Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 2.

Harris i Negoro.

Na drugi dzień po tem odkryciu strasznem, zrobionem przez naszego młodego bohatera, w odległości trzech mil od postoju przyjaciół naszych, miało miejsce spotkanie dwóch ludzi.
Byli to Harris i Negoro, starzy przyjaciele, którzy spotkali się niedawno na pobrzeżu morskiem najzupełniej wypadkowo. Zbliżyło ich przed laty wspólne rzemiosło — handel niewolnikami.
Spotkanie nastąpiło bardzo niedawno najwidoczniej i para czcigodnych przyjaciół spoczywała teraz w cieniu olbrzymiego drzewa bananowego, nad brzegami niewielkiego strumyka, w papyrusowych zaroślach, które ich chroniły przed spojrzeniami ciekawych oczu.
Rozmowa bardzo niedawno rozpocząć się musiała i toczyła się o wypadkach ostatniej nocy.
— Czyż istotnie nie mogłeś wciągnąć dalej w głąb lądu niedorzecznej wyprawy tego zarozumiałego smarkacza „kapitana Sanda“, jak go nazywają ci niewolnicy murzyni? — mówił Negoro zaciągając się papierosem.
Harris pokiwał głową.
— Wierzaj mi, przyjacielu, że stało się to absolutną już niemożliwością. Nie tak to znów łatwo wyprowadzić w pole tego wyrostka, który trochę nazbyt jest ostrożny — odpowiedział Harris. I mogę cię zapewnić, iż aż nadto bystremi oczyma śledzić on zaczął wkońcu każdy mój krok, każde ważył moje słowo. W ostatnich czterech dniach, jego nieświadome początkowo podejrzenia przeobrażać się zaczęły stopniowo w pewność coraz bardziej ugruntowaną, tak iż wkońcu musiałem o własnem myśleć bezpieczeństwie A dodać muszę, iż młokos ten wybornie włada każdą bronią i bez jednej chwili wahania był gotów poczęstować mnie kulą swego rewolweru.
— Wielka w każdym razie szkoda, że nie poszli choćby tylko ze sto mil dalej jeszcze; wtedy mielibyśmy ich w rękach już niewątpliwie. Duża to byłaby dla nas strata, gdyby uciekli na wybrzeże, nie mówiąc już nic o tem, że ja mam swoje prywatne z tym „panem kapitanem“ porachunki.
— Przecież i tak wymknąć się nie zdołają — odpowiedział Harris wzruszając ramionami — i wierzaj, że będziesz miał jeszcze sposobność zapłacenia tego swego rachunku i to z procentami. Dla mnie zaś pozostawanie w pobliżu rewolweru tego nie liczącego się z niczem chłopca stawało się z każdą chwilą bardziej niebezpieczne. Już ci mówiłem przecie, jak to było z ową muchą tse-tse, z żyrafami, z hippopotamami, śladem słoniów i t.p. A słoniów przecież nie tak znów wiele znaleźć można w Południowej Ameryce! Nie więcej w każdym razie ilu jest uczciwych ludzi w Benguelli. Jakby na złość, ten stary murzyn odnalazł widły i łańcuchy, służące do pętania niewolników, a nawet jakąś jedną odrąbaną rękę. A jakby tego jeszcze było nie dosyć, w gęstwinie rozległ się potężny ryk lwa. No, nic tu już teraz po mnie — powiedziałem sobie wtedy — wskoczyłem więc chyłkiem na konia i uciekłem.
— Doskonale sobie zdaję z tego sprawę, Harrisie — odpowiedział Negoro — że twoje położenie było bardzo trudne. Niemniej powtarzam, bo jest to najzupełniej inna sprawa, i byłoby o wiele lepiej, gdyby ten przyszły łup nasz znajdował się jeszcze dalej od morskiego brzegu.
— Zrobiłem wszystko, co mogłem, a nawet... może więcej niż mogłem — odpowiedział Harris gniewliwym już nieco tonem. — Mówmy teraz o czem innem. Powiem ci więc przedewszystkiem, iż było to bardzo rozumne z twej strony, żeś się trzymał w należytej od karawany odległości. Mimo to jednak twą obecność wyczuło nakoniec to obrzydłe psisko, które, o ile mi się zdaje, czuje specjalną jakąś do ciebie antypatję. Powiedz mi, proszę, cóż ty takiego zrobiłeś psu temu?
