposób.
Zenon. Mam prawo.
Henryk. Jakie? Za pieniężne wydatki na mnie w dzieciństwie masz wuju prawo do mojej kieszeni, ale nie do mojej woli.
Zenon. Wcale ci jej nie aresztuję. Chcę tylko cię przestrzedz, że swobody tej woli używasz na własną krzywdę. Porzucasz jedną kobietę, którą zaślubić miałeś, chwytasz drugą, której w miłosny stosunek wciągać nie powinieneś, kradniesz żonę przyjacielowi i zabijasz nią siebie.
Henryk. Wszystko to robię, szanowny wuju, z wdzięczności dla ciebie, ażebyś z mego życia mógł sobie uprząść zajmującą powieść.
Zenon. A tybyś ją istotnie rozweselał jako kochanek w wyścigu do pani Emilii zdystansowany.
Henryk (ironicznie). Przez wuja.
Zenon. Przez hrabiego Ryszarda lub Gracyana. To chyba jest jasnem, że jeśli Emilia nie chce przeniewierzyć się mężowi, ubiegasz się o nią daremnie, jeśli chce, nie ciebie wybierze.
Henryk. Nie pytałem jej o to.
Zenon. Ale masz pewnie nadzieję, że...
Henryk. Że mi co dzień widzieć się pozwoli.
Zenon. Tylko tyle? Skromne zaloty. Każdy mąż powinienby cię pożądać dla swej żony, bo nie trując mu niewinnemi zapałami małżeńskiego życia, zaprawiałbyś je przyjemną a nieszkodliwą goryczką. Grałbyś rolę pląsaka między rybami, który samców pobudza podczas tarcia. Szkoda tylko, że cię te zapały wkrótce dalej powiodą. Tacy ludzie, jak ty, piją zakazaną miłość z mętami aż do dna. Namiętność twoja będzie nieustannem pragnieniem, a jej pozorne umiarkowanie — obawą nieustannego pożądania. Jeśli wiesz o tem, nie okłamuj mnie, a jeśli nie wiesz, nie łudź siebie. Gdy pani Bosławska każe zamilknąć obowiązkom żony, ty uciszysz sumienie uczciwego człowieka. Cnotliwym będziesz wtedy tylko, gdy ona cnotliwą być nie przestanie. Dziś zadawalasz się widzeniem jej, jutro nie zadowolisz się czułym uściskiem, a za miesiąc...
Henryk (drwiąco). Cóż za miesiąc?
Zenon. Z idealnego wielbiciela zostaniesz powszednim niegodziwcem.
Henryk (tłumiąc gniew). Niech się na tem skończy pańskie kazanie, bo na tem się skończyła moja cierpliwość.
Zenon. Troszkę ją jeszcze przedłuż, ażeby ci dla męża pani Emilii starczyło.
Henryk. (biorąc kapelusz). Sądzę, że nie masz mi pan już nic rozsądnego do powiedzenia.
Zenon. I owszem. Radzę ci natychmiast wyjechać ze mną za granicę.
Henryk. Tu mi bardzo dobrze, a dalszego ciągu pańskich napomnień nie jestem ciekawy.
Zenon. Tak kochałem twoją matkę, że bez trudu przebaczam ci to lekceważenie moich przestróg. Nie radzę już, lecz proszę, usuń się z niebezpiecznego stosunku i wyjedź ze mną. Jeśli nie masz pieniędzy, oddam ci wszystkie moje.
Henryk. Czemu, wuju szanowny, mówisz poważnie, radząc tak śmiesznie? Jakże ja mogę stąd uciec, kiedy pragnąłbym tu wrosnąć?
Zenon. I przypuszczasz, że szalone uczucie swoje dochowasz w czystości?
Henryk. Nie inaczej.
Zenon. Emilia wie o niem.
Henryk. Domyśla się.
Zenon. A będziesz miał uczciwą odwagę wyznać je mężowi?
Henryk. W potrzebie.
Zenon. Tej potrzeby nigdy nie uznasz, więc ja cię wyręczę. (idzie do drzwi gabinetu Zygmunta).
Henryk. Nie waż się pan!
Zenon. Ze mną krwawo rozprawiać się nie będziesz, z nim możebyś musiał. Wolę, że się dowie o niebezpieczeństwie ode mnie, niż o hańbie od kogoś.
Henryk (prosząc). Czekaj wuju.
Zenon. Jedziesz?
Henryk (gorączkowo do wchodzącej Emilii). Muszę panią pożegnać.
Emilia. Już?... (zbliżając się szybko do Zenona). Pan u nas, a mnie nic o tem nie doniesiono. Czy pan może wyłącznie męża odwiedza?
Zenon (podając rękę). Nie przyznałbym się do tego, nawet nie doczekawszy się przyjemności powitania pani.
Emilia. A jednak dostrzegłam, żeś pan chciał wejść do jego gabinetu.
Zenon. W bardzo ważnym i pilnym interesie mego siostrzeńca.
Henryk. Jak pani widzi, jeszcze nie wyszedłem z pod opieki troskliwego wuja.
Emilia (do Henryka). Zapewnie ona dla pana wygodna i konieczna... (do Zenona). Pożądanych gości staram się nie wpuszczać do pracowni męża, bo on ich tam zwykle przy swoich doświadczeniach długo zatrzymuje. Pan znowu objął nad swym siostrzeńcem władzę, to proszę mu zakazać, żeby nie odchodził.
Zenon. Wobec życzenia pani mój zakaz byłby dla niego zawsze albo bezsilnym, albo zbytecznym.
Henryk. A nadewszystko niewłaściwym.
Emilia (do Henryka). Nie bądź pan tak drażliwy jak rana, bo ja mam skończyć z panem przerwany rachunek. Sonaty z proponowaną dedykacyą przyjąć nie mogę, ale jeśli pan chcesz mi zrobić muzyczną przyjemność, dziś jeszcze przed wyjazdem do państwa Dąbków napisz pan walca, którego tylko z panem tańczyć będę u nich na wieczorze i który nazwij pan: Jej Walc. Zgoda?
Henryk. Za chwilę będzie gotowy. (idąc do pokoju Ireny). Ach, po co fortepian tam stoi!...
Emilia. Inaczej przeszkadzalibyśmy panu w kompozycyi (po wyjściu Henryka) albo Irence w graniu. Kazałam przenieść fortepian do jej pokoju, ażeby go swobodnie męczyć mogła. Bo w miarę przywiązywania się do pana Henryka, tak rozmiłowała się w jego sztuce, że dziś żyje głównie palcami. Patrząc na nich, żałuję nieraz, że mój mąż chociaż troszeczkę nie gra, bo bym przez jego wpływ muzyki nie zarzuciła.
Zenon. Dla przebłagania zagniewanej muzy gotowa pani pokochać jakiego jej syna.
Emilia. Za drugiem widzeniem nie może pan jeszcze zgadnąć, do czego jestem gotowa.
Zenon. To też ja tylko zrobiłem nieśmiałe przypuszczenie.
Emilia. Przeciwnie — za zbyt śmiałe. Ale mniejsza o nie. Szczerze mówiąc, zaniedbałam fortepian bez żadnej widomej przyczyny, dla drobnych a koniecznych zajęć, dlatego, że... Nie roześmij się pan... My kobiety mamy w tem tylko stałe upodobanie, co się w nas światu szczególniej podoba. Gdy zaczęto powszechnie chwalić zręczność moich nóg, polubiłam taniec; ponieważ nigdy nie pochwalono zręczności moich rąk, zarzuciłam muzykę. Nawet pan Henryk, artysta, który kiedyś uznał moją grę za bardzo wykończoną, dziś przypisując mi swój utwór, wiesz pan jak mnie nazwał?
Zenon. Piękną?
Emilia. Mówił panu?
Zenon. Nie, ale ja w dedykacyi dla pani toż samo bym zrobił.
Emilia. W nim uważałam to za płochą nierozwagę, w panu uważałabym za rozmyślną niesprawiedliwość. Bo przecież niepodobna, ażebym nie posiadała żadnego lepszego przymiotu.
Zenon. Temu nie przeczę, wątpię tylko, ażeby pani jakikolwiek inny posiadała w równie wysokim stopniu.
Emilia. Pan mnie za mało znasz, ażebyś tak mniemał istotnie.
Zenon. Mogę usłużyć dowodem. Niech tylko pani pozwoli, a w tych samych słowach, co Henryk, odważę się przypisać pani pierwszy skończony mój utwór.
Emila. Dobrze, ale pod warunkiem, że wprzódy mi się pan dokładniej przypatrzy, odwiedzając nas przez miesiąc codziennie.
Zenon. Najchętniej. Próba ta zawodem mi nie grozi; bo gdyby pani była tak dobrą lub mądrą, jak piękną, zbawiłaby pani świat lub odsłoniła mu najgłębsze tajemnice. Wtedy nie starczyłoby u nas miejsca na pomniki dla pani, tymczasem dotąd tylko uroda pani stała się ogólnie powtarzanem przysłowiem, tak dalece, że ja bez obrażenia towarzyskiej drażliwości śmiem o niej mówić.
Emilia. Sam jednak tego niesłusznego przysłowia pan nie podziela.
Zenon. Takby wypadało z polityki mojego spóźnionego wieku, który uwielbień dla pięknych kobiet zapierać się powinien.
Emilia. Kobiety nie znają talentów starych.
Halina (meldując) Pan Dąbek z siostrą.
Emilia. Nie w porę. (do służącej) Proś. (wchodzi Gracyan z Teresą).
Gracyan. Umyślnie, chociaż tylko na chwilę przyjeżdżamy przypomnieć, że dziś wieczorem w naszym domu święto na cześć pani. (do Zenona, podając mu rękę). I pańskie zapewnienie mamy.
Teresa (do Emilii). Hrabia Ryszard także będzie.
Emilia. Domyślam się z dobrego humoru pani. Wolno mu o tej radości powiedzieć?
Teresa. Cóż się stało, że pani raczy na moje życzenia względem niego zważać?
Emilia. Robię to zawsze, ile razy są mi wiadome.
Teresa. I nie przeciwnie.
