Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak doświadczony łowca wielorybów, jakim był kapitan Hull, z góry obliczył wszystkie niespodzianki, jakie zdarzyć się mogą. Wiedział on dobrze, iż upolowanie wieloryb większych rozmiarów nie należy bynajmniej do rzeczy łatwych i że należy zachowywać się jak można najostrożniej.
Z tych przyczyn sternik Howick kierował łodzią w ten sposób, ażeby ona podpłynęła do wieloryba pod wiatr.
— Uwaga, moje dzieci! — wesoło mówić zaczął kapitan — postaramy się zbliżyć do łupu naszego tak, by on naprzód poczuł harpun w swem cielsku, a dopiero potem spostrzegł naszą obecność. By się to jednak stało, musimy się zachowywać o ile możności najciszej i płynąć ciągle pod wiatr.
— Ostrożnie, cicho i równo zanurzajcie, chłopcy, wiosła w wodę — przemówił po dłuższej chwili milczenia wódz wyprawy.
Wieloryb ani się poruszał, co wskazywało, że łodzi nie zauważył dotychczas.
Łódź płynęła, jakby była poruszana czarodziejską jakąś siłą, bez najmniejszego szelestu, najzupełniej cicho, jakby widmo jakieś,.
Mimo to, niosła się ona z szybkością jaskółki.
Wieloryb trwał w nieruchomości.
Po upływie dwóch godzin, łódź znalazła się nakoniec w pożądanej bliskości wieloryba, tak iż można już było rozpocząć działania zaczepne.
Kapitan Hull już zaczął okręcać harpun dokoła głowy, by z tem większą. rzucić go siłą, gdy nagle sternik Howick szepnął cicho z niepokojem w głosie:
— Podnieście no w górę wiosła, chłopcy, zdaje mi się bowiem, że wieloryb poczuł nas wreszcie, oddycha bowiem teraz znacznie wolniej, aniżeli przed chwilą.
— Cicho, Howick! nie czas teraz na robienie uwag i spostrzeżeń. Trochę już za późno na to. W obecnej chwili naszem staraniem jedynem winno być to tylko, ażeby zbliżyć się do ssaka z jego lewego boku, by tym samym mieć możność ugodzenia go harpunem wprost w serce — cierpko powiedział kapitan.
W milczeniu opuścili wioślarze wiosła, zaś Howick manewrować tak zaczął łodzią, by po dużem kole zbliżyć się niepostrzeżenie do lewego boku wieloryba. Kapitan Hull stał na przodzie łodzi na wyprężonych jak stal nogach, z podniesionym w górę harpunem w ręku, w każdej chwili gotowy do zadania śmiertelnego ciosu.
Howick po nad to zwracał nieprzerwanie najbaczniejszą uwagę na ogon kolosa, straszliwe uderzenie którego w jednej chwili w drobne drzazgi zamienić mogło łódkę.
Wieloryb wszelako trwał ciągle w spokoju, być może nie zauważył jeszcze niebezpieczeństwa, lub też je sobie lekceważył, co nie na żarty niepokoić już zaczynało starego Howicka. Zdarzało się, prawda, choć bardzo rzadko, zbliżać się do śpiącego na powierzchni wód wieloryba i zabić go jednym, celnie wymierzonym ciosem. Lecz wieloryb na którego polowano, nie spał przecież! Śpiący wieloryb nie wyrzuca w góry strumieni wody na dziesięć metrów wysoko! Ta uporczywa nieruchomość wieloryba, nienormalna z pozoru, niepokoiła bardzo, powtarzamy, Howicka.
— Coś tutaj jest nie w porządku, kapitanie! — ledwo dosłyszalnym szeptem odezwał się w końcu stary sternik — z jakich dobrych przyczyn ten potwór się nie porusza? Przecież nie śpi, kanalja. Czy tylko w tym bezwładzie nie szykuje on nam jakiegoś straszliwego, a niespodziewanego ciosu?
Kapitan w duchu przyznał słuszność Howickowi, za późno już było jednak, ażeby się cofać. A zresztą, znajdowali się w doskonałem położeniu, które dawało nadzieję, iż pierwszy zadany cios może śmiertelnym się okazać.