— Jak dotychczas, to jeszcze nic, niezadługo jednak będzie miał on kulę mego karabinu we łbie! — złowróżbnie zasyczał Negoro.
Harris roześmiał się głośno.
— W każdym razie doradzałbym ci jednak ostrożność. Dick Sand bowiem nie będzie również się ociągał w razie czego, z posłaniom ci kuli. A strzela tak, że niech go djabli wezmą. Wogóle przyznać muszę, że jest to dzielny chłopiec. I nie należałoby go nam zbytnio lekceważyć.
— No, jaki on tam jest, to jest! Drogo mi on wszelako zapłaci za wszystkie zniewagi, jakie znosić musiałem od niego, gdy byłem na statku — powiedział Portugalczyk przez zęby, błysnąwszy dziko oczyma.
— Wybornie — zawołał Harris — widzę, że mój stary przyjaciel nic a nic się nie zmienił. Podróże po cywilizowanych krajach nie zmiękczyły jego serca, nie przeobraziły go w sentymentalną dziewicę!
Negoro milczeniem przyjął te słowa. Harris zmienił przeto temat.
— Powiedz mi wszelako, przyjacielu, gdzie się ty obracałeś przez taki kawał czasu? Gdym cię spotkał, tak bardzo niespodziewanie przy ujściu Longa, zaledwie miałeś tyle czasu, by mi „polecić“ swych byłych towarzyszów, z prośbą, bym ich wciągnął o ile możności najdalej w głąb kraju, zapewniając przytem, że znajdują się oni w Boliwji. Nic się przeto nie dowiedziałem wtedy o twych przygodach, w czasie tych ostatnich dwóch lat. Dwa zaś lata w naszem życiu przygód pełnem — to duży okres czasu. — Pamiętam, że pewnego pięknego poranku opuściłeś nas, podjąwszy się przewodniczenia karawanie niewolników, na rachunek starego Alveza, dla którego obydwaj „pracowaliśmy“ razem przez pięć lat z górą. Najniespodziewaniej, powtarzam, dla wszystkich opuściłeś wtedy Kassangę, nie mówiąc nikomu słowa o swym zamiarze i odtąd wszelki słuch zaginął o tobie. Przyznaję się szczerzo do mych obaw, żeś się spotkał z jakąś angielską fregatą, albo też, żeś miał jakieś nieprzyjemności z moimi ziomkami... Słowem, byłem w trwodze, czy cię czasem, mówiąc szczerze, nie... powieszono!
— I tak prawie było, mój drogi Harrisie, mówiąc prawdę, z wielką tylko trudnością udało mi się od stryczka się wykręcić.
— No, możesz być spokojny, mój miły Negoro — boć przecie, jak to mówią: co się odwlecze, — to nie ucieknie bynajmniej.
— Dziękuję najuprzejmiej za życzenia i wzajemnie ci je składam.
— Cóż?... ja jestem zawsze na to przygotowany — z iście angielską flegmą odpowiedział amerykanin. — Szubienica jest nieprzyjemnością naszego zawodu, z tym trzeba się pogodzić. Ci, którzy pragną umierać w łóżku, niechaj w domu siedzą. Ale opowiedz, jak to tam z tobą było?... Więc cię pochwycił wojenny statek?
— Zgadłeś, bracie.
— Angielski, czy francuski?
— Stokroć gorzej!... Portugalski.
— Rzecz oczywista, iż stać się to musiało przed wyładowaniom? — uszczypliwie zapytał Harris. — Nie... po chwili lekkiego wahania się, odpowiedział Negoro — pozbyliśmy się już wtedy naszej partji murzynów. Na nieszczęście, i portugalczycy już nawet zaczynają teraz kręcić nosem i troszczyć się o miano uczciwych kupców. Ani słyszeć już nie chcą o niewolnictwie, którem się opiekowali przecież przez tyle wieków!... i które było tak bardzo wielkim źródłem ich bogactw. — Zwąchali więc zaraz pismo nosem, zwłaszcza, że ktoś mnie zadenuncjował najwidoczniej, byłem śledzony już oddawna, no i skorzystali natychmiast z okazji, aby mnie pochwycić w swe łapy.
— I cóż? Zostałeś oddany pod sąd?
— Gdybyż tylko to! Ale mnie skazali na dożywotnie ciężkie roboty w San Paulo de Loanda!
— Niech djabli wezmą! Surowy wyrok. Być galernikiem, do kuli przykutym, dla nas, którzy do wolności jesteśmy przywykli... to gorsze od śmierci! Przysięgam, iż wolałbym śmierć, aniżeli dożywotną niewolę.