Gracyan. Pani jeszcze nie widziała robót koło botanicznego ogrodu Bogojów?
Emilia. Dopiero jutro mamy tam być.
Gracyan. Ja właśnie, jadąc tu, byłem. Wspaniały zakład — nietylko botaniczny ale i zoologiczny. Powietrze jest, ziemia jest, a w zastępstwie zwierząt i roślin podczas bytności męża pani przechadzać się będzie dwóch hrabiów z trzcinowemi laskami. Pan Ryszard wyręczył mnie w spełnieniu projektu, ja go za to wyręczę w przygotowywaniu modelu. Mam już gotowy plan bardzo pięknego ogrodu, a nawet dla wykazania jego wartości powoli go u siebie wykonywać zacznę. Taki wzór panu hrabiemu bardzo się przyda.
Emilia. Po co ta ofiara?
Gracyan. Uczyniłem z niej ślub przed panią i muszę go dotrzymać.
Emilia (do Teresy). Czy i pani sprzysiężona z bratem przeciw panu Ryszardowi?
Teresa. Tak, ale gdy pani będzie przeciw niemu, ja może będę za nim.
Gracyan (odprowadzając Zenona na stronę). Ustąpiłem według pańskiej rady i nie spuszczę hrabiego z szachu. Pokażę mu dziś plan niezmiernie kosztownego ogrodu, który dla własnej przyjemności urządzać zacznę, i dam do zrozumienia pankowi, że nie powinien przegrać w porównaniu, bo profesor się do mnie zanęci. Myślał, że fuszerką kłopot zwali, dziś już się wścieka, że go kontroluję, a niedługo albo mi ustąpi, albo go po czub w mojej kieszeni zanurzę i utopię. Śliczna to kobieta, ta profesorowa! Jak panu się zdaje, można koło niej pochodzić?
Zenon. Nie mając żony...
Gracyan. Ach, głupstwo! O ile panny brzydzą się żonatymi, o tyle mężatki ich lubią.
Zenon. Więc pan masz zamiar...
Gracyan (śmiejąc się). Skąd znowu — nie mam żadnego. Do widzenia, kochany panie, nie zawiedź nas. (zwracając się do Emilii, która rozmawiała z Teresą) Żegnamy już panią i mamy nadzieję za kilka godzin powitać.
Emilia. Niezawodnie. (do Teresy). Ja go nawrócę.
Teresa. Do siebie — wierzę. Prawda panie Zenonie? (wychodzą).
Zenon. Nie wiem, ale jej pani nie życzę.
Emilia. Biedaczka, od roku już celuje w pana Ryszarda i nie może w jego serce ugodzić. Staram się jej dopomódz, a ona myśli, że przeszkadzam.
Zenon. Dobrze widzi. Dwie młode kobiety nie pozostają nigdy w przymierzu względem młodego mężczyzny.
Emilia. A panowie literaci niczem bardziej nie grzeszą, niż słabością do układania ogólnych reguł. Dlaczego ja nie mam być przyjaciołką panny Teresy?
Zenon. Ale czy ona może być przyjaciółką pani? Z tychże samych przecie męskich oczu przeglądają pani tryumfy i jej porażki.
Emilia (śmiejąc się). Jak to, z oczu mego męża?
Zenon. Nieraz męża swego wywołuje pani w rozmowie tam, gdzie go się najmniej spodziewać można.
Emilia. Dla uniknięcia zdziwień trzeba w rozmowie ze mną spodziewać się go zawsze.
Zenon. Ile razy tego obowiązku nie dopełnię, niech mi go pani nie przypomina zbyt ostrą wymówką. Wobec takich, jak pani, arcydzieł natury, trudno pamiętać o ich otoczeniu i związkach. Nie bez racyi nazwano piękność oślepiającą, bo rzeczywiście, kto się w nią patrzy, potem czas jakiś niczego wyraźnie dojrzeć nie może. Bodajby tylko czas jakiś — nie zawsze! Na swoje szczęście a cudze nieszczęście pani grozi wiecznem ociemnieniem.
Emilia. Czy pan te wyrazy często kobietom mówi?
Zenon. Dotąd wcale.
Emilia. Bo inaczej nie byłabym z nich dumną.
Zenon. Dziękuję. (całuje Emilii rękę w obecności Ireny i Henryka, którzy z dwu stron weszli i milcząc przypatrywali się).
Henryk (z nutami w ręku trącając Zenona). Może też kochany wuj będzie łaskaw pomówić z mężem pani w interesie swoim.
Zenon (Zenon wstaje lekko zmieszany i zbliża się do wpatrzonej w niego Ireny). Właśnie miałem pytać o panią.
Henryk (do Emilii) Walc już skończony.
Emilia. Posłuchamy go. Irenko. Pan Henryk na moje żądanie skomponował w tej chwili walca, którego mam dziś tylko z nim tańczyć u państwa Dąbków i który nazywać się będzie Jej Walcem. Chodź i jako znawczyni oceń go.
Irena (z udanym uśmiechem). I tu go usłyszę, a za tę przyjemność potem ja was zabawię tą indyjską strzałką (pokazuje mały grocik), którą sama na próbę zatrułam.
Emilia. Porzuć te dzikie zabawki. (wychodzi z Henrykiem do pokoju Ireny).
Irena (po chwili milczenia, patrząc na Zenona, wybucha dzikim śmiechem). Ha, ha, ha i pan już w sidełkach piękności... Czarodziejka przemieniła orła w łabędzia... Przecież pan miałeś ją ukarać... Za cóż to Emilii, kochany mój obrońco, dziękowałeś? Czy za Jej Walca, którego mój narzeczony u mnie napisał i tylko z nią tańczyć będzie? (spokojniej). Przyznaj się pan, że mu miłosnego powodzenia zazdrościsz?
Zenon (kryjąc podrażnienie) Po stracie Henryka zostało pani dużo wesołości.
Irena (siląc się na śmiech). Ależ Niobe śmiałaby się widząc, jak poważny mentor, który setki mil przebiegł dla wyrwania zwodnej nimfie zakochanego Telemaka, ukradkiem czule całuje jej rączki. Uległeś panie Zenonie... No, nie martw się pan, przecież i kolos egipski, chociaż z głazu wykuty, tony wydawał, gdy promienie słońca na niego padły.
Zenon (chłodno). To też nic w tem śmiesznego, że piękność pani Emilii rozbroiła mnie z surowości i że zrozumiałem wszystkich, których zwyciężyła.
Irena. Uniewinniłeś pan Ryszarda, Gracyana... Henryka!
Zenon. Mówię, że ich zrozumiałem.
Irena. Tego panu było potrzeba, ażeby obok nich wyrobić słuszne miejsce... sobie. Jak pan pogodzisz z dzisiejszą swoją mową to, coś wczoraj na balu u Bogojów do mnie powiedział?
Zenon. Bardzo łatwo: tylko dodam to, co przed panią zataiłem i co dziś w rozmowie z panią Emilią wyraźniej poczułem. Czego pani chcesz? Zmusić ludzi, ażeby nie zachwycali się widokiem pięknej róży, brylantu lub kobiety? Daremnie. Milion razy oskarżymy piękność i milion razy ulegniemy jej wpływowi. Jest to próżne szamotanie się, którego nigdy nie nagradza tryumf. Gdyby natura była świadomą, tworzyłaby brzydotę tylko w złości, gdyby była miłosierną, nie stworzyłaby jej nigdy, bo ulitowałaby się nad nieszczęśliwym losem oszpeconych nią istot. Piękność jest nietylko wartością, ale i prawem istnienia kobiety.
Irena (gwałtownie). Więc ja nie mam nawet prawa istnienia?
Zenon (zmieszany). O pani, nie myślałem.
Irena. Nie bój się pan swojej zasady, bo ja przyznałam ją dawno. Dziękuję ci, mój nauczycielu, żeś tak długo tę prawdę przede mną taił, bez tego nie miałabym przyjemnych złudzeń, które mi smutek rozweseliły. Chociaż króciutko marzyłam, że mnie ktoś pokochać może. Dalej łudzić się niepodobna. Dziś już nie bronię się tej strasznej myśli, że na twarzy swojej noszę przekleństwo natury, wyłączające mnie od udziału w najdroższych uczuciach. Tak jestem brzydka, że zdaje mi się, iż mniej od innych ludzi gwiazd widzę, bo z odrazy przede mną do nieba się chowają. Jeśli dusze za karę z lepszych ciał w gorsze przechodzą, to moja w poprzedniej postaci chyba ziemię rozbić chciała, kiedy ją taką brzydotą ukarano. Panie Zenonie, bądź na mgnienie oka bogiem i zedrzyj mi z twarzy tę obmierzłą larwę, niech znużona własnym wstrętem odpocznę! (siada bezwładnie).
Zenon. Pani kochana, na taką rozpacz — przykrość za drobna.
Irena (porywając się). Nie pocieszaj pan mnie! Kobieta łatwiej uwierzy we wszystko, niż w swoją brzydotę, a gdy w nią uwierzy, wszystko dla niej zmaleje wobec tego nieszczęścia. Wtedy pragnie, ażeby w przestrzeni zgasło całe światło i zupełna ciemność zrównała ją z innemi.
Zenon. Godzi się to mówić pani, która nagromadziłaś w duszy tyle skarbów, ażeby niemi najdalsze koło swego otoczenia obdzielić?
Irena. Wy lubicie skazywać na poświęcenie. Ja się poświęcę, ale muszę być także czemś zadowoloną, oprócz przekonaniem, że się poświęciłam. Będę służyła wszystkim, ale co za to dla mnie? Że utuczę jakieś samolubstwo lub wypielęgnuję cudze szczęście, to dopiero wiele dla innych, a nic dla mnie. Wiem, że byłabym pożytecznym artykułem rodzinnej lub nawet społecznej żywności, ale przytem chcę kochać, chcę być kochaną bez obłudy i przymusu...
Zenon. Poczekaj pani...