Zmierzywszy więc wytrawnem okiem odległość, kapitan Pilgrima obniżył harpun do wysokości oka i zaczął mierzyć, następnie podniósł go wysoko w górę, okręcił parokrotnie ponad głową i rzucił. Harpun ze świstem przeciął powietrze i nieomal do połowy pogrążył się w ciele wieloryba.
— W tył — zakomenderował kapitan, po zadaniu ciosu co tchu w piersiach, w tył!... od szybkości cofnięcia się bowiem zależy teraz nasze życie!
Jak lotna strzała, ślizgać się zaczęła łódka po powierzchni fal. Kapitan tymczasem zaczął wyrzucać w wodę przygotowane zwoje lin, których jeden koniec był do harpuna przymocowany.
Wtem stary Howick wzburzonym krzyknął głosem:
— Niech wszyscy djabli wezmą, kapitanie!... to przecież jest samica!... — Spojrzyjcie!... karmiła ona właśnie swe małe! I z tej przyczyny pozostawała w nieruchomym stanie, gdyśmy się do niej zbliżali!
Kapitan zasępił się mocno, usłyszawszy te słowa. Istotnie, do prawej piersi wieloryba tuliło się mało, jeżeli użyć wolno takiego określania, gdy się mówi o tworze, mającym parę metrów długości. Okoliczność ta zwiększała bardzo poważnie niebezpieczeństwo łowów, ponieważ jest rzeczą ogólnie wiadomą, że samica w obronie malago swego walczyć zwykła zawsze z ogromną zaciekłością. Na razie Jednak wieloryb nie rzucał się na łódź, nie było więc konieczności odcinania liny i szukania ratunku w szybkiej ucieczce.
Wieloryb jedynie zanurzył się nieco, a następnie bardzo szybko płynąć zaczął. Niemniej szybko odwijała się lina, a i łódź mknęła bystro po powierzchni fal, nie mogła jednak ona dorównać szybkości wieloryba, to też trzeba było niezadługo dowiązać linę drugą, a następnie i trzecią.
Najwidoczniej wieloryb bardzo powierzchowną otrzymał ranę i nic nie stracił ze swych sił.
— Patrzcie, jak pędzi szalenie to zwierzę przeklęte — mruczał stary Howick — powiedziałby kto, że to jakiś pierwszej klasy rumak na wyścigach.
Niezadługo w nurtach pogrążyła się i cała lina czwarta, a następnie odwijać zaczęto i piątą, już ostatnią. Na szczęście pogrążyła się ona w wodzie do połowy zaledwie.
— Nakoniec! — zawołał kapitan — wieloryb zmęczył się widać nareszcie. Teraz więc się zbliża chwila ostatecznej z nim rozprawy. Czas najwyższy, ażeby dać sygnał naszemu Pilgrimowi.
Mówiąc to, kapitan powiewać zaczął białą chorągiewką.
Dick znak ten dostrzegł natychmiast i bez zwłoki, przy pomocy murzynów, starał się zadość uczynić rozkazowi. Na nieszczęście jednak wiatr dął w przeciwnym akurat kierunku, tak iż statek miał możność bardzo powolnego jedynie zbliżania się do łodzi.
Tymczasem ranny wieloryb wypłynął nakoniec na powierzchnię, aby odetchnąć powietrzem, lecz i teraz, ku ogólnemu zdziwieniu, — w nieruchomej trwał postawie. Hak tkwił w jego grzbiecie, lecz harpun nie uszkodził żadnych wewnętrznych organów olbrzyma najwidoczniej, gdyż znajdował się on w pełni swych sił, jak to wnioskować było można z iście szalonych uderzeń jego ogona.
— Oczekuje na małego — odpowiedział Howick, na pytający wzrok kapitana. — Małe, rzecz zrozumiała, nie mogło nadążyć za matką i z tej przyczyny się jedynie ona zatrzymała, nie z braku sił bynajmniej. Dobrze by było może fakt ten wykorzystać i skończyć z matką jaknajprędzej.
Wszyscy uznali trafność tej rady. Dwóch majtków pochwyciło więc za włócznie, ażeby ugodzić niemi olbrzymie zwierzę.
— Baczność, dzieci! — zawołał kapitana — a dobrze mierzcie, bo zdarzyć się może, że nie będziemy w stanic powtórzyć ciosów.