— Eh, bracie! Z szubienicy się nie urwiesz, gdy z galer uciec można.
— Co, ty uczyniłeś właśnie — domyślił się Harris.
— Jak widzisz. Byłem na galerach całe dwa tygodnie. Udało mi się nie tylko wydostać się na wolność, lecz jeszcze zakraść się pod pokład amerykańskiego okrętu, płynącego do Auclandu, Wcisnąłem się na nim między beczkę wody, a skrzynię sucharów, wyobraź sobie; w ten sposób miałem co jeść w czasie całej podróży. Podróżowałem, jak to już zapewne sam zauważyłeś, najzupełniej jak królowie: incognito.
— Nie płacąc nikomu przytem nic za przejazd — ze śmiechem dodał Harris — no, muszę ci przyznać, iż jesteś trochę bozceremonjalny, mój drogi przyjacielu. Bilet bezpłatny — zdarza się, dość często nawet, lecz zasiadać, nie proszony, do stołu, to już jest, wybacz...
Negoro znów się nachmurzył.
— No, co tam mówić o tych nieprzyjemnościach podróży, w podobnych warunkach odbytej — mówił dalej Harris, widząc niezadowolenie na twarzy przyjaciela. — Tak, czy inaczej jechałeś, osiągnąłeś swój cel, jakim było wydostanie się z San Paulo de Loanda. Powiedz mi lepiej, coś tam porabiał w tej Nowej Zelandji i jak porzuciłeś tę gościnną ziemię Maorisów? Czy powracałeś do nas w tych samych warunkach podróżowania, w jakich stąd wyjechałeś?
— Tego by jeszcze było potrzeba! — odpowiedział z grymasem Negoro — każden człowiek, jeżeli tylko jest uczciwy, kocha swą pracę, więc i ja nie spałem i nie jadłem, myśląc o tem tylko, jakby się wydostać z kraju, w którym niema niewolnictwa. Marzeniem mojem było dostać się jakimkolwiek bądź sposobem do Afryki.
— Pojmuję cię doskonale — z ożywieniem przyznał Harris — boć to przecież z jednej strony zamiłowanie, zaś z drugiej — korzyści wcale nie do pogardzenia! Twa chęć powrotu do Afryki jest więc najzupełniej zrozumiała. Opowiadaj dalej.
— Przez półtora roku.... rozpoczął swą opowieść Negoro i nagle się zatrzymał...
— Harrisie — przemówił szeptem, po chwili — nie słyszałeś wypadkiem szelestu w papyrusach?
— Coś tak jakby... szeptem również odpowiedział Harris, za broń chwytając.
Przez parę minut obaj zacni przyjaciele nasłuchiwali z uwagą, lecz wreszcie Harris broń opuścił, ze słowy:
— Przesłyszeliśmy się. To tylko wiatr głośniej przewiał między łodygami. Opowiadaj więc dalej spokojnie swe ciekawe przygody. Gdy skończysz z przeszłością, łatwiej będzie snuć plany na przyszłość.
Uspokojeni przyjaciele z powrotem zajęli swe dawne miejsca pod bananowem drzewem.
— Przez półtora roku tłukłem się jak ryba na lodzie w tym przeklętym Auclandzie. Jednego piastra nie miałem przy duszy. Więc z konieczności musiałem się najmować do prac najcięższych chociażby. Popróbowałem wszystkiego!
— Czyżby nawet uczciwości? — z naiwną miną zapytał amerykanin.
— Nawet uczciwym być tam musiałem, mój drogi przyjacielu — pochmurnie przyznał i z przykrością w głosie, rozżalony wspomnieniami Negoro.
— Oj, biedaku! Źle więc było tam najwidoczniej z tobą!
Nie najlepiej. Czyhałem jedynie na sposobność, ażeby się wydostać z tego piekła, w którem trzeba było, by żyć, pracować uczciwie! Nakoniec się zdarzyła. Do Auclandu zawinął „Pilgrim“.
— Mówisz o tym samym brygu, który się rozbił u brzegów Angoli?