Irena. Już czekałam — cierpiałam dłużej, niż pan przypuszczasz, i nigdy nie przestałam budzić skrytego lub jawnego obrzydzenia. Matce usta krzywiły się, gdy mnie całowała, ojciec pieszczot moich nie znosił, siostry mnie wzgardliwie upośledzały, narzeczony porzucił, ludzie ośmieszyli, poczciwy brat jeszcze przed chwilą brzydką pannę na wypróbowanie trucizny wraz z kotem przeznaczał, wreszcie ty, najwierniejszy mój przyjacielu, od prawa istnienia odsądziłeś. Co warto życie na tylu ostrzach rozpięte i ciągłemi boleściami rozdzierane?
Zenon. Daruj-że mi pani niedorzeczne słowa, które w jakiemś rozdrażnieniu wyplotłem.
Irena. Nic mi nie przewiniłeś dobry panie, byłam do nich przygotowana. (słychać odgłos walca. Irena wzdryga się). Panie, jak to boli... dla takich przyjemności mam żyć! (porywa ze stołu strzałę i ostrze jej ściska w ręce).
Zenon (wyrywając jej strzałę). Co pani chcesz zrobić?
Irena (śmiejąc się pokazuje zakłutą dłoń). Grających zabawić, wszakże im przyrzekłam.
Zenon (przerażony). Ależ podobno strzała zatruta.
Irena. Przypadkowo się nią skaleczyłam. Tak wszyscy, prócz pana, sądzić powinni. (chwyta za rękę Zenona). Nie żałuj mnie, kochany przyjacielu. Mszcząc się za swoją niedolę, byłam jadowitem żądłem tego domu; lepiej że ginę, bobym niepotrzebnie ludzi kąsała. On ładnie gra...
Zenon. Puść mnie pani — umrzeć ci nie dam.
Irena (osuwając się na fotel) To już nie w twojej mocy, panie Zenonie.
Zenon. Zygmuncie, Zygmuncie! (wpada do gabinetu Zygmunta).
Irena (słabym głosem zwróciwszy się do drzwi swego pokoju). Gdybyś ty dla mnie tak grał, wieczność bym przeżyła. Kochany mój...
Zygmunt (wbiegając z Zenonem). Co za nieostrożność... Irenko droga!
Irena (coraz słabiej). Przypatrz mi się, chciałeś widzieć działanie Urari na brzydkiej pannie... Sen mnie ogarnia... dusi... znieczula... (muzyka ustaje). Już nie gra...
Emilia (wchodząc wesoło z Henrykiem). Irenko, śliczny walczyk?... (oboje powstrzymują się). Co jej?!
Zygmunt. Umiera. Zraniła się strzałą.
Henryk (odwróciwszy twarz przerażony szepcze do siebie). Jam niewinien.
Zenon. Przypadkiem...
Emilia (rozpaczliwie). Ratujcież!
Irena. Cie-bie... (umiera).
Janusz. Ale jeżeli to niewinna zabawka, jaki jej cel?
Ryszard. O, bardzo piękny.
Janusz (podrażniony). Strzeż się, bo ci drogę do niego przegrodzę.
Ryszard. Wtedy rzucę się w otwarte dla mnie ciągle objęcia panny Teresy, którą najniesłuszniej dla ojca omijam. Bo nawet, szczerze mówiąc, tak mnie swoją miłością zobowiązała, że mi niedługo zbraknie do oporu siły synowskiego posłuszeństwa, i wbrew dotąd szanowanej woli ojca garbarską córkę z przyjemnością poślubię.
Janusz. Człowieku, Bóg słucha, co ty mówisz!
Ryszard. Nie rozgniewa się o to. Trudno, mój ojcze: albo trzeba uledz jakiemuś popędowi, albo go innym zobojętnić. Smutni leczą się rozrywkami, zrozpaczeni — odurzeniem, ja, popchnięty przez serce i rozum do panny Teresy, postanowiłem dla ojca jedynie powstrzymać się częstem obcowaniem z inną kobietą, któraby mi moje poświęcenie w pamięci zatarła. Tymczasem...
Janusz. Czegóż chcesz jeszcze? Ogród ci założyłem.
Ryszard. Niechże mi teraz ojciec pozwoli z niego korzystać.
Janusz. Tobie? Przecież Zygmunt ma tu botanizować.
Ryszard. On swoją drogą, ja swoją.
Janusz. A jego żona twoją. Okropnie mi się ta sprawa nie podoba. Pod uczciwym pozorem miejsce schadzek... z żoną człowieka, którego... E, wolę o niczem nie wiedzieć i na nic nie patrzeć.
Ryszard. Pozostaw to ojcze mężowi, który swego dobra z pewnością dojrzy, tem więcej, że ja mu go nie zabiorę.
Janusz (dobrotliwie). Lisia przysięga... Powiedz mi, kiedy ty przestaniesz bałamucić kobiety?
Ryszard. Kiedy? Jeszcze mi natura nie dała ani jednego ostrzeżenia, a termin sama oznaczy.
Janusz (błagalnie). Proszę cię od siebie, od Zygmunta, od jego dziecka, od twego sumienia, nie uwodź Emilii.
Ryszard. Honor nie pozwoli mi jej do niczego zmusić, ale znowu grzeczność — niczemu odmówić.
Janusz. Nie nęć jej tu, nie odurzaj pochlebstwami, nie odstręczaj od obowiązków, nie obrzydzaj męża...
Ryszard. I zwróć się do panny Teresy — prawda?
Janusz. Bodajbyś tego imienia zapomniał wymawiać!
Ryszard. Zapomnę przy Emilii.
Janusz. Brzydka to rzecz, bardzo brzydka.
Ryszard. Przeciwnie, bardzo piękna.
Janusz. Poderwać się materyalnie, przywalić się ciężarem pożyczki u takiego pana Dąbka, od którego zależność wzgardzie mojej duszy szacunkiem w słowach być każe, i to wszystko dlatego, ażeby odciągnąć i zgubić żonę najzacniejszemu człowiekowi...
Ryszard. I do tego silnie sformowanemu, a zatem wobec kobiet odpowiedzialnemu. Zaiste, to okropność... dla... starych ojców, którzy w młodości z każdej otwartej kieszeni czerpali bez żalu i na przyjemności każdej pięknej żony rzucali bez zgryzoty.
Janusz (drżącym głosem). Za to przynajmniej tłómaczyłem się mojemu ojcu bez szyderstwa.
Ryszard. Bo pewnie był na słabości syna wyrozumiałym.
Janusz. To dla ciebie za mało. Ażeby ciebie zadowolić, trzeba być niegodziwym.
Ryszard. Ojcze kochany, jam zawsze gorszy, ile razy ty na mnie zły jesteś. Bądź dobry, ja będę lepszy. Przysięgam, że z panią Emilią bawię się niewinnie. Przecie już trzy miesiące tu z nią się spotykam, a nie poszedłem za daleko.
Janusz. No, ale pytam raz jeszcze, jaki ostateczny cel tej zabawki? (w głębi wchodzi Emilia idąc do męża).
Ryszard (spostrzegając ją). Cel właśnie do nas się zbliża. (Emilia całuje Zygmunta).
Janusz. Widzisz, ona go całuje, kocha...
Ryszard. To dowód, żem go jej nie obrzydził.
Zygmunt. (całując Emilię). Usuń się aniołku, bo tu trujące rośliny, możesz się przypadkiem zadrasnąć.
Emilia. Ach! po co je tu hodujesz... (do Janusza, który się naprzeciw niej zbliżył). Niech hrabia to złośliwe zielsko powyrywać każe.
Janusz (podając jej rękę). Kiedy potrzebne, szanowna pani.
Zygmunt (do Janusza). A jak się udaje na tym gruncie! Przypatrz się, panie hrabio. (Janusz odchodzi w głąb do Zygmunta, rozmawiając jednak z nim, co chwila spogląda na Ryszarda i Emilię).
Ryszard (czule). Dlaczego tak późno? Już straciłem nadzieję.
Emilia. Nie warto jej panu dawać, skoro tracisz.
Ryszard. Bo była za mała... Niech pani da większą.
Emilia. Nie dzisiaj. (zdejmując rękawiczki). Pan jesteś samolubem, nie dbasz o kwiaty... poschły...
Ryszard. Z tęsknoty za panią. I ja o mało temu losowi nie uległem.
Emilia. Trzeba było je podlać — samemu — bo to moje. (bierze koneweczkę i podlewa). Widzisz pan, jak one piją, odżywają...
Ryszard. Woda dla nich, a co dla mnie?
Emilia. Był tu przecie ojciec, który...
Ryszard. Który mi suszył głowę zyskami małżeństwa z panną Teresą. Jest nią tak już zachwycony, że ośmielił się nawet postawić ją obok pani.
Emilia (stawiając koneweczkę). Bez żartu?
Ryszard. Może mu pani darować: nie chciał tem porównaniem pani obrazić, tylko mnie zachęcić.
Emilia. Owszem, nawet podziękowanie ojcu pańskiemu ode mnie się należy, bo z tego porównania wynika, że i mną musi być zachwycony.
Ryszard. Na to znowu nie pozwala mu interes protegowanej.
Emilia. Czemu pan dla zakończenia sporu nie ustąpisz?
Ryszard (czule). Skoro pani sobie tego życzy, ustąpię: proszę tylko, niech mi będzie wolno zrobić to jak najpóźniej.
Emilia (z lekkiem zawstydzeniem). Jeżeli się o coś pytam, to wcale jeszcze nie znaczy, że sobie tego życzę... (obejrzawszy się). Mąż nudząc botaniką ojca pańskiego, mści się za znudzenie pana panną Teresą.
Ryszard. Będę tembardziej pomszczony, że mąż pani nieporównanie nudzić umie. Dla mnie uczeni mają własność makówek — ziarnami głów swoich usypiają. Pani także musiała tego doświadczyć, gdyż każdy z nich pragnie, ażeby jego żona, zasnąwszy po ślubie, budziła się przez całe życie tylko dla uciszania rozpłakanych dzieci.
Emilia. Powinnabym to mężowi powtórzyć.
Ryszard. Powinności tu nie widzę, jeśli tylko chęci niema.
Emilia (filuternie). Właśnie mam chęć.
Ryszard. W takim razie ja nie mam jeszcze prawa robienia pani wyznań bez wiedzy męża...