Howick zwrócił łódkę wprost na wieloryba; umiejętnie pogrążone w wodę wiosła potężnie pchnęły barkę. Minuta jedna, druga... a wątła łódeczka prawie, że wpadła na olbrzyma. Majtkowie już podnieśli w górę włócznie, gdy wieloryb uczynił nagły zwrot i zwrócił się frontem ku atakującym, Howick tak zręcznie manewrował jednak, iż olbrzym nie mógł dosięgnąć łodzi. Rzucono włócznie, jedne drugie, trzecie... Po chwili walki takiej, wieloryb uspokoił się, znieruchomiał i zaczął wyrzucać w górę słupy wody, krwią, ciemną zabarwionej. Jego odpoczynek był bardzo krótki jednak i zwierzę ponownie rzuciło się do walki, do ostateczności najwidoczniej rozwścieczone. Tym razem udało mu się końcem pletwy dosięgnąć łodzi, tak iż ta mocno się przechyliła i nabrała wody.
— Do wiader, prędzej, na Boga, bo inaczej potoniemy! — komenderował kapitan — a ty Howicku uważaj tymczasem, by wieloryb nie zaatakował nas niespodziewanie.
Dwóch majtków porzuciło wiosła i zaczęło wiadrami wylewać wodę. Kapitan tymczasem przeciął bezużyteczną, już teraz linę, ponieważ rozszalały wieloryb nie myślał bynajmniej o ucieczce, lecz raczej o napaści; ze ściganej zwierzyny sam zamienił się w myśliwca.
Trzeci atak zapowiadał się nad wszelki wyraz groźnie, zważywszy to przedewszystkiem, iż łódź w połowie była napełniona wodą, to znaczy iż utraciła swą, dawniejszą, łatwość zwrotów. — Kapitan Hull ze swą załogą, w obecnej chwili już nie o połowie, lecz o własnem jedynie myśleć musiał ocaleniu.
Lecz i tym razem Howickowi się udało uchronić łódź od rozbicia, wieloryb zdołał jednak otrzeć się swą, pletwą, o tył łodzi, przyczem uczynił to z taką, siłą, że Howick aż spadł z ławy, łamiąc swoim ciężarem drąg steru.
— Boże mój! — zawołał kapitan, widząc szalony upadek swego przyjaciela — Howicku, czy aby cały jesteś?... rąk lub żeber nie połamałeś sobie?
— Eh! mniejsza o to, gorzej, iż złamałem drąg steru.
— A zapasowego niema? Jeżeli jest, to zakładać go żywo, bo wieloryb do nowego szykuje się ataku!
W tejże chwili w pobliżu łodzi woda silnio zawrzała i z odmętu mały się wynurzył wieloryb. Gdy go matka ujrzała, jednem potężnem uderzeniem ogona zbliżyła się do niego.
Niebezpieczeństwo faktem tym jeszcze bardziej zwiększone zostało.
Ruchami pełnymi już rozpaczy beznadziejnej kapitan Hull dawać zaczął białą chorągiewką „Pilgrimowi“ sygnały, wzywające ratunku.
Lecz jakąż pomoc dać mógł nieszczęśliwym bardzo daleko się znajdujący statek?... Dick Sand robił wszystko, co tylko było w jego mocy, lecz nie w jego siłach leżało, by zbliżyć się z pożądaną szybkością. Był bezsilny, to też z zamierającym z bólu sercem przyglądał się jedynie staczanej w oddali walce.
A wieloryb, własnem ciałem osłoniwszy przedewszystkiem swe małe, z tem większą wściekłością do ostatecznej rzucił się walki. A że łódź była już bez steru, wieloryb swój straszny cios ogonem wymierzyć miał możność bez żadnego już sprzeciwu.
Załoga łodzi zrozumiała, że jest zgubiona.
Uderzenie było straszne. Spód łodzi momentalnie rozpadł się na niezliczoną ilość drobnych części, a nieszczęśliwi w łódce się znajdujący naprzód zostali wyrzuceni w górę, a następnie głęboko się zapadli w wzburzone fale oceanu.
Gdy „Pilgrim“ zdołał dopłynąć nakoniec do miejsca katastrofy, na powierzchni fal krwią gdzieniegdzie zabarwionych, unosiły się tylko nikłe szczątki potrzaskanej łodzi.
Po za tem nie było na falach nic więcej.