— Tak jest. Wracać na nim miała do męża, znajdującego się w San Francisco, żona bogatego właściciela statków, pani Weldon, ta sama, którą poznać miałeś szczęście. Na statku, oprócz kapitana, był jeszcze jego pomocnik, ów niedouczony mędrzec, Dick Sand. Wiesz dobrze, że ja jestem marynarzem wcale nio najgorszym, niejednokrotnie przecież przyjmowałem na siebie obowiązki kapitana, statków naładowanych „hebanem“, Poszedłem więc do kapitana „Pilgrima“ i zaofiarowałem mu swe usługi, mówiąc, iż przyjąć jestem gotów wszelkie obowiązki. Wakowała akurat posada kucharza i szczęśliwie zostałem przyjęty. Tym więc sposobem i w takiej roli znalazłem się na pokładzie „Pilgrima“.
— Ależ pozwól, przerwał Harris — jakim cudem statek, który dążył, według opowieści Dicka Sanda, do Ameryki, znalazł się na wybrzeżach Angoli, która, o ile wiem, w Afryce się znajduje?
— Tak... odpowiedział z uczuciem zadowolenia i dumy Negoro — nie do pomyślenie cud ten stał się dzięki mej pomysłowości, genjalności nawet. Jak się to stało?... tego Dick Sand nie odgadnie nigdy zapewne i nigdy się o tym nie dowie. Zaraz ci wytłumaczę jakim się to stało sposobem. Wiedziałem, iż „Pilgrim“ płynął do Valparaiso. Otóż ja tam właśnie wysiąść miałem zamiar w nadziei, iż stamtąd już łatwiej mi przyjdzie do Afryki zachodniej się dostać. W drodze jednak miały miejsce dwa niezwykłe wypadki. Naprzód na pokład się dostało pięciu murzynów wraz z Dingem, którzy zostali pozostawieni na rozbitym statku, a następnie kapitan „Pilgrima”, niejaki Hull, zatonął wraz z całą załogą, w czasie łowów na wieloryby. Wtedy na statku pozostało dwóch jedynie ludzi, z prowadzeniem statków obznajmionych: piętnastoletni Dick Sand i kucharz okrętowy, a twój uniżony sługa.
— Teraz już wszystko rozumiem! Oczywiście objąłeś dowództwo?...
— Myślałem o tem początkowo... nie dowierzali mi jednak. A na pokładzie znajdowało się pięciu rosłych i silnych murzynów... Pojmujesz więc... Nie byli to, niestety, niewolnicy, lecz ludzie wolni, znający swe prawa i bądź co bądź kulturalni, gdy w Ameryce, za wyjątkiem starego Toma, urodzeni, o tem więc, bym mógł im nakazać posłuszeństwo wbrew ich woli, nie mogłem marzyć nawet. Zrezygnowałem więc z zamiaru objęcia władzy i pozostałem na stanowisku kucharza, nie zdradzając się przy tem z tem, iż z rzemiosłem marynarza jestem wcale nienajgorzej obznajmiony.
— A więc w takim razie prosty wypadek sprawił, iż „Pilgrim“ u afrykańskich się znalazł wybrzeży?
— Bynajmniej, przyjacielu, „wypadków żadnych niema — mówi przecież Darwin — są tylko te lub inne okoliczności, które na bieg zdarzeń wpływają“. Cały rozum polega więc na tem, by okolicznościami temi właśnie... kierować. Wypadkiem było to jedynie, iż ja cię na tem wybrzeżu spotkałem, natychmiast po rozbiciu się „Pilgrima“. Że jednak statek ten tutaj właśnie się znalazł — stało się to dzięki mej woli jedynie, która, aczkolwiek z ukrycia tylko, w sposób tajemniczy, lecz niemniej... na bieg wypadków wpływała. Wykorzystałem ten fakt mianowicie, że twój „młody przyjaciel“, jak go nazywałeś, był zdolen do kierowania statkiem według narzędzia jaknajbardziej prymitywnego jedynie, to jest busoli. O kierowaniu według gwiazd — nie miał pojęcia. Otóż pewnego pięknego poranku jeden z kompasów stłukł się „wypadkowo“, zaś drugi — pewnej niemniej pięknej nocy, został „poprawiony“, przy pomocy zręcznie podłożonego kawałka żelaza, w ten sposób, że wskazywać zaczął fałszywie kierunek. Nie potrzebuję ci dodawać chyba, że obydwa te „wypadki“ mojem były dziełem. Wynik tych zabiegów był ten, iż „Pilgrim“ zaczął płynąć nie na wschód, lecz na południo-wschód... Dalej i „lochs“ się znalazł na dnie morskiem, Byłem wtedy już panem statku, bo tylko ja, ja jeden wiedziałem, w jakim „Pilgrim“ istotnie płynie kierunku? Przyznać zresztą muszę, że i szczęście mi sprzyjało, rozszalała się mianowicie gwałtowna burza, która pędziła wichrem statek bezwolny wprost ku przylądkowi Horn, który ominęła szczęśliwie. Wtedy kompas, znów „wypadkowo“ zaczął wskazywać ponownie kierunek właściwy, co w ostatecznym wypadku dało ten skutek iż „Pilgrim“ się znalazł u brzegów Angoli, do której tak bardzo się pragnąłem dostać!