Emilia (j.w.) Pan tak dużo u mnie chcesz zyskać praw...
Ryszard. Pani zaś tak mało mi ich udziela...
Emilia. Ciekawam, wiele też panu do zupełnego zadowolenia potrzeba?
Ryszard (zniżając głos). Być tak szczęśliwym chociaż przez jedną godzinę, jak mąż pani od czasu swego małżeństwa jest ciągle.
Emilia (drgnąwszy). Za wiele.
Janusz (który z daleka obserwował Emilię i Ryszarda, prowadząc ku nim pod rękę Zygmunta). Nie słyszałem...
Zygmunt. Tak jest. Zaduszoną żyrafę objada naprzód lew, po nim szakal, po nim lis, sęp, hyena, a w końcu robactwo. Uważasz pan, jak się nawet tu uwydatniają stopnie zwierzęcego dostojeństwa.
Janusz. Zupełnie jak u ludzi... Kobietę naprzód bałamuci lew...
Zygmunt (śmiejąc się). Nadużywasz hrabio podobieństwa. Stosunki zwierzęce nie zawsze powtarzają się w ludzkich. Pewien uczony bardzo słusznie powiedział. że całe zwierzę mieści się w człowieku, ale nie cały człowiek w zwierzęciu. Najwymowniejszym tego dowodem są nasze związki miłosne.
Janusz. Nie sądziłem.
Zygmunt (zbliżywszy się już do Ryszarda i Emilii). Bezwątpienia. Między zwierzętami związki te utrzymują się tylko siłą zmysłowego gustu, między nami siłą duchowego obowiązku. One nie rozrywają swej pary tylko póty, póki z obu stron ją spaja uczucie estetyczne, my — póki jej nie rozluźni moralne. Mamy daleko mniej niższych instynktów, niż nam lekceważąca ludzi a szanująca zwierzęta szkoła naturalistów przyznaje. Co oni mówią o małżeńskiej wierności gołębiów, bocianów i t. d., to może sobie być prawdą, ale zarazem jest takimże wyjątkiem wśród zwierząt, jak niewierność małżeńska wśród ludzi. Dość dla uwierzenia w to przepędzić kilka godzin w zoologicznym ogrodzie. Piękna samiczka w każdym niemal gatunku jest przedmiotem tak licznych i natrętnych zalotów, że chociażby pierwiastkowo najbardziej przywiązaną była do swego stałego towarzysza, zbałamucona w końcu mu się przeniewierza. Dawniej nie przypuszczałem, ażeby wrażenia urody wywierały tak potężny wpływ na życie zwierząt; dziś wszakże jestem przekonany, że wpływ ten może w nich przy większem natężeniu zagłuszyć wszystkie popędy obyczajowe. Piękna łasiczka, którą tu w ogrodzie z dwuletnim małżonkiem i trzema jej wielbicielami chowam, już go na korzyść jednego lada dzień zdradzi. Ani razu nie zdarzyło mi się, ażeby jakakolwiek bohaterka zwierzęca podobną próbę mężnie wytrzymała. Tymczasem u ludzi, chociaż dobry ich znawca, Zenon inaczej twierdzi, widujemy wszyscy mnóstwo pięknych kobiet, które najsilniejszym pokusom się opierają. (do Emilii). Tak moja piękna?
Emilia (zmieszana). Ja się na tem nie znam.
Zygmunt (wesoło). Co znowu?... Nie znasz się na usposobieniach i zwyczajach swojej płci?
Emilia (zalotnie), Przecież moja płeć do zoologii nie należy...
Zygmunt. Należy, kochanko, ale nie o to nam idzie.
Emilia (pieszcząc męża). Niegrzeczny jesteś. Chociażby dla mnie, nie powinieneś kobiet porównywać z jakiemiś tam samiczkami.
Zygmunt. Źle moje słowa zrozumiałaś: właśnie że was od nich odróżniam.
Emilia (j.w.). Nie powinieneś nawet takich zestawień robić, jeżeli mnie kochasz. Czy ja, kochając ciebie, mówiłam kiedykolwiek o wyższości mężczyzn nad wilkami lub jeleniami?
Zygmunt. Owszem, mów, może się czegoś ciekawego dowiem.
Emilia (j.w.). Przeproś mnie i pocałuj... (Zygmunt całując ją, szepcze z rozjaśnioną twarzą).
Janusz (który zbliżył się do stojącego na boku Ryszarda — półgłosem). Czy tego widoku ci jeszcze nie dosyć, żeby od niej odstąpić?
Ryszard (lekceważąco). Skąd ojciec już dziś sądzić może, kiedy się od kobiety odstępuje...
Zygmunt (głośno). Na wszystko zgoda... (całuje Emilię i odwraca się do hrabiów). Jak panowie widzicie, żona moja ogród botaniczny zmieni powoli na miłosny. (do Janusza). Uciekajmy hrabio do naszego oddziału, bo piękna kobieta jest najgorszym warunkiem poważnego myślenia. (do Ryszarda). Niech ją pan raczy zdala ode mnie trzymać.
Ryszard. Postaram się. (do Emilii). Proszę to zlecenie zauważyć.
Zygmunt (odchodząc z Januszem w głąb sceny). Między żeńskim więc rodzajem zwierząt i ludzi...
Emilia (niechętnie). Ach! znowu swoje.
Ryszard z uśmiechem). Kogo pani woli: uczonego męża, czy grzecznego człowieka?
Emilia. Męża mojego, który jest grzecznym człowiekiem.
Ryszard. O ile nim uczony być może. Każda prawda jest zawsze dla kogoś lub czegoś ubliżeniem, a mąż pani tylko o prawdy się stara, bez względu na to...
Emilia (badawczo). Pan więc przede mną tylko nieprawdę mówisz?
Ryszard. Muszę na wyraźne żądanie pani.
Emilia. Alboż mogę tego nie żądać, jeśli każda pańska prawda byłaby dla mnie ubliżeniem?
Ryszard. Jakże pani okrutnie zużytkowała moją, jak teraz widzę, nieopatrzną uwagę. Odwołuję ją w całości, a przynajmniej o tyle, o ile mnie i pani dotyczy, a na jej miejsce zrobię inną. (po namyśle). Do każdej ludzkiej istoty właściwie tylko w jeden sposób przemówić można, do pani...
Emilia (zalękniona). Do mnie — nie mów pan w ten sposób.
Ryszard (z zapałem). Kto panią nauczył tego niemiłosierdzia? Czy godzi się piękności być surową, w łaskach oszczędną, na pragnienia cierpiącego serca nieczułą?
Emilia (tonem prośby). Nie, hrabio... Ryszardzie... nie mów pan tak. Pańskie słowa gorączkują, ogarniają niepokojem... wiążą i trwożą. (weselej). A pan mnie chyba zatrwożyć nie chcesz?
Ryszard (czule). Skąd ta myśl! Ja chcę tylko poznajomić panią z tymi przywilejami wyjątkowego życia, które się pani słusznie należą. (wskazując). Jak tej wyniosłej topoli wolno ponad wierzchołkami innych drzew szerzej od nich po świecie się rozglądać, a tej cudownej kamelii więcej niż innym kwiatom spojrzeń na siebie ściągnąć, tak wolno pani swobodniej niż innym kobietom przyjemności wybierać. Komu natura dała najwspanialsze swoje wdzięki, temu dała najrozleglejsze pozwolenie nieograniczonego ich użycia. Piękna kobieta nie na to jest piękną, ażeby ulegała losowi brzydkiej; bo na co miałaby od niej być różną? Pani, ja nietylko bawię, ale często także myślę i bardzo poważnie myślę; tych więc wyrazów bez zastanowienia nie rzucam.
Emilia. Wątpię, czy zastanowiłeś się pan nad tem, że obowiązki...
Ryszard. Są dla masy, ale nie dla tych istot, które, oprócz wspólnego rodzaju, nie mają z nią nic pokrewnego. Surowa moralność względem kobiet pięknych jest tylko łaskawą grzecznością względem brzydkich. Uciskiem pierwszych wynagrodzono upokorzenie ostatnim. Ponieważ nikt nie pożąda jednych, więc każdemu zabroniono pożądać drugich; ponieważ tamtych żaden mężczyzna o niezależną miłość nie pyta, więc tym nie wolno na niezależną miłość odpowiadać. Jest to protegowanie brzydoty kosztem piękności. Taka niesprawiedliwość jednakże może ciemiężyć te tylko kobiety, które jej nie dostrzegły. Pani zaś ją chyba widzi...
Emilia (smutnie). Dotąd czułam w życiu tylko zadowolenie, a pan mi każesz czuć tylko krzywdę. Czy to się godzi?
Ryszard (z zapałem). Czy godzi się przekonywać panią, że jesteś królową swojego rodu i że ci w nim służy największa swoboda, jaką kobieta rozporządzać może? Boże mój, dziwić sie trzeba tylko niebu i ziemi, że pani o tem ciągle nie mówią!
Emilia (nieśmiało). Panie Ryszardzie, dlaczego mnie to nie rozwesela, tylko rozstraja? Dlaczego im bardziej mnie pan uspokajasz, tem bardziej pana się boję? (zbliża się Janusz z Zygmuntem, którego głos usłyszawszy, Emilia drgnęła).
Zygmunt. Dlatego, że jaskółka podobno strzeże się nawet dotykać jaskrawo ubarwionego robaka. Jak zaręczają naturaliści, zjawisko to, zwłaszcza między ptakami amerykańskiemi, ma być niewątpliwe. Wskazówką tu nie doświadczenie osobnika, ale długiego szeregu pokoleń, dziedziczenie przekazane w postaci instynktu.
Janusz. Jaka to szkoda, panie kochany, że ludzie nie przekazują na potomstwo swoich doświadczeń: nasi synowie unikaliby świetnie ubarwionych...
Zygmunt (śmiejąc się). Kiedy hrabia ciągle przyrodnicze spostrzeżenia odnosisz do ludzkich stosunków, w których działają inne czynniki. Jeżeli pan wierzysz indyjskiej legendzie, która utrzymuje, że gdy Bóg stworzył pierwszych rodziców, oboje kichnęli i z kichnięcia Adama narodził się lew, a z kichnięcia Ewy — kot, to zarazem pamiętać trzeba, że lew jest tylko olbrzymim kotem, którego unikać nie potrzebuje. (zwracając się do Emilii). Ja naprzykład mojej koteczce zupełnie ufam... Czemuż taka poważna?
Emilia (siląc się na uśmiech). Słucham wykładu pana profesora... (Zygmunt wesoło z nią rozmawia).
Ryszard (półgłosem do Janusza). Po licha ojciec go tu wywłóczy? Źeby mimo woli niegrzeczności prawił?
Janusz. Ty z jego żoną niegrzeczności mu robisz, a on nie ma do ciebie pretensyi.
Zygmunt (wesoło do Emilii i Ryszarda). Przedewszystkiem się baw, o co pana Ryszarda po raz drugi uroczyście proszę. Kochany hrabio, żona się skarży, że ją od zbyt silnego zapachu kwiatów głowa rozbolała; znajdź pan na to jakie lekarstwo...
Ryszard. Niech tylko pani zechce mi się zupełnie powierzyć.
Zygmunt. Zechce, a wreszcie chorzy woli nie mają. (do Janusza). Wracając do naszego przedmiotu, nie jest faktem stanowczo pewnym, że rośliny żadnego poczucia estetycznego nie mają... (oddala się w głąb sceny z Januszem).
Ryszard (czule). Powierzy mi się pani?
Emilia (lekko uśmiechając się). Z warunkiem...
Ryszard. Bez warunku.
Emilia (smutnie). Nie powtórz mi pan tego po raz drugi, bo odejdę... z przekonaniem, że mnie pan lekceważysz.
Ryszard (z zapałem). Ja panią lekceważę, dlatego, że gdy te drzewa, wiatrem zginane, czoło ku ziemi chylą, mnie zdaje się, iż one hołd pani składają? Dlatego lekcewążę, że ile świata do mnie należy, tyle pod stopy twoje rzucam, że chciałbym mieć w sercu milion serc, ażeby cię milionem...
Emilia (błagalnie). O, nie, nie...
Ryszard (z wrastającym zapałem). Kochać.
Emilia (z trwogą). Nigdy!
Ryszard. Wie pani, co robią ludzie, którzy pod takim zakazem żyć siły nie mają?
Emilia (gorączkowo). Pan nie popełnisz żadnego szaleństwa, jeśli pan mnie...
Ryszard (j. w.). Jeśli pani mnie... O, nie wahaj się wypowiedzieć tego, co mi hasłem szczęścia zabrzmi. (w głębi ukazują się Gracyan i Teresa, witając Janusza i Zygmunta).
Emilia (cofając się). Nie mogę...
Ryszard. Kochać, czy wyznać?
Emilia. Serce już mej woli nie słucha, ustom jeszcze tylko rozkazuję. (szybko odchodzi i spotyka Gracyana, który z Teresą się zbliża).
Gracyan (kłaniając się zdala Ryszardowi, do Emilii). Ucieka pani przed niebezpieczeństwem?
Teresa (podaje rękę Emilii). Na które ja za panią się narażę. (Emilia oddala się z Gracyanem w głąb sceny).
Teresa (z uśmiechem). Nie tak natarczywie hrabio... Nie trzeba zbyt się spieszyć ze zwycięstwem, które przy ostrożności może być pewne, a w zapędzie — wątpliwe.
Ryszard. Mam chęć się obejrzeć i przekonać, czy kto za mną nie stoi, komuby się przestroga pani należała; bo ja jej nie rozumiem.
Teresa. Właściwie nie rozumiesz pan tego tylko, co mnie upoważnia do zaglądania pod pańską maskę.
Ryszard. Upoważniłem sam, ale wtedy jedynie, kiedy rzeczywiście maskę wkładam.
Teresa. Dla mnie zawsze.
Ryszard. Więc ją teraz zdejmę. Czy pani nie widzi, że posądzanie mnie o jakąś nadmierną sympatyę dla pięknej profesorowej jest niesprawiedliwością, która mi przykrość sprawia?
Teresa (szyderczo). Pan nie zwykłeś nawet cierpieć bez celu; dotąd zamiary pańskie przenikałam , ale w tej chwili nie odgaduję zupełnie, co panu zależy na udawaniu boleści przede mną.
Ryszard. Zależy mi tylko na udawaniu przed panią obojętności, ile razy potrzebuję ułagodzić na chwilę ojca, który między mną a panią uparcie staje.
Teresa (j. w.). I przeszkadza panu dokładnie mi się przyjrzeć. Rozumiem teraz, dlaczego pan przez tyle lat naszej znajomości nie zdołałeś przekonać się, że ja nie jestem bezmyślnym rulonem złota, który wcale nie bada wyciągniętej po niego ręki, ale mam swoją przenikliwość i swoją rozwagę. Że ojciec pański mnie odpycha, wiem; że jednak pan niezależnie od tego panią Bosławską pociągnąć się starasz, że ją po swojemu kochasz...
Ryszard. Nie umiem tego inaczej zaprzeczyć, jak prosząc panią stanowczo o rękę.
Teresa. Prośba pańska wcale mojemu domysłowi nie przeczy i owszem zupełnie się z nim godzi. Byłam tak dalece na nią przygotowana, że aby oszczędzić panu kłopotu spłacania moim posagiem długów po ślubie, wykupiłam od brata i żydów wszystkie pańskie weksle.
Ryszard (zmieszany). Pani!... Na co?... Skąd pewność?...
Teresa. Z konieczności położenia. Ponieważ na jeden gulden majątku wypada panu sto guldenów potrzeb, więc musisz się pan ożenić bogato; ponieważ zaś w kole pańskich stosunków ja jestem najwyższą posagową cyfrą, więc musisz się pan ożenić ze mną.
Ryszard. Jedna drobna omyłka unieważnia cały ten rachunek: pani jesteś rzeczywiście najbogatszą w kole moich stosunków obecnych, gdybym jednakże chciał szukać posagu, znalazłbym łatwo jeszcze wyższy w nowych.
Teresa. Niełatwo byś go pan znalazł, a jeszcze trudniej dostał.
Ryszard. To byłaby rzecz moja.
Teresa. I moja. Czy sądzisz, panie hrabio, że ten płochy całus, którym mi przed trzema laty tajemnie czoło zrumieniłeś, zwietrzał bez śladu; nie odcisnął się na mojem sercu i nie zrodził we mnie żadnych postanowień? Nie przewidywałeś pan wtedy, że lekkomyślny żarcik, którym może setki kobiet bezkarnie zadrażniałeś, przez córkę garbarza policzonym ci będzie i stanie się pierwszem ogniwem łańcucha, który pana na zawsze do niej przykuje. Za to, że pana kochałam, pozwoliłam panu aż dotąd łudzić się pozorną swobodą; ale za to, żeś pan we mnie iskrę miłości skrzesał, postanowiłam w jej ogniu ślubną obrączkę dla pana przygotować.
Ryszard. Na wypadek, gdybym ją chciał przyjąć.
Teresa (z naciskiem). Posiadając weksle, na których pan usłużnie czasem wyręczałeś w podpisach rękę ojca i stryja i których ogółem nie pokryłoby może całe pańskie mienie, o wypadku tym wątpić nie potrzebowałam. Tylko niech pana nie przerażają w mojem posiadaniu te środki, zdolne ogrzać serce pańskie dla mnie. Najszczerzej pragnę zgody i w celu przyspieszenia jej wspomniałam, że zanim byś pan zdołał w inną stronę przenieść swoje małżeńskie zamiary, ja pozbawiłabym pana co najmniej majątku.
Ryszard (z gniewem). To przymus niegodziwy...
Teresa. Bynajmniej, jest to tylko nadanie kapryśnej woli pańskiej stałego kierunku. Jeżeli pan istotnie miałeś zamiar ze mną się żenić, cóż panu przeszkadza ta wiadomość, że ze mną ożenić się musisz?
Ryszard. Zmienia to moje uczucia tak dalece, że chętnie cofnąłbym prośbę o rękę pani i przyznał się do najgorętszego uwielbienia dla pani Bosławskiej.
Teresa. Mnie idzie tylko o pana a nie o panią Bosławską, z którą, jeśli pan zdążysz, postąp sobie jak gust doradzi. Upewniam, że ani pańskie ciążenie do niej mnie nie dziwi, ani jej upadek nie zmartwi. W tryumfie pańskim widzę karę dla niej za mnie, a w pożądaniu go naturalną konieczność. Przed rokiem wezwano jednocześnie lekarza do nas obu. Mimo że ja byłam bardzo chora i płaciłam dziesięć razy więcej, on mnie poświęcił, a na wymówki potem odpowiedział: gdybym był księdzem i wezwany został jednocześnie do Bosławskiej na zabawę, a do chorego na spowiedź, do Bosławskiej bym wprzódy się udał. Zapamiętałam te słowa, i odtąd nie dziwię się nikomu, kto mnie dla niej zaniedbuje. Ale tylko dla niej! Bo kobieta, która swą pięknością wszystkich w obłęd wprawia, która nam chęć mierzenia się z nią odbiera, drobnego odstępstwa innej kobiety warta, zwłaszcza jeśli za nie swą godnością zapłaci. Zamiast daremnemi usiłowaniami burzyć pańską namiętność, wolałam nie tamować jej ujścia i skorzystać z osłabienia. Gdy pan już skusiłeś najpiękniejszą ze znajomych kobiet, cóż panu pozostanie? Ożenić się z najbogatszą.
Ryszard. Samemu słuchowi bym nie ufał, że to mówisz pani.
Teresa. Zdumiewam pana, boś mnie tak mało cenił, że nie próbowałeś nawet zbadać, na kim opierasz plan swej małżeńskiej operacyi. Zdawało się panu, że ile razy mi rzucisz garść grzecznych słówek, ja jak łatwowierna gęś do posypanego ziarna przybiegnę i, gdy tego będzie trzeba, odpędzić się pozwolę. Tymczasem ja nigdy naiwną nie byłam, a dziś po oświadczeniu się pańskiem za naiwną uchodzić nie chcę. Tak, panie hrabio, kto szybko nie umie poznać każdej kobiety, powinien przynajmniej poznać dobrze tę, z którą do jakiegokolwiek porozumienia dojść myśli.