— I to akurat w chwili, gdy ja się tam znajdowałem. Twierdzę zawsze, że jedynie ludzie uczciwi nie mają zazwyczaj szczęścia. Bo ja jestem zawsze na twe usługi, wiesz przecież, że szczerym twoim jestem przyjacielem. Dowiodłem tego choćby i teraz, gdy na twe życzenie wciągnąłem tę całą gromadkę twych „przyjaciół“ w głąb kraju. Cóż ty chcesz zrobić z nimi? — zapytał, kończąc swą. przemowę Harris.
— Zobaczysz to, mój drogi. Lecz przedtem zechciej mi powiedzieć, co porabia nasz dawny chlebodawca, Alvez?
— A cóż ma robić? Handluje dalej niewolnikami, jak to robił i dawniej. I żyje mu się wcale nie najgorzej, jestem przekonany, że z radością cię zobaczy.
— Spodziewam się, iż jak zazwyczaj przebywa w Bihe?
— Mylisz się, od roku już stary ten łotr rezyduje w Kassonde.
— I jego interesy bez zmiany idą, dobrze, jak powiadasz?
— Postokroć lepiej niż dawniej, aczkolwiek handel niewolnikami na coraz większe, niestety, napotyka trudności. Ogromnie utrudniają normalną pracę nietylko angielskie statki, ale nawet władze portugalskie. W obecnych czasach jedynie w pobliżu Massamedes spokojniej nieco ładować można statki. To też coraz częściej się teraz zdarza, iż obozy coraz bardziej bywają przepełnione towarem, oczekującym na możność wysłania go do kolonji hiszpańskich. Jest teraz niemożliwością absolutną przeprowadzać partje przez Bonguellę lub ładować „heban“ w San Paulo de Loanda. Władze, zapewniam cię, Negoro, nie żartują teraz wcale, na nic już nie chcą patrzeć przez palce. Dobre czasy dawania kubanów minęły, o ile się zdaje, bezpowrotnie. Urzędnika przekupić teraz nie sposób, najwyższą choćby sumą. To też zadawalać się trzeba teraz drogą lądową... i tak też poczyna sobie stary Alvez. Życie nasze, jak widzisz, staje się coraz trudniejsze i obawiam się, że w końcu przyjdzie chwila, iż trzeba będzie rzucić umiłowaną pracę i zlikwidować interesy.
Takie zdania i poglądy wyrażał szanowny „myśliwy na murzynów“ — najspokojniej w świecie, jakby tematem rozmowy było istnienie jakiejś instytucji społecznej, czy humanitarnej.
Gdy Harris skończył, Negoro bez słowa odpowiedzi pogrążył się w głębokiem zamyśleniu.
Z uwagą przyglądać mu się zaczął wtedy amerykanin. Harris wiedział już teraz, co sądzić o swym przyjacielu. Dawny agent handlarza niewolnikami, zbieg z galer, — nie przestał być tem, czem był zawsze, t.j. łotrem, gotowym na wszystko. Nie mógł się domyśleć wszelako zamiarów jakie miał on względem nieszczęsnych rozbitków „Pilgrima“, zagubionych w obecnej chwili w afrykańskich puszczach dziewiczych?
Zapytał go przeto wprost o to.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze, Negoro, co zamierzasz uczynić z tylmi rozbitkami?
— Jednych sprzedam, jako niewolników, zaś pozostałych...
Negoro nie dokończył zdania, lecz dziki wyraz jego oczu jaknajlepiej zastępował słowa.
— Których przeznaczyłeś na sprzedaż?
— Negrów, oczywiście. Stary Tom, niestety, nie jest wart zbyt wiele, za czterech pozostałych wszelako zapłacą mi doskonale. Za Herkulesa zwłaszcza, za którego mam nadzieję dostać w Kassonde piękną paczkę dolarów.