Ryszard. I pomimo to wszystko mnie pani poślubisz?
Teresa (śmiejąc się). Nie umiesz pan sprzeczności we mnie pogodzić? Ułatwię to panu. Przed trzema laty pokochałam pana sercem niedoświadczonem, dziś doświadczonem nie mogę się z pod władzy tej miłości uwolnić. Wiem, że pan mojemu uczuciu swojem nie odpowiadasz, ale wiem również, że pana pozyskam. Ponieważ nie jestem w stanie ani zrzec się, ani otrzymać wszystkiego, więc porywam to, co mi się da: kochane ciało, w które może kiedyś miłość dla siebie natchnąć zdołam. Nie martw się więc pan, bo mieć będziesz przy obfitym posagu wierną żonę. Na dowód zaś rozpoczęcia się naszego związku przyjm pan ten pierścionek (zdejmuje z palca i oddaje zadumanemu Ryszardowi) i pojutrze objaśnij pan wszystkim jego znaczenie. Spodziewam się, że jeden dzień wystarczy panu na pożądane zakończenie stosunku z panią Bosławską. Teraz tylko do widzenia się, zdziwiony mój panie (odchodzi).
Ryszard. Nie... (w głębi ukazują się Zenon z Henrykiem).
Teresa (przerywając). Pojutrze cierpliwie słuchać pana będę. Dziś nawet czasu nie mam, bo brat na mnie czeka. (do Gracyana, który się z Januszem zbliżył). Jedziemy? (podaje rękę Zenonowi).
Gracyan. Zaraz. (do Ryszarda ściskając go za rękę). I pana proszę obejrzeć wraz z ojcem i Bosławskimi mój ogród, który (z naciskiem) dla siebie urządziłem.
Ryszard. Nie zapomnę. (Gracyan z Teresą oddalają się).
Ryszard (witając Zenona). Więc ten złoty baran mimo zrzeczenia się, skleił naprędce jakiś botaniczny ogród?
Zenon (z uśmiechem). Dla siebie.
Ryszard. Bosławscy do niego pojutrze jadą?
Zenon. Ona przyrzekła.
Ryszard (wesoło). Zatem najpóźniej jutro tak ją do mojego ogrodu miłem wspomnieniem przywiążę, ażeby do cudzego nie przefrunęła.
Zenon. Już można?
Ryszard. Trzeba, tem więcej, że przed chwilą, uległszy wreszcie błaganiom Teresy, nietylko zgodziłem się na związek z nią, ale nawet obiecałem pojutrze ojca i wszystkich interesowanych o mojem postanowieniu uwiadomić. Pojmujesz pan, że przedtem muszę od Emilii odebrać pierwszą ratę mej miłosnej należności.
Zenon. Słusznie.
Ryszard. Gdy i ja się małżeństwem okajdanię, stracę na czas jakiś połowę szans powodzenia. Przynajmniej więc do naszego stosunku stanowczym krokiem wprowadzę zwyczaj tajemnych spotkań, na które po ogłoszeniu zaręczyn, a jeszcze bardziej po ślubie z Teresą nie wyrobiłbym sobie pozwolenia. Mówię o tej sprawie wesoło, a jednakże, czy mi pan uwierzysz, ja Emilię kocham i serdecznie żałuję, że mogę ją kochać tylko jak uwodziciel.
Zenon. Najzupełniej pana rozumiem.
Ryszard. Przed przyjściem pańskiem wyznałem jej moją miłość. Teraz już na tyle z trwogi ochłonęła, że się moich próśb nie zlęknie, a na tyle jeszcze odurzona, że im ulegnie. Jeśli więc szczęście dopisze, jutro w tym ogrodzie poznam przy niej najciekawszą rzecz w każdej kokiecie — odpowiedź po pierwszym pocałunku. Wprawdzie Emilia się jeszcze opiera, ale, jak pan wiesz, opór kobiety jest tylko próbowaniem męskiej dyskrecyi. Żeby mi tylko ten pański niedowarzony siostrzeniec, który się za nią, jak obłaskawiony gil, włóczy, nie chciał tu zajrzeć.
Zenon. To też uprzedź mnie pan dziś wieczór bilecikiem, na którą godzinę jego obecność przy Bosławskiej najmniej będzie potrzebną, a ja go odciągnę.
Ryszard (podając rękę Zenonowi). Na wieki wdzięcznym ci będę, kochany panie. Za ufność, jaką w całej tej tajemnicy do pana jednego miałem, nagradzasz mnie dowodami rzadkiej przyjaźni. Ale, jeśli już pan jesteś tak łaskaw, zrób mi jeszcze jedną usługę.
Zenon. Każdą.
Ryszard. Idź pan do Bosławskich przed tą godziną, o której ona mi spotkanie naznaczy, i postaraj się wyprowadzić, albo czem zająć jej męża, ażeby mu coś podejrzenia nie nasunęło.
Zenon. Ręczę panu za wszystko. (Emilia z Henrykiem wychodzą z głębi). Henryka zaraz sobie na jutro w jakimś interesie zamówię, pan zaś nakłoń Emilię... (Ryszard zbliża się do Emilii i odprowadza ją dalej, Zenon zatrzymuje Henryka).
Zenon. Gotów jesteś?
Henryk. Nie, wuju kochany. Dziś od niej na zawsze oderwać się nie mogę.
Zenon. Tak samo nie będziesz mógł jutro, za miesiąc, a tymczasem co prędzej skończyć trzeba to ślimaczenie się chorego serca. W łeb sobie pal, albo żyj jak rozumny człowiek.
Henryk. To palnę...
Zenon. Kilka bąków, których już tyle nastrzelałeś. Zmarnowałeś, niemal zabiłeś poczciwą Irenę, zrujnowałeś sobie zdrowie, zarzuciłeś pracę, zaniedbałeś talent — i na co? Na to, ażeby doczekać, jak inni łaskami u bogini twoim daremnym do niej westchnieniom urągają.
Henryk. Milcz wuju, bo mnie jeszcze jej krzywda boli.
Zenon (wskazując na Ryszarda i Emilię). A więc otwórz oczy, ślepcu, przypatrz się tylko ruchom tego uwodziciela i jej namiętnemu omdleniu — czy to cię jeszcze nie przekonywa? Schroń się ze mną za pierwszy z brzegu krzak, (pociąga Henryka za sobą) niech nas nie widzą, może ci ukażą wyraźniejsze znaki (odchodzą na lewo, ale tak, że są nieco widzialni. Ryszard wysuwa się z Emilią naprzód).
Ryszard (trzymając rękę Emilii). Maleńką chwilę daruj mi pani, ale tak wyłącznie, ażebym nie musiał zazdrościć nikomu i niczemu, że roskosz widoku pani ze mną dzieli.
Emilia (wstydliwie). Nie mogę.
Ryszard (z zapałem). Przynajmniej litość spodziewałem się znaleźć w sercu pani dla mnie. I ona zawodzi? Ha, trudno! Odtrąciłaś pani wszystko, co ci ofiarowałem, ale nie odtrącisz tego, co mi jeszcze do ofiarowania pozostaje. Jutro o godzinie ósmej tu na tem samem miejscu, na którem pani spotkania ze mną odmówiłaś, stróż ogrodu spotka mego trupa.
Emilia (błagalnie). Nie, pan tego nie zrobisz, pan wiesz, że ja przyjść nie mogę tylko... z bojaźni.
Ryszard. Przysięgam, że proszę o samotną rozmowę dla uwolnienia pani najszczerszem wyznaniem od tej krzywdzącej mnie obawy.
Emilia. Gdybym była pewna.
Ryszard (biorąc rękę Emilii). Może wiatr samowolnie włosy twoje pani trąci, może gwiazda w oczach twoich się przejrzy, ale ja nawet westchnieniem cię nie obrażę... (przyciągając Emilię do siebie i obejmując z lekka jej kibić). Zaufaj mi.. miłość moja, jak anioł stróż nad nami czuwać będzie.
Emilia (ociągając się). Przyjdę... (Ryszard całuje ją w rękę).
Henryk (który zdala z Zenonem się przypatrywał — rozpaczliwie), Wszędzie, dokąd chcesz wuju pojadę! (oddala się z Zenonem. Emilia odbiega od Ryszarda i zatrzymuje się spostrzegłszy nadchodzącego z Januszem Zygmunta).
Zygmunt (do Janusza). Tymczasem miłość u ludzi ma zawsze większą trwałość i szlachetniejszy kierunek.
Emilia (chwilę siedzi sama zadumana, potem przechadza się po pokoju, wreszcie siada na poprzedniem miejscu. Zygmunt wszedłszy niepostrzeżony, całuje ją wesoło. Przestraszona). Co to?!
Zygmunt. Do widzenia. Zlękłaś się, czy zdziwiłaś?
Emilia. Nie spostrzegłam, że ty wszedłeś...
Zygmunt. I sądziłaś, że kto?
Emilia (zmięszana). Nie wiem, nie pamiętam, o czem myślałam...
Zygmunt. Wszystko jedno, bo w każdym razie robiłaś źle. Kobieta najczęściej grzeszy myślą.
Emilia (z przymuszonym uśmiechem). A mężczyzna mową.
Zygmunt (wesoło). Być może, tylko że nasz grzech nazywa się wtedy prawdomównością, a wasz kłamstwem.
Emilia (j. w.). Raczże więc swoją prawdomównością tak zgrzeszyć, ażebym się przekonała o mojem kłamstwie.
Zygmunt. Kobieta, kochanko, zwykle myśli o swoich życzeniach, które zaraz wypowiada. Jeżeli więc długo nad niemi się zastanawia, musi mieć jakiś powód niewyjawienia tego, coby pozyskać pragnęła. Jeżeli zaś żona tai się przed mężem, którego w słusznych żądaniach obawiać się nie potrzebuje, jej żądanie nie może być słusznem. Ponieważ zaś od pewnego czasu ty jesteś zadumana a na wszystkie moje pytania odpowiadasz milczeniem, więc myślisz o takiem życzeniu, któregobym nie spełnił, czyli robisz źle. Przekonałem?
Emilia. Zupełnie.
Zygmunt. Przyznajże mi za to, że was przenikać umiem, i wytłómacz Zenonowi, który się wiecznie ze mnie śmieje, że zajęty badaniem zwierzęcych samiczek zapomniałem zbadać własnej żony...
Emilia (zmarszczywszy się). On ci to powiedział?
Zygmunt. No, nie uprzedzaj się. Jest to z jego strony koleżeński żart a przytem słabość do przypisywania sobie szczególniej znajomości kobiecego serca, od którego klucz wszyscy powieściopisarze posiadać mają, chociaż je nim każdy bałamut otwiera.
Emilia. Każdy?
Zygmunt. Naturalnie, tylko nie wszystkie. Twoje naprzykład serduszko.
Emilia. Wybierz inne — pewnie ci na mojem w przykładzie nic nie zależy.
Zygmunt. Przeciwnie, zależy mi bardzo wiele: naprzód twojemu sercu najbardziej ufam, a powtóre sądzę, że ono za najlepszy wzór służyć może.
Emilia (niechętnie). Ale po co o tem mówić mamy?
Zygmunt. Dlatego, ażebyś myśląc nie grzeszyła. Wyznam ci, jestem nawet trochę zaintrygowany, nad czem ty od tak dawna jesteś zadumana. Nie nad życzeniem nowej sukni, bo na to ci dawniej kilka dni wystarczało; nie nad...
Emilia. Czy się z wyjściem nie spóźnisz?
Zygmunt. Już cię znudziłem? Reginka cierpliwsza: przez całą godzinę łechtałem jej nóżkę pędzelkiem dla doświadczenia, czy wykonywa już ruchy odpowiednie podrażnieniom — i ani razu się nie skrzywiła. Tymczasem jej mama nie pozwala się nawet pożegnać. (po chwili czulej). Co tobie jest?
Emilia (z wymuszoną wesołością). Raczej jabym spytać powinna, co tobie się stało, że we mnie jakieś niezwykłe usposobienie dostrzegasz, kiedy rzeczywiście jestem dziś taką, jak wczoraj lub przed rokiem. Żadnego ukrytego życzenia w tej chwili nie mam, chyba to jedno, żebyś mnie pocałował.
Zygmunt (całując ją). To jest twoja najgłębsza i najzrozumialsza dla mnie mądrość. Bodaj stary hrabia przykrości młodego wieku sobie przypomniał za to, że mnie właśnie na tę chwilę, kiedy jesteś tak piękną i całować się każesz, do siebie zaprosił.
Emilia (zdziwiona). Do niego idziesz?
Zygmunt. Chory — przez Zenona mnie na siódmą wezwał w jakimś ważnym przedmiocie.
Emilia (powstaje i przechadza się niespokojna). Ważnym... cóżby to być mogło?
Zygmunt. Zapewne coś odnoszącego się do ogrodu. Zresztą niedługo wrócę, to ci powiem, jeżeli jeszcze będziesz ciekawa. Dziś o dziewiątej wieczorem Zenon wyjeżdża z Henrykiem za granicę. Gdyby więc tu przyszli i mnie nie zastali, bądź łaskawa ich...
Emilia (nieśmiało). Może i mnie nie zastaną, bo także wyjść chciałam...
Zygmunt. To niech służąca ich aż do mojego powrotu zatrzyma. (spoglada na zegarek). Nie myśl tu, kochanko, nawet o mnie. (całuje ją — wchodzi Teresa).
Teresa. Nie przepraszam za moją obecność, bo sądzę, że takiej miłości świadek nie wstydzi i nie obraża. (podaje rękę Zygmuntowi i Emilii). Panu oddalić się nie przeszkadzam, a panią może do przejechania się ze mną namówię. Powóz mój tu czeka, bo brat zabawi kilka godzin w banku.
Emilia. Wdzięczna pani jestem za propozycyę i żałuję, że w domu zostać muszę.
Teresa (siadając). Dla kogo?
Emilia. Naprzód dla siebie, bo jestem niezdrowa, a potem dla pana Zenona i Henryka, którzy przed odjazdem za granicę dziś nas odwiedzą.
Teresa. Tylko oni?
Emilia. Któż więcej, jeśli pani wiadomo?
Teresa. Przeczucie mi szepcze, że hrabia Ryszard.
Emilia. Co do hrabiego Ryszarda pani może mieć przeczucia, ale ja...
Teresa. Pani ma lepszą od nich pewność.
Emilia. Bardzo ograniczoną, gdyż taka tylko jest mi potrzebna.
Teresa. A mnie się inaczej śniło. Bo winnam panią wreszcie objaśnić, że z tego źródła wypłynął cały mój domysł, którym pozwoliłam sobie panią nieco zadziwić. Śniło mi się ostatniej nocy, że będąc u pani, spotkam pana Ryszarda, co mnie zawiodło, dalej, że zapamiętale kochamy się w jednym mężczyźnie.
Emilia (z wymuszonym uśmiechem). W moim mężu? Czemuż pani mu tego nie powiedziała?
Teresa. Bo nie w nim.
Emilia. Fantastyczne pani sny miewa.
Teresa. Najfantastyczniejsze czasem się sprawdzają.
Emilia. O ten jestem spokojna.
Teresa. Że się sprawdzi, czy nie?
Emilia (poważnie). Jeśli to zagadka, może ją pani rozwiązać bez mojej pomocy.
Teresa (wesoło). Ja ją rozwiązać mogę tylko życzeniem, żeby pani nigdy nie kochała... hrabiego Ryszarda.
Emilia (surowo). Skąd powód do takiego życzenia?
Teresa (j. w.) Najzwyklejsza zazdrość. Ponieważ dopiero jutro pan Bogój zostanie moim narzeczonym...
Emilia (z lekką ironią). Czemuż nie dziś?
Teresa (j. w.) Dzisiejszy dzień darowałam mu na pokończenie dawnych stosunków; żeby zaś ich nie nadużył i nie ścieśnił, uprzedzam w tajemnicy wszystkie mi znane kobiety, aby żadnym jego zobowiązaniom nie wierzyły, bo je jutro unieważnię. Dla tego zaś nie omijam w tem ostrzeżeniu ani jednej, że nie wiem, którym się podobał, i nie rozumiem, którym się podobać nie mógł (podając zdrętwiałej Emilii rękę). Pani mi przebaczysz tę zazdrość i zaślepienie, tem więcej, że hrabia Ryszard panią prawdopodobnie wcale nie obchodzi.
Emilia (z cierpkim uśmiechem). Sądziłam, że to jest dla pani więcej niż prawdopodobnem. Ale cóż państwa niespodziewanie łączy?
Teresa. Nawzajem sądziłam, że to dla pani jest więcej niż spodziewanem.
Emilia. W pani istotnie wyraźną chęć związku oddawna widziałem, ale w panu Bogoju...
Teresa. Widzieć jej pani nie mogła, bo on przy pani miał zawsze chęć inną, której od jutra na zawsze zrzecz się musi.
Emilia. Jaką?
Teresa. Jestem panną, więc tego dokładnie objaśnić nie umiem.
Emilia. A dlaczegoż musi?
Teresa. Będę żoną hrabiego Ryszarda, więc jego zobowiązań ujawniać nie powinnam.
Emilia (z ironią). Zatem on już ma względem pani jakieś obowiązki?...
Teresa (z dumą). Dawnej, silnej i nieprzerwanej miłości, której jeszcze dziś zaprzeć mu się wolno. Od jutra zostanę jawną panią jego serca, tak jak dotąd byłam skrytą, a za kilka tygodni przyjmę od pani z wdzięcznością weselne życzenia (wstaje). Gdyby wszakże przypadkiem tu dziś się znalazł, niech pani tej wiadomości u niego nie sprawdza. Adieu (podaje Emilii rękę) najpiękniejsza — chciałam powiedzieć kuzynko, a przecież my nawet przez hrabiego Ryszarda nie jesteśmy spokrewnione. Adieu (odchodząc). Może brat zminie się ze mną i do pani zabłądzi (wychodzi, Emilia żegna ją sztywnym ukłonem).
Emilia (stoi przez chwilę zadumana). Co to znaczy? Miałżeby on ją rzeczywiście kochać? (wybucha śmiechem) Chyba kieszenią!... Zwykłe złudzenie wielkich posagów... (posępnie) Czy ona się domyśla?... (patrzy na zegarek, poczem biegnie do drzwi i woła) Halino!
Halina (wchodząc). Jestem.
Emilia (gorączkowo). Nikogo, nikogo nie wpuszczaj.
Halina (lękliwie). Pani słaba?
Emilia. Czuję lekkie dreszcze.
Halina (przerażona). Jezu mój — po którego iść doktora?
Emilia. Jeszcze mi go nie potrzeba.
Halina (j. w.) Jakto nie potrzeba, kiedy już widać...
Emilia. Co?
Halina. Że pani będzie miała ospę.
Emilia. (rozpaczliwie, chwyciwszy się za twarz). Ospę! — na twarzy! Nieszczęście, za co mnie tak karzesz! (siada zgnębiona).
Halina. To jest właściwie...
Emilia (zerwawszy się). Ciało zedrę sobie z czaszki, a nie pozwolę go krostom szpecić. Czemuż raczej nie umieram taką, jaką byłam! W lustro spojrzeć się boję — oh! ja się już w niem nigdy nie zobaczę!
Halina. Ale zobaczy się pani piękną, jak dawniej; choroba nie każdego łapie, a u pani jeszcze żadnych znaków nie ma.
Emilia. Nie ma? A dlaczego mówiłaś, że widać...
Halina. Mówiłam tylko, że ponieważ w tym domu córka doróżkarki chora na ospę, a pani czuje dreszcze, więc może i pani... Tak sobie już od dwóch dni myślę, ale nie było sposobności powiedzieć.
Emilia. Niegodziwa, tak mnie przestraszyłaś!
Halina. Niech pani daruje, i ja się zlękłam, bo kiedy pani krzyknęła, zdawało mi się, że już ospa się wysypała.