— Nie trudno sprzedać ich będzie — ze znawstwem fachowem przyznał Harris — ci czterej murzyni, to nie zwykły towar zapełniający rynek, lecz ludzie kulturalni, nie zabiedzeni, obznajmieni z pracą wreszcie. To nie bydło ludzkie, które my na targi gnamy, a które przy pierwszem zetknięciu się z cywilizacją wymiera masami. To też nie wątpię, że sprzedasz ten towar pierwszorzędny natychmiast i za doskonałą cenę. Niewolnicy, w Ameryce urodzeni — toć to na targowiskach afrykańskich rzadkość niesłychana, o którą kupcy dobijać się będą. Pójdą oni na wagę złota! Ale á propos — czy na statku zupełnie nie było pieniędzy?
— Eh, głupstwo, o którem nie warto mówić nawet — niechętnie odpowiedział portugalczyk, nie mający najmniejszej, najwidoczniej, ochoty do dawania w tej materji odpowiedzi bardziej szczegółowej.
— A więc jako zysk z rozbicia się statku pozostaje jedynie ten czarny towar, który należy zresztą pochwycić dopiero? — spokojnie zapytał amerykanin.
— Czyż ci się wydaje to rzeczą tak bardzo trudną?
— Bynajmniej, kolego — głosem bardzo serjo odpowiedział Harris. — W odległości dziesięciu mil od miejsca, w którem się znajdujemy, rozłożyła się karawana niewolników, dowodzona przez mego przyjaciela, araba Ben Hamisa, która oczekuje na mój powrót jedynie, ażeby w dalszą udać się drogę, celem której jest Kassonde. Ma on do rozporządzenia aż nadto dużą ilość ludzi, by ująć Dicka i resztę gromadki. Cała trudność na tem polega jedynie, ażeby ów mój „młody przyjaciel“ zwrócił swe kroki w stronę rzeki Coanza. Jeżeli to się stanie, ręczę za pomyślny skutek.
— Czy jednak ta myśl właśnie przyjdzie mu do głowy? — zaniepokoił się Negoro.
— Wszystko zdaje się wskazywać, iż postąpi on tak właśnie, to jest — z życzeniami naszemi zgodnie. Ta, a nie inna myśl, przyjść mu musi do głowy, zaś to moje przekonanie opieram na tem, iż uważam Dicka Sanda za młodzieńca rozumnego. Jako taki zaś, nie może on powziąć zamiaru powrotu na brzeg morski drogą przez las, jak to ja uczyniłem, ponieważ nie pozwoliłaby mu na to obawa zbłądzenia. Postara się on więc niewątpliwie o dojście do którejś z rzek nadbrzeżnych, ażeby nią odbyć podróż na tratwie. Ten jeden pozostaje mu sposób i jestem pewien, że go się on chwyci.
— Możliwe... przyznał portugalczyk.
— Nietylko jest to możliwe, ale zupełnie nawet pewne — tonem nie dopuszczającym opozycji powiedział Harris — jestem tego pewien tak zupełnie, jakbym nad brzegami Coanzy naznaczył owemu Dickowi miejsce spotkania.
— W takim razie musimy się spieszyć jeżeli chcemy się tam znaleźć pierwsi przed jego przybyciem, — powiedział Negoro, podnosząc się z miejsca.
W tej samej chwili jednak dwaj nędznicy ci zamarli w bezruchu, usłyszawszy podejrzany szelest, który teraz się powtórzył z o wiele większą siłą. I nagle, papyrusowe liście rozchyliły się gwałtownie, rozległo się wściekłe ujadanie psa i nad brzeg rzeczki wyskoczył olbrzymi brytan z otwartą paszczą i dziko błyskającemi oczyma.
— Dingo! — zakrzyknął Harris — jakim cudem trafił on tutaj!?
— Przyszedł po śmierć swoją — złowrogo powiedział Negoro, chwytając za broń.
I w tejże chwili, gdy rozjuszczony Dingo rzucił się na niego, padł strzał, po którym pies zawył boleśnie, głosem śmiertelnie ranionego zwierzęcia i znikł w gęstwinie krzewów.
Portugalczyk, po strzale pobiegł śladem ranionego śmiertelnie, o ile się zdawało, zwierzęcia, — sądząc z obfitego upływu krwi, nie mógł go znaleźć nigdzie wszelako.
To też po bezowocnych poszukiwaniach obaj gentlemani udali się wprost w stronę rzeki Coanza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.