Emilia (zbliżywszy się do zwierciadła zadowolona). Ani śladu spryszczenia — szalona... (do Haliny) Ty chyba nie wiesz, czem jest ospa dla kobiety.
Halina. Oj wiem, to gorsze, niż zły mąż.
Emilia. Cóż, twój nie wraca?
Halina. Może go kiedy zły wiatr przypędzi. Podobno teraz pije w Bochni i sól kopie (całując Emilię w rękę). Właśnie chciałam panią prosić o pozwolenie wyjścia wieczorem.
Emilia. Chcesz do niego jechać?
Halina. Boże broń! Mój kochanek idzie jutro do wojska, więc chciałam dziś z nim...
Emilia. Skoro masz męża, nie wypada ci mieć kochanka.
Halina. I jemu łotrowi nie wypadało mnie porzucić, a jednak porzucił. Nie on, to inny, lepszy, póki jeszcze młodość nie uciekła. Potem będzie czas się uspokoić. Ale jeśli się pani gniewa, to ja nawet przez okno na niego nie wyjrzę (słychać dzwonek).
Emilia (gorączkowo). Nikogo obcego! Pana nie ma w domu, a ja jestem chora. (Halina wybiega drzwiami wprost, Emilia staje przy lewych).
Halina (wnosząc bukiet). Młody pan hrabia przysłał bukiet. Same niezapominajki.
Emilia (bierze go drżąca, długo wpatruje się, wreszcie mówi spokojnie). Przynieś mi ciemny płaszczyk i czarny kapelusz z woalką.
Halina. Wychodzi pani?
Emilia. Do magazynu. (Halina oddala się). Już wierzyć zaczęłam, że się w ostatniej chwili oprę... (z przymuszoną wesołością). Alboż ja raz z nim samotnie rozmawiałem... (wchodzi Halina).
Halina. Tak dawno pani tego ubrania nie nosiła, że nikt w niem pani nie pozna.
Emilia (ubierając się). Na dworze jeszcze bardzo widno.
Halina. Już się zmierzchło.
Emilia (spoglądając na zegarek). Kwandrans do ósmej. Zapal świecę.
Halina (zapaliwszy). Tysiąc razy przeszłabym koło pani na ulicy i nie poznała (słychać dzwonek).
Emilia Nikogo! (Halina wybiega).
Zenon. To ja na państwa poczekam (zatrzymuje się na progu — do Emilii, która odsłoniła woalkę). Wchodząc tu, nie przypuszczałem, że będę nieposłusznym pani.
Emilia (zbliżając sie do Zenona). Owszem, szczęśliwie odgadłeś pan moją wolę, gdyż właśnie chciałam zalecić służącej, ażeby pana prosiła o poczekanie u nas do powrotu męża, który sobie to zastrzegł.
Zenon (patrząc na zegarek). Kwandrans tylko zostaje mi czasu, bo o ósmej muszę być w domu i przygotować się z Henrykiem do podróży.
Emilia. Dokąd i na długo?
Zenon. Do Londynu — może na zawsze.
Emilia. Cóż panowie tam robić będziecie?
Zenon. Henryk będzie się przygotowywał do domu obłąkanych, a ja czernić będę papier mojemi powieściami, z których jedną, już gotową, obiecała mi pani pozwolić sobie przypisać.
Emilia. Dziękuję panu za ten zaszczyt.
Zenon. Ponieważ nie jestem pewien, czy w powieści tej znajdzie pani dla siebie zaszczyt, więc chociaż kilkoma słowy jej treść określę (patrzy na zegarek). Prawdopodobnie i pani dąży na ósmą, więc jeszcze dziesięć minut zabrać mogę. Przedstawiam kobietę piękną, żonę młodego i zacnego człowieka, matkę ślicznej córeczki...
Emilia. Usiądźmy.
Zenon. Kobietę, która mimo spokojnego temperamentu, uczciwych zasad, przywiązania do męża i dziecka stała się dobrowolną ofiarą uwodziciela.
Emilia (słabym głosem). Jestże to prawdopodobnem?
Zenon. Zobaczymy. Bohaterka moja — według słów jednego z jej wielbicielów — jest tak uroczą, że chyba zapatrzone w nią planety wolniej biegną i na drogach swoich błądzą, że nieraz przybite jej spojrzeniem gwiazdy z miejsca się nie ruszają, że często olśnione jej pięknością słońce z nieba w porę zejść zapomina. To też pociąga ona ku sobie jednego ze znajomych, który dla niej porzuca narzeczoną, drugiego, który zaniedbuje żonę, trzeciego, który za cenę wszelkich wysiłków postanawia ją uwieść. Właściwie dążą do tego wszyscy, ale najśmielszy najprędzej i najjawniej idzie do celu. Nie znudziłem jeszcze pani?
Emilia (coraz słabiej). Mów pan.
Zenon. Odurzona kadzidłami nie dostrzegła po za ich dymem ani własnego, ani cudzego niebezpieczeństwa Nie widziała, że poświęcenia przyjaciół dla jej męża były tylko słabo upozorowanymi środkami podstępnego zbliżenia się do niej; że po każdym jej zalotnym uśmiechu smutna łza z oczu innych kobiet spływa. Uczucia, jakie swą pięknością wzbudzała, tak ją przyzwyczaiły do hołdów, że je uważała za naturalną, za obowiązkową dla wszystkich a konieczną dla siebie daninę. Gdyby najuboższy żebrak był jej przyniósł najwspanialszą perłę, nie pomyślałaby nawet, skąd ją wziął. Kochała męża i dziecko, ale wzajemna miłość tych dwu istot nie wystarczała jej nienasyconemu pragnieniu uwielbień. Była za piękną na to, ażeby potrzeby swego serca w przywiązaniu żony i matki zadowolić mogła (patrzy na zegarek).
Emilia (j. w.) Nie spiesz się pan.
Zenon. Gdy już wiele węzłów nieświadomie pozrywała, w otoczeniu jej zjawił się stary, doświadczony, z naturą ludzką obeznany człowiek, który postanowił uratować swego oczarowanego przez nią siostrzeńca i powrócić go z rozpaczonej kochance, wreszcie rozświecić samej sprawczyni ich losu własny jej upadek. Wkrótce jednakże przekonał się, że na swoją chęć liczył za wiele. Bo nie tylko ów siostrzeniec w walce życie swoje złamał, nie tylko jego narzeczona samobójczo je sobie skróciła, nie tylko czarodziejka uroku swego z nikogo nie zdjęła, ale go nawet przez chwilę rzuciła na tego, który ją chciał ocalić. Gdy sam lekarz zachorował, zrozumiał słabość innych. Zrozumiał, że kobieta piękna, jeśli nie posiada wyjątkowych sił do oporu, stwarza około siebie bezwiednie warunki, których nieprzeparty fatalizm pcha ją i jej wielbicieli do upadku. Chociaż więc posiadał zupełne zaufanie szczęśliwego nad nią zwycięzcy i znał każdy ruch jego taktyki, nie próbował jej od przepaści odstraszyć lub odciągnąć ani prośbą, ani morałem, lecz przyszedł do niej przed pierwszą schadzką w ogrodzie i rzekł: (wstaje i mówi z zapałem) Idź pani i pokalaj się, bo dziś czy później, w jego, czy innym uścisku, pokalać się musisz!
Emilia (tłumiąc wzburzenie). Muszę?
Zenon (j. w.) Tak, musisz pani wynieść za ognisko rodzinne i splamić swoją kobiecą godność, której ci na jego ołtarzu pokusy w czystości dochować nie pozwoliły. Dziś może cię od tego powstrzymać przeszkoda, jutro obowiązek, pojutrze bojaźń, ale przyjdzie czas, w którym cię nic nie powstrzyma. Im zaś prędzej konieczność się spełni, tem lepiej, bo więcej zostawi ci życia na opłakanie błędu i jego zatarcie. Idź więc pani...
Emilia (rozpaczliwie). Nigdy.
Zenon (chłodno). Pójdzie.
Emilia (zrzucając zwierzchnie ubranie). Nie!
Zenon. Więc z takiem tylko zakończeniem powieść moją wolno mi przypisać pani?
Emilia (posępnie). Ona jeszcze nieskończona dla mnie.
Zenon. Czegóż brak?
Emilia (z boleścią). Co ta kobieta, której nagle uświadomiono fatalizm jej zboczenia i w której zbudziła się cała duma uczciwej w pobudkach i wolnej w czynach woli, ma nazajutrz powiedzieć swemu współwinowajcy? Usprawiedliwiać mu się nie może, gardzić nie ma prawa.
Zenon. Ale może i ma prawo odtąd nic z nim nie mówić.
Emilia. Jak postąpi z mężem, przed którym utaić swej winy nie chce, a wyjawić się lęka?
Zenon. Również może i ma prawo o niej zamilczeć, ażeby przyznaniem się nie stracić bezpowrotnie jego ufności, jeśli na nią w dalszem życiu prawdziwie zasługiwać myśli.
Halina (wchodząc). Pan Dąbek.
Emilia. Drzwi te zamórowane — dla wszystkich. (Halina oddala się).
Zenon. Pewnie z wyjątkiem męża, który przez nie wróci, i mnie, który wychodzę.
Emilia (podając rękę). Wszedłeś pan przez nie jako mój przyjaciel, nie wychodź jako szyderca (rozrzewniając się). Wstydem oniemiona, łzami tylko podziękować panu umiem.
Zenon. To najmilsza nagroda dla powieściopisarza.
Emilia. Panie, jak mi zgryzota serce szarpie, jak ja otwarcia tych drzwi się boję! (na progu staje Zygmunt).
Zygmunt (do Zenona). Jesteś!
Zenon. Już tyle tylko, żeby cię uściskać.
Zygmunt. Zaczekaj.
Zenon. Ani chwili.
Zygmunt (wesoło). Nawet, żeby mi wytłomaczyć, co znaczy wzruszenie mojej żony?
Zenon. Tęskniła za tobą.
Emilia (podbiegłszy do Zygmunta). Żegnałam przyjaciela.
Zygmunt (całując ją). Wierzę ci.
Zenon (we drzwiach — do siebie). Piękna!